Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczęki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szczęki - ebook

Światowy bestseller, który dzięki ekranizacji w reżyserii Stevena Spielberga na stałe zagościł w kulturze popularnej.

Martin Brody, szef policji w nadmorskiej miejscowości Amity, będzie musiał zmierzyć się z największym kryzysem w swojej karierze. W przybrzeżnych wodach pojawił się rekin – nieobliczalny władca podwodnego świata. Coraz więcej ofiar kończy tragicznie w szczękach bestii. Brody staje przed nie lada dylematem: zamknąć plaże, doprowadzając tym do ruiny mieszkańców Amity, którzy utrzymują się wyłącznie z sezonu turystycznego, czy ugiąć się pod naciskiem burmistrza, który z tajemniczych pobudek upiera się przy próbach wyciszenia całej sprawy? Brody wraz z ichtiologiem Mattem Hooperem i awanturniczym łowcą rekinów Quintem wyrusza w morze, by zapolować na żarłacza białego. Lecz po pierwszej konfrontacji z bestią na pełnym morzu okazuje się, że rekin jest jeszcze większy i żarłoczniejszy, niż przypuszczali.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66217-47-8
Rozmiar pliku: 791 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

Szczęki to wytwór dziecięcej pasji.

Podobnie jak miliony innych dzieci rozwijałem własną fascynację rekinami. Ponieważ wielokrotnie spędzałem wakacje w Nantucket, wyspie leżącej trzydzieści mil w głąb Atlantyku, mogłem pozwolić sobie na pełne poświęcenie się tej pasji. W latach 40. i 50. ubiegłego wieku wody wokół tej wyspy tętniły życiem i pełno było tam rekinów wszelkich rodzajów: tawroszy piaskowych, żarłaczy błękitnych czy ostronosów atlantyckich, i – chociaż wtedy tego nie wiedziałem – wielkich żarłaczy białych. Kiedy z ojcem i bratem wypływaliśmy łowić ryby w bezwietrzne dni, mogliśmy dostrzec ich płetwy grzbietowe i ogonowe przecinające gładką, jakby oleistą powierzchnię wody. Przemawiały do mnie swoją nieznaną, tajemniczą, niewidzialną grozą oraz nieokiełznaną dzikością.

Jako nastolatek i dwudziestolatek przeczytałem większość dostępnej literatury o rekinach – nie było tego dużo – i wreszcie w 1964 roku wpadła mi w ręce gazeta z artykułem o rybaku, który niedaleko Long Island złowił harpunem żarłacza białego o wadze ponad dwóch ton. Pamiętam, co myślałem w tamtym czasie: „Boże! Co by było, gdyby jeden z takich potworów przypłynął do jakiegoś pełnego ludzi kurortu nadmorskiego i nie chciał odpłynąć?” Wcisnąłem ten wycinek papieru do jakiejś aktówki i na jakiś czas o nim zapomniałem.

Później, w 1971 roku, powstał pełnometrażowy film Blue Water, White Death (Błękitna woda, biała śmierć), będący relacją z wyprawy kierowanej przez Petera Gimbela, zawodowego poszukiwacza przygód. Jej celem było odnalezienie i sfilmowanie żarłacza białego. Ten film pozostaje moim zdaniem najlepszą do tej pory opowieścią o rekinach. W tym samy roku pojawiła się cudowna książka Petera Matthiessena o ekspedycji, Blue Meridian (Błękitny południk), a te dwie publikacje nie tylko utwierdziły mnie w (niegasnącej) fascynacji rekinami, ale również zrodziły w moim umyśle pomysł napisania powieści.

Nie miałem zamiaru stworzyć monotonnego horroru w stylu „rekiny zjadają ludzi”. Zająłem się kwestią, co by się stało, gdyby współcześnie wielki drapieżnik zaatakował nadmorskie ośrodki wypoczynkowe. Uznałem, że pierwszą reakcją miejscowych władz byłaby próba ukrycia problemu w nadziei, że bestia odpłynie. Niektóre takie kurorty osiągają od 80 do 90 procent rocznych przychodów podczas trzech letnich miesięcy, a panika związana z atakiem rekina mogłaby zniweczyć zyski z handlu i usług w tym okresie. Oczywiście w przypadku drugiego albo trzeciego zgubnego ataku tajemnicy nie udałoby się utrzymać.

Kto miałby być tą władzą? Może szef policji, który unikałby problemu, jeśli obawiałby się i nienawidził wody? Kim mogłaby być jego żona? Czy mieliby dzieci? Czy będą szukać pomocy u specjalistów? Na przykład u biologa morskiego, którego ambicją jest badanie życia rekinów, a nie ich zabijanie? I jak zareagowałaby społeczność miasta na nieznane dotąd zagrożenie?

Wszystkie te pytania i tysiące innych dręczyły mnie, gdy zaczynałem układać w głowie plan powieści. Wkrótce sama zaczęła się tworzyć i w pewnej chwili bohaterowie wymknęli się ze schematów, podążyli własnymi drogami. Mogłem oczywiście to zmienić, ale impulsywne reakcje były ciekawsze niż moje pierwotne wyobrażenia.

W czasie kiedy pisałem Szczęki, nie istniały ruchy ochrony środowiska, jakie znamy dzisiaj. Jasne, że działali już zwolennicy ochrony wielorybów; tak, ludzie wiedzieli, że zanieczyszczanie powietrza i wody jest problemem; tak, pestycydy i inne toksyny uznawano za niebezpieczne dla ptaków i ryb. Ale dla ogółu ludności oceany pozostawały takie, jakie zawsze były – wieczne, niewzruszone, zdolne do wchłonięcia bez szkody dla siebie wszystkiego, co ludzkość do nich wyrzuci. A co do rekinów… W zasadzie tylko garść ludzi na naszej planecie wie cokolwiek o rekinach. Większość z nich jednak to rybacy i nurkowie, a ci powtarzają wspólnie jak mantrę: dobry rekin to martwy rekin.

Szczyciłem się, że wiedziałem więcej na temat rekinów niż większość populacji, jednak bezwiednie uwierzyłem anegdotycznemu dowodowi – czy nawet dowodom, gdyż było ich mnóstwo. Czy rekiny atakowały łodzie? Jasne, że tak. Czy ich celem byli ludzie? Możecie być pewni. Czytałem o tuzinach ataków rekinów. Czy pozostawały w jednym rejonie, zabijając i zabijając, dopóki ich nie złapano i zabito albo nie skończyły się zapasy pokarmu? Święta prawda! Pamiętacie rekina, który w 1916 roku popłynął rzeką w górę New Jersey i zabił cztery osoby? Co jakiś czas z przekonaniem zapewniałem rozmówców, że każdy pojedynczy przypadek zachowania rekinów opisany w Szczękach (w książce, nie w filmie) wydarzył się naprawdę, ale nie wszystkie razem i nie w wykonaniu jednego osobnika, ale przez lata i w wielu morzach na świecie. To też była prawda, każdy epizod opisany w książce naprawdę się wydarzył… ale nie z powodów, które zakładałem, ani nie miał skutków, jakie mogłem sobie wyobrazić.

To było lata przed tym, nim poznałem prawdę o biologii i zachowaniach rekinów, a szczególnie żarłaczy białych. Poznawałem je powoli, często w towarzystwie naukowców, rybaków albo nurków, i każde odkrycie było fascynujące, chociaż jakoś upokarzające. Na jednej z pierwszych lekcji dowiedziałem się, że rekiny nie tylko nie poszukują ludzi, aby ich zaatakować, ale wręcz unikają ich, kiedy to tylko możliwe – przede wszystkim jesteśmy dla nich dużymi, głośnymi i paskudnymi obcymi i wiedzą, że jako gatunek stanowimy dla nich śmiertelne zagrożenie – więc rzadko kiedy nas gryzą. Nawet nie lubią naszego smaku, a wielkie żarłacze niemal się nami brzydzą, ponieważ nasze ciała są zbyt kościste i mają za mało tłuszczu (w porównaniu do fok!).

Dzięki wiedzy zgromadzonej podczas tuzinów ekspedycji, setek nurkowań i niezliczonej ilości spotkań z rekinami wielu rodzajów, uświadomiłem sobie, że dzisiaj już nie napisałbym Szczęk. Nigdy nie potrafiłbym demonizować zwierząt, szczególnie znacznie starszych jako gatunek i skuteczniejszych w swoim środowisku niż ludzie byli lub będą. Chodzi przy tym o zwierzęta niezbędne do utrzymania naturalnej równowagi w oceanach, które możemy – jeśli nie zmienimy własnych niszczycielskich zachowań – usunąć z powierzchni ziemi.

Gdy Szczęki były przygotowywane do publikacji, miałem w stosunku do nich skromne ambicje, by nie rzec – żadnych. Wiedziałem, że nie mogę liczyć na komercyjny sukces. Pewne było, że debiutanckie powieści, poza rzadkimi wyjątkami, takimi jak Przeminęło z wiatrem, miały tendencję do zalegania w księgarniach na półkach z mało poczytnymi dziełami. Inna sprawa, że była to pierwsza książka o rybach i nie miałem podstaw przypuszczać, że taka powieść odniesie sukces komercyjny albo zyska uznanie krytyków. Co więcej, uznałem za pewnik, że nikt nie zrobi filmu na podstawie książki, ponieważ było niemożliwe schwytanie i wytresowanie żarłacza białego, a przemysł filmowy daleki był od tworzenia wiernych i wiarygodnych modeli mechanicznych.

Książka ukazała się wiosną 1974 roku i miała ogólnie dobre recenzje. Część czytelników i krytyków wpadła w przesadny zachwyt. Fidel Castro powiedział dziennikarzowi przeprowadzającemu wywiad dla radia państwowego, że Szczęki (hiszpański tytuł Tiburon) były znakomitą metaforą zdemoralizowanego kapitalizmu. Inni recenzenci widzieli w książce alegorię afery Watergate albo klasyczną opowieść o męskich więziach emocjonalnych.

Niedługo po debiucie rynkowym powieść znalazła się na liście najlepiej sprzedających się książek w twardej oprawie New York Timesa i utrzymywała się na niej przez czterdzieści cztery tygodnie. Jednak nigdy nie była na pierwszym miejscu (nieznośna baśń o królikach autorstwa Richarda Adamsa, w Polsce znana jako Wodnikowe Wzgórze, nie chciała ustąpić z czołowej pozycji). Książka w wydaniu broszurowym odniosła podobny sukces. Przez miesiące na całym świecie znajdowała się na czele list bestsellerów. Tylko w Stanach Zjednoczonych sprzedano ponad milion egzemplarzy. Jej popularność po części przyczyniła się do wykonania zdjęć, przygotowania i stworzenia filmu z doskonałą, wspólną promocją, przeprowadzoną przez wydawcę książki broszurowej i producenta filmu, czemu towarzyszyło wyjątkowe szczęście.

Odczuwałem wielką satysfakcję przez lata, gdy słyszałem od czytelników, że Szczęki były ich pierwszą dorosłą przeczytaną powieścią i nauczyli się dzięki niej, że czytanie może być zabawą i przyjemnością. Książka rozpaliła w nich zainteresowanie wiodące do rozwijania kariery w kierunku biologii morskiej (słyszałem od znajomych profesorów, że pojawieniu się książki i filmu nakręconego na jej podstawie przypisywali oni generalnie wzrost liczby dyplomów z oceanologii, a szczególnie związanych z rekinami) albo stawania się obrońcami przyrody i forsowania opinii, że rekiny są całkiem w porządku. Każdego roku więcej niż tysiąc młodych ludzi, których jeszcze nie było na świecie, gdy wydana została książka albo pojawił się film, pisało listy, aby mi przekazać, jak martwili się spadkiem populacji rekinów na świecie i pytali, co mogą zrobić, aby ratować te wspaniałe zwierzęta, które poznali dzięki Szczękom.

Szczęki stały się również kolejnym zastrzykiem energii życiowej. Przez kolejną dekadę albo coś koło tego pracowałem niemal cały czas przy ochronie życia morskiego, chociaż nie mogłem oprzeć się nurkowaniu z wielkimi stworzeniami w odległych rejonach świata i porzucałem niemal wszystko dla szansy spotkania pod wodą żarłaczy białych. Nie wiem, jak dużo mogę dokonać – nie wiem, jak dużo może zrobić ktokolwiek – ale wiem, że z tym wszystkim, co dostałem od rekinów, będę czuł się niewdzięcznikiem, jeśli nie oddam im czegoś w zamian.

W 1973 roku, jeszcze przed ukazaniem się książki, spotkałem Richarda D. Zanucka i Davida Browna, producentów, dla których wytwórnia Universal Pictures kupiła prawa do filmu Szczęki. Chociaż wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, miałem ogromne szczęście znaleźć się w ich rękach. (Potem wszyscy razem byliśmy zadowoleni, że znaleźliśmy się we władaniu dwudziestosześcioletniego geniusza, Stevena Spielberga, ale nikt wtedy jeszcze nie mógł tego przewidzieć). Richard i David byli nie tylko błyskotliwi, czarujący i uprzejmi mimo dekad spędzonych w filmowym biznesie, ale jeszcze łamali dwie najważniejsze hollywoodzkie zasady: nie kłamali i odpowiadali na telefony.

Nigdy nie napisałem scenariusza, ale prosiłem o zezwolenie na stworzenie pierwszych paru szkiców do filmu. Na naszym pierwszym spotkaniu, po wymianie uprzejmości, Richard Zanuck powiedział do mnie (to luźny cytat): „Ten obraz ma być od początku do końca przygodową opowieścią, z prostą fabułą, dlatego chcemy, abyś wyłączył wątek romansowy, całą sprawę z mafią i wszystkie inne kwestie, które mogą rozpraszać widza”.

Ci, którzy nigdy nie czytali Szczęk, a tylko widzieli film, mogą krzywić się z niesmakiem. Słyszę, jak mówią do siebie: „Romans? Mafia? O czym on mówi? Gdzie są te wszystkie wątki?”.

Czytajcie, proszę, i odkryjcie coś dla siebie!ROZDZIAŁ 1

Wielka ryba poruszała się cicho w nocnej wodzie, napędzając się krótkimi machnięciami sierpowatego ogona. Miała pysk otwarty na tyle, aby woda swobodnie przepływała przez skrzela. Poza tym zdawała się nieruchoma; tylko czasami dokonywała lekkiej korekty pozornie bezsensownie obranego kursu za pomocą delikatnego uniesienia albo obniżenia którejś płetwy piersiowej – podobnie jak ptak, który zmieniał kierunek lotu poprzez zmianę pochylenia linii skrzydeł. W czerni oczy były ślepe, a inne zmysły nie przekazywały niczego nadzwyczajnego do małego, prymitywnego mózgu. Ryba mogłaby zasnąć, wykonując jedynie instynktowne ruchy, dyktowane niezliczonymi milionami lat ciągłości istnienia gatunku. Musiała się ruszać, gdyż z powodu braku pęcherza pławnego, co było wspólną cechą podobnych jej gatunków, inaczej by utonęła. Ruch był potrzebny też, aby wtłoczyć wodę z tlenem do skrzeli. Czyli gdyby przestała się ruszać, opadłaby na dno i umarła z powodu niedotlenienia.

Suchy ląd zdawał się tak samo ciemny jak woda, gdyż na niebie już dawno nie było słońca. Jedynym, co oddzielało morze od brzegu, był płaski odcinek plaży – tak białej, że aż jaskrawej. Światła domu za porośniętymi trawą wydmami rzucały na piasek żółtawą, migotliwą poświatę.

Drzwi frontowe były otwarte. Kobieta i mężczyzna przeszli przez nie na drewniany ganek. Stali przez chwilę, wpatrując się w morze, objęli się czule i zbiegli truchtem po kilku stopniach schodów na piasek. Mężczyzna był pijany i potknął się na ostatnim z nich. Kobieta zaśmiała się, podała mu rękę, a potem razem pobiegli na plażę.

– Najpierw popływamy – powiedziała kobieta. – To ci rozjaśni w głowie.

– Zapomnij o mojej głowie – odezwał się mężczyzna.

Śmiejąc się, przewrócił się plecami na piasek, pociągając za sobą kobietę. Zrywali z siebie wzajemnie ubrania, splatali ramionami i tarzali się z żarliwą namiętnością w zimnym piasku.

Po jakimś czasie mężczyzna położył się na plecach i przymknął oczy. Kobieta popatrzyła na niego i zaśmiała się.

– No, a co teraz z tym pływaniem? – spytała.

– Idź sama, poczekam tutaj na ciebie.

Kobieta wstała i doszła do miejsca, gdzie delikatna fala obmywała jej kostki. Woda była zimniejsza niż nocne powietrze, gdyż była dopiero połowa czerwca. Kobieta zawołała za siebie:

– Na pewno nie chcesz tu przyjść?

Ale śpiący już mężczyzna nie odpowiadał.

Kobieta cofnęła się o kilka kroków i z rozpędem wpadła w wodę. Pierwsze kroki były długie i pełne gracji, ale potem małe fale zaczęły uderzać w jej kolana. Zachwiała się lekko, ale odzyskała równowagę, po chwili rzuciła się na szczyt następnej fali, która wzniosła się do wysokości pasa. Woda sięgała jej do bioder, gdy zatrzymała się, odrzuciła włosy na plecy i szła dalej, dopóki nie poczuła wody na ramionach. Teraz zaczęła płynąć – chaotycznie, z głową ponad powierzchnią wody, uderzając w nią niewprawnie rękami.

Kilkaset metrów od brzegu ryba wyczuła zmianę w rytmie morza. Nie widziała kobiety ani jej nie zwęszyła. Biegnące przez całą długość jej ciała cienkie kanaliki pełne zakończeń nerwowych wykryły wibracje w wodzie i przekazały to do mózgu. Ryba zawróciła w kierunku brzegu.

Kobieta odpływała coraz dalej od plaży, zatrzymując się co jakiś czas, aby sprawdzić własne położenie w stosunku do świateł domu. Przypływ był powolny, więc nie przybliżała się ani nie oddalała znacząco od plaży. Ale poczuła się zmęczona i przez chwilę odpoczywała, pływając w miejscu, po czym skierowała się z powrotem do brzegu.

Teraz drganie były silniejsze i ryba wyczuła zdobycz. Machnięcia ogonem stały się szybsze, pchając potężne cielsko naprzód z szybkością, która pobudziła do świecenia luminescencyjne glony, przez co nad rybą pojawiła się zielonkawo-niebieska poświata.

Ryba przemknęła kilka metrów z boku i ze dwa metry pod kobietą. A ona poczuła jedynie zmianę ciśnienia wody, jakby ją trochę uniosła fala, a potem swobodnie opadła. Przestała się poruszać i wstrzymała oddech. Dalej nic nie czuła i ponownie zaczęła płynąć, odpychając się zamaszystymi ruchami rąk.

Teraz ryba wyczuwała drgania – nieregularne i gwałtowne – zdradzające stres. Zaczęła krążyć bliżej powierzchni wody. Jej grzbietowa płetwa wzniosła się ponad nią, gdy machała ogonem na boki, przecinając z sykiem szklistą powłokę morza. Kilka razy ciało przeszył dreszcz.

Kobieta po raz pierwszy poczuła strach, chociaż nadal nie wiedziała dlaczego. Adrenalina jak lawa rozlała się po jej tułowiu i kończynach, wywołując gorące mrowienie i zmuszając do szybszych ruchów. Sądziła, że była jakieś pięćdziesiąt metrów od brzegu. Mogła dostrzec białą linię piany, gdzie fale załamywały się na brzegu plaży. Widziała światła domu i przez moment pomyślała z ulgą, że dostrzegła kogoś przechodzącego koło okna.

Ryba była jakieś dwanaście metrów od kobiety, gdy nagle skręciła w lewo, zanurkowała w głąb toni i po dwóch szybkich uderzeniach ogonem znalazła się tuż przy ofierze.

W pierwszej chwili dziewczyna myślała, że otarła nogą o skałę albo pływający kawałek drewna. Początkowo nie poczuła bólu, tylko mocne szarpnięcie prawej nogi. Sięgnęła dłonią w dół, aby dotknąć stopy, i machała lewą nogą, aby utrzymać głowę nad wodą. Lewą ręką jakby macała ciemność. Nie odnalazła dłonią stopy. Sięgnęła wyżej, wzdłuż nogi, i wtedy ogarnęła ją fala mdłości i zawrotów głowy. Natrafiła palcami na końcówkę kości i poszarpane ciało. Wiedziała, że ciepła struga w zimnej, morskiej wodzie to była jej własna krew.

Strach i panika zjawiły się jednocześnie. Odrzuciła głowę do tyłu i zaczęła gardłowo krzyczeć z przerażenia.

Ryba odpłynęła. Połknęła stopę kobiety, nawet nie ruszając szczękami. Kości i mięso przeszły przez masywny przełyk w jednym skurczu mięśni. Teraz drapieżnik zawrócił, płynąc śladem krwi, która wypływała z uszkodzonej arterii udowej kobiety, co było jak snop światła z latarni morskiej w przejrzystym, bezchmurnym powietrzu. Tym razem ryba zaatakowała od dołu, wystrzeliła spod kobiety z szeroko rozwartymi szczękami. Wielki stożkowaty łeb uderzył w ofiarę jak lokomotywa, wyrzucając ją ponad wodę. Szczęki zamknęły się wokół jej tułowia, miażdżąc kości, ciało i wnętrzności. Ryba z ciałem kobiety w pysku wpadła ponownie do wody z ogłuszającym pluskiem, wyrzucając w powietrze pianę, krew i opalizującą poświatę na kształt rozbryzgów z tandetnej fontanny.

Pod powierzchnią wody ryba zaczęła wymachiwać pyskiem na boki, aby jej karbowane, trójkątne zęby przecięły cienkie ścięgna, które jeszcze stawiały opór. Ciało ofiary rozpadło się na kawałki. Drapieżnik przełknął łup i zawrócił, aby dalej żerować. Jego mózg dalej rejestrował w pobliżu kawałki zdobyczy. Woda była nasycona krwią i strzępami ciała, ale ryba nie była w stanie rozróżnić składników tej mieszaniny. Przecinała w tę i z powrotem rozpływającą się chmurę krwi, otwierając i zamykając pysk, jakby chciała filtrować wodę w poszukiwaniu przypadkowych kęsków. Ale do tej pory resztka ciała już rozpadła się na kawałki. Kilka z nich tonęło powoli, aby spocząć na piaszczystym dnie, poruszane leniwie słabym prądem. Inne unosiły się nadal tuż pod powierzchnią wody, gdzie fale powoli znosiły je do brzegu.

Mężczyzna obudził się, drżąc w porannym chłodzie. Usta miał wyschnięte i sklejone w kącikach gęstą śliną, a w ramach pobudki odbiło mu się bourbonem i kukurydzą. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale różowa smuga na wschodnim horyzoncie mówiła mu, że świt był już bliski. Gwiazdy jeszcze blado pobłyskiwały na coraz jaśniejszym niebie. Wstał i zaczął się ubierać. Zaniepokoiło go, że kobieta go nie obudziła, kiedy wracała do domu, i uznał za dziwne, że zostawiła ubrania na plaży. Pozbierał je z piasku i powlókł się do domu.

Przeszedł na palcach przez ganek i ostrożnie otworzył drzwi z siatką przeciwko owadom, pamiętając, jak skrzypiały, gdy się nimi gwałtownie poruszało. Salon był ciemny i pusty, zastawiony po części wypełnionymi kieliszkami, szklankami, popielniczkami i brudnymi talerzami. Przeszedł przez niego, skręcił w prawo do korytarza, obok zamkniętych drzwi. Te do pokoju, który dzielił z kobietą, były otwarte, lampka u wezgłowia nadal się paliła. Rzucił ubrania kobiety na jedno z łóżek, a potem wrócił do salonu i zapalił światło. Obydwie stojące tam kanapy były puste.

W domu były jeszcze dwie dodatkowe sypialnie. Dwoje innych gości spało w pierwszej. Właściciele zajmowali drugą. Najciszej, jak potrafił, otworzył drzwi pierwszej sypialni. Stały tam dwa łóżka i na każdym z nich spała jedna osoba. Zamknął drzwi i podszedł do drugiej sypialni. Gospodarz i gospodyni spali na przeciwnych skrajach łoża iście królewskich rozmiarów. Mężczyzna zamknął za sobą drzwi i wrócił do salonu, aby odszukać zegarek. Dochodziła piąta.

Usiadł na łóżku i wpatrywał się w stertę ubrań, które przyniósł z plaży. Był już pewny, że kobieta nie wróciła do domu. Więcej znajomych nie było na kolacji, chyba że spotkała kogoś na plaży, gdy spał, ale przecież nie mogła tak po prostu odejść z kimś innym. Jednak nawet gdyby tak się miało stać, to przecież zabrałaby przynajmniej jakieś ubrania.

Dopiero teraz dopuścił do umysłu prawdopodobieństwo wypadku. To szybko przerodziło się w pewność. Wrócił do sypialni gospodarzy, przez chwilę wahał się, stojąc obok łóżka, ale wreszcie położył delikatnie dłoń na ramieniu śpiącego przyjaciela.

– Jack – powiedział, lekko klepiąc śpiącego w bark – Hej, Jack!

Ten westchnął ospale i otworzył oczy.

– Co jest?

– To ja, Tom. Głupio mi jak diabli budzić cię, ale sądzę, że mamy poważny problem.

– Jaki problem?

– Widziałeś gdzieś Chrissie?

– Co to znaczy, czy widziałem Chrissie? Przecież była z tobą.

– Ale nie jest. To znaczy, nie potrafię jej znaleźć.

Jack usiadł na łóżku i zapalił światło. Jego żona poruszyła się i naciągnęła kołdrę na głowę. Jack spojrzał na zegarek.

– Jezu Chryste. Jest piąta rano, a ty nie możesz znaleźć swojej dziewczyny?

– Wiem – powiedział Tom. – Przykro mi. Ale czy pamiętasz, kiedy widziałeś ją po raz ostatni?

– Jasne, że tak. Powiedziała, że macie zamiar pójść popływać, i razem wyszliście przez ganek. Kiedy widziałeś ją ostatnio?

– Na plaży. A potem zasnąłem. Sądzisz, że nie wróciła?

– Nie było jej tu. Przynajmniej nim położyliśmy się do łóżka.

– Znalazłem jej ubrania.

– Gdzie? Na plaży?

– Tak.

– Sprawdzałeś w salonie?

– I w pokoju Henkelów. – Tom skinął głową.

– W pokoju Henkelów, u nich!?

Tom zaczerwienił się.

– Nie znam jej zbyt dobrze. Wiem tylko, że jest trochę zakręcona. Mogła więc pójść też z Henkelem i jego panienką. Tak sądzę, ale niczego nie sugeruję. Po prostu chciałem sprawdzić cały dom, nim cię obudzę.

– No i co o tym sądzisz?

– Zaczynam myśleć – powiedział Tom – że może przytrafił się jej wypadek. Może utonęła.

Jack przyglądał mu się przez chwilę, a potem zerknął na zegarek.

– Nie wiem, o której policja zaczyna pracę w miasteczku – stwierdził – ale przypuszczam, że to dobra okazja, aby się przekonać.ROZDZIAŁ 2

Posterunkowy Len Hendricks siedział przy biurku na posterunku policji w Amity, czytając powieść detektywistyczną Śmierci, jestem twoja. W momencie gdy zadzwonił telefon, bohaterka, zwana Gwiżdżącą Dixie, miała zostać zgwałcona przez bandę motocyklistów. Hendricks pozwolił mu dzwonić, dopóki panna Dixie nie wykastrowała pierwszego z napastników za pomocą małego noża z zakrzywionym ostrzem, który miała ukryty we włosach.

Podniósł leniwie słuchawkę telefonu.

– Policja w Amity, posterunkowy Hendricks – przedstawił się. – W czym mogę pomóc?

– Tu Jack Foote, dom przy Old Mill Road. Chcę zgłosić zaginięcie osoby. A przynajmniej sądzę, że zaginęła.

– Niech pan powtórzy. – Hendricks służył w Wietnamie jako łącznościowiec i chętnie odwoływał się do wojskowych zachowań.

– Kobieta, która gości w moim domu, poszła popływać nad ranem – mówił Foote. – I do tej pory nie wróciła. Jej przyjaciel znalazł jej ubrania na plaży.

Hendricks zaczął gryzmolić litery w notatniku.

– Jak nazywa się ta osoba?

– Christine Watkins.

– Wiek?

– Nie wiem. Sekundkę. Myślę, że około dwudziestu pięciu lat. Jej chłopak to potwierdza.

– Wzrost i waga?

– Chwileczkę… – A po chwili przerwy: – Jakieś metr siedemdziesiąt wzrostu i około pięćdziesięciu pięciu kilogramów wagi.

– Kolor włosów i oczu?

– Niech pan posłucha, panie posterunkowy, po co to panu wszystko potrzebne? Jeśli ta kobieta utonęła, to chyba byłaby jedyna taka ofiara, jaką macie, przynajmniej dzisiejszej nocy, mam rację? Przecież nie macie przeciętnie więcej niż jedno utonięcie na noc, prawda?

– A kto powiedział, że ona utonęła, panie Foote? Może po prostu poszła na spacer?

– Kompletnie naga i samotna, nad ranem? Czy ma pan jakieś raporty o spacerującej nagiej kobiecie?

Hendricks delektował się szansą zachowania spokoju.

– Nie, panie Foote, jeszcze nie. Ale kiedy zaczyna się sezon letni, nigdy nie wiemy, czego się spodziewać. W sierpniu zeszłego roku gromada pedziów zorganizowała przed klubem tańce nudystów. Kolor włosów i oczu?

– Jej włosy są… taki brudny blond, tak sądzę. Piaskowe. Nie wiem, jaki ma kolor oczu. Spytam jej przyjaciela. Nie, on też nie wie. Powiedzmy, że orzechowe.

– W porządku, panie Foote. Zajmiemy się tym. Jak tylko coś znajdziemy, skontaktujemy się z panem.

Hendricks odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Było dziesięć po piątej. Szef wstanie nie wcześniej niż za godzinę, a Hendricks nie miał ochoty budzić go z powodu tak niejasnej sprawy jak meldunek o zaginięciu człowieka. Przede wszystkim kto mógł wiedzieć, czy kobitka nie gziła się gdzieś w krzakach z jakimś gościem, którego spotkała na plaży? Z drugiej strony, jeśli została wyrzucona gdzieś na brzeg, szef będzie pragnął zająć się całą sprawą, nim jakaś niania z gromadką dzieci znajdzie ciało i stanie się to sprawą publiczną.

Porządna ocena sytuacji, jak powtarzał szef, to podstawa, aby stać się dobrym gliną. A wyzwania umysłowe, jakie wiązały się z pracą w policji, odegrały znaczącą rolę w decyzji Hendricksa, aby dołączyć do sił porządkowych w Amity po powrocie z Wietnamu. Płaca na początek wynosiła dziewięć tysięcy dolarów rocznie, a po piętnastu latach wzrastała do piętnastu tysięcy, do tego dodatki socjalne. Praca w policji zapewniała bezpieczeństwo, regularny czas służby i szanse na pewną zabawę – nie samo lanie niesfornych dzieci albo nawalonych urzędników, ale raczej rozwiązywanie zagadek kradzieży z włamaniem i okazjonalne próby chwytania gwałcicieli (poprzedniego lata czarnoskóry ogrodnik zgwałcił siedem bogatych białych kobiet i żadna nie stawiła się przed sądem, aby zeznawać przeciwko niemu), a w dalszej perspektywie pozwalała stać się szanowanym, aktywnym członkiem miejscowej społeczności. Bycie gliną w Amity nie było niebezpieczne, z pewnością nie tak bardzo jak praca w policji w dużym mieście. Ostatni związany ze śmiercią policjanta wypadek zdarzył się w 1957 roku, gdy gliniarz próbował zatrzymać pijanego kierowcę pędzącego po Montauk Highway i został odrzucony siłą rozpędu na kamienny mur.

Hendricks był przekonany, że jak tylko oderwie się od przeklętej przez Boga służby od północy do ósmej rano, będzie mógł naprawdę cieszyć się pracą. Chociaż obecnie wiało nudą. Doskonale zdawał sobie sprawę, dlaczego objął właśnie tę zmianę. Brody lubił powoli wprowadzać swoich młodych podwładnych w obowiązki, każąc im zgłębiać podstawy policyjnej pracy – dobre wyczucie, prawidłową ocenę sytuacji, tolerancję i uprzejmość – w porze, gdy nie byli nadmiernie obciążeni pracą.

Regulaminowa zmiana trwała od ósmej rano do czwartej po południu i wymagała doświadczenia oraz dyplomacji. Wtedy pracowało sześciu ludzi. Jeden kierował w okresie letnim ruchem ulicznym na skrzyżowaniu ulic Main i Water. Dwóch stanowiło ekipę patrolową w radiowozach. Kolejny obsługiwał telefony w komisariacie, a jeszcze jeden odwalał papierkową robotę. Sam szef zajmował się kontaktami z ludnością – z paniami, które skarżyły się, że nie mogły spać z powodu hałasów dochodzących z Randy Bear albo Saxon’s, dwóch miejskich spelunek, z właścicielami domów skarżącymi się, że menele zaśmiecają plażę albo zakłócają spokój. Do tego jeszcze bankierzy na urlopach, brokerzy i prawnicy, którzy zatrzymywali się, aby przedyskutować z nim swoje pomysły, jak zmienić Amity w nieskazitelny i luksusowy kurort.

Od czwartej do północy trwała kłopotliwa zmiana, kiedy młodzi studenci z hotelu Hampton gromadzili się w Randy Bear i wdawali w bójki albo po prostu upijali tak bardzo, że stawali się zagrożeniem na drogach, i kiedy rzadko, bardzo rzadko, kilku sępów z Queens mogło czaić się w ciemności ulic, aby napadać na przechodniów. Albo jeszcze wtedy, gdzieś dwa razy w miesiącu w okresie letnim, gdy policja zbierze dość dowodów i poczuje się zmuszona zorganizować obławę na miłośników marihuany i innych używek w jednym z wielkich domów stojących na nabrzeżu. Od czwartej do północy też było sześciu ludzi, sześciu największych w policji, wszyscy między trzydziestym a pięćdziesiątym rokiem życia.

Od północy do ósmej na ogół panowała cisza. Przez dziewięć miesięcy w roku spokój był w zasadzie gwarantowany. Najważniejszym wydarzeniem poprzedniej zimy była burza elektromagnetyczna, która przerwała połączenia alarmowe policji z czterdziestoma ośmioma największymi i najbardziej luksusowymi domami w Amity. Normalnie nocną służbę w lecie od północy do ósmej rano pełniło trzech funkcjonariuszy, jednak jeden z nich, młody gość, nazywający się Dick Angelo, wziął dwutygodniowy urlop, nim sezon naprawdę się rozkręci. Został jeszcze jeden, trzydziestojednoletni weteran, Henry Kimble, który wybrał tę zmianę, ponieważ pozwalało mu to się przespać – w dzień pracował jako barman w Saxon’s. Hendricks próbował wywołać Kimble’a przez radio, aby przespacerował się wzdłuż plaży przy Old Mill Road, ale wiedział, że to beznadziejne. Kimble jak zwykle spał jak zabity w wozie patrolowym, zaparkowanym za apteką w Amity. Dlatego Hendricks podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer telefonu domowego szefa.

Martin drzemał w tym przelotnym stanie przed obudzeniem, kiedy sny szybko się zmieniają i pojawiają się momenty nieodespanej półświadomości. Pierwszy dzwonek zlał się z jego snem – wizją, że znowu był w szkole średniej i obmacywał dziewczynę na klatce schodowej. Drugi dzwonek przerwał sen zupełnie.

– Co jest?

– Szefie, tu Hendricks. Nienawidzę niepokoić tak wcześnie, ale…

– Która godzina?

– Dwadzieścia po piątej.

– Leonard, lepiej, żeby było to coś naprawdę ważnego.

– Myślę, że mamy pływaka w rozkładzie zajęć.

– Pływaka? Na Chrystusa Pana, co to jest pływak?

Tego „pływaka” Hendricks zaczerpnął z nocnej lektury.

– Utonięcie – powiedział zakłopotany, a potem opowiedział o rozmowie telefonicznej z Foote’em. – Nie wiedziałem, czy nie będzie pan chciał tego sprawdzić, nim ludzie zaczną złazić się na plażę. Chodzi mi o to, że zapowiada się ładny dzień.

Brody westchnął przesadnie głęboko.

– A gdzie jest Kimble? – spytał i zaraz dodał: – Zresztą nieważne. To było głupie pytanie. Pewnego dnia tak zablokuję jego radiotelefon, że nie będzie mógł go wyłączyć.

Hendricks odczekał moment, a potem powiedział:

– Jak powiedziałem, szefie, nie znoszę niepokoić…

– Tak, wiem, Lenny. Dobrze, że zadzwoniłeś. Skoro już nie śpię, to równie dobrze mogę wstać. Ogolę się, wezmę prysznic, wypiję trochę kawy i po drodze zerknę na plaże przed Old Mill i Scotch, aby upewnić się, że nasz „pływak” nie zaległ na którejś z nich. A kiedy przyjdą chłopcy z dziennej zmiany, pojadę pogadać z Foote’em i chłopakiem tej dziewczyny. Zobaczymy się później.

Brody odłożył słuchawkę telefonu i przeciągnął się. Spojrzał na żonę, leżącą obok niego w szerokim łożu małżeńskim. Poruszyła się, gdy zadzwonił telefon, ale gdy tylko uznała, że nie dzieje się nic wyjątkowego, zapomniała o wszystkim i ponownie zapadła w sen.

Ellen Brody miała trzydzieści sześć lat i była pięć lat młodsza od męża, a fakt, że wyglądała zaledwie na trzydzieści lat, był dla Martina źródłem zarówno dumy, jaki i rozdrażnienia. Dumy, ponieważ wyglądała powabnie i młodo, a do tego była jego żoną, przez co uważał, iż miał doskonały gust i był atrakcyjnym mężczyzną. Rozdrażnienia, gdyż pomimo obciążeń związanych z urodzeniem trójki dzieci nadal trzymała się świetnie, podczas gdy on – choć przy jego 185 centymetrach wzrostu i wadze 90 kilogramów trudno było go nazwać otyłym – zaczynał martwić się o ciśnienie krwi i tłuszcz na brzuchu. Czasami latem Brody chwytał się na tym, że wpatrywał się z leniwym pożądaniem w którąś z długonogich dziewczyn, które paradowały po mieście – ich nieskrępowane niczym piersi kusząco podskakiwały pod koszulkami z najcieńszej bawełny. Ale nigdy nie cieszył się z tych wrażeń, gdyż zawsze wzbudzały w nim ciekawość, czy Ellen czuła się tak samo poruszona, kiedy patrzyła na opalonych, szczupłych, młodych mężczyzn, którzy tak doskonale pasowali do długonogich dziewcząt. Kiedy tylko pojawiały się takie myśli, od razu zaczynał czuć się gorzej, gdyż uznawał to za sygnał, że znalazł się w drugiej połowie życia, przekraczając czterdziestkę.

Lato to był zły okres dla Ellen Brody, gdyż wtedy nawiedzały ją myśli, którymi nie chciała się zajmować – o straconych szansach i wygodniejszym życiu. Obserwowała ludzi z okresu dorastania; koleżanki ze szkoły podstawowej, które powychodziły za mąż za bankierów i maklerów giełdowych, spędzających lato w Amity, a zimy w Nowym Jorku, teraz eleganckie kobiety, z jednakową łatwością uderzające piłki tenisowe i ożywiające wszelkie dyskusje. Kobiety, które (była o tym przekonana) żartowały skrycie między sobą na temat jej, Ellen Shepherd, poślubiającej policjanta, ponieważ – jak głosiła plotka – zaszła z nim w ciążę na tylnym siedzeniu jego forda, model z 1948 roku.

Ellen miała dwadzieścia jeden lat, gdy spotkała Brody’ego. Właśnie skończyła trzeci rok nauki w college’u Wellesley i spędzała w Amity lato z rodzicami – jak to robiła przez poprzednie jedenaście lat, odkąd agencja reklamowa zatrudniająca jej ojca przeniosła go z Los Angeles do Nowego Jorku. Chociaż, inaczej niż jej kilka przyjaciółek, Ellen nie miała raczej obsesji na punkcie małżeństwa, uznała, że rok albo dwa po skończeniu college’u mogłaby jednak poślubić kogoś o zbliżonym statusie społecznym i materialnym. Jednak nie przywiązywała do tego większej wagi. Korzystała ze względnego dobrobytu, jaki zapewniał ojciec, podobnie jak czyniła to matka. Ale nie miała ochoty przeżyć życia, które byłoby powtórką losów jej rodziców. Poznała już drobne problemy swojej klasy społecznej, a te ją nudziły. Uważała się za prostą dziewczynę, dumną z faktu, że w księdze rocznika 1953 w szkole panny Potter opisano ją jako Królową Szczerości.

Jej pierwszy kontakt z Brodym był związany z jego zawodem. Została aresztowana – albo raczej jej ówczesny adorator został aresztowany. Był kompletnie pijany, gdy późną nocą odwoził ją do domu. Jechał bardzo szybko wąskimi ulicami. Ich rozpędzony samochód dogonił i zatrzymał policjant w radiowozie. Facet zaimponował Ellen młodością, wyglądem i uprzejmością. Po wystawieniu wezwania sądowego zabrał kluczyki od samochodu chłopaka Ellen i odwiózł ich oboje do domów. Następnego ranka, gdy robiła zakupy, nagle zorientowała się, że znalazła się blisko posterunku policji. Wesoła jak szczygieł wpadła do środka i zapytała o imię i nazwisko młodego funkcjonariusza, który pracował w tamtej okolicy minionej nocy. Potem wróciła do domu i napisała podziękowania dla Brody’ego za to, że był tak miły, jak również list wychwalający go do szefa policji, zwierzchnika Martina. Brody zatelefonował do niej, dziękując za wyrazy wdzięczności.

Kiedy później zadzwonił do niej i powiedział, że ma wolny wieczór, oraz zaprosił ją na kolację, a potem do kina, zgodziła się ze zdziwieniem. Rzadko kiedy choćby rozmawiała z policjantami, a co dopiero się z jakimś umawiać! Brody był nerwowy, ale Ellen zdawała się nim szczerze zainteresowana, tak samo jak jego pracą, przez co wreszcie się uspokoił i miło spędzili czas. Ellen uznała go za zachwycającego: silny, prosty, szczery typ mężczyzny. Był policjantem od sześciu lat. Powiedział, że jego ambicją było zostać szefem policji w Amity, mieć synów, polować na kaczki jesienią oraz oszczędzić tyle pieniędzy, aby co drugi albo trzeci rok wyjechać na prawdziwe wakacje.

Pobrali się w listopadzie. Rodzice Ellen chcieli, aby skończyła college, i Brody miał nawet chęć poczekać do kolejnego lata, ale ona nie wyobrażała sobie, żeby jeden rok mógł coś zmienić w życiu, które chciała prowadzić.

Było trochę trudnych momentów w pierwszych kilku latach ich wspólnego życia. Przyjaciółki Ellen zapraszały ich na kolacje albo obiady, czy nawet aby popływać. Nieraz zgadzali się na takie spotkania, ale Brody czuł się nieswojo i obawiał się protekcjonalnego traktowania. Kiedy spotykali się z przyjaciółmi Brody’ego, przeszłość Ellen zdawała się ich zawstydzać i tłumić zabawę. Ludzie w jej obecności zachowywali się, jakby bali się popełnić jakiś nietakt. Stopniowo pojawiły się przyjaźnie i znikało początkowe zakłopotanie, ale już nigdy więcej nie spotykali starych przyjaciół Ellen. Chociaż pozbycie się piętna „letniczki” przyniosło jej sympatię stałych mieszkańców Amity, to jednak kosztowało ją utratę wielu wygód i przyjemności, których doświadczała przez pierwsze dwadzieścia jeden lat życia. To było tak, jakby przeniosła się do zupełnie innego kraju. Obca wśród swoich.

Jeszcze cztery lata temu nie przeszkadzało jej zerwanie dawnych kontaktów. Była zbyt zajęta i szczęśliwa, wychowywała dzieci i nie pozwalała umysłowi rozważać sensu wyboru z przeszłości. Ale kiedy dzieci poszły do szkoły, poczuła się zagubiona i zaczęła szukać w pamięci, jak jej matka spędzała czas, gdy jej dzieci już się wyprowadziły: wyprawy na zakupy (zabawne, ponieważ było dość pieniędzy, aby kupić wszelkie, nawet ekstrawagancko drogie przedmioty), długi lunche z przyjaciółkami, tenis, przyjęcia koktajlowe, weekendowe wyprawy. To, co kiedyś wydawało się płytkie i nudne, teraz w pamięci jawiło się jako raj.

Najpierw starała się odbudować więzi z przyjaciółmi, których nie widziała od lat, ale zgodność zainteresowań i przeżyć już dawno gdzieś znikła. Ellen opowiadała z ożywieniem o społeczności, lokalnych politykach albo pracy jako wolontariuszka w szpitalu Southampton; o wszystkich tematach, o których jej dawni przyjaciele – a wielu z nich przyjeżdżało do Amity każdego lata przez ponad trzydzieści lat – wiedzieli niewiele i jeszcze mniej ich to zajmowało. Oni rozmawiali o politykach z Nowego Jorku, o galeriach sztuki, malarzach, pisarzach, których znali. Większość rozmów kończyła się wspomnieniami i rozważaniami, gdzie mogli teraz przebywać inni starzy przyjaciele. Zawsze pojawiały się obietnice wzajemnych kontaktów telefonicznych i ponownych spotkań.

Okazyjnie próbowała znaleźć nowych przyjaciół wśród letników, których wcześniej nie znała, ale te związki były wymuszone i miały krótki żywot. Mogłyby przetrwać, gdyby Ellen miała mniej kompleksów z powodu skromnego domu i niskich zarobków męża. Starała się przekonać każdego, iż zaczynała życie w Amity, mając zupełnie inne plany. Była świadoma tego, co robiła, i nienawidziła siebie za to, ponieważ w rzeczywistości kochała do głębi męża, uwielbiała dzieci, a przez większość roku była całkiem zadowolona ze swojego losu.

Obecnie w dużej mierze zrezygnowała z aktywnego uczestnictwa w społeczności letników, ale sentyment i tęsknota nie ustępowały. Była nieszczęśliwa i uczucie to przenosiła na męża, z czego oboje zdawali sobie sprawę. Żałowała, że nie mogła przespać letniego sezonu.

Brody obrócił się do Ellen, oparł na łokciu i podparł dłonią głowę. Drugą ręką strzepnął kosmyk włosów, który łaskotał jej nos, aż marszczyła twarz. Nadal miał wzwód po resztkach ostatniego snu i rozważał, czy nie zbudzić jej na kwadransik higieny seksualnej. Wiedział, że budziła się powoli, a jej poranne nastroje były raczej zrzędliwe niż romantyczne. Nadal jednak mogło być miło. Ostatnio w domostwie Brody’ego nie było zbyt dużo radości i seksu. Nawet mniej, od kiedy Ellen znowu popadła w letnie przygnębienie.

Właśnie wtedy dolna szczęka Ellen opadła i kobieta zaczęła delikatnie pochrapywać. Brody poczuł, jakby ktoś oblał mu klejnoty lodowatą wodą. Wstał i poszedł do łazienki.

Dochodziła już szósta trzydzieści, kiedy Brody skręcił w Old Mill Road. Słońce było dość wysoko. Straciło już czerwień poranka i przechodziło z pomarańczu w jasną żółć. Niebo było bezchmurne.

Teoretycznie prawo pozwalało na przejazd między wszystkimi domami, aby ułatwić ludności dostęp do plaży, która mogła być prywatną własnością jedynie do oznaczenia średniego poziomu przypływu. Ale większość przerw między domami była zabudowana garażami albo porośnięta żywopłotami. Z drogi nie było widać plaży. Brody mógł dostrzec jedynie szczyty wydm. I tak co sto metrów zatrzymywał wóz patrolowy i przechodził między domami, aby dojść do miejsca, z którego mógł przyjrzeć się plaży.

Nie było śladu ciała. Wszystko, co dostrzegł na szerokim, białym pasie piachu, to kilka kawałków drewna wyrzuconego na ląd oraz jedną albo dwie puszki i szeroki na metr pas wodorostów wyrzuconych na brzeg przez południową bryzę. Praktycznie nie było fal ani piany, więc łatwo byłoby dostrzec ciało unoszące się na wodzie. Jeśli topielica gdzieś tam była, pomyślał Brody, to unosiła się pod powierzchnią wody i nie da się jej dostrzec, chyba że zostanie wyrzucona na brzeg.

Przed siódmą rano Brody obszedł całą plażę wzdłuż Old Mill i Scotch. Jedyna rzecz, która przyciągnęła jego uwagę, to papierowy talerz z trzema starannie ponacinanymi skórkami pomarańczy – znak, że letnie pikniki na plaży mogą być całkiem eleganckie.

Przejechał z powrotem wzdłuż Scotch Road, skręcił na północ do miasta w Bayberry Lane i dziesięć po siódmej zjawił się na posterunku.

Hendricks kończył papierkową robotę, gdy Brody wkroczył do środka, i zauważył z rozczarowaniem, że szef nie ciągnął za sobą ciała topielca.

– Brak szczęścia, szefie? – spytał.

– To zależy od tego, co rozumiesz przez szczęście, Leonardzie. Jest już Kimble?

– Nie.

– No cóż. Mam nadzieję, że już nie śpi. Wyglądałoby zabawnie, gdyby chrapał w radiowozie, kiedy ludzie zaczną robić zakupy.

– Będzie tutaj przed ósmą – powiedział Hendricks. – Zawsze jest.

Brody nalał kawę do kubka, wszedł do biura i zaczął przerzucać poranną prasę – wczesne wydanie nowojorskiego „Daily News” i miejscową gazetę z Amity, „Leader”, która ukazywała się co tydzień w zimie i codziennie w lecie.

Kimble zjawił się kilka minut przed ósmą i wyglądał dość głupio, jakby spał w mundurze, a potem napił się trochę kawy z Hendricksem, gdy czekali na dzienną zmianę. Zmiennik Hendricksa pojawił się dokładnie o ósmej, a ten już zakładał lekką skórzaną kurtkę i gotów był do wyjścia, kiedy Brody wyszedł z biura.

– Chciałbym zobaczyć się z Foote’em – oznajmił. – Chcesz jechać ze mną? Nie musisz, ale pomyślałem, że może chciałbyś pociągnąć sprawę swojego… pływaka. – Uśmiechnął się.

– Pewnie – odparł Hendricks. – Nic się dzisiaj nie będzie działo, więc mogę spać całe popołudnie.

Pojechali samochodem Brody’ego. Kiedy wjeżdżali na podjazd domu Foote’a, Hendricks zapytał:

– O co się założysz, że jeszcze śpią? Pamiętam, jak w ubiegłym roku zadzwoniła jakaś kobieta i spytała, czy możemy przyjechać jak najwcześniej następnego dnia rano, gdyż sądziła, że zginęła jej biżuteria. Zaproponowałem, że zrobię to od razu, ale ona odmówiła, gdyż chciało jej się spać. W każdym razie pokazałem się u niej o dziesiątej rano, a ona mnie wyrzuciła, mówiąc: „Nie sądziłam, że będziesz tak wcześnie”.

– Zobaczymy – powiedział Brody. – Jeśli naprawdę martwią się o tę damę, to nie będą spać.

Drzwi otworzyły się, ledwie zapukał.

– Czekaliśmy na wieści od was – powiedział młody człowiek. – Jestem Tom Cassidy. Czy znaleźliście ją?

– Jestem komendantem miejscowego posterunku, Martin Brody. To jest posterunkowy Hendricks. Nie, panie Cassidy, nie znaleźliśmy jej. Czy możemy wejść?

– Oczywiście, oczywiście, przepraszam bardzo. Wejdźcie do salonu. Pójdę po Foote’a.

Mniej niż pięć minut zabrało Brody’emu, aby dowiedzieć się wszystkiego, czego potrzebował. Potem, jakby miał nadzieję dowiedzieć się czegoś użytecznego, poprosił o pokazanie ubrania zaginionej kobiety. Wskazano mu sypialnię, gdzie przejrzał garderobę leżącą na łóżku.

– Nie miała ze sobą kostiumu kąpielowego?

– Nie – odparł Cassidy. – Jest tam, w górnej szufladzie. Sprawdzałem.

Brody przerwał na chwilę, jakby ważąc słowa, a potem spytał:

– Panie Cassidy, nie chcę, aby to zabrzmiało złośliwie, ale czy pani Watkins miała zwyczaj zachowywać się dziwnie? Chodzi mi o rozbieranie się w środku nocy albo spacerowanie nago.

– Tego nie wiem – powiedział Cassidy. – Tak naprawdę nie znałem jej zbyt dobrze.

– Rozumiem – stwierdził Brody. – W takim razie będzie lepiej, jak jeszcze raz pójdziemy na plażę. Nie musicie iść. Ja i Hendricks zajmiemy się tym.

– Chciałbym pójść, jeśli nie macie nic przeciwko.

Trzej mężczyźni zeszli na plażę. Cassidy pokazał policjantom miejsce, w którym zasnął, i klepnął dłonią tam, gdzie znalazł ubrania kobiety.

Brody rozglądał się po plaży. Jak sięgnąć wzrokiem, ponad milę w obydwu kierunkach, była pusta. Jedynymi ciemnymi plamami na białym piasku były kępy wodorostów.

– Przejdźmy się – powiedział. – Leonard, ty idziesz na wschód, aż do końca cypla. Panie Cassidy, my pójdziemy na zachód. Masz swój gwizdek, Leonard? Tak w razie czego.

– Mam – powiedział Hendricks. – Czy mogę zdjąć buty? Tak jest łatwiej chodzić po twardym piasku. Nie chcę, aby zamokły.

– Nie obchodzi mnie to – powiedział Brody. – Formalnie rzecz biorąc, jesteś po służbie. Możesz nawet zdjąć spodnie, jeśli tak ci się spodoba. Oczywiście wtedy aresztuję cię za nieprzyzwoite obnażanie się.

Hendricks ruszył na wschód. Mokry piasek chrzęścił pod stopami i je chłodził. Szedł z opuszczoną głową i rękami w kieszeni, wpatrując się w niewielkie muszelki i plątaninę wodorostów. Kilka pluskwiaków, wyglądających jak czarne żuki, zmykało mu z drogi, a kiedy woda cofała się w pasie zalewowym, widział, jak maleńkie bąbelki pękają nad otworami zrobionymi przez piaskówki. Cieszył się ze spaceru. To zabawne, pomyślał, że gdy mieszkasz w takim miejscu przez całe życie, prawie nigdy nie robisz rzeczy, dla których przyjeżdżają tutaj turyści – jak spacery po plaży albo pływanie w oceanie. Nie potrafił przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz wlazł do wody. Nawet nie był pewny, czy nadal posiadał kąpielówki. To było jak coś, co słyszał o Nowym Jorku – że połowa ludności żyjącej w mieście nigdy nie była na szczycie Empire State Building ani nie odwiedziła Statuy Wolności.

Co chwila spoglądał w górę, aby sprawdzić, jak daleko był od końca cypla. W pewnej chwili odwrócił się, aby zobaczyć, czy Brody i Cassidy czegoś nie znaleźli. Uznał, że byli prawie pół mili od niego.

Gdy odwrócił się i zaczął ponownie iść, dostrzegł coś przed sobą – stertę wodorostów i krasnorostów, która wydała mu się nienaturalnie duża. Był jakieś trzydzieści metrów od tego miejsca, gdy przyszło mu do głowy, że wodorosty mogą przylegać do czegoś.

Gdy doszedł do sterty wodorostów, pochylił się i odsunął część z nich na bok. Nagle znieruchomiał. Przez kilka sekund gapił się, zesztywniały jak na mrozie. Pogrzebał w kieszeni spodni, aby wydobyć gwizdek, wsadził go do ust i spróbował dmuchnąć. Zamiast tego zwymiotował, zatoczył się do tyłu i uklęknął.

W plątaninie wodorostów tkwiła głowa kobiety, nadal połączona z ramionami, częścią przedramienia i prawie jedną trzecią korpusu. Masa porozrywanego ciała była już pokryta sinoniebieskimi plamami. A gdy już Hendricks wylał z siebie zawartość brzucha na piasek, pomyślał – a ta myśl ponownie wywołała w nim odruch wymiotny – że resztka piersi kobiety wyglądała jak płaski kwiatek, ściśnięty i zasuszony w pamiętniku.

– Poczekaj – powiedział Brody, zatrzymując się i dotykając ramienia Cassidy’ego. – Wydaje mi się, że to był odgłos gwizdka.

Nasłuchiwał, mrużąc oczy w porannym słońcu. Wpatrywał się w martwy punkt, który był według niego Hendricksem, a potem wyraźniej dosłyszał gwizd.

– Chodź – powiedział i dwaj mężczyźni zaczęli biec truchtem wzdłuż plaży.

Hendricks nadal klęczał, gdy dobieli do niego. Przestał wymiotować, ale nadal miał zwieszoną głowę, otwarte usta i oddychał ciężko, charcząc.

Brody był kilka kroków przed Cassidym.

– Panie Cassidy, niech pan zostanie na chwilę z tyłu, dobrze?

Odgarnął trochę wodorostów na bok, a kiedy zobaczył, co było w środku, poczuł, jak żółć podchodzi mu do gardła. Przełknął ją i zamknął oczy. Po chwili powiedział:

– Może pan również spojrzeć, panie Cassidy, i powiedzieć mi, czy to ona.

Cassidy był przerażony. Jego spojrzenie błądziło między Hendricksem a stertą wodorostów.

– To? – zapytał, wskazując na kłąb morskiej roślinności. Odruchowo cofnął się o krok. – Ta rzecz? Co to znaczy, czy to jest ona?

Brody nadal walczył z odruchem wymiotnym.

– Myślę – powiedział – że to jest część jej ciała.

Z wyraźną niechęcią Cassidy zrobił krok do przodu. Brody odsunął kawałek wodorostu, aby Cassidy mógł wyraźnie przyjrzeć się sinej twarzy z rozwartymi ustami.

– O mój Boże! – wydusił z siebie Cassidy i zasłonił dłonią usta.

– To ona?

Cassidy tylko pokiwał głową, nadal wpatrując się w twarz. Potem odwrócił się i zapytał:

– Co się jej stało?

– Nie mam pewności – powiedział Brody. – Tak bez ogródek, powiedziałbym, że zaatakował ją rekin.

Kolana pod Cassidym ugięły się i klęknął na piasku.

– Wydaje mi się, że będę wymiotować.

Pochylił głowę i zaczął rzygać.

Brody niemal od razu poczuł odór wymiocin i wiedział, że też przegrał walkę z żołądkiem.

– Jestem z wami – powiedział i też zwymiotował.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: