Strzeż się psa - ebook
Strzeż się psa - ebook
Kiedy my, ludzie, śpimy sobie spokojnym snem lub roztrząsamy zwykłe nudne ludzkie sprawy, w świecie psów toczy się walka na śmierć i życie. Bo psy – drodzy właściciele czworonogów – z honorem codziennie stają w naszej i własnej obronie, narażając swoje życie i pełną miskę. Kiedy więc na pewnym osiedlu zaczyna się dziać źle, do akcji wkracza nastawiony do życia ironicznie i z dystansem bloodhound Albrecht o szlachetnym rodowodzie detektywistycznym. Tak więc kryminaliści strzeżcie się psa, bo on nie zna litości!
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62465-37-8 |
Rozmiar pliku: | 669 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W tym roku ciepłe noce ostatecznie odeszły do przeszłości. Siedziałem na tarasie, patrząc w granatowe niebo, raz po raz przecinane światłami samolotów podchodzących do lądowania. Oby tylko nie usiadły na lodowatej terakocie, zamieniając w popiół mnie i zestaw ogrodowych krzeseł. Laura najwyraźniej zamierzała sprzątnąć je do komórki gdzieś na Boże Narodzenie. A co ze mną? Też czekała, aż zamienię się w sopel? Słyszałem, jak krzyczy, najwyraźniej zaprzątały ją inne rzeczy niż pamięć o mnie, świerknącym na dworze. Sprawy natury osobistej, rzekłbym. I znowu spojrzałem w niebo, tym razem myśląc o Łajce, która wciąż wirowała po orbicie w Sputniku 2. Coraz dalej od domu.
Coś plasnęło o parapet podobno dźwiękoszczelnego okna, niezbędnego, gdy mieszka się pod korytarzem powietrznym. Falowanie i spadanie. Tudzież niezbędnego w innych sytuacjach… Na myśl przyszły mi słowa z Szekspirowskiego dramatu Juliusz Cezar: Wołać będzie: Mordować! / I spuści psy wojny! Przyszły i przeszły, choć, cholera, nie do końca.
„Strzeż się psa” wypisywali Rzymianie na swoich rozgrzanych słońcem mozaikach. Cave canem — czyż nie za sprawą tego hasła tu byłem? Tak, ale wcale nie jest łatwo rzucić się włoskim stylem w ogień awantury domowej, o której wiadomo, że gorsza od skutego wiecznym lodem dantejskiego Piekła. Byłem zatrzaśnięty na tarasie, zamarzał mi zadek. Laura długo finiszuje i w miłości, i w nienawiści. Ot, jej sposób na przedłużenie sobie przyjemności. Erudyta się znalazł, pomyślicie sobie. A czemu by nie? Jeśli jesteś kształtowany przez rodzinę jednocześnie kulturalną i patologiczną, to trudno, żebyś wyrósł na Rin Tin Tina. Trudno, bo rola upudrowanego komedianta czy niemego błazna odpowiadałaby mi bardziej niż rola stróża, pasterza, bodyguarda. Jasne, mógłbym pozostać psem.
Wypadałoby w tym miejscu zabawić się w pana Umberto Eco albo Jerzego Pilcha i wtrącić kilka słów o mojej przeszłości. Parę zdań nim zamarznie mi też język, chyba że Laura odpowiednio szybko zdecyduje się odgryźć łeb swemu absztyfikantowi.
Przyszedłem na świat jak każdy: nie wiedząc, co czynię. Zdezorientowany, z okołoporodową demencją. Kto…? Kim…? Co?! Gdzie???
— To canis lapus — stworzyły mnie słowa. — Pies domowy.
— Raczej lapsus niż lapus — odgryzł się wyższy głos i to była Laura. — On chyba już nie urośnie?
— Twoja mama powiedziałaby, że to gran bambino… Ale o to chodziło.
— Czyli będzie większy?
— Największy! — Poczułem, że od źródła niższego i starszego głosu nagle uderzyło ciepło krwi dopływającej do policzków.
— Tato!
— Lauro, to z mamą postanowiliśmy, że potrzebujesz psa obronnego. Samotnie mieszkająca młoda kobieta…
— Znowu to samo!
— Przecież to uroczy szczeniak! Spójrz na te długie, nisko zwisające uszy. A to wysklepienie czaszki!
Tata, czyli „dziadek”, był profesorem filologii klasycznej, ale czasem zagalopowywał się do przeszłości, kiedy jako chłopiec dłubiący w piaskownicy marzył o tym, by zostać paleontologiem. Dobrze, że stało się inaczej. W przeciwnym razie byłbym dinozaurem, martwym. W tamtej chwili zaś byłem skamieniałym ze strachu szczenięciem bloodhounda.
— Powiedziałeś bloodhound?
— Są też sympatyczniejsze imiona. W średniowieczu nazywano je psami świętego Huberta.
— To musiał być pomysł mamy.
Uzupełniając wiadomości: obiecuję, że opowieść ta jest krwawą sensacją, a nie sagą rodzinną, cieknącą jak krew z nosa. I dodam, że matka Laury była specjalistką od średniowiecznego włoskiego, czyli tak jakby bardziej pokiereszowanej łaciny. Spotkali się z ojcem (który miał wówczas dwadzieścia dwa lata i nie domyślał się, co czeka już za progiem) na zjeździe lingwistów. Biorąc pod uwagę specjalizację ogółu, zlot powinien odbyć się w Rzymie. Ze względu na to, że wszyscy jego uczestnicy posiadali jedynie paszporty uprawniające do przekraczania bratnich krajów socjalistycznych, wylądowali w Jugosławii. Tata i mama zmajstrowali Laurę w Dubrowniku. Później musieli przeprowadzić się do dużego miasta, gdzie jedyny kontakt z łaciną zapewniała buntująca się przeciwko swoim klasykom klasa robotnicza. Etc., etc. Gdzieś po jedenastej et cetera granice i paszporty Wschód — Zachód przestały mieć aż takie znaczenie. Matka Laury wyjechała do Florencji na naukowy kontrakt, ojciec dochrapał się pilśniowej katedry na uniwersytecie, a sama Laura dorosła i uznała, że dzielenie życia pomiędzy dwa domy to za wiele, więc wyjechała do stolicy i wynajęła mieszkanko w zaułku, gdzie co i rusz natykała się na krzywą, ale spopularyzowaną łacinę.
— Tu jest niebezpiecznie. Będziesz miała tego psa!
— Powiedziałeś „Hubert”?
— Albrecht, Albrecht powiedziałem. To był pierwszy miot bardzo rasowej suki, więc wszystkie szczeniaki dostały imiona na pierwszą literę alfabetu.
— Albrecht, pies świętego Huberta? Bloodhound? — Błysnęło mi w szczenięcej (bo nie małej) głowie, jak w rodzącej się galaktyce. Ja? Przecież ja jestem łagodny. Od urodzenia, cokolwiek to znaczy.
— Bloodhound, pies szukający zaginionych dzieci, tropiący kryminalistów i zbiegłych niewolników — wyczytała Laura w encyklopedii. — Do jakiej grupy mnie zaliczyliście? A co ty na to powiesz, Al?
Spojrzałem w jej czarne, przepastne oczy i zemdlałem. Miałem sześć tygodni i już byłem zakochany na zabój. Ja, Al. Minęło prawie siedemdziesiąt miesięcy od tamtej chwili, a mnie zamarza zad, bo Laura właśnie wypłasza z naszego M kolejnego niewydarzonego kochanka. Oparłem pomarszczoną kufę na łapach i westchnąłem, szykując się do… wiosny.
Dobiegł ostatni okrzyk i napięcie opadło. Nie minęła chwila, kiedy Laura otworzyła przeszklone drzwi i zaprosiła mnie do mojego własnego domu.
— Ani mi się waż poruszyć ogonem — anatomia Laury miała jedną ciekawą rzecz (no, wiele ciekawych rzeczy, kiedy się ją panoramowało): jeden profil był harmonijny jak u modelki, drugi był profilem złośnicy. Zgadnijcie, który miałem teraz przed pyskiem? Awers czy rewers mojego skarbu? Podkuliłem, co miałem podkulić, ale…
— „Chcę, aby mój mężczyzna był jak mój pies” — zacytowałem jej wypowiedź Gerii Halliwell „Ginger” Spice, właścicielki shi tzu (sic!) o imieniu Harry. Zignorowała mnie. Niektóre kobiety są z Wenus, a psy z Syriusza. Nasze gniazdko wyglądało, jakby przeszedł przez nie umiarkowany huragan. W kącie leżała drewniana figurka Buddy, która w mniej burzliwych czasach zdobiła biurko. W ekumenicznym geście powąchałem ją. Był to równocześnie gest ambiwalentny, bowiem to Budda powiedział, że „ci którzy mają na sumieniu podłe czyny, odradzają się w sferze zwierząt lub w jednej ze sfer piekła”. Nie zgadzałem się z nim ani nawet z jego koniem, który tak ukochał swego pana, że serce mu pękło, kiedy tamten oddał się pokutnemu życiu.
— Dzisiaj jest pierwszy dzień reszty mojego życia — powiedziała Laura, co było banalne nawet na nią, a przecież zawodowo zajmowała się banałem, wartościowaniem banału. Liczyłem na to, że od razu pójdziemy do łóżka, ale ona usiadła przy komputerze i zajęła się sprawami Firmy. Z jej fascynacji buddyzmem pozostały: płyta zespołu Nirvana, paczka wegetariańskiego żarcia dla psów z internetowego sklepu, no i ta figurka. Nie wiem, kiedy się połapała, że tak w ogóle to nie chce osiągnąć oświecenia, bo wtedy to życie okaże się jej życiem ostatnim. A kto by tak chciał? Wy? Ja nie. Tak jak wcześniej pragnieniem jej serca były wyrzeczenia, tak teraz przyjemności. Przyjemności jej i innych, dodajmy tonem usprawiedliwienia. Laura postanowiła „wiązać powietrze w węzły” i założyła małą agencję public relations. Dobrze jej szło: potrafiłaby obdarzyć charyzmą i osobowością nawet zwój konopnego sznurka. Z pierwszych pieniędzy kupiła perfumy Guerlaina „Samsara”, równie bogate i pyszne, co zgubne, bo niosące posmak nieustannego życia. W różnych wcieleniach, postaciach, miejscach. Nie było źle — ona wciąż była Laurą, a ja jej psem, ale mogliśmy się wyprowadzić z podłej dzielnicy do nowo zbudowanych bloków, z jednej strony otwierających się na stację metra, z drugiej na las, którego koniec niknął w głębokim cieniu. Jasne, były jeszcze korytarze powietrzne nad głowami, a domy przypominały speerowskie blokhauzy, tyle że bez Speera, ale któż by się tym przejmował? Laura się rozwijała, a ja lubiłem świeże powietrze pachnące lasem, łąkami i kadzidłem (tak, obok wyrósł neokoszmarny, przepraszam neoromański, kościół). Jest fajnie. Naszymi sąsiadami są single i młode pary. Mam masę kumpli. Wiadomo: nim dokonają bilansu, lukną na giełdowe wahania i kupią wszystkie nowinki o dzieciach — dla treningu wezmą sobie psa.
Laura przyszła do łóżka. Ja już tam na nią czekałem, bo czyż nie trawiła mnie choroba? Miała nawet swoją łacińską nazwę: morbus amor. Niepokojące, a ukochane objawy: uczucie ściskania w gardle, kołatanie serca, skurcze serca, gwałtowne ślinienie się (zamiast oblewania się potem, co występuje u innych gatunków), drżenie mięśni…
— Posuń się! — Jakże słodko w moich uszach brzmiało warczenie Laury. — Oddawaj poduszkę!
Czyż to nie są wieczorne pogwarki starych, dobrych małżonków? Miała na sobie kusą koszulkę i dochodził od niej mocny zapach miętowej pasty do zębów. A pod nim była woń mojej Laury! Doprowadzała mnie do szału! Próbowałem wcisnąć jej kufę pod pachę. Wiedziała, że zrywa z kawalerem, więc nie wydepilowała tych malutkich włosków, które tak doskonale trzymają intymny aromat.
— Przestań.
Obróciła się do mnie plecami. Przycisnąłem się do niej, kładąc łeb na jaśku i zarzucając łapę na ramię Laury. Była już zbyt śpiąca, aby zaprotestować. Też po chwili odpłynąłem.
Stanąłem nad nią. Za oknem świtało, a ja czułem, że mój pęcherz domaga się gwałtownego opróżnienia. Szybkiego, ale w romantycznej scenerii. Po drugie zależało mi, aby spotkać na patio Tofu. Jego pan był maklerem giełdowym i już od bladego poranka szykował się na parkiet. Pomagała mu w tym nerwicowa bezsenność.
Laura spała, pochrapując cichutko. Twarz miała obróconą lepszym profilem i wyglądała jak Śpiąca Królewna. Pochyliłem się i polizałem jej twarz. Od dołu do góry. Całuśnie. Zerwała się jak oparzona.
— Co ty wyprawiasz?!
Leciutko zaskuczałem.
— Cholera jasna!
— Na spacer!
— Kto kładzie się z psami, ten budzi się z pchłami — zamamrotała. Nie czułem się urażony. Miała prawo do takiej oceny sytuacji. Kołdra zsunęła się, ukazując jej gładką, umięśnioną nogę. Gdyby tylko się nie depilowała, byłaby to doskonała noga charcicy.
— Idź sam. Yyyidź sam — ziewnęła i nakryła głowę poduszką. Ściągnąłem ją. Gdyby była skłonna otworzyć się na mnie i posłuchać, wytłumaczyłbym jej, że ochroniarze wściekają się, kiedy psy hasają same po patio. Każdy z nas aż marzy, aby obesrać tę idealnie utrzymaną, wiecznie zieloną trawę… Yorkom czasem to się udaje. Malutkie, wredne pieseczki. Killery w miniaturze i różowych sweterkach kamuflujących. A gdy tylko bloodhound próbuje swobodnie wybiegać się po patio, to wrzeszczą wszyscy. Ochroniarze, babcie, dzieciaki wywijające orła w piaskownicy… Wrzeszczy Laura: — On nie gryzie!
— Jasne, od razu połyka!
Zatrzymuję się i wyję: o wy, ignoranci, nie wiecie, że bloodhoundy jak inne gończe nie mają instynktu zabijania? Morderstwa pozostawiamy ludziom i terierom. I co? Smycz, kaganiec, buda. Ta buda to licentia poetica, ale wszystko inne…
Dalsza treść książki dostępna w wersji pełnej