Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stroicielka dusz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Stroicielka dusz - ebook

Podobno prawda wyzwala. Czy odkrycie prawdy o samym sobie może nastroić duszę, tak jak stroi się gitarę, kiedy jej brzmienie odbiega od harmonii świata? Julita, Dagmara, Eliza i Łucja – cztery kobiety, których życiowe ścieżki biegną nie do końca tam, gdzie chciałyby dotrzeć. Czy poznanie swoich pragnień pozwoli im wrócić na właściwe tory?

Mała podwarszawska miejscowość. Na lokalnym forum internetowym pojawia się oferta dostrajania duszy do harmonii wszechświata. Z nietypowej usługi korzystają cztery kobiety, które postanawiają się spotkać i omówić efekty „terapii”. Cztery różne osobowości i cztery odmienne historie. Czy prawda o sobie samym może uleczyć serce?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5992-4
Rozmiar pliku: 469 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Julita

Szlag by to trafił. Kolejna kłótnia z Arkiem. Przez Igora tym razem, ale skąd Igor miał wiedzieć? Powiedział, że mam świetną pracę kolan w sambie, a Arek ma zwracać uwagę na układ stóp. Igor lubi nam pokazywać, co robimy źle; na każdym treningu Igor znajduje jakąś ofiarę, na której demonstruje, czego nie należy robić. Pokazał Arkowi, jak wyglądają jego stopy, jak je stawia do środka zamiast na zewnątrz. Arek się uśmiechnął, nie będzie margał trenerowi, nie? Ja też się uśmiechnęłam. No. A potem się nasłuchałam. Wywyższam się, pozuję na gwiazdę, a wcale nie jestem taka dobra, trochę pokory by się przydało. No kurwa, jak się wywyższam? Moja wina, że Arek ma krzywe nogi? Przecież ja się tylko uśmiechnęłam. I nie dlatego, że Igor nabijał się z Arka, tylko dlatego, że się ucieszyłam z pochwały. A ten od razu: „Trochę pokory”. Miałam się spierać z trenerem? Miałam mówić, że skąd, jestem beznadziejna, w naszej parze wszystko dzięki Arkowi. To by się Igor popukał w czoło. Albo by się wkurzył i nie wystawił nas w Częstochowie. A w Częstochowie jest szansa na klasę A. Kurwa, zajebiście by było. Z A-klasą mogłabym dawać lekcje, prowadzić kurs dla dzieci albo nawet dorosłych. Zostawiłabym pieprzoną drogerię i robiłabym to, co naprawdę chcę robić. A potem „eska” i zawodowstwo. Dobra, nie ma co jęczeć. Arkowi przejdzie do jutra, zresztą i tak nie ma wyjścia. Wszystkie partnerki chwilowo zajęte, na nikogo mnie nie zamieni.

Muszę znaleźć plaster. Wzięłam nowe buty do łaciny, żeby je trochę rozdeptać przed turniejem i zrobił mi się koszmarny pęcherz na palcu. Ale przecierpieć cały trening w nowych butach to najlepszy sposób, żeby na zawodach były wygodne. Poprzednio standard tańczyłam w nówkach, cały turniej miałam zaciśnięte zęby z bólu. Arek się cieszył, bo wreszcie byłam uśmiechnięta przez wszystkie tańce. Tak, szczególnie w tangu ten uśmiech był potrzebny. Igor zawsze powtarza: walce łagodnie, quickstep frywolnie, fokstrot tajemniczo, a tango musi być drapieżne, z pazurem. No, pazur jak cholera. Idiotyczny uśmiech przyklejony do twarzy, zęby wyszczerzone jak u trupiej czaszki. Ale nie dało się inaczej. Albo uśmiech, albo gęba krzywa z bólu.

Dobra, spać. Jutro na ósmą, trzeba wstać rano, dojechać, przed otwarciem przetrzeć półki, zamieść, towar poprawić. Bez sensu, sprzątać powinna sprzątaczka, nie my. No ale – oszczędności. Pensja dla sprzątaczki to mniej kasy dla nas. Do dupy. Biorę się do ścielenia łóżka, potem zajmę się palcem. Ciasny ten mój pokój, najmniejszy w całym mieszkaniu. Przynajmniej wysoki, stare budownictwo to jednak coś. Człowiek nie ma wrażenia, że jak się porządnie wyprostuje, to zawadzi głową o żyrandol. Jakoś się tu mieszczę, ale z trudem. Może to i lepiej, że prawie cała pensja idzie na treningi, prywatne lekcje i stroje turniejowe. Inaczej nie wiem, gdzie upchnęłabym stertę ciuchów. Całe szczęście, że w przedpokoju jest gigantyczna szafa, w której trzymamy kurtki i buty.

Tu, u babki, każdy pokój ma swoją nazwę. Jeszcze przedwojenna tradycja. Kiedy się przeprowadziłyśmy z Sandrą, babka na stałe przeniosła się do sypialni. To podłużne pomieszczenie z dużym łóżkiem, dwuosobowym, ale babka nie ma serca wymienić na mniejsze, bo jej przypomina dziadka. Sandra dostała gabinet, bo musi mieć dużo półek na książki. Ja zajęłam pokoik. Gdyby mieszkali tu jacyś bogaci państwo, to pewnie byłby kanciapą dla służącej. Taki mały. Jest wąskie łóżko, nad nim półeczka na duperele, ale najfajniejszy jest kufer. Ma styl. Trzymam w nim sukienki do łaciny, bo ta do standardu jest za duża i wisi na kołku. Oprócz tego w mieszkaniu jest jeszcze stołowy. Babka upiera się, że posiłki mają być wspólne i zawsze tam jemy.

U Sandry jeszcze się świeci. Nie chce mi się z nią gadać. Zresztą pewnie wkuwa matmę. Sprawdzian ma chyba czy coś tam. Kujonica jedna. Maturę musi zdać. Na studia musi iść. Studia do przyszłość. Medycyna, może weterynaria, bo Sandrunia taka mądra i dobra. Zwierzątka kocha i ludzi. Pieskami i kotkami w schronisku się opiekuje. Sandrunia nie lubi swojego imienia. Jak ona mówi? Pretensjonalne. Że niby na siłę wydziwione, miało być oryginalnie, światowo, a wyszło śmiesznie, mówi moja mądra siostra. Jeśli już, to Aleksandra, i wtedy Ola do niej. Albo Olka. Ostatecznie Ala. Ala ma kota. Sandra też ma kota na punkcie własnej inteligencji. Zresztą, co jej zostaje? Wyglądem się nie pochwali. Durna ciotka Wieśka, stara panna, ostry syndrom niedopchnięcia, powiedziała kiedyś: „W tej rodzinie dobra rozdzielono między was dwie. Julita dostała urodę, Sandra rozum”. Jakby taka mądra była, toby nie musiała tyle zakuwać, tak? A jakby się wzięła za siebie i schudła parę kilo, to i wyglądałaby lepiej.

– O, Julitko, wróciłaś. – Babka weszła do mnie. – Co z twoją stopą? Przemyłaś to? Czym? Ola ostatnio mówiła, że woda utleniona uszkadza tkanki, wiesz? Lepsze podobno mydło.

Ola mówiła, kurwa. Sandra mówiła, żadna Ola, ale babka nazywa ją nowym imieniem. Sandra mówiła, znaczy się: święta prawda. Trzeba słuchać. Mnie nie trzeba. Jak tydzień temu przywaliłam siostrzyczce w twarz, to nikt nie pytał, dlaczego. A miałabym coś do powiedzenia. Powiedziałabym, że osiemnastoletnia gówniara nie będzie naszej matki obrażać.

– Julita – Sandra popatrzyła na mnie jak na coś, co się psu do łapy przykleiło – to, że rodzice nie żyją, nie znaczy, że byli święci. Ta cała zasada: „o zmarłych dobrze albo wcale” to jakiś zabobon. Już zapomniałaś, jak ojciec nas bił za najmniejsze przewinienie? A matka ani słowem mu się nie sprzeciwiła.

Nie, nie zapomniałam, siostrzyczko. Za to ty chyba zapomniałaś, kto się ojcu podkładał, żeby ciebie oszczędził. Chronić młodszą siostrę to obowiązek starszej, a tyłek boli, kurwa. Ale na matkę nie będziesz pyszczyć. No i co, że się ojcu nie postawiła? Też by oberwała i tyle by z tego było. A ty masz ją kochać i szanować, smarkulo. I nie zmieniać imienia na nowe, bo to, które masz, dostałaś od matki. Nic innego ci po niej nie zostało, więc nie kombinuj.

– Właśnie – powiedziała Sandra – tylko imiona nam po niej zostały. Brzydkie, wymyślone. Niczego nas nie nauczyła, nic nie przekazała. A potem wsiadła z pijanym ojcem do samochodu i pozwoliła obojgu się zabić.

Wtedy ją walnęłam. Nie jakoś mocno. Raz z liścia dałam i po krzyku. W porównaniu z ojcem ledwie ją musnęłam. Rozryczała się, weszła babka i zebrałam opierdziel. Babka udaje, że kocha nas po równo. Ale to nieprawda. Woli Sandrę. Sandra zjada całe obiadki i nie wybrzydza, że tłuste. Sandra się uczy. Sandra jest uprzejma. Ja pyskuję, pilnuję diety, wracam późno.

Odstawiłam wodę utlenioną na szafkę, wacik wyrzuciłam do kosza, palec owinęłam plastrem.

– Przemyłam – powiedziałam, bo nie chciałam zaczynać kłótni. Nie miałam siły, padałam na pysk. – Kurewsko piekło.

Babka skrzywiła twarz. No tak, Sandra powiedziałaby: „Bardzo piekło, babuniu kochana, ale już mi lepiej, gdy patrzę na twoją miłą buzię”. Ale jak przynoszę kremy od nas z drogerii albo żele pod prysznic za grosze, za zniżkę pracowniczą, to bierze i się uśmiecha. Wtedy jestem miła. Wtedy się mnie lubi.

– Idę spać – rzuciłam. – Jutro mam na ósmą.

Babka wycofała się z pokoju. No i dobrze. Niech ucałuje Sandrunię na dobranoc, żeby miała kolorowe sny. Ja mogę mieć bure.Łucja

Dziś był dobry dzień. Wart odnotowania w pamięci. Najpierw Zosia tak ładnie postarała się rano. Wstała bez protestów, zjadła śniadanie, choć do kanapek miałam jedynie biały ser. Zosia nie tylko nie marudziła, ale jeszcze spacyfikowała Marysię, która biały ser uważa za najgorszą z kar.

– Dajmy jej miodu do tego – powiedziała i Marysia od razu się rozpogodziła.

Przy ubieraniu się Zosia też była pomocna. Szybciutko się ogarnęła i poszła pilnować Marysi. Słyszałam ją z pokoju.

– Marysiu – mówiła moja starsza córka tonem łagodnej nauczycielki – musisz włożyć spodenki, bo jest chłodno na dworze. Wiesz, jak mama się martwi, gdy chorujemy. Wybierz sobie, które wolisz.

Zosia ma podejście. Mogłabym się od niej uczyć. Zapominam się czasami, złoszczę się na Marysię, każę założyć spodnie, już, bez gadania, bo nie zdążymy do przedszkola i do szkoły. Marysia płacze, buntuje się, wyjście zamienia się w koszmar, a potem wpadamy spóźnione do szatni w przedszkolu i nawet nie mam czasu na całuska dla małej. Zostawiam ją, a przez resztę dnia mam w pamięci jej smutną buzię.

Potem Zosia dopilnowała, żeby Marysia zapięła kurtkę i założyła szalik, sprawdziła, czy czapka nie zsunęła się z uszu siostry. Znów zapomniałam kupić jej taką z nausznikami. Często zapominam o różnych rzeczach. Mama powtarza w nieskończoność:

– Ogarnij się, Łucja, już prawie rok, a ty ciągle jak na początku. Nie można tak. Płaczesz przy dziewczynkach. Zamiast ugotować, kupujesz jakieś dania, nie wiadomo, co w nich jest. Zosia musi ci przypominać o chlebie, o pomidorach, o wszystkim. To nienormalne, że ośmiolatka ma więcej rozumu niż dorosła kobieta. Ciesz się, że taka mądra, bo inaczej obie żywiłyby się tylko zapiekankami i słodyczami. A ty chyba powietrzem byś żyła.

Mama, teściowa tak naprawdę, ale mówię i myślę o niej mama, przyjęła mnie do rodziny, traktowała i nadal traktuje jak córkę. Wreszcie poznałam, co to znaczy być kochaną przez matkę. Kiedy trzeba było mną potrząsnąć, potrząsała, jednak nigdy nie zostawiła mnie samej z problemem, zawsze starała się pomóc, pocieszyć. Gdy nic nie można było zrobić, po prostu mnie przytulała i pozwalała się wypłakać.

Mama ma rację. Zosia nie powinna być taka odpowiedzialna. Powinna domagać się budyniu na obiad i czekolady na deser. Powinna złościć się na Marysię za każdym razem, gdy ta ruszy jej rzeczy. A Zosia tylko mówi: „Jest jeszcze mała, nie rozumie. Nie trzeba na nią krzyczeć”. Tak jak wtedy, gdy Marysia pokolorowała pracę domową Zosi. Biedna Zosia cały wieczór pisała równania, a Marysia ozdobiła to potem kredkami. Zosia zobaczyła, odetchnęła parę razy, odgarnęła rudą grzywkę z oczu i powiedziała spokojnie:

– Marysiu, to moja praca domowa. Bardzo ważne. Pani zwróci mi uwagę, że pomazana. Co mam jej powiedzieć? Że mam pięcioletnią siostrę i ona nie wie, że nie można?

A Marysia popatrzyła na nią jak mały chochlik. Są do siebie bardzo podobne, obie mają rdzawomiedziane włosy, taki piękny odcień jak u Roberta, jasną cerę i odrobinę piegów, które tylko dodają im uroku.

– Tak powiedz – zdecydowała. – I powiedz, że nam smutno, bo nie ma taty.

Momentalnie przestała być zadziorna, rozpłakała się. Wyszłam wtedy z pokoju, żeby nie widziały, że i ja mam łzy w oczach. Usłyszałam jeszcze Zosię.

– Nie płacz, nie wolno. Musimy być dzielne, nie wiesz?

Marysia nie wiedziała. Nie chciała być dzielna. Rok temu straciła ojca i nie potrafiła jak Zosia radzić sobie z tęsknotą. Z nas wszystkich Zosia była najdzielniejsza. Podczas choroby Roberta wspierała mnie, jak umiała najlepiej, a od jego śmierci zachowuje się jak dużo starsza osoba. Podobno tak jest, że dzieci dojrzewają w przyspieszonym tempie pod wpływem trudnych wydarzeń. Marysia nadal jest malutką dziewczynką, ale Zosia stała się bardziej moją partnerką niż córką.

Miało być o dobrym dniu.

Dziewczynki bez ekscesów zdążyły na swoje zajęcia, ja nie spóźniłam się do pracy. Nie miałam dziś wielu obowiązków, musiałam przygotować parę wypisów, uporządkować historie choroby i zamówić środki opatrunkowe w magazynie. Dwie godziny pracy, które trzeba było rozciągnąć do ośmiu, żeby ordynator nie mówił, że sekretarka nic nie robi.

Później nawet trochę się pośmiałam. Monika odstawiła parodię doktora Zacharskiego. Wiekowy dermatolog z drugiego piętra ma podobno takie zużycie rękawiczek, że sam mógłby wspomagać polski przemysł gumowy. Monika stanęła na środku pokoju lekarskiego, pochyliła się, oparła o szafę z historiami chorób i drżącymi rękami wyciągała z pudełka jedną rękawiczkę za drugą.

– Trzeba dbać o bezpieczeństwo i higienę pracy – recytowała skrzekliwym głosem.

Zgarnęła wszystkie do kieszeni fartucha.

– Doskonałe do zmywania – oznajmiła. Wyjrzała przez otwarte drzwi pokoju. – O, Teresa! – zawołała na widok starszej pielęgniarki – chodź na chwilę! Nie ma szefa, pogadamy szybciutko, co zrobić z panem Stryjczykiem z czwórki. Ciągle pali w łazience, nie sposób mu przetłumaczyć – wyjaśniła mi.

Teresa, okrągła pielęgniarka o ciepłym, łagodnym spojrzeniu, była wyjątkowo cięta na palaczy.

– Powiedz mu, że będzie miał codziennie lewatywę. W Szwejku była lekarstwem na wszystko, pomoże i Stryjczykowi, chociażby jako motywacja do rzucenia tych śmierdzących papierochów.

– A kto mu ją będzie robił? – zdumiała się Monika. – Ja?

– No a kto? Najmłodsi stażem odpracowują frycowe. – Teresa roześmiała się chrapliwie.

– Już i tak opatruję wszystkie odleżyny, dawno odpracowałam frycowe – stwierdziła Monika, ale bez złości.

– Wiem! – ucieszyła się nagle Teresa. – Wypożyczymy z prosektorium płuca palacza i przyniesiemy panu Stryjczykowi. Niech sam zdecyduje, czy oprócz raka wątroby pragnie także raka płuc.

– Teresa – włączyłam się do rozmowy. – Chcecie go tylko przestraszyć. Fundowanie mu zawału może się źle skończyć.

Roześmiałyśmy się wszystkie.

A potem miałam wyrzuty sumienia. Nie dlatego, że kpiłam ze starego lekarza i miałam zamiar przerazić pacjenta. Dlatego, że się śmiałam. Nie upłynął jeszcze rok od śmierci Roberta, a ja taka radosna. I z jakiego powodu? Bo koleżanki się wygłupiały. A jednak miałam dobry humor. Po pracy kupiłam schab na kotlety, dziewczynki ucieszyły się z domowego obiadu. Marysia nie lubi kupnych, choć Zosia każe jej jeść i nie wybrzydzać.

Takie są teraz moje dobre dni. Nie tak jak kiedyś, gdy musiało wydarzyć się coś ekstra, żeby wprawić mnie w pozytywny nastrój. Kwiaty od Roberta, komplement od kolegi, nowy płaszcz. Kwiatów od Roberta nigdy już nie dostanę, komplementującego kolegę zgasiłabym w ciągu paru sekund, a nowy płaszcz nie jest mi potrzebny. Teraz dobry dzień to taki, w ciągu którego nie płakałam.

Myśli też miałam dzisiaj dobre. Zwyczajne, codzienne. Ten kawałek schabu łykowaty, poproszę tamten drugi. Co na surówkę? Marchewka czy kiszona kapusta? Pomogłam Zosi z przyrodą, wyszukałam w internecie nazwy drzew rosnących w naszym parku, poczytałam dziewczynkom na dobranoc. Mała księżniczka – jak one lubią tę książkę, szczególnie Zosia. Już trzeci raz czytamy. Teraz siedzę z herbatą w fotelu i myślę o przemeblowaniu mieszkania. Cholera, a tak dobrze było, nie płakałam. Wstrzymuję oddech, nasłuchuję. Małe śpią, można. Szlocham prawie bezgłośnie. Zanoszę się cichym płaczem, bo pomyślałam, że czas, aby każda z nich miała swoją przestrzeń. A to oznacza spakowanie rzeczy Roberta, wyrzucenie mebli, które z taką radością wybierał, i urządzenie drugiego pokoju dziecięcego tam, gdzie do tej pory był jego gabinet do pracy. Mama mówi, że czas najwyższy zrobić z tego moje mieszkanie. Moje i córek. Na razie wciąż jest moje, Roberta i córek. Mama jest mądra, wiele przeżyła, dziesięć lat temu straciła męża, teraz syna. Przyszła kiedyś i powiedziała:

– Jesteś wciąż młoda. Trzydzieści parę lat, co to za wiek? Ułożysz sobie życie, ale musisz się do tego zabrać już teraz…

Wtedy się na nią wściekłam. To było parę miesięcy od śmierci Roberta, a ona mi o układaniu życia! Mam poderwać kogoś, umówić się na randkę? Teraz zastanawiam się, czy nie miała racji. Nie z randkami, ze sprzątaniem. Ona po swoim mężu od razu wszystko ogarnęła. Jego ubrania wywiozła do Caritasu, książki sprzedała jakiejś firmie, która skupuje całe księgozbiory. Dostała grosze, ale chodziło o to, żeby pozbyć się gratów. Mówiła, że gdyby miała czekać, nigdy by się do tego nie zabrała. Ja według niej niepotrzebnie zwlekam, będzie mi coraz trudniej.

Jak to okropnie brzmi. Sprzątnąć rzeczy męża, kiedy ma się na myśli wyrzucenie wszystkiego. To tak, jakbym sprzątnęła Roberta. Wyrzuciła go ze swojego życia, jakby nigdy nie istniał. To gorsze od zdrady. Nie jestem gotowa. Nie mogę. Może mamie szybkie usunięcie rzeczy po mężu pomogło, ale to nie dla mnie. Zajmę się tym, gdy przyjdzie czas. Patrzyłam na jego fotografię, która stoi na stoliku obok. Duże, ładne zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny, oprawione w srebrną ramkę. Jaki był przystojny. Gęste włosy, wesołe oczy, uśmiech gwiazdora filmowego. Stracił później te włosy przez chemię i mówił, że jest jak Kojak. Cały czas starał się być silny, optymistyczny. Żartował z choroby:

– Rak? Raki, moja kochana, to ja chętnie jadam, ale żeby rak miał zjeść mnie? Niedoczekanie.

Śmiał się głośno, a ja razem z nim, choć gardło miałam ściśnięte.

Czasem chciał rozmawiać o tym, co będzie.

– Łucja – mówił – gdyby coś, gdyby mi się nie udało…

– Co ty opowiadasz? – przerywałam mu. – Jakie nie udało? Wszystko będzie dobrze. Jesteś Kojak, wygrywasz każdą sprawę. To ty jadasz raki, nie rak ciebie, pamiętasz? Sam mówiłeś.

Umierał, a ja zapewniałam go, że wyjdzie z choroby. Chyba dobrze, po co miał się denerwować? Nie, niedobrze. Teraz nie wiem, co robić.

– Robert – powiedziałam do zdjęcia. – Co mam zrobić? Dać Marysi twój pokój? Zosia ma teraz sporo prac domowych, a Marysia chce się bawić. Przeszkadza, nie pozwala się skupić. Zosia czasem chodzi do ciebie, siada przy twoim biurku i tam się uczy. Raz otworzyła szufladę, mówiła, że w środku pachnie tobą. Twoimi papierami, wodą po goleniu, która zawsze zostawała ci na rękach. Nie pozwalam jej otwierać szuflad, nie wolno grzebać w czyichś rzeczach.

Nagle poczułam złość. Bezsensowną złość na Roberta.

– Dlaczego mi nie powiedziałeś, co robić? – syczałam przez zaciśnięte zęby. Szeptem, żeby nie obudzić dziewczynek. Szczególnie Zosia ma czujny sen. – Dlaczego nie wydałeś dyspozycji. Co z rzeczami, co z pokojem, które dokumenty zniszczyć, a które zachować?

Chwyciłam jego zdjęcie i potrząsałam nim, domagając się wskazówek.

Żadnych wskazówek. Tylko uśmiech, oczy, które tak kocham, a które teraz wydawały mi się puste, nieprawdziwe. Żadnych odpowiedzi.

A ja znów miałam wyrzuty sumienia. Ciągle mam wyrzuty sumienia. Za śmiech, za dobry dzień, za czapkę z nausznikami dla Marysi, za byle jakie jedzenie. Zostałam mistrzynią wyrzutów sumienia. Wszystko robię źle. Teraz wściekałam się na zmarłego męża, jakby to była jego wina, że zachorował. Głupia baba ze mnie, i tyle.Dagmara

Jak ja nie lubię poniedziałków. Nie lubię, i już. Mało jestem oryginalna w tej kwestii, ale za to łączę się w bólu z resztą społeczeństwa. Całe szczęście, że już wieczór. Kinia odrabia jeszcze lekcje, ma wypracowanie z polskiego i jak zwykle czekała do ostatniej chwili. Kinga, nie Kinia. Piętnaście lat to już nie mała dziewczynka. W starożytności sama byłaby matką. Czasem rozmawiamy o tym, jak by to było, gdybyśmy żyły w tamtych czasach. Ja byłabym dostojną matroną, jedną nogą w grobie. Andrzej pewnie już by tam na mnie czekał, a Kinia, Kinga, zwoływałaby gromadkę dzieci na wieczorne modły do Jowisza. Na szczęście żyjemy dzisiaj i wciąż mogę być młoda, zresztą nigdy nie wyglądałam na swój wiek. Dobre geny, mojej mamie też nikt nie daje siedemdziesiątki.

Robiłam kolejną bransoletkę, gdy do mojego pokoju wszedł Andrzej. Siedziałam przy biurku zawalonym koralikami, narzędziami i pudełeczkami, w których trzymam zapięcia, kółeczka montażowe, końcówki do sznurków i żyłek. Przed sobą miałam tackę kupioną w sklepie z gospodarstwem domowym. Widziałam w internecie profesjonalne podkłady do komponowania biżuterii, takie ze specjalną powłoką, dzięki której koraliki się nie turlają i nie uciekają spod igły. Jednak podkłady kosztują kupę kasy, więc radzę sobie ze zwykłą plastikową tacką za cztery złote. Trochę mi tylko przeszkadza kolor, neon blue, trudno na nim dostrzec drobnicę.

Odwróciłam się do drzwi, słysząc, że się otwierają, i mój wzrok padł na długą komodę ustawioną wzdłuż ściany. A na niej: stojaki na gotową biżuterię, pudła z większymi koralikami, pudełka do pakowania, segregatory na projekty, segregatory ze zdjęciami moich wyrobów. Shit, powinnam to poukładać, bo niedługo niczego nie znajdę. Andrzej dopiero wrócił z pracy, spojrzałam na niego, gdy stanął w progu. Wysoki, zgrabny, długie nogi, jędrny tyłek. Oni wszyscy tak wyglądają w jego rodzinie. Jeszcze lepsze geny niż moje. Kinga odziedziczyła sylwetkę po Grzesińskich, już jest śliczna, podrośnie jeszcze trochę i trzeba będzie odpędzać chłopaków kijem. Dzięki Jowiszowi i innym bóstwom dziewczyna ma dobrze poukładane w głowie. Maluje się odrobinę, nie nakłada tony kosmetyków, które tylko przykrywają młodość. Jak dotąd nie interesuje się chłopakami albo bardzo dobrze to ukrywa. W miarę przyzwoicie się uczy, zresztą nie wymagam od niej średniej 6,0.

– Co tam? – Andrzej uśmiechnął się. – Jak dzień?

– Spoko – powiedziałam – trochę nudny. W ramach zaawansowanej akcji marketingowej przez trzy godziny składałam dziś cenniki.

– Słynny dział marketingu firmy CAPS planuje podbój rynku parafarmaceutyków za pomocą wielostronicowego cennika – Andrzej wyrecytował slogan, który kiedyś ułożyłyśmy z koleżankami z działu.

Gdy się tam zatrudniałam, wyobrażałam sobie tworzenie reklam, reżyserowanie filmików promujących tonik do włosów, balsam do ciała albo tabletki energetyczne. Miałam nadzieję na przeglądanie zdjęć modelek i modeli i wybieranie tych, których się potem zatrudni do kampanii. Śmiałam się, że skoro sama zdecydowanie nie mam figury modelki, to sobie chociaż popatrzę. Zamiast tego przygotowujemy statystyki sprzedaży, losujemy zwycięzców konkursu ogłoszonego przez szefostwo, przeglądamy dokumenty, które następnie fajlujemy. Piękne słówko, prawda? Mnóstwo takich mamy. W firmie pracuje wielu obcokrajowców, więc angielski dla wszystkich jest obowiązkowy. Stąd sformułowania, które każdego polonistę przyprawiłyby o ból zębów. Fajlujemy, czyli wkładamy do fajli. Mamy segregatory – fajle – na oferty reklamowe konkurencji, na własne oferty reklamowe, na statystyki, na faksy przychodzące, faksy wychodzące, faktury przychodzące, faktury wychodzące, kosztorysy, plany i tak dalej. Przez tydzień nazbiera się tego cała sterta, którą w piątki należy segregować. Dziś było comiesięczne składanie cennika. Czterdzieści luźnych kartek trzeba poprzekładać ulotkami reklamowymi, notabene przygotowanymi przez zewnętrzną agencję, nie przez nasz dział, następnie włożyć w plastikową okładkę, zgrzać w bindownicy. I następny. I następny. I następny. Andrzej rozumiał, co to znaczy składanie cennika. Westchnął współczująco.

– Z ciekawszych rzeczy – dodałam – Jola próbowała zamówić labelki.

Czekałam, aż mąż załapie znaczenie nowego tworu językowego. To taka nasza zabawa. Podrzucamy sobie nawzajem zniekształcone słówka, on bardziej komputerowe, ja związane ze sprzętem biurowym i zgadujemy, co mogą znaczyć.

– Labelki? – Andrzej zastanowił się. – Labels? Etykiety.

– Dobry jesteś – pochwaliłam. – Problem polegał na tym, że dzwoniąc do firm, Jola odruchowo używała naszego nazewnictwa. „Dzień dobry, mówi Jolanta Rajkowska z firmy CAPS. Czy mają państwo białe labelki w rozmiarze dziewięć na pięć?”. W trzech firmach nie mieli i dopiero wtedy się otrząsnęłam i poradziłam Joli, żeby mówiła „etykiety”. W czwartej firmie załatwiła od razu i umówiła dostawę.

Roześmiał się.

– Jola to ta cipciowata?

Teraz ja się roześmiałam. Lubię Jolę, naprawdę miła dziewczyna, ale cipciowata. I tak się wyrobiła. Na początku musiałam ją nauczyć, żeby w rozmowie telefonicznej przedstawiała się normalnie i nie mówiła: „Jola z CAPS-u dzwoni”.

– A co tam u ciebie? – zapytałam, nie licząc na długą opowieść.

Andrzej wciąż stał na progu pokoju, więc nie zanosiło się na jedną z nielicznych porządnych rozmów o życiu, przemyśleniach, przeczytanych książkach. Coraz mniej tego było, what a pity. Cholera, udzieliło mi się wrzucanie angielskich słówek tam, gdzie naprawdę nie są potrzebne. Nic nie poradzę, codziennie przez pół dnia tak mówię i trudno się przestawić.

– OK – skwitował krótko, jak zazwyczaj. Zresztą o czym miał mi opowiadać?

Siedział przed komputerem, rozwiązywał problemy programowania. Dla niego to fascynujące i z kolegą pewnie by pogadał. Dla mnie – niezrozumiały bełkot. Ploteczek firmowych mój mąż nie słuchał, bo i nie miał jak. Cały dzień w pokoju z dwoma jeszcze takimi jak on fanatykami komputerów. Nie rozmawiali o pierdołach, bo to strata czasu.

Andrzej odwrócił się, chcąc wyjść, gdy coś mu się przypomniało i znów spojrzał na mnie.

– W sobotę jest impreza u Gośki. Urodziny Oliwki – powiedział.

Jęknęłam w duchu. To miała być moja jedyna wolna sobota w tym miesiącu. Wcześniej albo byłam na szkoleniu, albo sama takie szkolenie prowadziłam. Firma ma ambicje kształcenia pracowników: każdy dział uczy pozostałe, dzięki czemu poznajemy specyfikę pracy całej korporacji.

– Dlaczego w tę sobotę? – zapytałam. – Przecież urodziny Oliwki są za dwa tygodnie.

Gdyby impreza była za dwa tygodnie, z prawdziwą przykrością musiałabym odmówić. Szykowało się kolejne szkolenie, tym razem sprzedażowe. Obecność, rzecz jasna, obowiązkowa. No dobrze, mogłabym się wytłumaczyć family matters, ale nie zrobiłabym tego. Nie to, że nie lubię sióstr Andrzeja. Lubię, ale… one chyba nie lubią mnie. Cenią szczerość. Każda z trzech sióstr mojego męża bardzo ceni szczerość. I w ramach tej szczerości zdążyłam już usłyszeć, że mam długie rzęsy, ale Gośka ma dłuższe, źle się ubieram, robię ładną biżuterię, ale Beata widziała ładniejszą, powinnam porozmawiać z Aliną na temat mojego odżywiania się, bo przytyłam. Wiem, że przytyłam. Mam wagę i raczej nie mogę się oszukiwać, że wszystkie moje ubrania nagle skurczyły się w praniu. Naprawdę nie trzeba mi tego radośnie oznajmiać. Przytyłam. I próbuję samą siebie przekonać, że to nic takiego, że przecież już dawno pogodziłam się z własnym wyglądem. Nie zanosi się na wiotką sylwetkę, gibką talię, pupcię jak gwoździk i, really, nigdy się nie zanosiło.

– Za dwa tygodnie jadą do Zakopca na weekend – poinformował mnie Andrzej, nieświadomy mojej niechęci.

Sama pojechałabym gdzieś na weekend. Nad morze raczej niż w góry, ale i na góry bym nie narzekała. No nic, mus to mus. Życie rodzinne zobowiązuje.

– Dobrze – powiedziałam ze spokojną akceptacją – w sobotę party. Kupię coś Oliwce.

Wolę sama kupić, bo Andrzej przy takich okazjach wydaje kasę bez opamiętania. Fakt, trzeba mu przyznać, że na nas też nie żałuje. Ostatnio kupił Kindze tablet, który teraz wala się gdzieś w jej pokoju. Wyrzucił ciężkie pieniądze na coś, co nasza córka wzięła do ręki kilka razy i odłożyła. Po cholerę jej tablet? Wszystko ma w telefonie. Odbajerzonym, ful wypas, oczywiście od taty. Oliwka ma osiem lat. Nie potrzebuje drogiego sprzętu. Znajdę jej jakąś lalkę albo torebkę, bo mała lubi się stroić, i będzie dobrze. Zresztą od każdego z rodziny coś dostanie, więc i tak pogubi się w natłoku prezentów. A potem będzie bawiła się tym najbardziej tandetnym.

Andrzej uśmiechnął się z niejaką ulgą, słysząc, że wezmę na siebie wybieranie prezentu. Ostatnio bywał zmęczony, często bolała go głowa i chyba nie chciało mu się chodzić po sklepach. O, teraz też mu dokucza. Ścisnął palcami nasadę nosa.

– Boli cię? – zapytałam zaniepokojona.

– Trochę – odparł lekceważąco. – Nie ma się czym przejmować. Pewnie za długo siedziałem przy komputerze.

– Ciągle siedzisz przy komputerze i jakoś do tej pory było w porządku – zaczęłam się porządnie martwić. – A jeśli to coś poważnego?

– Jak zwykle wymyślasz czarne scenariusze i niepotrzebnie się nakręcasz.

Andrzej żył w błogim przekonaniu, że złe rzeczy być może spotykają innych ludzi, jednak jego samego nie dotyczą. Nigdy nie przejmował się na zapas i zazwyczaj miał słuszność. Moje obawy nie spełniały się, musiałam przyznawać mu rację, że niepotrzebnie traciłam nerwy na coś, co okazało się błahostką. Kingę bolały łydki – przeraziłam się, że to jakaś choroba kości. Mąż mnie wyśmiał. Lekarz też – zwykłe bóle wzrostowe, charakterystyczne dla wieku. Kinga była ospała, przemęczona – obawiałam się nie wiadomo czego. Znów zdawkowe pocieszanie od męża, „nie martw się, nie panikuj”. Zrobiłam jej badanie krwi – lekki niedobór żelaza, zmienić dietę i po krzyku. Miałam bóle w dole brzucha – to na pewno jajnik, a skoro jajnik, to nowotwór. Andrzej pukał się w czoło. Ginekolog, potem gastrolog. Fragment jelita mi się stawia – ciekawe określenie medyczne, swoją drogą – jeżeli bardzo dokucza, wziąć nospę i po sprawie. „Wyluzuj” to motto życiowe mojego męża. Słyszę je za każdym razem, gdy czegoś się boję. Może i dobra postawa, ale kiedyś okaże się zgubna. To nieprawda, że jeżeli piętnaście razy moje obawy okazały się przesadzone, szesnasty problem należy zlekceważyć. Bóle głowy mogą wynikać ze źle ustawionego światła lub niedoboru jakichś mikroelementów w organizmie, ale zdarzają się także inne przyczyny. „Wyluzuj” to strusia polityka. Swoją drogą pasujemy do siebie, ja i mój mąż, nie ma co. Ja panikara, on lekceważąco spokojny. Siłą zaciągnę go na badania, jeżeli dolegliwości nie miną mu do końca tygodnia.

Odechciało mi się robienia bransoletki. Włączyłam komputer i weszłam na listę forów internetowych. Z regionalnych wybrałam nasze miasteczko, wyświetliły mi się podfora, o, jest moje: Kobieta młoda niezależnie od wieku. Zalogowałam się: „Daga”. Szybko przerzuciłam wątki, nic ciekawego. Założyłam nowy: bóle głowy u czterdziestosiedmioletniego mężczyzny. Napisałam krótki post: Hi, girls, mojego męża od dwóch tygodni boli głowa. Macie pomysły, co to jest?

Zastanowiłam się chwilę. I co one wymyślą? Tak sformułowane pytanie przyniesie mnóstwo bezsensownych odpowiedzi, sama mogę sobie wydedukować większość z nich. Oby tylko żadna nie zaczęła z idiotycznymi żartami, że Andrzej stosuje znaną od wieków metodę kobiet na uniknięcie seksu. Zresztą w jego przypadku byłby to absurd. Andrzej musiałby być umierający, żeby nie mieć ochoty na seks. To akurat nigdy nie było problemem w naszym małżeństwie – seks był zawsze great i nie miałam powodów do narzekań. Zaczęłam sobie przypominać, na co jeszcze Andrzej się skarżył. Nie skarżył się na nic, ale miewał biegunki. W weekendy spał do południa, a potem drzemał w ciągu dnia. Częściej niż zwykle bywał rozdrażniony. Uśmiechnęłam się do siebie – rozdrażniony Andrzej to ciekawy widok. Ktoś, kto go nie zna, nigdy nie zgadłby, że mój ślubny ma zły humor. W takich przypadkach mąż zamykał się u siebie z herbatą – w przypadkach wyjątkowo złego nastroju z piwem – i bezmyślnie przerzucał internet. Po piwie szedł spać. W wersji z herbatą najczęściej zalewał wrzątkiem kolejną szklankę jakichś paskudnych zielonych fusów i wracał do siebie. Okresy bad mood różniły się od stanów good mood ilością wypitej herbaty lub piwa.

Poprawiłam post: Hi, girls, mój mąż od dwóch tygodni jest przemęczony, boli go głowa, jest rozdrażniony, w weekendy całe dnie śpi. Macie pomysły, co to jest? Jutro sprawdzę odpowiedzi, powinno się kilka pojawić.

O biegunkach nie pisałam. Jakoś głupio…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: