Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szary - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szary - ebook

III nagroda w IV edycji Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren, organizowanego przez Fundację ABCXXI – Cała Polska czyta dzieciom.

Szamil ma czeczeńskie korzenie i wychowuje się w rodzinie zastępczej. Prowokowany przez szkolnych kolegów nauczył się reagować agresją i siłą na zaczepki. Rodzice starają się go zrozumieć i pomóc mu się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Zapisują Szamila na treningi… fechtunku. Chłopak marzy jednak o tym, by zostać mistrzem MMA, mieszanych sztuk walki. Stoczy wiele pojedynków, zanim zrozumie, że zwycięstwo za wszelką cenę nie zawsze jest najważniejsze. Czy dokona dobrych wyborów i poniesie ich konsekwencje? Szamil gra o najwyższą stawkę: o nową rodzinę.

Monika Błądek – niepokorna wojowniczka z Krakowa. Strzela z łuku, włada mieczem, fechtuje szablą husarską, jeździ konno. Szaleje na motocyklu Enduro i trenuje sztuki walki. Wycisza się, szyjąc stroje historyczne i czytając. Pisze space opery dla młodzieży. Publikowała opowiadania w „Fantasy” i w „Science Fiction”. Jej powieść „Szary” została nagrodzona w IV Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13138-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

rozdział 1

AGRESOR

– Co to jest?!

Natarczywy głos przy samym uchu sprawił, że wyprostowałem się na krześle. Nowakowska wbijała we mnie wściekłe spojrzenie. Jak gdyby nigdy nic przeniosłem wzrok na zeszyt. „Niezły rysunek” – pochwaliłem samego siebie. Szary wilk wył do księżyca, białej kuli na tle atramentowej nocy. Kreski tworzyły cienie i wypełniały kontury. Niebieskim i czarnym długopisem potrafiłem czynić cuda, czarować, tworzyć nowe światy. Moją muzą była nuda – Biała Pani skutecznie zastępowała natchnienie.

– Wilk – odpowiedziałem spokojnym tonem, po czym uśmiechnąłem się do matematyczki. Nie cierpiałem tego przedmiotu. Wystarczyło umieć dodawać, odejmować, dzielić i mnożyć. Po co uczyć się czegoś więcej?

– Wilk? – powtórzyła jak echo. Nie dała się nabrać na mój uśmiech, właściwie to ją zirytował. Zacisnęła dłonie na krawędzi ławki, w której siedziałem. – Dam ja ci wilka!

– Uściślając, księżycowy wilk, psze pani. Bo wyje do księżyca.

Usłyszałem śmiech przypominający chichot stada hien na polowaniu. Czarniawy Szamil znowu dostarczył klasie powodu do kpin.

– Muslimy lubią wilki – doszedł mnie jadowity szept z boku. – Obszczymurki do wystrzelania.

Poderwałem się z krzesła. Nowakowska instynktownie cofnęła się o krok i zasłoniła wroga swym ogromnym ciałem. Gdyby nie to, moja pięść wylądowałaby na szczęce Sroga. Mięczaka obciętego na zapałkę, który podkradał starszemu bratu książki z serii Metro i pozował na stalkera.

Dźwięk dzwonka na chwilę zagłuszył śmiechy. Nowakowska zwróciła twarz ku zegarowi nad tablicą, po czym energicznym krokiem ruszyła do biurka. Już miałem się rzucić na Sroga, gdy usłyszałem:

– Ja tiebia pokażu! – Dziewczyny ze środkowych ławek, chichrając się, wywaliły w moją stronę języki i kreśliły kółka na czołach. Potem przystawiły otwarte dłonie do skroni i nimi zamachały – niby że są zającami.

Już ja im pokażę! Złapię, przetrzepię futra i wyrwę ogonki.

Srogo skorzystał z okazji, że skupiłem się na dziewuchach. Chwycił plecak i w pośpiechu upychał w nim zeszyt. Ewakuował się. Uciekał. Nauczycielka już go nie chroniła, a kumple zdążyli pomknąć do drzwi – to była ostatnia lekcja dzisiaj i ostatnia w tym roku szkolnym. Jeszcze tylko rozdanie świadectw i wakacje!

Odpuściłem Srogowi. Gdybym wywołał awanturę, Luiza musiałaby sama wracać do domu. Ze Srogiem policzę się dopiero po wakacjach. Dumny Nochczuo nie zapomina zniewagi. Jeszcze się tego nie nauczyli? Nic nie wiedzieli o kraju mojego ojca, Murwana. Niestety, ja też niewiele wiedziałem, i to mnie gryzło. Wyrwany z korzeniami z ojczyzny? Nazywała się Iczkeria – dla Polaka Czeczenia. Byłem Polakiem zaledwie w jednej czwartej.

Wrzuciłem do plecaka zeszyt i starą, ciężką nokię, następny powód do śmichów-chichów. Ale przynajmniej nie musiałem się trząść, kiedy upadła na podłogę. Miała już odpryśnięty plastik na dwóch rogach. Najważniejsze jednak, że działała. Zarzuciłem plecak na ramię i długim krokiem ruszyłem do drzwi.

Luiza miała polski piętro niżej. W mijających mnie grupkach uczniów nie mogłem dostrzec jej czarnej czupryny i zielonej bluzki. Zajrzałem do klasy, zostały w niej tylko dwie osoby. Nie pytałem o Luizę. Może poszła do toalety? Łazienka była na końcu korytarza, za zakrętem. Kiedy zostało mi do niego jakieś pięć kroków, usłyszałem huk, jakby ciężki przedmiot upadł na podłogę, a potem podniesione głosy.

Przyspieszyłem. Miałem złe przeczucie. Syndrom wilka otaczanego przez myśliwych. Nie wypadłem zza rogu, tylko przyczaiłem się i ostrożnie wyjrzałem zza odrapanej ściany.

Dwóch dryblasów popychało Luizę, jakby była jakimś zombie, i wyzywało. Nagle potknęła się o plecak, który leżał za jej plecami, i upadła. W ostatniej chwili podparła się dłońmi, inaczej uderzyłaby głową o podłogę.

Dosyć tego! Skoczyłem na napastników.

Pierwszego rąbnąłem z rozpędu barkiem, drugiego czołem prosto w nos. Usłyszałem jego krzyk. Luiza szybko wstała i założyła plecak na ramiona. Odetchnąłem – wszystko z nią w porządku. Pociągnąłem dziewczynę za ramię. Potraktowany z byka niezdara wydzierał się, jakby wpadł do wrzątku. Mogłem złamać mu nos.

– Ty terrorysto! – żegnał nas krzyk chuligana, którego powaliłem barkiem. – Kozi synu!

– To nie koniec! – Wkurzył mnie, tym razem na dobre. – Już nie tkniecie mojej siostry! – rzekłem cicho, ale głos stopiłby tonę lodu.

– Szamil! – Luiza uczepiła się mojej kurtki, próbując mnie zatrzymać. – Nie warto!

Nim zdążył się podnieść, kopnąłem go. A teraz tego wrzeszczącego…

– Dosyć! – Ktoś chwycił mnie za ramiona. Mocno. Odwinąłem się w półobrocie, próbując uderzyć go barkiem. Zrobił błyskawiczny unik. „Szybki jesteś” – pomyślałem i spojrzałem z podziwem na nowego wroga.

Przede mną stała Sawicka, natychmiast ją rozpoznałem. Dyrektorka szkoły zastawiała swoim zwalistym ciałem z pół korytarza. Nowakowska była duża, ale ta kobieta mogła iść w zawody z Mechagodzillą.

– Szamilu Szalicki, pod ścianę. Natychmiast! Luiza, ty też. Przestaniecie krzyczeć? – zwróciła się do pobitych chojraków. Sawicka nie cackała się z chuliganami, czym zdobyła mój szacunek.

– Co to jest?! – huknęła. – Fanklub młodocianych przestępców?!

– Tylko gimnazjum, pani pfesor – bąknąłem.

– Szamil, zamilcz. Radzki, co się tak krzywisz?

– Chyba złamał mi nos – zakwilił chojrak do dziewczyn.

– Jesteś w ostatniej klasie i dajesz się wciągnąć w bójkę przez pierwszaka?

Sawicka przystąpiła do oględzin nosa Radzkiego.

– Nie krwawisz – stwierdziła po chwili. – Szamil, baczność! – Godzilla miała oczy wokół głowy.

– Powiem o wszystkim ojcu! Pożałujecie! – Radzki rozmazał się już na dobre. Jego kolega lepiej się trzymał, bo tylko łypał na mnie spojrzeniem hieny.

– Wzywam policję – oznajmiła pani dyrektor.

Założyłbym się o ostatniego wilka w dolinie Argunu, że Radzki po tych słowach nawet nie bąknie swojemu starszemu o dzisiejszej awanturze.

– Nic się nie stało – gieroj potwierdził moje domysły. – To była tylko taka zabawa. Prawda, Adam?

Jego kumpel skinął głową.

– Szamil, Luiza? – zwróciła się do nas Sawicka.

Spojrzałem na siostrę. Znała mnie na tyle dobrze, aby w mig pojąć, czego od niej chcę.

– Wkurzyli mnie – rzuciłem.

Luiza milczała.

– W takim razie – odrzekła Sawicka – zapraszam winnego do gabinetu. Reszta jest wolna.

Siostra poszła ze mną. Trzymała się jakieś trzy kroki z tyłu. Dyrektorka milczała. Czułem, że się doigrałem. Mogłem popędzić z Luizą korytarzem zamiast kopać Radzkiego. Ale jak miałem mu darować, że obraził moją nieżyjącą matkę? Ciągle pamiętałem dzień, kiedy przyszła po mnie policja z pracownikiem socjalnym. Wypadek, zwykły wypadek. Pijak na drodze. W tym kraju to normalne, tak jak i w Rosji. Jeszcze kilka lat i znajdę kierowcę fiata, który potrącił moją mamę. Anna wracała wtedy do domu ze sklepu.

Zostałem sam; ojciec, Murwan, zginął wcześniej w Moskwie od ciosu nożem w ulicznej bójce. Porachunki na bazarze, jak słyszałem. Dzieciakowi nie mówi się prawdy. Wie tylko tyle, co podsłucha. Luizę poznałem potem, razem trafiliśmy do rodziny zastępczej. Była dla mnie jak rodzona siostra, której nigdy nie miałem. Nie miałem też brata.

– Zapraszam. – Sawicka otworzyła drzwi dyrektorskiego gabinetu. Dała znać Luizie, żeby została na zewnątrz.

Usiadłem na wskazanym krześle. Dyrektorka zajęła miejsce po drugiej stronie biurka. Pierwsze, co zrobiła, to skontaktowała się telefonicznie z moimi opiekunami. Powiadomiła ich, żeby odebrali nas z Luizą ze szkoły. Jej zachowanie było zapowiedzią kłopotów.

– Myślisz, że nie wiem, co się stało? – Nie bawiła się w podchody, od razu przeszła do rzeczy, licząc na moje zaskoczenie.

Odchyliła się na krześle. Przyglądała mi się z uwagą, czekając, aż pęknę. Nie potrzebowała szkolnego psychologa. Starczyłaby za co najmniej dziesięciu.

– Kpili z ciebie, a ty im przyłożyłeś. Jak zwykle.

Zmierzyłem ją wzrokiem, mrużąc oczy (na wszystkich robiło to wrażenie), po czym jej oddałem:

– Jeszcze trochę pani brakuje, żeby być jasnowidzem.

– Szamil, jesteś dzieckiem. Dzieckiem! – Pokręciła głową, jakby zaprzeczała własnym słowom.

– Radzki i ten… Adam też są dziećmi?

Zagiąłem ją, bo długą chwilę milczała.

– Nie jestem jasnowidzem, ale domyślam się, co wywołało twoją agresję. Chłopaki zaczepiały Luizę i ją broniłeś? – badała teren. – Wyzywali cię. Tak było?

– A gdyby nawet? Co by pani zrobiła na moim miejscu? Odwróciła się i odeszła?

– Wezwałabym na pomoc starszych. Byłam dwie klasy dalej, dlatego tak szybko znalazłam się na miejscu. Kiedy tylko usłyszałam wrzaski, zareagowałam. Trzeba było pobiec po pomoc, a wcześniej krzyknąć.

– Nie jestem donosicielem! – Co ona sobie myśli? Że ze mnie taki mięczak? Nauczyciele są dziwni. Zupełnie oderwani od ziemi. Żyją w jakimś równoległym, idealnym świecie. Jak to się nazywa? Utopia?

– Swoje sprawy załatwiam sam – próbowałem jej wytłumaczyć. Wydawała się w porządku. Nie roztkliwiała się nad leżącymi na podłodze szkolnymi chuliganami. – Nawet Luiza nie krzyknęła. Mam być większym cykorem od dziewczyny?

Dyrektorka załamała ręce. Przedramiona miała grube, jakby trenowała rzut kulą.

– Jest pani po AWF-ie? – zainteresowałem się. Podobne pytania kierowały uwagę dorosłych na właściwe tory.

– Nie rób uników – ostrzegła mnie. – Widzę, że tak do ciebie nie trafię. Twoi opiekunowie również. Mało to razy ich wzywałam? Dlatego skontaktowałam się z Anną Kulczakową, która prowadzi zajęcia z czeczeńskimi dziećmi. Pani Anna właśnie przyjechała do Krakowa.

– Tak miała na imię moja matka.

– Wiem. Przykro mi, chłopcze. Możesz już wyjść. Teraz chciałabym porozmawiać z Luizą.

Odetchnąłem, nareszcie koniec tej bezsensownej gry. Cicho zamknąłem za sobą drzwi.

– Teraz twoja kolej – powiadomiłem siostrę. – Nic jej nie mów.

Luiza wstała, poprawiła spódnicę i po chwili zniknęła w sali przesłuchań.

Usiadłem na krześle, które stało obok tego opuszczonego przez nią, i przymknąłem oczy. Może coś usłyszę zza drzwi? Niestety, grube obicie idealnie tłumiło dźwięki. W zasadzie Sawicka powinna naszą wymianę zdań potraktować jako sukces. Przynajmniej próbowałem się z nią porozumieć. Do tej pory, ilekroć mnie wzywała, milczałem albo odpowiadałem: „Nie wiem”. Bo nie wierzyłem, że potrafi się wczuć w moją sytuację. I obawiałem się, że opacznie zrozumie moje słowa. Jak prawdziwy belfer.

Miałem nadzieję, że Luiza się nie wygada. Jak pójdzie fama, że sypiemy, dopiero będą kłopoty. Sawicka i reszta nauczycieli domyślali się tylko, że w gimnazjum jest fala, tak jak w wojsku. Dla mnie to nic nowego. Wyzywany od czarnomaza, miałem problemy już w Moskwie, w ośrodku dla uchodźców mniej, bo z innymi Nochczi trzymaliśmy się razem, za to w polskim bidulu musiałem walczyć o przeżycie. Luiza szczęśliwie od razu po stracie rodziców trafiła do rodziny zastępczej. Czuliśmy się pomiędzy tymi najedzonymi, rozpieszczonymi dzieciakami inni, co nie znaczy, że gorsi. Żadne z nich nie musiało pilnować sznurówek, czujnie spać, przemykać korytarzem tak, aby nie sprowokować silniejszych. Nauczyłem się przyjmować ciosy i na nie odpowiadać. Kluczem do przeżycia był strach. Jeśli się ciebie bali, miałeś spokój. Jeśli ty się bałeś, już po tobie. Chłopaki ze starszych klas gnębili tych z pierwszych, bo smarki bały się poskarżyć. Ja przyjąłem inną metodę. Nie donosiłem, ale za to działałem tak, że to moi wrogowie musieli się pilnować. Natychmiast reagowałem. Byłem niższy od trzeciaków, ale szybszy, zwinniejszy. A przede wszystkim zdecydowany. To działało. Dopadną mnie w kilku? Ja ich potem dorwę każdego z osobna. Srogo pożałuje tego, co dzisiaj powiedział.

Otworzyły się drzwi, ujrzałem w nich Luizę. Siostra usiadła przy mnie.

– Czekamy na wujka – oznajmiła. – Sawicka jeszcze gdzieś dzwoni.

– Co jej powiedziałaś?

– Że mnie zaczepili i chcieli cię bić.

– Niedobrze – zafrasowałem się.

Takich spraw nie załatwiało się po babsku.

– Miałam mówić – Luiza zaczęła mnie przekonywać – że trzeciaki szli korytarzem spokojnie jak owieczki, a ty się na nich rzuciłeś? Może by w to uwierzyła, gdyby mnie tam nie zobaczyła. Masz tutaj opinię największego awanturnika, który rzuca się, gdy tylko krzywo na niego spojrzeć. Nie sądzisz, że zasłużoną?

– Nie biję się bez powodu, to nie tak! – Wzburzony poderwałem się z krzesła. – Chronię rodzinę! – Luiza musi to zrozumieć. Bo jeśli ona tego nie pojmie, to kto?

– Wiem, ale powiedz to dyrektorce. Tutaj nie wyciąga się noża, bo ktoś obraził twoją matkę. Szamil, proszę, usiądź.

– Jeszcze kilka miesięcy i rzucam szkołę! Pójdę do pracy.

– Szamil! To nie Czeczenia. Czternastolatkowie nie utrzymują tutaj rodziny. Opuszczone dzieciaki, sieroty nie żyją na ulicy jak w Moskwie. Przecież to wiesz. Przez ciebie Lisowscy będą mieć kłopoty. Gdy te chłopaki leżały na podłodze, wystarczyło odejść.

– Nie, Luiza. – Usiadałem i bezradnie wzruszyłem ramionami. Dziewczyny nie pojmują reguł tej gry. – Wtedy zaatakowaliby ponownie.

– Chłopcze, wiesz, co to obrona konieczna? – Wujek Jacek, mój opiekun z rodziny zastępczej, stał w holu.

Zajęty rozmową z Luizą, nie usłyszałem, kiedy przyszedł.

Znowu poderwałem się z krzesła. Czas przyjąć burę.

– Siadaj – polecił. – Nie ruszajcie się stąd do chwili, aż wyjdę z gabinetu dyrektorki.

– Nie jest dobrze – zmartwiła się Luiza, kiedy wujek zniknął za drzwiami. – Boję się, że możesz z powrotem trafić do bidula.

– Jacek na to nie pozwoli. – Staruszek sam był sierotą i wcielenie się w rolę mojego ojca uważał za swój obowiązek. Dług. Rozumiałem wujka.

Rozmowa z dyrektorką nie trwała długo. Nasz opiekun wyszedł z pokoju, po czym zakomenderował:

– Jedziemy do domu. Tam pogadamy.

Nie dopytywałem, co ustalili. Ale byłem pewien, że Radzkiemu i temu drugiemu również się nie upiecze. Problem w tym, że to mnie dorośli uważali za tego najgorszego.

Agresora.Rozdział 2

rozdział 2

SZLABAN

Potulnie jak barany prowadzone na targ razem z Luizą wsiedliśmy do starej skody. Wujek nic nie mówił, miał ponurą twarz. Czułem, że miarka się przebrała. Nie będzie chciał się mnie pozbyć, ale mogą odebrać mu prawo do opieki nade mną.

Utknęliśmy w korku. Normalna rzecz w Krakowie, przecież było późne popołudnie. Jacek zaczął rytmicznie stukać palcami po kierownicy. Nadal się nie odzywał. Pootwieraliśmy wszystkie okna w samochodzie, ale i tak można się było udusić. Czerwcowe popołudnie w mieście. Tragedia. Zapchane wszystkie drogi wyjazdowe z Krakowa.

W kompletnej ciszy nareszcie dojechaliśmy do ulicy Wyki, minęliśmy jeszcze jedno skrzyżowanie – niewielkie, ale i tak koszmarne – a potem poruszaliśmy się w sznurze sunących wolno samochodów. W końcu skręciliśmy w uliczkę otoczoną domkami jednorodzinnymi, góra dwupiętrowymi.

Wujek zatrzymał skodę na podjeździe. Miki, mieszaniec wilczura, i Mysza, suczka owczarka collie, podbiegły do ogrodzenia. Ujadały i kręciły się jak szalone, łapiąc za własne ogony. Działka tak zarosła, że z drogi ledwie było widać fragment białej ściany i dachówki pokrytej ciemnozielonym kożuchem mchu.

Wysiadłem z samochodu i otworzyłem bramę. Wystarczyło wysunąć śrubokręt z dwóch obejm. Psy skorzystały z okazji i natychmiast mnie obskoczyły. Poczułem na policzku pysk Mikiego. Ogromny wilczur nie musiał nawet podskakiwać, żeby dotknąć mojej twarzy. Należało na niego uważać, inaczej mógł masywnym łbem rozciąć wargę, a nawet zwalić z nóg nie tylko ośmioletniego dzieciaka. Zawsze kręcił się wokół jak szalony, ilekroć ktoś z nas wracał do domu, choćby po krótkiej nieobecności.

Miki chyba nie miał poczucia czasu. Ciągle się witał z członkami swojego stada, nawet kiedy na chwilę zniknęli mu z oczu. Jacek mówił, że trafił do nich w kartonie po odkurzaczu. Ciągle piszczący mały kłębek nieszczęścia. Myszę, wyjącą z rozpaczy suczkę, Lisowski wyciągnął z pobliskiego głębokiego rowu melioracyjnego, inaczej by się utopiła. Szczeniak nie miał szans wyjść z niego o własnych siłach. Istny dom przybłędów i pechowych istot, tyle że psy odwzajemniały się swoim wybawcom miłością i oddaniem. A ja? Tolerancją dla ich dziwactw.

Zamknąłem z powrotem bramę. Koła zachrzęściły na żwirze, psy pognały za granatową skodą. Luiza wyskoczyła z samochodu mokra, jakby wypadła z ruskiej bani, ja zresztą też. Podkoszulek kleił mi się do brzucha i pleców, spodnie przylepiły się do siedzenia.

Weszliśmy razem z Luizą po kilku schodkach na ganek. Psy nas nie odstępowały. Skręciłem w holu na lewo i zajrzałem do kuchni, z Mikim depczącym mi po piętach. Ciocia czekała na nas z późnym obiadem, ale zanim dołączyliśmy do niej, ściągnęliśmy w naszych pokojach przepocone ubrania.

Włożyłem szorty i luźną koszulę, po czym zszedłem do kuchni i usiadłem przy stole. Luiza trochę dłużej zamarudziła w swoim pokoju. Kiedy byliśmy już w komplecie, rzuciliśmy się na jedzenie: jajko sadzone, ziemniaki i zimny kefir. W czasie posiłku nadal panowała uporczywa cisza. Jacek z Iwoną wymieniali się spojrzeniami, a we mnie się gotowało, jakbym przyniósł do kuchni czerwcowy skwar.

– Dobrze, że jutro jest zakończenie roku szkolnego. Zostaniecie w domu – odezwał się nareszcie wujek. – Odbiorę za was świadectwa z sekretariatu.

Nieźle, ominie nas ceremonia białych koszul i paradowanie ze świadectwami po Krakowie. Mieliśmy już wakacje.

– Luiza wyjeżdża na kolonię, tak jak ustaliliśmy. Ty – Jacek spojrzał na mnie – zostajesz.

Przełknąłem ostatni kawałek sadzonego i wyczyściłem talerz z ostatniego ziemniaka. To, co usłyszałem, było do przewidzenia. Bali się, że na kolonii czy obozie, nieważne gdzie, wytnę taki sam numer jak te w szkole. Wdam się w jakąś awanturę, kogoś pobiję i będą musieli mnie odbierać w środku turnusu. Świetnie, trafił mi się ogród przy domu, rozległe pola, kawałek lasu z bunkrami. Szkoda tylko, że nie mogłem zabrać na wolność Mikiego i Myszy. Po pierwsze, przez myśliwych, którzy podnosili raban, kiedy tylko zobaczyli psy biegające luzem. Nieważne, że zwierzaki zalizałyby obiekt swojego ataku na śmierć. W dodatku mogli je zastrzelić. Jacek mówił, że to zgodne z prawem, i zdarzało się, że celowali nawet do psa z widoczną obrożą na szyi. Okrucieństwo i złośliwość dwunogów nie ma sobie równych we wszechświecie. Rozumiem, postrzelać sobie w powietrze na czeczeńskim ślubie, ale używać broni, bo jakiś psiak biega wolno po polach przy lesie? Po drugie, z powodu kleszczy. Wystarczyły te, które Miki z Myszą łapali regularnie w ogrodzie. Wujek nauczył mnie, jak się je wyciąga.

– Możecie już wrócić do swoich pokoi – oznajmił.

Wrócić? Chyba iść na banicję! Szlaban w tak gorący dzień.

Kiedy wstałem od stołu i skierowałem się ku schodom, Jacek podążył za mną jak cień. A gdy minął pokój, w którym zniknęła Luiza, wiedziałem, że jest jeszcze gorzej. Wszedł za mną do mojej kajuty na pokładzie oceanu spokoju.

– Laptop – zapadł wyrok.

Z ociąganiem uwolniłem płaski kawałek okna na świat z kabla zasilającego.

– Co ja będę robić cały wieczór? – jęknąłem.

Nie miałem smartfona, jedyną szansą na połączenie się z netem i kumplami był ten stary laptop z wi-fi. Bajerancka konsola też pozostawała w sferze pragnień. Lisowscy uważali, że gry to strata czasu. Dobrze chociaż, że moje uzbierane kieszonkowe starczyło na używanego lapka.

– Masz książki. – Wujek wskazał na regał zastawiający całą ścianę. Kurzyły się na nim książki wydane w czasach, kiedy komputery stanowiły szczyt luksusu.

– To starocie! – zaprotestowałem.

Nie znalazłem na półkach żadnej nowości. Byłem skazany na pożyczanie albo wymianę plików ze znajomymi. A i tak w ograniczonym stopniu. Wujek regularnie wbijał mi do głowy, co to piractwo, i że należy mieć szacunek do pracy innych, nawet kiedy kieszenie świecą pustkami. Chciał mnie wychować na obywatela bez skazy, ale jak na razie nie dawał sobie rady nawet z moim instynktem przeżycia.

– Włóczęgi północy ci się podobały. Masz tutaj całą serię o Tomku Wilmowskim. Winnetou Maya i książki Wernica.

Czy dorośli uparli się, żeby wybierać dzieciakom lekturę? Może wolałem Achaję? Później jest obciach przed kolegami. Tylko że ja, po pierwsze, nie czułem się dzieciakiem, po drugie, żadnych kolegów tutaj nie miałem. Tych, z którymi mogłem pogadać, widziałem tylko przez kamerę w lapku.

– No, Wernic obejdzie – mruknąłem. – Włóczęgi też fajne. – Nie chciałem sprawić wujkowi przykrości, mówiąc, że tego już się nie czyta. Podobno książki są wieczne. Jak lektury szkolne. Prawdę mówiąc, na książkach uczyłem się języka. Tylko potem wyśmiewali mnie w klasie, że mówię jak stary pryk. Jak zakurzony eksponat, który ożył. Wypełznął z zapomnianej dziury, po drodze zrywając brudne pajęczyny. Przez Jacka mój optymizm prysnął jak bańka mydlana.

Miałem więc spędzić wakacje z książkami o pożółkłych kartkach, zjadanymi przez mole?

Jacek zostawił mnie samego. Podszedłem do regału i przesunąłem wzrokiem po grzbietach powieści: Andre Norton, Andre Norton… Opowieści ze Świata Czarownic. Świetne lekturki… dla bab. Le Guin? Nie, dziękuję. Nudy takie, że już wolałem Norton. Ucho, dynia, sto dwadzieścia pięć? Bez hec! Nie jestem dzieciakiem. Historyjki o przemianie w psa to dla dziesięciolatków. Paolini z jaszczurosmokiem na okładce? Też kiepsko. Wolałem myśliwce i transportery opancerzone. Wujek zamknął na klucz Ziemię wojny Łatyniny. Miała fajną okładkę. Powiedział, że to książka dla dorosłych. O Kaukazie i Awarach. Bohater Iczkerii, Szamil, był Awarem. Drugi Szamil był Nochczuo, ale źle tutaj o nim mówili. Już go nie ma, tak jak i Murwana, mojego taty.

Moją uwagę przyciągała niepozorna książeczka z bladym szaroniebieskim grzbietem bez tytułu. Ciekawe, co to?

Ledwie ściągnąłem ją z górnej półki. Przydałoby się jeszcze trochę podrosnąć. Może za rok, dwa bez trudu dosięgnę?

Zaintrygowało mnie nazwisko autora: Edgar Rice Burroughs i blada kula niby planety. Przecież Mars jest pomarańczowy! Mówi się na niego „czerwona planeta”, tak jak na Ziemię „błękitna”. No i ten tytuł! Księżniczka Marsa? Kolejny babski tomik.

Nagle przypomniałem sobie, że gdzieś się spotkałem z takim zestawieniem słów. Na podstawie tej powieści nakręcono film, który niedawno oglądałem na DVD – krążek kupiony za kilka złotych. Niech będzie ta Księżniczka. Luiza zaraz zrobiłaby mi wykład, że dziewczyny też mają uczucia i nie powinienem się z nich wyśmiewać. Powiem jej, że czytałem o księżniczce. A że w filmie były fajne strzelanki z kosmitami? Taką niedużą książeczkę pochłonę w jeden wieczór.

Jacek miał w takim samym formacie stare wydania Wiedźmina i Ksina. Książki już się rozpadały. Wykruszył się klej i trzeba było wpychać bloki kartek w okładki. No i uważać, żeby pojedyncze gdzieś się nie zawieruszyły. Księżniczka nie była w dużo lepszym stanie. Dobrze chociaż, że kartki trzymały się jeszcze grzbietu.

Poczułem znajomy zapach starego papieru. Kiedy przeniosłem wzrok na wewnętrzną stronę, przed kartką „Do czytelników”, zobaczyłem datę: 1990. Książka miała już dwadzieścia pięć lat. Sporo. Kiedy ja osiągnę taki wiek? Przypomniałem sobie, jak w Moskwie mama podsuwała mi polskie książki, które dostała z kościelnych darów. Ojciec nie protestował, rozumiał jej sentyment. Sam czuł się głupio, kiedy brakowało mu jakiegoś słowa w języku Nochczi.

Słyszałem, jak rodzice mówili, że ich narody rusyfikowano. Że Rosja jest imperium, a Czeczeni, Awarowie, a przedtem Ukraińcy i Polacy, to narody podbite. Mama podetknęła mi książkę o Powstaniu Warszawskim dla maluchów, którą miała z darów. Bardzo starannie wydaną, w twardej okładce i z ilustracjami o przygaszonych barwach.

Spodziewałem się opowieści podobnej do tej z filmu, jednak Księżniczka zaczynała się inaczej. Usiadłem wygodnie na łóżku, oparty o dużą poduszkę, i pogrążyłem się w lekturze.

Historia Johna Cartera wciągnęła mnie tak bardzo, że straciłem poczucie czasu. W pokoju zrobiło się ciemno. Włączyłem lampkę przy łóżku, później górne światło. Wtedy poczułem zapach dymu (kiedy wróciłem ze szkoły, otworzyłem okno). Dochodził z… tarasu. No przecież! Czytanie książki w pokoju to zbyt mała kara. Wujek odpalił grilla beze mnie! Wątpiłem, żeby szybko mi wybaczył i przyniósł na papierowym talerzyku pierś z kurczaka, cukinię i podpieczony chleb. Ciocia Iwona też nie zmięknie. Nie zamierzałem jednak tkwić na łóżku przez cały wieczór, gdy oni robili tam szaszłyki.

Odłożyłem książkę na szafkę i wstałem. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Niby miało wystarczyć słowo „szlaban” – słowo klucz. To nie w porządku! Mogliby sobie odpuścić grilla beze mnie. Zawsze rozpalałem ogień i pilnowałem go, przewracałem mięso na kracie, aby się nie przypaliło. Miki i Mysza czarowały mnie wtedy oczami w nadziei, że zmięknę i rzucę im smaczny kąsek. Teraz też muszą być wpatrzone w kratę, a to znaczy, to znaczy… że psy nie zdradzą mnie, kiedy się tam podkradnę.

Cicho przemknąłem korytarzem. Taras znajdował się po przeciwnej stronie domu. Dotarłem do pokoju gościnnego, z którego wyszedłem na długi balkon. Dom Lisowskich był jak zlepek klocków różnej wielkości i kształtu. Rozbudowali go ze starej kopertówki, ale nie zapełnili. Nie doczekali się własnych dzieci.

Liczyłem na to, że czekające na swoją kolejkę psy nie zaczną wyć, nawet kiedy znajdę się nad tarasem. Dostrzegłem postać leżącą na balkonie. Luiza wpadła na ten sam pomysł co ja – też nie potrafiła wysiedzieć w swoim pokoju. Myślałem, że będzie przy grillu. Musiała wyjść na balkon z pokoju, którego używaliśmy jako garderoby, i jak to ona, bardzo zaradna osóbka, pomyślała o karimacie.

Podszedłem do siostry i położyłem się obok niej. Luiza przesunęła się, żebym miał jak najmniejszą styczność z zimną płytą, i zakryła mi ręką usta, dając znać, abym był cicho. Szybko zrozumiałem dlaczego.

Lisowscy mówili o mnie.Rozdział 5

rozdział 5

WSTYD

Zanim Luiza wyjechała, moi zastępczy rodzice umówili mnie na spotkanie z panią psycholog. Że niby jestem taki problemowy. Cieszyłem się, że to nie pani z opieki. Byłby to sygnał: uważaj, porywczy Nochczuo, grozi ci poprawczak za te wszystkie bójki, rozbite nosy, guzy na skroniach, uderzenia w kolana i obite kostki. Ktoś najwyraźniej poszedł po rozum do głowy, że zamiast mnie straszyć i pouczać, lepiej porozmawiać. Ci wszyscy dorośli tak bardzo dbali o to, aby nie działa mi się krzywda, a nie wiedzieli, że jedno słowo może zranić i sprowokować atak, który jest tylko obroną. Że kiedy pies warczy ze swojej kryjówki pod stołem, nie świadczy to o jego agresji. On się po prostu boi.

Nie byłem dzieckiem ulicy. Anna i Murwan o mnie dbali. Ale znałem takie dzieci. Saszka i Lena walczyli o przeżycie każdego dnia. Kręcili się przy bazarze, na którym handlowało dużo czarnych (tak pogardliwie nazywano mieszkańców Kaukazu). Policyjne naloty to dla nich nic nowego. I bandy łysych wyrostków szukających ofiar, czyli innych. Czeczen był inny, Awar, Kazach. No i bezdomny, bo nie miał pełnej miski i domu jak oni. Nie był też agresywny jak oni. Nie golił się i nie nosił takich czystych ubrań i ciężkich butów, którymi kopali leżących.

Saszka z Leną jakoś sobie radzili. Przyjęli taktykę szczurów chowających się po kanałach. Stawali się niewidzialni. Kojarzyli mi się z cichociemnymi – gdzieś usłyszałem tę nazwę, ale zapomniałem, o kogo chodziło. W każdym razie pasowała do tych dzieciaków. Tak sobie myślę o tych książkach o stalkerach, na które nie miałem pieniędzy. O ludziach żyjących w metrze po wybuchu nuklearnym w Rosji, Polsce, we Włoszech i Francji. Wydawało mi się zabawne, że pisano je dla starszych ode mnie.

Spytajcie, jak przeżyć, bezdomnego moskiewskiego dzieciaka – bezprizornego. On nie musi czytać książek. Ma to na co dzień. Mutanci polujący na ludzi to łysi z kijami do baseballa, idący w miasto i szukający bezdomnych. Zorganizowane patrole w mundurach? To dziarska milicja usuwająca nędzarzy z widoku. Zmutowane psy? Sfory głodnych czworonogów, na które czai się hycel i które mogą zaatakować samotnego dzieciaka. Maski gazowe, te sprawy? Strzelające samoróbki i tak dalej? Filtry, stare koce, puszki z mielonką wyprodukowaną zaraz po Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Żywność? Pożyczona ze sklepu, znaleziona na zapleczu, wydarta psom. Zmutowane rośliny? Chorujące drzewa o poskręcanych konarach i pochłaniające tony spalin.

To jest opowieść o prawdziwym życiu.

Anna przygotowywała mi menażki dla dzieciaków. Zanosiłem Saszce i Lenie gorący obiad. Nigdy nie jedli go na miejscu, brali do swoich. Mówili, że takie mają zasady. Każdy znosi zdobycz z całego dnia i dzielą ją między członków grupy.

Pomalowany na jasnoniebiesko gabinet pani psycholog był jakby nie z tej bajki. Tak sobie pomyślałem: „Ciekawe, czy gdyby pogadała z tymi dzieciakami, przydałyby jej się te wszystkie dyplomy i certyfikaty wiszące na ścianie”. Nie chciałem burzyć jej spokoju. Zgodziłem się na tę rozmowę, inaczej Jacek mógł nie puścić mnie na trening. Wstyd mi, że podsłuchiwałem jego i Iwonę, ale gdybym nie wiedział o jego zamiarze, jeszcze zrobiłbym coś głupiego. Na przykład dał powód terapeutce, żeby odwiodła wujka od tego pomysłu. Zachowałbym się jak ten przestraszony pies warczący spod stołu i gryzący wyciągniętą ku niemu rękę.

Pani psycholog siedziała w wygodnym fotelu. Coś notowała w bloczku leżącym na granatowej okładce dużego zeszytu. Od czasu do czasu poprawiała okulary, które zsuwały jej się z nosa, a przynajmniej tak jej się zdawało. „To tik nerwowy – pomyślałem. – Chyba ją stresuję. Pierwszy raz ze mną rozmawia”.

Oderwała wzrok od kartek i uśmiechnęła się do mnie. Miała kurze łapki wokół oczu, tak jak Anna, i jak mama była blondynką. Tylko ja się urodziłem z czarnymi włosami i brązowymi oczami jak mój ojciec. Gdybym odziedziczył po mamie błękitne tęczówki, inaczej by na mnie tutaj patrzyli. Dziewczyny również. Luiza mówiła, że baby szaleją za chłopakami z niebieskimi oczami w ciemnej oprawie.

– Opowiedz mi, co ci się ostatnio ciekawego przydarzyło. – Uśmiech nie znikał z twarzy pani psycholog.

Wbiłem się głębiej w fotel. Spokojnie, tylko spokojnie. Żadnych gwałtownych ruchów. Srogiego spojrzenia, unoszenia brwi. Zaciskania pięści, prostowania palców. Od czego mam zacząć, żeby jej nie przestraszyć? Żeby nie zanotowała o mnie czegoś złego w tym swoim bloczku. Bo wtedy wyjdę na aspołeczną jednostkę. Tak dorośli mówią o nieprzystosowanych, stawiających się dzieciakach, z których wszyscy wokół kpią. Jeśli będę zbyt szczery i powiem, że kombinuję, jak odegrać się po wakacjach na Srogu, z treningów nici. Nie puszczą mnie między rówieśników.

Już wiem! Kochana Liz! Zabierając mnie do ogrodu, dostarczyła mi tematu, dzięki któremu pokażę twarz wrażliwego dzieciaka.

Zacząłem snuć opowieść o zwierzakach w naszym ogrodzie. Mówiłem o jeżach, żabach, pieskach, myszkach i innych takich. Terapeutka cały czas się uśmiechała, zachęcając mnie do dalszych zwierzeń i czasem zadając pytania. Jakie piórka mają kosy, co o nich wiem i tak dalej. Budowała atmosferę zaufania. Chciała mnie przechytrzyć, ale ja ją też. Badałem tę miłą starszą panią. Nagle, ni stąd, ni zowąd, spytała:

– Jakie masz marzenie?

– Chciałbym dostać najnowszego iPhone’a – wypaliłem. Pani terapeutka może sobie notować, co chce – w końcu naprawdę nosiłem w kieszeni starą nokię bez netu.

– Dlaczego? – spytała szybko.

– Bo inne chłopaki mają – odpowiedziałem błyskawicznie. Nie domyśli się, że wiem, o co następnie zapyta. I nie złapie, że to ja kieruję tę rozmowę na właściwe tory, które prowadzą do celu: fajnych treningów i mistrzowskiego pasa. Zdobędę go, gdy dorosnę. Wujek oddał mi przed południem laptopa. Zanim pojechaliśmy na terapię, obejrzałam na YouTubie ostatnie walki Mameda. To dopiero zawodnik! Nie poddawał się nawet wtedy, kiedy przeciwnik miał nad nim przewagę. A potem nagle wykonywał rzut, podcięcie i wygrywał walkę. Nie potrzebował do tego siły. Wystarczyły spryt, zwinność i technika. I wszyscy go lubili, mimo że był Czeczenem i muzułmaninem.

– Szamil, proszę cię, skup się.

– Może pani powtórzyć pytanie?

– Kogo najbardziej lubisz?

– Luizę – odpowiedziałem automatycznie. Myślami dalej byłem przy mistrzowskim pasie.

– A kto to jest Luiza?

– Bardzo fajna dziewczyna.

– Co ci się w niej najbardziej podoba?

Złapała mnie! Otworzyłem się przed nią. Nie doceniłem pani psycholog. Zacząłem gadać o tych myszkach i jeżykach, a ona właśnie chciała pociągnąć mnie za język. Miała mnie już wtedy, kiedy się rozgadałem.

– Luiza to dla mnie wyzwanie. Zmusza, żebym zastanowił się nad wieloma sprawami. – Długopis terapeutki ponownie zaczął się przesuwać po bloczku. – Ale teraz wyjechała i znowu zostałem sam.

– A opiekunowie?

– Są w porządku, tylko czasem nie wiedzą, co jest grane. Wpadają w panikę. Boją się, że… ten… że ulegnę złym wpływom.

– Nie pomyślałeś o tym, że mogą mieć rację?

Tak jak Luiza, terapeutka zmusiła mnie do zastanowienia się. Zmarszczyłem czoło, jakby miało mi od tego przybyć rozumu. Jeśli obserwuję i wyciągam wnioski, to znaczy, że ulegam wpływom? Może i tak. Ale żeby od razu złym?

Przesunąłem dłonią po oparciu fotela. Stop! Nie okazywać emocji. Mogą zostać opacznie zrozumiane. Lepiej, jak odpowiem na pytanie.

– Jeśli ktoś ma na mnie teraz wpływ, to tylko Luiza.

– Ciekawe. – Pani psycholog znowu zaczęła pisać.

– To taki zabieg? – spytałem.

Uniosła brwi, dając mi znak, że nie wie, o co mi chodzi.

– No, żeby mnie uspokoić.

– To ściąga na następny raz.

– Aha. – Więcej zrozumiałem, niż gdyby zaczęła rozwlekle tłumaczyć, po co robi notatki.

– Zdałem ten test?

– Spotkamy się jeszcze kilka razy.

Czyli plus minus. Czym się zdradziłem, że jestem…? Jak to mówią? Nieprzystosowany. Może powinienem powiedzieć, że to moi opiekunowie mają na mnie wpływ, a nie wygadana czternastolatka? Chciałem jeszcze coś o niej dodać. Dobrze, że tego nie zrobiłem. To by się pani psycholog nie spodobało, bo chodziło o drażliwe sprawy: nasze spory z Luizą. Szczególnie te w pierwszych dniach, kiedy dziewczyna dała mi do zrozumienia, że nie mam na nią wpływu. Ha! Znowu te nieszczęsne „wpływy”. Ale jak to szło z Luizą? No… że nie wystarczy być chłopakiem, aby mieć przywileje w rodzinie Lisowskich i kazać siostrze coś zrobić. Trzeba poprosić. Na początku mnie to denerwowało. Reagowałem… no, dość gwałtownie…

– Szamil, dziękuję za rozmowę. Możesz poprosić opiekuna?

Poderwałem się z fotela. Niech teraz wujek się pomęczy z tą sprytną starszą panią. Za szybko znalazłem się przy drzwiach. Babka pomyśli sobie, że ukrywam, jaki jestem wybuchowy i niecierpliwy. Potrafiła mnie przejrzeć nie gorzej od mojej mamy.

Wujek nie siedział długo w gabinecie. Kiedy z niego wyszedł, bacznie przyjrzałem się jego twarzy. Wyglądał na zadowolonego. Czyli nie było źle. Jeszcze kilka takich spotkań i przestaną mnie podejrzewać, że rzucę się na jakiegoś spokojnego dzieciaka. Tylko to mi w głowie, żeby je bić! Jak nie będą mnie zaczepiać, nie muszą się bać.

– Teraz spotkamy się z ciocią i kimś jeszcze – powiadomił mnie, kiedy wsiadaliśmy do starej skody o zawieszeniu czołgu.

„Z tym trenerem, Olkiem!” – ucieszyłem się w duchu.

– Potem ktoś wpadnie do naszego domu.

Jeszcze ktoś? I do „naszego” domu? Nieźle to zabrzmiało. Może wujek i ciocia chcą nas z Luizą zaadoptować? Słyszałem, że zastępcze rodziny to koszmar. Ale te gadki nie dotyczyły naszej. Powiedziałem terapeutce, że Lisowscy są w porządku. Nie skłamałem. Słyszałem też, że Czeczenów często ponosi wyobraźnia. Mnie nie poniosła. I że są weseli. Ja byłem ponurakiem, rzadko się śmiałem. Jak to mówiła Luiza? „Uogólnianie to błąd”. I te… tego… „stero… stero typy”.

– Kim jest ten „ktoś jeszcze”? – spytałem wujka, gdy zaparkował samochód przed czteropiętrowym blokiem o fasadzie pokrytej kremowym tynkiem i z przylepionymi balkonami, że ledwie zmieściłby się na nich nieduży stolik. Uroki mieszkania w mieście. Bardziej podobał mi się dom Lisowskich z nieładnymi dobudówkami. Mogłem odseparować się w nim od innych mieszkańców albo przebywać we wspólnej przestrzeni: na tarasie, w ogrodzie, salonie połączonym z kuchnią i na antresoli. Tyle że wspólna przestrzeń była też otwarta dla łażących za mną wiernych psów. Prorok Mahomet wolał koty. Wiedziałem dlaczego. Miki nie potrafiłby żyć bez ludzi, Mysza była bardziej samodzielna. Za to kotów nie można tresować, są na to zbyt niezależne. Mają charakterek Luizy.

– Nazywa się Kulczakowa.

Co?! Jakaś baba, a nie trener?! Ledwie się powstrzymałem przed uderzeniem pięścią w deskę rozdzielczą. Dawno nie czułem takiego rozczarowania.

– Pani Anna jest opiekunką czeczeńskich dzieci w ośrodku dla uchodźców – mówił Jacek, nieświadomy mojego wzburzenia. – Takim łącznikiem. Tłumaczy…

– Nie musisz mi mówić – przerwałem starszemu. Dosyć już tych wszystkich terapii! – Słyszałem o niej. Wiem, co taki wychowawca robi. Rozmawiałem z nimi wiele razy. To działa na mniejsze dzieciaki. Starsi ode mnie nie chcą słuchać. Albo udają, że słuchają.

Nie zwrócił mi uwagi. Najwyraźniej liczył na to, że nieznajoma kobieta rozwiąże wszystkie nieporozumienia między nami. Taki pośrednik, mediator – przypomniałem sobie trudniejsze słowo. A ja potrzebowałem silnej ręki. Kogoś takiego jak mój ojciec, Murwan. A gdy odszedł, dyscypliny treningów. Bo szukałem, szukałem… Czego? Celu!

Wjechaliśmy na drugie piętro. Nie odzywaliśmy się do siebie. Dotarło do mnie, że przesadziłem. Nie potrafiłem się jednak zdobyć na powiedzenie „przepraszam”. To było trudniejsze, niż załatwić spór uderzeniem czy kopnięciem. Przyłożyłem dłoń do policzka. Poczułem, jaki jest rozpalony. Może i starałem się kontrolować, ale moje ciało mnie nie słuchało. Zdradzało.

„Szamil, przyznaj się sam przed sobą! Płoniesz ze wstydu. Czego uczył cię ojciec? Że masz szanować starszych”.Rozdział 7

rozdział 7

NIEPOKORNI

– Olek prowadzi treningi w klubie Niepokorni – zaczął wujek Jacek. – W wakacje organizuje w filii zajęcia dla dzieciaków, które zostają w domach. Chciałbyś brać w nich udział?

No pewnie, że chciałbym! Starałem się nie dać po sobie poznać, jak mi na tym zależy. I nie pogiąć plakatu, który trzymałem w dłoniach.

– A czego będę potrzebował do takich treningów? – spytałem ostrożnie.

– Na początek wystarczy koszulka, dres, sportowe obuwie – odpowiedział Czarny. – I chęci – dodał, po czym pochłonął słuszny kawałek sernika.

Chęci to ja miałem. Robiłem wszystko, żeby nie podskoczyć na krześle, jakbym usiadł na kopcu czerwonych mrówek.

– Nasz chłopak to wulkan energii. – Ciocia przekładała talerzyki na tacę. – Dobrze, jak znajdziesz dla niej ujście, bo wykorzystuje ją nie tam, gdzie trzeba.

Nie musiała tego mówić. Dla Czarnego powinienem być jak niezapisana kartka papieru. Jak pusty bloczek u pani psycholog, zanim zaczęła ze mną rozmawiać.

– W takim razie widzimy się w poniedziałek. – Trener od razu przeszedł do rzeczy. – W wakacje mamy zajęcia pod gołym niebem. Wynosimy sprzęt na trawnik przy boisku. Trenujemy w sali tylko wtedy, gdy pada.

„A co z matami? – pomyślałem. – I klatką do walk, owijkami, rękawicami, ochraniaczem na szczękę?”. Nie spytałem o to Olka, bo nie chciałem wyjść na ignoranta, niecierpliwego pisklaka pragnącego wyfrunąć z gniazda, zanim nauczy się machać skrzydłami. Może na początek wystarczy kawałek trawnika? Takie trenowanie techniki na sucho?

– Czas się zbierać. – Czarny wstał od stołu. Fajne miał nazwisko, od razu wychodziła z niego ksywa. Odprowadziliśmy go do bramy. Miki i Mysza, po złapaniu w locie specjalnie dla nich odłożonych malutkich kawałków sernika, również brały udział w rytuale. Nie różniły się w tej kwestii od ludzi. Czuły się zdezorientowane, kiedy coś działo się inaczej niż zwykle. Szczególnie Miki, który w przeliczeniu na ludzki wiek miał siedemdziesiąt lat. Ale daleko mu było do statecznego staruszka. Zachowywał się bardziej żywiołowo od skocznej, szybkiej Myszy, a zarazem miał wszystko poukładane jak matematyczka Nowacka.

Olek pożegnał się z nami i wsiadł do opla. Pomachałem mu ręką jak reszta dwunogów. Czworonogom służyły do tego ogony. Kiedy buraczkowa czerwień pancernej gabloty Czarnego zniknęła nam z oczu, odprowadzana promieniami zachodzącego słońca odbijającymi się od tylnej szyby, poszedłem z plakatem do domu. Zostawiłem go w swoim pokoju. Pomogłem jeszcze cioci posprzątać po małym przyjęciu na tarasie i wróciłem do siebie.

Rozłożyłem plakat na stole, zakrywając nim laptopa. Gdzie by go tutaj powiesić? Najlepiej na wprost łóżka. Mamed będzie spoglądać na mnie ze ściany, goniąc do czynu i srogim wzrokiem karcąc za lenistwo. Chwila! Co ja robię? Zafrasowany potarłem czoło spoconą dłonią.

Chciałem ozdobić pokój przedstawieniem postaci. Wpatrywałbym się w Mameda jak w jakiegoś bożka. W muzułmańskich świątyniach i pałacach zobaczysz same ornamenty i zawijasy. Ale mój pokój to nie świątynia. Wystarczy, jak będę utrzymywać w nim porządek. Co zrobić z tym plakatem? Jak go zwinę i wsadzę w kąt, będzie trochę głupio, gdy Olek nas jeszcze odwiedzi i zajrzy do swojego ucznia. Pomyśli, że prezent mi się nie spodobał.

Chwila! Chwila! Chodziłem w kółko, zastanawiając się, jak to wszystko ze sobą pogodzić. Czułem się, jakbym dreptał w miejscu, a nie robił następną rundkę, tym razem tam i z powrotem. Szkoda, że nie mogłem się poradzić imama. Murwan też szybko znalazłby odpowiedź na mój mały problem. Jak nikomu się nie narazić i nie sprawić przykrości, i temu potężnemu, i tym maluczkim. Upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Nawet Anna Kulczakow coś by tutaj zaradziła. Znalazła sposób przynajmniej na jedną stronę tego równania.

Mamed prezentował w internecie swoje zdjęcia i swoich przyjaciół. Ściana przede mną to taki wall na FB. Dam przedstawienie zawodnika na ten mój duży wall i będzie okej. Wystarczy, że nie będę się wpatrywał w swojego idola jak w bóstwo. Hmm… idola.

Zapętliłem się. To przez moją niewiedzę. Odcięcie od korzeni. Brak ojca i kontaktu ze swoimi. Swoimi? Teraz to Iwona, Jacek i Luiza są moją rodziną. Co z tego, że zastępczą?

Umyłem się i wskoczyłem do łóżka z książką o Johnie Carterze. Pilnująca go bestia – strażnik Woola – przypominała Mikiego i Myszę. A małe zielonych Marsjan wykluwały się z jaj. I nie znały swoich rodziców. One dopiero miały problem z korzeniami. Hmm… można by, kiedy były jeszcze poczwarkami, podłożyć je białej małpie – potworowi, który zaatakował Johna. Wtedy tak inne stworzenia połączyłaby silna więź.

Też mi się zebrało na filozofię! Zwyczaje zielonych Marsjan przypominały te Indian, wojowników. Niepokorni? Fajna nazwa. W poniedziałek zostanę Niepokornym. Tylko co z tym Marsem? Przecież tam jest czerwona pustynia. Edgar Rice Burroughs, autor Księżniczki Marsa, miał wyobraźnię. Przypomniałem sobie, jak rozmawiałem z Jackiem o książkach.

Włóczęgi Północy to powieść o przyjaźni niedźwiadka ze szczeniakiem. Żywiłem nadzieję, że znajdę przyjaciół w klubie MMA. Mógłby nim zostać nawet jakiś arogancki białas. Dryblas, który będzie patrzeć na mnie z góry. Obcięty na krótko chojrak, obowiązkowo nielubiący imigrantów, a już szczególnie tych smagłych. Skoro niedźwiedź z psem się zaprzyjaźnili, może i nam się uda. Ale, ale… czy nie popełniam aby błędu, przenosząc szlachetność zwierząt na ludzi?Rozdział 8

rozdział 8

SZCZERBATA WALKIRIA

Klaudia była mała, pyskata, miała perkaty, zadarty nos i kolekcję piegów na pucołowatej twarzy. A nazwa szkoły – Niepokorni – rozbudziła moją wyobraźnię. Szkoda tylko, że potem powiało nudną jak na lekcji wuefu.

Historia zaczęła się od małej dziewczynki i zielonej szkoły, bo to tam zostawił mnie Jacek i szybko odjechał. Już nie mogłem złożyć reklamacji. Wzięli mnie podstępem! Wylądowałem nie w filii klubu MMA, ale w szkółce dla dzieciaków, z którymi rodzice nie wiedzieli co zrobić w czasie wakacji. Tak jak Lisowscy nie mieli co zrobić ze mną. Moje zaufanie do dorosłych padło jak biegnący korytarzem szczęściarz, któremu złośliwy gnom podłożył nogę. Pechowiec rozpłaszczył się na wyglancowanym parkiecie, w który wbijałem wzrok, jakbym chciał go nim przepalić. Spuściłem nos na kwintę. Nie będę udawać, że się tym wszystkim nie przejąłem. Byłem wściekły!

Jak ostatni naiwniak stałem w holu prowadzącym do sali gimnastycznej. Wokół mnie krążyły dzieciaki. Mimo że nie zaliczałem się do jakichś wielkoludów, sięgały mi zaledwie do podbródka. To nawet nie szkoła, tylko przedszkole! Maluchy nosiły dziwne rzeczy, które wyglądały jak miękkie tarcze i kije w otulinie. Do tego kaski podobne do używanych przez bramkarzy w hokeju. Cała ta scena kojarzyła mi się z przygotowaniami do meczu na lodzie. Brakowało tylko zakrzywionych na dole kijów i czarnego krążka. Bo dzieciaki nosiły też coś, co wyglądało na pancerz do taekwondo albo żółwik na motocykl. Hokej w lecie? Chyba że na trawie. Jak on się nazywa? Lacrosse? Jego historia zaczęła się dawno temu w Kanadzie. Grali w niego Indianie. Zdaje się, że Czirokezi. A może Mohawkowie, zwani Ludem Krzemieni? Albo jeszcze lepiej: Pożeraczami Ludzi? Nazwa idealnie oddawała mój humor. Chętnie pożarłbym jakiegoś dzieciaka niosącego pancerz i śmiejącego się jak głupi do sera. Z czego oni są tak zadowoleni?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: