Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stówa do morza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stówa do morza - ebook

Emerytowany stoczniowiec, który zostaje zmuszony do prowadzenia „nadmorskiego pensjonatu”, prezydent usiłujący za wszelką cenę zwiększyć prestiż swojego miasta, nieudolny nauczyciel historii, próbujący ratować resztki godności i urodzony na Pomorzu Niemiec pragnący odzyskać utracone prawa do swojej małej ojczyzny.
Co łączy bohaterów tych opowieści? Jedno miejsce: Szczecin! Autor, nie kryjąc się ze swoją miłością do rodzinnego miasta, opowiada o nim przez pryzmat ekscentrycznych postaci związanych z popularnymi stereotypami na jego temat. Te cztery przesycone absurdalnym humorem historie spodobają się nie tylko tym, którzy znają i lubią Szczecin, ale także tym, którzy jeszcze nie mieli okazji go odwiedzić. Niech to będzie inspiracja do wycieczki śladami tych nietuzinkowych bohaterów!

Pan Jerzy poczuł, że trzęsą mu się nogi. Mózg, który już kilkakrotnie tego dnia wykonał niezwykły dla siebie wysiłek, odmówił posłuszeństwa. Trzeba było się ratować, jakieś skojarzenie, jakaś bzdura! Myśl!
– Jak to…? – zaczął nieśmiało. – Nigdy państwo nie słyszeli o słynnych… pasztecikach…
Tego było już za wiele! Taka herezja nie miała prawa przejść! Najświętsze danie, symbol dumy, niezłomnego charakteru Pomorzan sprowadzony do takiego… GÓWNA?! Pan Jerzy poczuł palący policzki wstyd. Zakręciło mu się w głowie. Miał poczucie, jakby dopuścił się najgorszej zdrady. Czy jeszcze kiedyś będzie mógł spojrzeć sobie w oczy? Wyjść na ulicę?
– Aha… – pan Otter powiedział to cicho, jak na siebie. – Cóż, syn w Internecie znalazł zdjęcia i nam pokazywał… wyglądały trochę inaczej…
Teraz nie można się już było zatrzymać i pan Jerzy doskonale o tym wiedział…
– Ach, tak… pewnie pan widział te podróbki. Ha, ha, wszystko się teraz zmienia, a ja, wie pan… jestem takim… tradycjonalistą. O! Państwo nie miejscowi, to pewnie nie wiecie, ale pierwotnie paszteciki nazywały się pierożki…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-305-7
Rozmiar pliku: 990 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

To był jeden z tych dni. Pani Basia poczuła to, ledwie otworzywszy oczy. Tropikalne gorąco, które nawiedziło miasto, połączone z absolutnym nieprzystosowaniem jego mieszkańców do nagłych zmian pogodowych, prowadziło do niemal nieuchronnej katastrofy. Tego dnia nie spieszyło się jej do pracy. Aleja Papieża Jana Pawła II, która niczym nieprzebyta pustynia odgradzała ostatni bastion cywilizacji od jej zakładu pracy, dzisiaj wydawała jej się wyjątkowo krótka. Przeczucie jej nie myliło. Wielki szpinakowy pałac latynoskiego gubernatora przywitał ją głuchą ciszą, ale pani Basia wiedziała, jak bardzo zwodnicze to pozory. JEGO czarna skoda stała już na swoim miejscu. Nie musiała nawet naciskać na klamkę, drzwi otwarły się same. Blada twarz pana Mieczysława, podkrążone, smutne psie oczy zdawały się mówić: UCIEKAJ!. Ale pani Basia nie mogła uciec, a pan konserwator doskonale o tym wiedział. Mogła się jeszcze łudzić, że się pomyliła, że to ta pogoda, nadmiar problemów, że sytuacja w kraju, że terroryzm, że ocieplenie klimatu, że wszystko naraz, że ma zszargane nerwy i tak naprawdę nic się nie dzieje. Muzyka uświadomiła jej, że zagrożenie jest realne, a ten dzień nastał z całą pewnością. Pierwsze takty, które słyszała jeszcze w towarzystwie pana Mieczysława, były trudne do rozpoznania. Jednak im bliżej jej było do JEGO drzwi, tym dźwięki stawały się wyraźniejsze. Jak zwykle napięcie, a przede wszystkich hałas wzmagały się wraz z każdym krokiem zbliżającym ją do nieuchronnego. Od cichego marszu kolejek do sklepów, poprzez organowy recital upadku stoczni, po apokaliptyczny chór bombardowań i plądrowania. Jej własne obcasy wybijały rytm, który nijak nie chciał się dopasować do żałobnej rapsodii. Stanęła przed drzwiami i wstrzymała oddech. A może jednak? Puszcza Wkrzańska, pomyślała sobie, Puszcza Wkrzańska brzmi nieźle. Wkrótce jednak trenowana przez lata karność wzięła górę i urzędniczka uchyliła lekko wrota pieczary. Dźwięk, który ryknął z wewnątrz, omal nie powalił jej na kolana.

– KUUUUUUURRRRRRRWA! CZY W TYM PIERDOLONYM MIEŚCIE COKOLWIEK MOŻE PÓJŚĆ DOBRZE!!!

Tak, z całą pewnością to był ten dzień. Pan Prezydent nie miał dziś humoru…

– Że też zawsze u nas?! I co ja mam zrobić? Co ja mogę zrobić? Przecież ja nic, tylko… Przecież ja już od siedmiu lat nic, tylko… Przecież tak być NIE MOŻE!

Ale tak być mogło. No bo przecież było.

– Co ma takiego GDYNIA, czego nie mamy my? Albo taki Poznań?

– Koziołki? – zasugerowała nieśmiało panna Tatiana.

– NIECH MNIE OBRĘBSKA NIE WKURWIA! KOZIOŁKI?! Też mi coś! Gdyby to o koziołki chodziło, sam bym za przeproszeniem PRZYPIERDOLIŁ z byka wojewodzie…

– Z kozła – zasugerowała nieśmiało pani Basia.

– WAŁECKA, wy TEŻ! Czy was obie już KOMPLETNIE…

– Mnie nie, panie prezydencie – powiedziała słodko panna Obrębska. – Jak pan prezydent chce, to my się z Baśką zaraz trykniemy… bodniemy?

Ryk, który wyrwał się z gardła prezydenta, nie mógłby być sklasyfikowany jako ludzki nawet przez największego filantropa. Długie do ramion włosy, zaczynające się gdzieś w połowie nobliwej głowy, nastroszyły się niczym wspomniane wcześniej dwa rogi.

– CZY WYŚCIE OSZALAŁY! Coście się tych byków tak uczepiły?

– Kozłów…

– WAŁECKA! Nie wytrzymam ZARAZ!

– Bo Gdynia na ten przykład, panie prezydencie, ma dwie ryby – odezwał się nieśmiało pan Marcin.

– No i CO w związku z tym?

– Z mieczem…

– Z jakim, KURWA, mieczem?!

– No… srebrnym…

– WILCZUR! Ja WAS zaraz tak… Jak was jeszcze nikt nie… Co WY mi tu PIERDOLICIE?!

– No bo ja tak pomyślałem… A gdyby tak naszego Gryfa! Też mieczem!

Ryk prezydenta coraz bardziej przechodził w kwik, by poprzez skomlenie przejść ostatecznie w zawodzenie.

– Wszystko ten Kurczak! – szlochał. – To on blokował… Wszystko blokował! Aaa… Aaa… Aaa… – zapowietrzył się prezydent. – Teraz mówią, że to ja! Że to Lamparski?! Wiesz, jak na mnie ostatnio… Ostatnio przed katedrą, Wilczur?! DUPALSKI!!! ROZUMIESZ?! NA MNIE! DUPALSKI???!!!

– Nie jest tak źle, panie prezydencie. Żeby pan wiedział, jak mówią na Kolankiewicz-Tańcz…

Magister Wilczur z gracją przynależną bardziej kotu niźli przedstawicielowi jego gatunku uniknął lecącego w jego kierunku srebrnego gryfa.

– A CO MNIE KUCHARA OBCHODZI?! Ja TU boleję! Za wszystkich boleję! Ja jestem jak ten… no…

– Chrystus Europy? – podpowiedziała pani Tatiana.

– Właśnie! – ryknął prezydent. – Tygrys Europy!

– Może lepiej Lampart? – wtrąciła cichutko pani Basia.

– Dlaczego Lampart? – zdziwił się prezydent.

– No, bo od nazwiska…

– Czyjego?

– No… Lamparski…?

– Aaaaaaa! – po sali przeszedł jęk zrozumienia.

Pani Basia nie mogła się jednak długo nacieszyć porozumieniem nawiązanym z przełożonym, gdyż drzwi do pomieszczania otwarły się z impetem.

– SZEFIE! – krzyknął inżynier Burczyk. – BOMBA!

Urzędnicy z magistrem Wilczurem na czele pisnęli przeraźliwie.

– GDZIE?! – ryknął ich przełożony. – U NAS?!

– No u NAS! – ucieszył się Burczyk.

– I TY się IDIOTO cieszysz?! A jak WYBUCHNIE?

– A dlaczego ma wybuchnąć? – zdziwił się Burczyk. – Przecież my nie przyjęliśmy…

– O czym pan u licha mówi?! – jako pierwsza rezon odzyskała panna Tatiana.

– No… o nowym projekcie… że będzie bomba…

W tym momencie inżynier Burczyk powinien być szczęśliwy z powodu niezdecydowania szefa, które ostatecznie doprowadziło do tego, że nie wyrobił sobie pozwolenia na broń.

– JAK JA WAS ZARAZ…!

– Panie prezydencie – pisnęła cichutko pani Basia. – A może niech powie…

– POWIEM! – to była dosłownie ostatnia chwila, w której inżynier Burczyk mógł uratować stanowisko.

I uratował. Bo wiedział inżynier Burczyk, że to, co powiedział, było dobre…ROZDZIAŁ I WCZEŚNIEJ

Pan Jerzy od dobrych kilkunastu lat był już na emeryturze. A warto dodać, że należał on do wąskiego grona ludzi świadomych swego emerytowanego stanu. Jesień jego życia nie wiązała się bowiem z dorabianiem jako ochroniarz na parkingu galerii handlowej, pieleniem ogródka czy zagranicznymi wycieczkami. O nie! Takie bzdury zostawiał tym niedostosowanym. Pan Jerzy bowiem miał dokładnie sprecyzowany obraz swojego emeryckiego życia. Spanie do dziesiątej, potem śniadanko, kawka i powtórka wczorajszego Wspaniałego stulecia (bo kto by oglądał te pozostałe bzdury o miłości?! Ble!). Pan Jerzy był wytrawnym koneserem telewizyjnym i, jak na takiego przystało, brzydził się abonamentem radiowo-telewizyjnym. Bo niby za co miał płacić?! Za te piszczące gnioty o małolatach czy innym elemencie?! A może za kolejne rozdanie Oscarów, czy jak tam one się u nas nazywają. Niech się poklepują, niech sobie gratulują i jedzą z dzióbków. On za czterdzieści pięć lat pracy w Stoczni dostał reumatyzm i zegarek. No, raz też przywiózł z wycieczki z zakładu pracy na Krym inny prezent, ale dzisiaj mógł już przyznać, że zdołał go w pełni wyleczyć. Wracając do planu dnia! Po kawce przychodził czas na drobny spacer po konieczne do przetrwania wytwory rąk ludzkich, czy ściślej mówiąc, zakupy. Rzecz jasna, u pani Wandzi, bo nie miał on zamiaru latać jak cała ta hołota po tych hyperśmietnikach, żeby kupić jedno jajko. Nie! Człowiek powinien mieć swoją godność! A kupić trzeba kiełbaskę śląską, rogala… No, może jeszcze jednego Bosmanka. Może dwa… A jak się kupi trzeciego, to jutro nie trzeba będzie taszczyć. Bo co?! W końcu za swoje! Aaa! No i, rzecz jasna, „Kurier”! Albo „Głos”, on tam nie był wybredny, byleby o Pogoni pisali. Psiakrew! Znowu z Lechem?! Tego całego… to powinni…! Taki wstyd! Potem, gdy już nieco odsapnął, przyszedł czas na bardziej wyrafinowaną rozrywkę. W końcu nie samym chlebem żyje człowiek. Bosmanek szedł do foliowej torby (bo znowu łapiduchy będą kaleczyć), jego nowy właściciel zaś do pobliskiego Parku Kasprowicza. Tam, na ulubionej ławeczce naprzeciw rzeczki można było usiąść i kontemplować, jaki to stopień negliżu bądź wyrafinowanego seksapilu zademonstrują mu dzisiaj studentki pobliskiej uczelni. On tam nie wie, jak to się teraz nazywa, kiedyś się mówiło o Uniwerku i Polibudzie, a teraz jakieś „suty”? On tam z tej nowomowy nic nie rozumie. Ale studentki! A! Klasa! Jak mawia jego sąsiad, profesor Flądra, żona się starzeje, a studentki czwartego roku zawsze takie same. Ale z tymi studentkami to trzeba uważać. Raz zoczył taką, no… cudeńko… obcisłe spodenki, niebieski sweterek, no! Pączuszek! Już się rozmarzył. Ach! Żeby tak młody był! Już miał błysnąć swoim popisowym żarcikiem (który zawsze działał), „Hej, Aniołku…”, gdy nagle Aniołek odwrócił swoją brodatą buźkę z wąsiskami, których nawet pan Jerzy nigdy się nie dorobił! To ci dopiero! On by takiego zboczeńca…! Przecież to jakiś koszmar! Przecież to nie idzie zupełnie odróżnić teraz! Że też takich lalusiów nie biorą do wojska! O tak! Kapral Jastrząbek już by wiedział, co z takim zrobić! Po takiej wpadce musiał ochłonąć, a jak wiadomo, każde dobre piwko, a zwłaszcza Bosmanek, kiedyś się kończy. Więc do baru na Fałata, wypić jednego z plastiku i dzień zleci. Wieczorem może popatrzy trochę w telewizor, ale znowu pewnie dadzą jakiegoś amerykańskiego gniota. Czasami zdrowe urozmaicenie stanowiła poczta, ale ostatnio coraz rzadziej. Na Antka się pogniewał, bo świnia mu wysłał kartkę z gołym chłopem z Międzywodzia. Jakby on był jakiś ten tego… A takie ładne kiedyś widział na turnusie w Łukęcinie. Lepiej go w każdym razie unikać. A te ulotki?! Już kiedyś zwyzywał takiego jednego szczawia, co mu ciągle jakieś internety wciskał do skrzynki. Niech się za robotę gówniarze wezmą, a nie ludziom ze skrzynek śmietniki robią. Jeden list przykuł jednak jakiś tydzień temu jego uwagę. Rozmazana pieczątka w lewym rogu głosiła „Kom… przy… Szcze…”. E! Znowu jakiś maniak chce mu wcisnąć na siłę ten cały komputer! Hłe, hłe, takie to on od razu do kosza! Tego dnia było jednak jakoś inaczej. Jak zwykle leżał sobie jeszcze na wersalce, gdy na dole piskliwie rozdzwonił się telefon.

– Jaka cholera! – wrzasnął, lecz po chwili się zreflektował. A może to pan Kazio. Już tydzień łata mi te moje sandałki, a mi się nogi pocą w półbutach. Może w końcu do odbioru! – i runął na dół.

– Halo! – zgłosił się elegancko pan Jerzy.

– Dzień dobry, Antoni Słowik z tej strony, komornik sądowy.

W tym momencie świat zawirował. Ko… komornik?! Ale że jak?! Niby za co?! Przecież on nawet chwilówek nie brał. Serce zaczęło tłuc się niespokojnie w piersi (a w pewnym wieku, jak wiadomo, takie przygody są już niewskazane!). Ale zaraz… może on tylko chce o coś spytać. Pewnie o Wężyka! Ten to zawsze coś kręcił na boku! Pewnie o niego chodzi! Zaraz mu się dostanie!

– Słucham pana. W czym mogę pomóc? – zapytał słodko.

– Dzwonię do pana w sprawie zaległości za abonament radiowo-telewizyjny. Wie pan, chcę się dogadać. Co ja będę z policją wpadał i zamieszanie robił, prawda? Przyjdę jutro, wezmę telewizor i po bólu! Jak u dentysty, prawda?

Świat zawirował panu Jerzemu po raz drugi.

– Co?! Jak?! Jaki abonament?! Przecież ja nawet nie mam telewizora! – skłamał szybciutko.

– Ale ma pan zgłoszony. Pani Alina Królak zgłosiła odbiornik telewizyjny przy ulicy…

– Co?! Ta stara lampucera nie mieszka już tutaj dziesięć lat! – wrzasnął pan Jerzy.

– No właśnie o tym mówię – odpowiedział pogodnie komornik. – Abonamentu nie płaci pan już od dziesięciu lat. Z odsetkami to będzie jakieś cztery tysiące pięćset siedemdziesiąt dwa złote.

– Ile?! Jakim prawem?! Przecież to zwykły haracz! – marudził emeryt. A poza tym, miała być ta… akomodacja…

– Abolicja… – podpowiedział komornik.

– Właśnie! No to co?!

– Przykro mi, rząd, zdaje się, zmienił zdanie. To co? Wpadnę jutro…

– Po moim trupie, pijawko ty! – ryknął pan Jerzy złowrogo. – Ja mam psa! Dobermana!

– Nie ma pan… – odpowiedział spokojnie komornik.

– Aaaaa! Przyjdź, a sam zobaczysz! Kula w łeb!

– Broni też pan nie ma…

– Aaaa! – tego było już za wiele. Pan Jerzy szarpnął telefon ile sił, wyrywając kabel ze ściany.

– Nieeeee! – krzyknął. Tyle lat w spokoju, od kiedy pogonił tę wywłokę Alinę. Wszystko mu zabrała, radio, mikrofalówkę, nawet jego rybki! A nie byli nawet małżeństwem. Po prostu! W nocy! Jak spał! I tyle ją widzieli! A nawet teraz, dziesięć lat po fakcie, miała go jeszcze nękać! Co robić?! Co tu robić?! Wie! Schowa się, jak ten dupek przyjdzie! W ogródku jest budka z narzędziami, drzwi się zatrzasnęły na amen, nawet on nie umie ich otworzyć. Wlezie tam i przeczeka. Przecież drzwi mu do chałupy nie wywalą. Zaraz by stara Walewska rabanu narobiła, że hałasy. Ale zaraz… Jak wlezie do budki, jak drzwi zamknięte?! AAAAA! Świat znów nieprzyjemnie zakręcił się wokół pana Jerzego. Co robić?! Wyjechać! Dokąd?! AAAAA! Wrzaski stawały się coraz donioślejsze.

– Ciszej tam, pedrylu stary! – emeryt usłyszał zza płotu zjadliwy skrzek sąsiadki.

– A won mi, ty stara małpo! – odgryzł się pan Jerzy. Zero współczucia, Nie… on tego nie wytrzyma! I wyleciał z domu. Pierwszy raz od wielu lat pan Jerzy gorzko szlochał. Bo co tu robić?! Przyjdą! Zabiorą! Zamkną! Będzie jak w ‘81. Nie, jego rzecz jasna nie zamknęli, ale co się strachu najadł, to jego. Nie to co za Gierka! Przyszedł! Porozmawiał jak człowiek! I było dobrze! A o abonamencie nikt nawet nie słyszał! Emeryt popadał w coraz większą rozpacz. Uwalił się na swojej ulubionej ławeczce i zawodził niczym nieboskie stworzenie. Mijające go studentki zdawały się wcale nie okazywać zainteresowania jego cierpieniem.

– A poszły precz, poczwary! Wcaleście nie takie ładne! Za Gierka! To były szmule – uczepił się pewnej wizji pan Jerzy. Teraz siedział i nie wiedział, co z sobą zrobić. Wybiegł z domu w kapciach, bez kurtki, a przecież był styczeń. Nie był w tym roku wyjątkowo mroźny, ale i tak należało wracać! A jak przyjedzie wcześniej?! Zobaczy?! Nie wiedząc, co zrobić z ręką, wetknął ją do kieszeni dresów, zimą pełniących obowiązki piżamki. I nagle cud! Dwa złote! Dokładnie te, które zostały mu po wczorajszych zakupach! Bosman – pomyślał. – Bosman rozjaśni mi w głowie. Co prawda, w domu został jeszcze jeden, a do Bosmana u pani Wandzi brakowało jeszcze dwudziestu groszy, ale weźmie na zeszyt, a do domu nie wróci, to zbyt przerażające!

Pan Jerzy niemal pofrunął do sklepu. Pani Wandzia z oporami, ale zgodziła się na dwadzieścia groszy na zeszyt (najpóźniej do jutra!). Pan Jerzy łyknął potężnie i od razu odzyskał humor.

– Niech przyjdzie! – pomyślał. – Już ja go załatwię! – Miał gdzieś w zatrzaśniętej budce zaostrzony pręt zbrojeniowy z 1980 roku. Wtem jego uwagę przykuło ogłoszenie wywieszone w sklepie: APARTAMENTY NAD MORZEM! CENY NEGOCJOWANE. Poniżej był podany numer telefonu i jakieś bazgroły z wpisaną w literkę e literką a.

– A gdzie to? – spytał sprzedawczynię.

– W Przybiernowie – odpowiedziała oschle kobieta.

– Co pani na głowę upadła?! Przecież to nie nad morzem!

– Panie! Co mnie to niby obchodzi! Powiesił! Zapłacił! Wisi! – warknęła wściekle pani Wandzia. – Będzie mnie geometrii uczył, ochlapus jeden!

W tym momencie pan Jerzy doznał olśnienia. Tak! Genialne! Przecież to takie proste! Rzucił energicznie pustą buteleczkę na ladę.

– To za te dwadzieścia, co jestem winien, hłe, hłe – wycedził i z gracją tramwaju na Pomorzanach wyskoczył ze sklepu. Ścigały go jeszcze przekleństwa rozjuszonej bezczelnością klienta pani Wandzi, ale to już go nie obchodziło. Pan Jerzy miał plan!ROZDZIAŁ II

Helmut Fuchs był zły. Właściwie bardziej adekwatnym określeniem byłoby poirytowany, choć język polski (w przeciwieństwie do ojczystej sprachy Herr Fuchsa) zna i inne określenia, którymi można by określić jego stan, lecz ich używać tutaj nie wypada. Oto już godzinę krążył wokół czarnego orła, który w kompletnie niezrozumiałych (rzecz jasna, dla niego) okolicznościach stał się orłem białym. Mało tego! Jego natura buntowała się, ilekroć miał choćby wymówić znienawidzoną nazwę Plac Orła Białego. Kiedy zapytał panią w kiosku zwyczajnie, po ludzku o Rossmarkt, ta tylko wzruszyła ramionami i wypowiedziała kilka szeleszczących słów, z których wywnioskował, że kobieta sądzi, iż Helmut pochodzi ze Szwabii. W odpowiedzi warknął niemieckie przekleństwo i z trudem, metodą prób i błędów, odszukał swój niegdyś ulubiony zakątek. Nie spostrzegł jednak schludnych kamieniczek, przywodzących na myśl sielskie dzieciństwo, ponieważ w oczy natychmiast ukłuły go wszechobecne betonowe plomby, jaskrawe, kolorowe, szklane witryny i (o zgrozo) tabuny gołębi! Jedynym, czego Helmut Fuchs nienawidził bardziej od gołębi, były czeskie samochody. Jak Volkswagen mógł się na to zgodzić! To już lepiej było wykupić tego ichniego FSO, czy jak im tam, przenieść produkcję tutaj i pod nowym szyldem wznowić działalność Stoewera! Polacy mogliby się cieszyć tymi swoimi maluchami, a sprawiedliwości dziejowej stałoby się zadość. A tak! Przepadło na wieki! Teraz Herr Fuchs stał naprzeciw kolejnej betonowej plomby i warczał pod nosem.

– Ach! Zahremba!

Zaklęcie to powtarzał niby mantrę już od dobrej godziny. Gdzie tylko ujrzał choćby skrawek ukochanego miasta, oszpecony, jego zdaniem, do niemożliwości, wypowiadał to jedno słowo za wszystkie niemieckie przekleństwa. Pomnik Mickiewicza w Parku Żeromskiego: Zahremba! Budynek wydziału budownictwa ZUT-u: Zahremba! Trzy orły (a nawet czarne!) na Jasnych Błoniach: Zahremba! Wreszcie, paskudny betonowy blok przy ukochanym Rossmarkt? Zahr…

– … to szkaradztwo akurat to nie robota Polaków. Proszę sobie wyobrazić drodzy studenci, że budynek ten wybudowali jeszcze Niemcy. Niestety, bombardowania wyjątkowo ominęły to miejsce…

– Och… – sapnął Herr Fuchs, podsłuchawszy rozmowę. – Nicht Zahremba… – wymamrotał i powlókł się smutno w kierunku Zamku. Tempo jego marszu nie było jeszcze podyktowane wiekiem. Nie, Helmut Fuchs, jak na swój wiek, trzymał się jeszcze wyjątkowo dobrze. Marsz spowalniało jednak nerwowe rozglądanie się, przerywane czasem rzuconym mniej lub bardziej szczęśliwie: Zahremba! Że też akurat to miasto! Jego miasto! Tyle innych mogli sobie wziąć. Drezno? A bierzcie! Berlin? Phi! A kto będzie po nim płakał? Nawet Lubeka, w której spędził większość swego dorosłego życia, wydawała mu się mało warta przy tym jednym, jedynym miejscu na ziemi. A przecież tak się tu żyło! Jak ktoś z prowincji mówił, że jedzie do miasta, to od razu było wiadomo, o jakie miasto chodzi! A panny jakie! A stocznie! (No, może akurat zły przykład, ale jak Hitler reaktywował Vulcana, to przecież pełną parą!). Życie się kręciło, a teraz? Nie ma na czym oka zawiesić. Wszędzie ten ich beton. I banki! Wszędzie banki! Sądząc po ich ilości, chyba każdy Polak ma tutaj konto przynajmniej w trzech! A niby tacy biedni! Może właśnie dlatego! Pieniądze to się do skarpety chowa albo do słoika. A oni?! Polnische Wirtschaft1! Mamrotał tak dobre pół godziny, zanim dowlókł się wreszcie na miejsce. Spojrzał z satysfakcją na zawalony fragment zamku i wykrzyczał:

– Ruchy tektoniczne?! Ha! Dobre sobie! Za naszych czasów nic się nie trzęsło! Zwykła niegospodarność! I tyle! – zanosił się Niemiec. Niemal nie rozglądając się, przeszedł przez dziedziniec, by wyjść naprzeciw księciu Bogusławowi X i jego żonie Annie.

– A Ty co? – rzucił bezczelnie w twarz księciu – postawili sobie ciebie tutaj. Nawet ulice ci dali! I co?! Dobrze ci?! Tu! U nich! – sapał wściekle staruszek. Tak dalej być nie mogło. Niesprawiedliwość tego świata musiała zostać wynagrodzona. Chętnie oddałby swojego mercedesa. Ba! Nawet emeryturę i wykupiony bilet na Seszele (we wrześniu, rzecz jasna, tylko ostatni ein Idiot leciałby w sezonie!), byleby tylko odzyskać miasto swej młodości.

– Nie martw się – powiedział już spokojniej. – Jeszcze się zobaczymy – dodał, a w jego oczach zalśniło to, czego żaden reprezentant innej nacji niż niemiecka nigdy nie chciałby zobaczyć.

------------------------------------------------------------------------

1 Niem. polskie gospodarzenie – pogardliwie o polskiej niegospodarności .
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: