Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Święto świateł - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 lutego 2022
Ebook
34,90 zł
Audiobook
37,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Święto świateł - ebook

W jednym z warszawskich apartamentów zostają znalezione zwłoki czterech mężczyzn w niecodzienny sposób rozmieszczone na fotelach i podłodze. Wszystko wskazuje na to, że zmarli w trudny do wyjaśnienia sposób, podczas partii Go - najstarszej i najtrudniejszej chińsko - japońskiej gry strategicznej w historii, wielokrotnie bardziej skomplikowanej niż na przykład znane nam w Europie szachy. Na prośbę nadkomisarza Artura Śmigielskiego do sprawy, którą prowadzi zostaje mu przydzielona niepokorna i porywcza policjantka, Eliza Dukoto - córka kameruńskiego lekarza i polskiej polonistki. Razem szybko odkrywają, że ofiary zostały uśmiercone w identyczny sposób jak sto sześćdziesiąt lat wcześniej zmarł najwybitniejszy goista wszechczasów – Shūsaku Hon’inbō oraz jego trzech uczniów. Zemsta po latach? A może mord rytualny? Policjantom z pomocą przychodzi Hubert Wanat, błyskotliwy historyk i badacz Go. Skomplikowana sieć pułapek, kłamstw i fałszywych tropów prowadzi do przerażającej prawdy!

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67048-75-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Go – najstarsza i, jak się uważa, najtrudniejsza strategiczna gra planszowa w historii, wielokrotnie przewyższająca stopniem skomplikowania znacznie młodsze szachy. Za twórcę podstaw Go¹ uważany jest chiński cesarz Yao żyjący w latach 2357–2255 p.n.e.

Torajirō Kuwabara, znany jako Shūsaku Hon'inbō (1829–1862) – japoński mistrz Go, uważany za najwybitniejszego w liczącej ponad 4300 lat historii tej gry. Nigdy nie przegrał żadnej oficjalnej partii z żadnym przeciwnikiem; umarł w 33. roku życia jako jedyny niepokonany goista wszech czasów.

Diwali (Dipawali), Festiwal Świateł, częściej nazywany Świętem Świateł – jedno z najważniejszych w świecie hinduistycznym świąt na cześć bogini Lakszmi oraz zwycięstwa światła nad ciemnością, zwycięstwa sił pokoju i szczęścia nad siłą zła…

Pierwszy dzień Diwali –

Czcimy kruka i karmimy go jako posłańca Fortuny oraz dobrych wieści…

Drugi dzień Diwali –

Czcimy psa – największego przyjaciela człowieka, dajemy mu najlepsze jedzenie…

Trzeci i czwarty dzień Diwali –

Czcimy krowę jako wcielenie Lakszmi – bogini dobroci, zdrowia i szczęścia. Nacieramy jej rogi oraz kopyta świętymi olejkami. Malujemy na czerwono i żółto jej ciało. Przechodzimy pod jej brzuchem, by oddać cześć jako matce…

Piąty dzień Diwali –

siostry czczą swoich braci, a bracia – swoje siostry, obdarowując ich wszystkim, co jest im najdroższe…

Z Księgi Diwali Ajai BhattaraiegoWIECZÓR NA WZGÓRZU KIKU,
JAPONIA, JESIEŃ ROKU 1862

Strach na wróble ze wzgórza Kiku wyglądał jak nietutejszy. Niezwykłe, że od lat nikt już nie chciał go naprawiać ani nawet rozebrać z łachmanów czy prawą rękę – złamaną którejś nocy z samotności, a może po prostu przez zbyt silny wiatr od strony Edo – wyleczyć klejem ryżowym albo chociaż sznurkiem. Strachy na wróble zwykle żyją krótko, rzadko który umie przetrwać zimę. Ale ten ze wzgórza Kiku – choć od lat niepotrzebny nikomu, bo i pilnować nie ma czego, a ptaki jakoś latać tu już nie chciały nawet w czas kwitnących wiśni – upaść nie potrafił od czasu tak dawnego, że uwierzyć było trudno każdemu, kto z rzadka tędy przechodził.

Pan Tashiro Shŏi którejś wiosny, trudno powiedzieć, kiedy dokładnie, ale raczej niedługo przed swoim odejściem z powodu pylnej grypy, sklecił stracha ze wzgórza Kiku. Rano, zadowolony, garbatym krokiem zatargał drewniaka w miejsce najbardziej widoczne, wbił mocno i głęboko w ziemię, starannie osadził, a nawet pozostał z godzinę, by popatrzeć na swoje dzieło i pooddychać dopiero co wzeszłym słońcem. Wzgórze było pokryte wówczas pszenicznym polem pana Shŏi. Niewielkim i niezbyt dorodnym, ale wiek pana Shŏi nie pozwalał już na większy wysiłek, a jedyna bliska dusza – pani Kinuko, córka i wierna towarzyszka – zgodnie z życzeniem właściciela pola nie zajmowała się nim. Sędziwy pan Tashiro Shŏi nie był rolnikiem. Kim był kiedyś – nie wiedział nikt, ale teraz starzec cieszył się szacunkiem dalekich sąsiadów jako mistrz rzemiosła, spod którego ręki wychodziły najwspanialsze skrzynie znane nawet w Edo. W stojącej w północnym rogu skromnej chaty jednej ze skrzyń, nigdy nieotwieranej przy gościach ani nawet w obecności córki, spoczywały podobno dwa miecze – długi katana i krótki wakizashi. W skrzyni, jak wieść niosła, zamknięto także kamizelkę kamishimo z kamonem oraz spodnie hakama. Także tu ukryto ponoć kilkadziesiąt krótkich wierszy na cześć przyrody, które w czasach dawniejszych wyszły spod ręki gospodarza. Ale tego wszystkiego nie można było być pewnym, bo krótko po śmierci pana Shŏi pani Kinuko opuściła dom, by udać się w stronę Edo. Wówczas skrzynia z północnego rogu chaty zniknęła na zawsze. Nikt w okolicy jej nigdy już nie zobaczył. Chata zadziwiająco szybko zmarniała i obróciła się w ruinę, ale strach na wróble wciąż tkwił na posterunku; ze złamaną ręką, zerwanym nakryciem głowy, przechylony trochę na lewo jak kaleki szkielet na cichym pustkowiu – trochę żałosny, ale też i kusząco zagadkowy.

Na wzgórzu Kiku nie było już śladu po dawnej pszenicy. Tego dnia, kiedy pojawili się tu dwaj wędrowcy z południa, wokół stracha ze złamaną ręką rosły już tylko żółtozielone trawy, gdzieniegdzie wybrzuszone kępami hakone.

– Odpocznijmy chwilę – powiedział spokojnie wędrowiec nieco szczuplejszy, dostojniej ubrany i trochę wyższy od swego towarzysza.

– Jak sobie życzysz, Torajirō – odparł ten drugi, kończąc odpowiedź krótkim ukłonem, po czym usiadł na trawie.

Obaj byli jeszcze młodzi, z wyglądu liczący sobie nie więcej niż trzydzieści lat. Nie mieli koni, a tym bardziej wozu, nie mieli też bagaży, z wyjątkiem dwóch niewielkich skórzanych sakw najpewniej z żywnością.

Torajirō odpoczywał na stojąco. Zdjął tylko z ramienia swoją sakwę i położył ją na trawie. Od dłuższego czasu uważnie przyglądał się strachowi na wróble.

– Nie mogę już dłużej uciekać, Meiji – odezwał się wreszcie cicho.

Towarzysz Torajirō drgnął. Przez chwilę nic nie mówił, tylko dotykał lekko dłonią trawy.

– Zostało nam zaledwie pół dnia do Chofudō – rzekł wreszcie przyciszonym głosem. – Tam zdołam nas ukryć. Odpocznij i nie trać sił na takie myśli!

– Nie rozumiesz, mój wierny przyjacielu. Sił w nogach mi nie brak. Nie dlatego teraz chcę odpocząć. To miejsce wydało mi się po prostu idealne do medytacji nad tym, co przed nami.

Torajirō nie spuszczał wzroku ze stracha na wróble.

– Dobrze wiesz, Meiji, że wszystko, czym jestem i kim jestem, to ta gra – kontynuował spokojnie. – Ale nie umiem walczyć tak jak oni. Nie potrafię wystarczająco sprawnie posługiwać się mieczem. Nasze ukrywanie się przed pogonią poniża mnie. Jak mam dalej żyć? Przecież to oczywiste, że nigdy nie zagram już żadnej partii pałacowej. Nigdy nie uda mi się stanąć przed szogunem naprzeciwko rodziny Gennan'inseki ani żadnej innej. Opuściłem moich uczniów, naraziłem mistrza Hon'inbō. Od wielu godzin mój umysł jest pogrążony w myślach, by teraz móc podjąć decyzję.

Meiji przymknął oczy, jakby zagłębił się w medytacji. Gdy wybrzmiały już słowa mistrza, znowu pozwolił sobie na dłuższe wsłuchiwanie się w cichy szelest hakone.

– Jestem sprawny w walce – rzekł teraz już głośniej niż uprzednio. – Umiem nas ukryć. Opiekowałem się tobą przez tyle lat. Byłem twoim lekarzem i przyjacielem. Teraz więc mnie nie opuszczaj! Ty jesteś Shūsaku! Nigdy nie przegrałeś i nikt nigdy ci nie dorównał, a w tej partii na razie mamy przewagę. Będziemy w mieście szybciej niż oni! Wiesz o tym.

– Ty będziesz wcześniej niż oni. Ja kończę wędrówkę w tym miejscu. Zanim ułożę nowe jōseki, ty będziesz daleko stąd, a ci, którzy nas zdradzili na dworze i idą naszym śladem, już tu przybędą; wtedy wyjdę naprzeciw przeznaczeniu.

– Szogun został wprowadzony w błąd! – Meiji po raz pierwszy dał się ponieść wzburzeniu. – Znajdziemy sposób, aby ujawnić prawdę!

– Dobrze wiesz, że to niemożliwe – tłumaczył cierpliwie Torajirō. – Nawet jeśli jakimś cudem uda nam się przechytrzyć jego otoczenie i dotrzeć doń, pozycja nie pozwoli mu na zmianę rozkazu i okrycie się hańbą pomyłki. – Wciąż wpatrywał się w stracha, jakby próbował poznać jego historię. Ani na moment nie podniósł głosu. Jego oddech wciąż był spokojny i równy. – Rozkazuję ci ruszyć natychmiast do Chofudō – rzekł zdecydowanie. – Nie sprzeciwiaj mi się. Wyjmij z sakwy goban oraz kamienie i zostaw je. Resztę zabierz. Taka jest moja wola.

Nastała długa cisza. Shūsaku dopiero teraz usiadł na trawie.

– Kiedy byłem dzieckiem – odezwał się po dłuższej chwili – często śniła mi się słona zieleń traw hakone. Nie wiem dlaczego. Nie umiałem tego zrozumieć. Sen wracał, był jasny i czysty. Rozumiałem wszystko, co w nim widziałem, nie rozumiałem tylko… dlaczego?

Przeniósł wzrok na stracha na wróble.

– Chcę tu zostać, Meiji, ale tobie nie zostało już wiele czasu, więc musisz się śpieszyć.150 LAT PÓŹNIEJ, WARSZAWA,
NOC, MAIL OD ISCHIRO

Hubert Wanat po raz piąty przeczytał maila. Wreszcie zamknął wolno oczy i zamarł w fotelu, jakby ktoś go zaczarował.

– Mój Boże… – jęknął tak cicho, że gdyby ktoś teraz stał nie dalej niż metr od niego, z pewnością nie usłyszałby nawet sylaby.

Jeszcze przez kilka sekund tkwił w bezruchu, wreszcie sięgnął po telefon i szybko wystukał numer.

– Co jest?… – Zaspany głos po drugiej stronie zabrzmiał jak jeszcze jedno chrapnięcie.

– Hubert.

– Słyszę. Jest druga w nocy, odbiło ci?

– Rysiu! Nie rozłączaj się! Mam to! Cholera, naprawdę to mam!

– Co masz?

– Mam rację! To znaczy… no, nie tak. Ale moja teza jest prawdziwa! On nie umarł na cholerę… Nie wiem, jak pozostali, ale nie on. Zabili go! Rozumiesz?! Oni naprawdę go zabili! Mam Księgę Bhattaraiego, Ischiro właśnie przysłał mi mailem kartę z grudnia! Ajaya wyraźnie opisuje swoje spotkanie z Shūsaku trzy miesiące po tym, jak… rzekomo zmarł podczas epidemii. To, co jest w rocznikach, to jedna wielka ściema. Ukrywali jego śmierć, bo mordercą był ktoś cholernie potężny, najprawdopodobniej z domu Inoue, być może sam Gennan'inseki!

– Czyś ty zidiociał! Oskarżasz jednego z największych graczy o morderstwo na młodszym przeciwniku, na dodatek piętnaście lat po pojedynku w Osace?! Pomijając, że to szaleństwo, wszystko nie trzyma się kupy! – Głos w słuchawce był szczerze oburzony. – Co jest dokładnie w liście od Ischiro?

– Opis piątego dnia Diwali z 1862 roku. Bhattarai poświęca niemal tysiąc znaków na opis, jak Shūsaku analizuje partię z Wazo Oshirim – swoim najlepszym uczniem – którą zakończył dwa dni wcześniej! Rozumiesz?! Dostałem właśnie zapis „nieistniejącej” partii Shūsaku. Jest genialna. Nie ma szansy na fałszerstwo.

– Bhattarai był znany z uczciwości i honoru, z pewnością nie pozwoliłby sobie nawet na najdrobniejszą nieścisłość, nie mówiąc o kłamstwie, a już szczególnie nie w sprawie swojego nauczyciela, ale skąd wiadomo, że to ktoś inny nie sfałszował jego Księgi? Większość dokumentu uznano za zaginioną lub zniszczoną, a Ischiro nagle znajduje brakujące fragmenty, i to z nieznaną partią Shūsaku?! Wyciągasz zbyt pochopne wnioski. Wiele miesięcy potrwa udowodnienie tej teorii. – Głos w słuchawce przybrał analityczny, wyważony ton.

– Wiesz dobrze, Rysiu, że na świecie istnieje ledwie garstka ludzi, która jest w stanie sensownie zanalizować partie Shūsaku, a co dopiero wymyślić taką rozgrywkę od nowa! – Hubert Wanat mówił z pasją i przekonaniem graniczącym z pewnością. – To w dzisiejszych czasach niemożliwe. Może w dziewiętnastym wieku byłby do tego zdolny Showa Ito, może Josaku Hon'inbō, ale nawet oni mogliby takim fałszerstwem mydlić oczy nie dłużej niż… kilka miesięcy, a potem prędzej czy później zorientowano by się, że to nie oryginał. Na tym właśnie polegał geniusz Shūsaku. Nikt nie był i z pewnością nie jest w stanie podrobić jego stylu. Dlatego dowód z Księgi jest niepodważalny!

– Jeśli nawet partia opisana przez Bhattaraiego byłaby prawdziwa, mamy na razie tylko dowód na to, że w listopadzie 1962 roku Shūsaku żył. Ale na nic innego.

– A sfałszowanie roczników z pałacu szoguna, gdzie wyraźnie jest napisane, że Shūsaku i jego uczniowie zmarli na cholerę trzeciego września?! To chyba niezbity dowód na to, że ktoś dopuścił się czegoś właściwie niemożliwego w tamtych czasach – Hubert zaczął mimowolnie podnosić głos. – Jak bardzo musiało komuś zależeć, aby ukryć morderstwo dokonane na największym graczu w historii, i jak bardzo musiałby być to wpływowy człowiek, skoro wpis dotrwał do dzisiaj i przez sto pięćdziesiąt lat nikt go nie podważył! Nie rozumiesz, że musiał być w to zamieszany sam szogun?!

– Ale na pewno nie Gennan'inseki, którego – założywszy sobie klapki na oczach po mailu od Ischiro – właśnie oskarżyłeś o morderstwo.

– A dlaczego by nie? Nienawidził Shūsaku od lat. Wielokrotnie atakował całą szkołę Hon'inbō, próbując skompromitować ją na dworze szoguna, a nawet wśród ludzi cesarza. Był niebezpieczny, porywczy i zdolny do takiej zemsty, o czym wie każdy badacz z tobą włącznie.

– Ochłoń… – Głos w słuchawce głęboko westchnął. – Ktoś ci rzucił skrawek materiału, którego szukałeś od kilku lat, i zaczynasz popełniać proste błędy. Jesteś świetnym goistą, zdolnym historykiem. Badasz życie Shūsaku od pięciu lat…

– Od sześciu – poprawił uprzejmie Hubert.

– Tym gorzej w świetle tego, co słyszę. Jeszcze raz więc apeluję, abyś ochłonął. Zamknij komputer, zjedz kanapkę, pogadaj z Radkiem o dupie Maryni, a rano wstań i zabaw się w taką grę: „najpierw myślę, a później dopiero coś mówię”, okej?

– Jesteś zły, że nie ty to odkryłeś?

– Nie. Jestem zdegustowany, bo gadasz głupoty. Gennan'inseki nie mógł brać udziału w zamordowaniu Shūsaku, bo zmarł w 1859 roku! Historyk, który marnuje życie na badanie historii Go, powinien, do cholery, takie rzeczy wiedzieć!

– O kur… – Hubert zacisnął ze złości zęby.

– Zeszła ci trochę gorączka? – upewnił się Ryszard.

Wanat przez chwilę jeszcze milczał wściekły na siebie za tak podstawowy błąd.

– Mogę iść już spać? – spytał nieśmiało jego rozmówca.

– W ogóle cię to nie bierze? – warknął niecierpliwie Hubert. – Przecież ty, ja i Ischiro szukaliśmy tego dowodu od lat!

– Właśnie dlatego chcę do sprawy podejść analitycznie i spokojnie. Chcę to uważnie przeczytać, przespać się z tym. Chcę zanalizować każdą literę z tego dziennika, a potem zadzwonić do Japonii, aby mi Ischiro łaskawie wytłumaczył, skąd wytrzasnął po pięciu latach poszukiwań fragment zaginionego dziennika Bhattaraiego!

– Nie zasnę dzisiaj!

– Hubert! Jeśli masz rację i rzeczywiście Shūsaku został zamordowany, a nie zmarł na cholerę w Edo, to i tak jego zabójca nie żyje od co najmniej stu lat. Nie musimy się śpieszyć. I raczej nie dzwoń na policję. Dziewięćdziesiąt procent ludzi na świecie ma w dupie przyczynę śmierci Shūsaku. Wiesz dlaczego? Bo nie mają pojęcia, kto to w ogóle był. To ważne dla Japończyków, Koreańczyków i Chinoli zainteresowanych Go oraz dla garstki takich świrów jak my. Reszta to olewa. Shūsaku żył sto pięćdziesiąt lat temu i był bogiem tylko dla nas. Jeśli nawet udowodnimy, że było, jak mówisz, i powiedzmy, że w którymś momencie dojdziemy, kto zamordował mistrza, nie powiedzą o tym nawet w dzienniku telewizyjnym, bo dla naszych rodaków znacznie ważniejsze będzie, czy benzyna zdrożała, kiedy skończy się kryzys i kto kogo pokochał w tysięcznym odcinku M jak miłość. W takim świecie żyjemy. Więc mówię po raz trzeci – ochłoń. Jutro przyjadę i pogadamy na poważnie.

– Nie wierzysz w to, co znalazł Ischiro… – jęknął zrezygnowany Hubert.

– Nie wiem, czy wierzę. Przez te wszystkie lata sporo już tu i w Japonii znaleźliśmy dokumentów, teoretycznych dowodów… i wiesz, gdzie większość skończyła. Na śmietniku. Jak pamiętasz, jeden z pracowników Ischiro twierdził trzy lata temu, że znalazł należący do Shūsaku bornitowy goban z Tonoury, i co?

– Goban można sfałszować, to tylko tablica do gry. Partię geniusza trochę trudniej.

– Dlatego traktuję sprawę poważnie, ale zanim dostanę palpitacji serca tak jak ty, najpierw upewnię się, jaką naprawdę wartość ma mail Ischiro. Co tam u Radka?

– Śpi.

– To ty też idź spać. Na jego miejscu dawno już bym stracił do ciebie cierpliwość.

– Co ty możesz o tym wiedzieć? Jesteś rozwodnikiem, a ze swoją córką widujesz się raz w tygodniu.

– To nie było miłe…

– Przepraszam – zreflektował się Hubert. – Nie chciałem. To przez tego maila.

– Wybaczone. Idź spać.

– Mój facet naprawdę rozumie, kim jestem i co robię. – Hubert jakby po raz kolejny nie usłyszał rady kolegi. – Wiesz dobrze, że jesteśmy z Radkiem od czterech lat i jest okej. Nie mamy kłopotów. Czasem życie gejów jest prostsze, choć na pierwszy rzut oka wydaje się inaczej. On nawet nie umie grać w Go. Wiele razy prosiłem, aby chociaż nauczył się zasad, ale nie dało się. I wiesz co? Niczego to nie zmienia. On wykłada sobie swoją socjologię na uniwerku, a ja grzebię w najstarszej grze świata. Gdybym go teraz obudził, pewnie ucieszyłby się z mojego sukcesu bardziej niż ty. Koniec wykładu.

Głos w słuchawce z wyrozumiałością zniósł kolejny wybuch frustracji Wanata.

– Odkładam słuchawkę, Hubert. Wpadnij jutro z wydrukiem do klubu.

– Nie do klubu. Spotkajmy się u ciebie w biurze.

– Brzmi sensownie. Jedenasta?

– Pasuje.

– Teraz zaśniesz?

– Będę w formie, nie musisz się o mnie martwić.

– Nie martwię się o ciebie, tylko o siebie. Szkoda mi czasu na takie chrzany jak ta teoria o Gennan'insekim. Masz mieć świeży umysł i gadać do rzeczy!

Rozłączył się.

Hubert zerknął w głąb mieszkania. Ze swojej pracowni miał dobry widok na łóżko, w którym spał Radek. Wyglądało na to, że nawet na chwilę się nie obudził.SESJA TRZECIA,
PIĄTA PO POŁUDNIU

– Eliza Dukoto, dwadzieścia siedem lat, grupa czwarta, sesja trzecia – szepnął jak najciszej do dyktafonu doktor Robert Rylski, po czym nie wyłączając sprzętu, odłożył go na biurko. – Damy radę porozmawiać dzisiaj o szpitalu? – spytał siedzącą w przepastnym fotelu kobietę wpatrzoną z udawanym zainteresowaniem w okno.

– Może jeszcze nie dzisiaj – odparła głucho, na razie nie odwracając się w stronę Rylskiego.

– Mogę w takim razie spytać, jak idą sprawy w pracy?

– Niechętnie.

– To ważne.

– Jestem policjantką, doktorze. Ciężko mi mówić o pracy.

– Wiem, kim pani jest. Ja głównie zajmuję się pracownikami policji. Dlatego rozmawiamy.

Eliza prychnęła krótkim, urywanym śmiechem, szybko jednak spoważniała. Dopiero teraz przeniosła wzrok na psychiatrę.

– Dobrze pan zarabia? – spytała, zdobywając się na niezbyt szczery uśmiech.

Rylski nie dał się zaskoczyć pytaniem, które miało najwyraźniej zbić go z pantałyku, więc wzruszył tylko nieznacznie ramionami, co najprawdopodobniej miało oznaczać: „Tak sobie, jednak nie narzekam”.

– Ale z pewnością lepiej ode mnie. – Dukoto zmrużyła chytrze oczy. – Jest pan psychologiem i psychiatrą jednocześnie. To chyba rzadkie. Musi pan być rozchwytywany.

– Nie. To w dzisiejszych czasach nie jest już takie rzadkie – odpowiedział spokojnie lekarz. – „Rozchwytywany” to może zbyt śmiałe stwierdzenie, jednak na brak pracy nie narzekam.

Ku zaskoczeniu Elizy Rylski nie przywołał jej do porządku, tylko cierpliwie odpowiadał na bezsensowne pytania. Doceniła to.

– Wczoraj rozmawiałam z ojcem. – Zdecydowała się na chwilę współpracy.

Lekarz przytaknął z zadowoleniem.

– Nie rozmawialiśmy jeszcze o ojcu – przypomniała Eliza.

– Wiem.

– Samuel Dukoto, Kameruńczyk. Lekarz, nefrolog. Studiował w Polsce, tu poznał moją mamę. Od pięciu lat z powrotem w Afryce. Mamy chłodne stosunki. Czasem dzwoni. Na przykład wczoraj. Jak pan widzi, odziedziczyłam po nim kolor skóry, ale mam nadzieję, że niewiele ponadto. Dupek. Staram się szybko kończyć te nasze… rozmowy.

– Jak układało się małżeństwo pani mamy?

– Uparła się, że odejdzie od niego, dopiero gdy stanę się samodzielna. I dopięła swego. Ostateczną sprawę rozwodową mieli w dniu mojej ustnej matury z polskiego. Ironia losu, nie sądzi pan?

– Wiem, że pani mama wychowywała się bez ojca.

– Tak. Nie znała swojego ojca. Zginął w wypadku, zanim się urodziła. Obiecała sobie, że ja ojca będę miała. I niestety miałam.

– Chciała pani ich rozwodu?

Eliza znowu zerknęła w stronę okna.

– Tak. Chciałam, aby się rozstali. Już jako dziesięciolatka namawiałam matkę do tego. Ojciec uznał, że jestem nie tylko kretynką, lecz także mam chorą psychikę. Żadne dziecko nie chce rozwodu rodziców, nawet jeśli ojciec jest degeneratem, pijakiem czy utracjuszem. A mój szanowny tata był i jest wspaniałym lekarzem.

– Był chłodnym ojcem?

– Był sadystycznym egocentrykiem i egoistą – odparła zimno Eliza.

– Przemoc domowa?

– Nigdy nie uderzył ani mnie, ani mamy. Żadnej przemocy seksualnej. Ale… tu pana na sekundę wyręczę i zdobędę się na małe podsumowanko czy może krótką diagnozę z jednym zagranicznym słowem na początku: „periodycznie znęcał się psychicznie” i nad nią, i nade mną. Perfidnie, umiejętnie. Wyjątkowa kanalia. Oleję szczegóły; już nie chce mi się o tym gadać.

Powiedziała to niemal obojętnie. Znowu, w podobny sposób jak poprzednio, przeniosła wzrok na lekarza. Patrzyła teraz na niego wyjątkowo chłodno. Rylski wyczuł tłumioną, być może nawet z pewnym wysiłkiem, agresję.

– To, że mówi pani tak ogólnie, świadczy o dawno przemyślanym stanowisku – rzekł z rozmysłem. – Myślę także, że choć raczej pani nie kłamie, to jest to tylko temat zastępczy. Chciała pani mi o tym powiedzieć. Agresja w stosunku do ojca uspokaja panią. Oddala od prawdziwych lęków. Tamte ma pani raczej za sobą. Stawiam tezę, że stosunek do ojca ma znacznie mniejszy wpływ na pani obecny stan, niż się pani wydaje. Prawdziwe problemy dopiero przed nami. Jak pani sądzi? Mam rację?

– Nie wiem. – Eliza głośno wypuściła powietrze z płuc. – Nie jest pan zbyt delikatny.

– Spodziewała się pani formułowanego na różne sposoby zdania: „Wszystko będzie dobrze”?

– Może…

– A więc jednak chce pani kłamać.

– Chcę, aby odpieprzyli się ode mnie w pracy, a to niemożliwe bez pańskiej opinii.

– O co się przypieprzają? – spytał Rylski, unosząc wysoko brwi.

– Dobrze pan wie.

– Wiem, ale nie wiem, czy rozumiem.

Eliza wstała z fotela i tym razem podeszła do okna i stanęła tyłem do lekarza. Długo milczała. Rylski nie naciskał. Usiadł wygodniej w fotelu. Czekał.

– W szpitalu ciężko jej było nawet przekręcić się z boku na bok – zaczęła wyjątkowo cicho Eliza. – Była już dość tęga. Wymiotowała niemal cały czas. Miała przy głowie taką syfiastą, plastikową miskę… Tego dnia, kiedy czekaliśmy na coś, co się chyba nazywało mapą… radioterapeutyczną… mózgu…, lekarze długo nie przychodzili. Leżała na tym cholernym wózku na korytarzu, a te skurwysyny rodzili tę mapę… godzinami. Ona co pięć godzin musiała brać garść sterydów. Dosłownie garść. A nie mogliśmy wrócić do hospicjum, bo ta pierdolona mapa była niegotowa.

– Kiedy się dowiedziała o przerzutach do mózgu? – spytał jak najdelikatniej Rylski.

– Dzień wcześniej. – Eliza wciąż nie odwracała się od okna. – Te „strzały” na radioterapii miały przedłużyć jej życie o co najmniej pół roku. Sterydy zmniejszały obrzęk mózgu.

– Dlaczego była w hospicjum, jeśli dalej ją leczono? Przepisy tego zabraniają.

– Wymusiłam to na lekarzu głównym stamtąd. To świetne hospicjum. Miejsce tysiąc razy lepsze niż szpital. Bogaci sponsorzy chętniej wspomagają hospicja niż szpitale. Lepiej wygląda w papierach. Tam na Ursynowie naprawdę jest bogato. Świetne pielęgniarki, oddani wolontariusze, lekarze, którzy cholernie dobrze rozumieją. Co do szpitalnych onkologów… chce pan o tym słuchać?

Rylski przytaknął.

– Nowotwór to zawsze choroba całej rodziny – ciągnęła mocniejszym już głosem. – Kto tego nie przeżył, nie ma pojęcia, o czym mówię. Tego nie da się dowiedzieć z Na dobre i na złe ani z dziennika telewizyjnego. Nawet pismaki dziesięć razy się zastanowią, zanim powiedzą cokolwiek kontrowersyjnego o konowałach ze szpitali, jeśli coś tam wygrzebią. A jeżeli spróbują… aby naprawdę wiedzieć, trzeba znaleźć się w środku tego wszystkiego tak jak ona i ja. Wśród tej bandy bezdusznych, bezlitosnych skurwysynów, bezmyślnych karierowiczów, tępaków bez wyobraźni i krztyny empatii. Są chciwi, nieuczciwi, leniwi i aroganccy. Kompleks Boga pozwala czasem uleczyć niepewne i tchórzliwe ego, ale nie zatuszuje małości i lichego prostactwa. Niestety w większości to także nieudacznicy. Niekompetentni i nieetyczni. Ona mogłaby żyć. Miała sześćdziesiąt procent szans. Tak wynikało z badań. A podczas pierwszej operacji porżnęli odnogi raka tak, że już na dzień dobry było po zabawie. Chyba lepiej sprawę załatwiłby burak od krów z rodzinnej wiochy mojego starego. Na sali pooperacyjnej, gdy błagała o środki przeciwbólowe, mówili, że „musi boleć”, bo tak to już jest. Jakby urwali się z lat pięćdziesiątych, bo, kurwa, jakoś wyparowało im z tępych łbów, że mamy dwudziesty pierwszy wiek i nawet taki czarnuch jak ja wie, że pacjenta, choćby był w terminalnym stadium carcinomy trzustki, nie ma prawa boleć! Dobrze się spisuję? Jestem odpowiednio szczera i przejmująca?

– Tego nie mierzy się na skali odpowiedniości. – Rylski wciąż sprawiał wrażenie chłodnego. Słuchał uważnie, nie spuszczając oka z pacjentki, ale nie reagował zbyt emocjonalnie. Nawet kiedy na chwilę przerywała, wciąż patrzył, oczekując na dalszy ciąg; nie udawał jednak egzaltacji ani nadmiernego współczucia. Eliza spostrzegła to już podczas poprzednich sesji. Za pierwszym razem myślała, że to poza, za drugim zareagowała buntem i brakiem współpracy, teraz najpierw spróbowała prowokacji, by w końcu dać sobie i terapeucie trochę więcej szans na jakikolwiek sens tych spotkań.

– Nabrałam chęci na kilka godzin szczerości z panem. Nie chcę jednak, aby pan nagrywał. – Dukoto niespodziewanie ściszyła głos.

Rylski bez słowa sięgnął po dyktafon i wyłączył.

Eliza odwróciła się od okna i wróciła na fotel. Wolno usiadła i wzięła kilka głębokich oddechów.

– Proszę się nie śpieszyć – poprosił Rylski.

Zaczęła jednak mówić szybko, jakby nie usłyszała jego słów.

– Wtedy gdy czekaliśmy na tę mapę… poprosiła, abym pomasowała ją po plecach. Nie mówiła, że ją boli… Nie wiem, czy ją bolało. Wiem, że zawroty głowy miała tak potworne, że nie była w stanie podnieść głowy, pomijając chwile, kiedy wymiotowała. Nie skarżyła się… nie narzekała… chciała, aby pomasować jej plecy… I wie pan co? Byłam tak wkurwiona na tych lekarzy, że nie przychodzą, że odwaliłam to masowanie, jakbym była kimś obcym. Odwaliłam to. – Zacisnęła mocno usta. – Rozumie pan?

Lekarz skinął powoli głową.

– Chciałam odwieźć ją do hospicjum i uciec. Córka i takie myśli?! Czy rozumie pan, jakie to podłe? Nie byłam w stanie tymi swoimi czarnymi łapskami zwyczajnie pomasować jej pleców!

– Może na dzisiaj wystarczy…

– Non stop wymiotowała, jęczała, ale tak cicho, abym nie słyszała…

– Dokończymy we wtorek – przerwał z naciskiem lekarz.

– Jak już zaczynam się rozkręcać?! Nie widzi pan, że pacjent zajebiście się otworzył?! Co będzie w raporcie?

– Nic.

– Chcę pracować!

– Pracuje pani.

– Nad kradzieżami bułek w spożywczakach! Chcę znowu pracować ze Śmigielskim!

– Dobrze. – Rylski bez namysłu sięgnął po kwestionariusz.

– Tak po prostu?

– Tak – odparł niemal obojętnie. – Proszę to zanieść do podinspektora – mruknął, kończąc wypełnianie. – I przyjść we wtorek.

– Jestem zdolna do pracy w pełnym wymiarze?

– Tak. – Lekarz podał jej wypisany raport.

Eliza zmrużyła oczy, nie spuszczając wzroku z psychiatry.

– A jeśli nie przyjdę we wtorek… zmieni pan raport?

– Nie.

– Więc nie przyjdę.

Rylski nawet na sekundę nie zmienił wyrazu twarzy.

– Mam następnego pacjenta, nie mogę poświęcić pani więcej czasu. Do wtorku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Książka dostępna także w formie audiobooka!

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: