- W empik go
Szczeliny czasu - ebook
Szczeliny czasu - ebook
Tuż po wojnie w pozornie sennym wielkopolskim Miasteczku prężnie rozwija się antykomunistyczne podziemie. W zakrojonych na coraz szerszą skalę akcjach skierowanych przeciw władzom marionetkowego reżimu biorą udział nie tylko dorośli pragnący wywalczyć lepsze jutro dla siebie i swoich rodzin, lecz także młodzież, a nawet dzieci. Aresztowania, procesy, pobyty w więzieniach i wyroki – oto ich codzienność.
Kilkadziesiąt lat później Nora, artystka, która zdecydowała się wyemigrować do Stanów Zjednoczonych, stara się ułożyć sobie życie na nowo. Każdego dnia mierzy się z własną przeszłością oraz przekazywaną z pokolenia na pokolenia traumą powracającą w snach. Jej śladami podąża Ingrid, początkująca pisarka polskiego pochodzenia.
Piąty tom serii „Miasteczko” to przejmująca opowieść o cenie patriotyzmu, pragnieniu wolności i dramatycznych decyzjach, których echa zostają z nami na zawsze.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-492-5 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bez nich ta książka by nie powstała.Niemal wszystkie postacie w książce są dziełem wyobraźni autorki, chociaż przedstawiono je na tle rzeczywistych wydarzeń, które miały miejsce w Polsce w latach 1945–1991. Nie należy łączyć tych postaci z żadnymi prawdziwymi osobami, które odegrały istotną rolę w opisywanych wydarzeniach. W niektórych dialogach i w części dokumentalnej książki wykorzystano autentyczne wypowiedzi oraz dokumenty przechowywane w Instytucie Pamięci Narodowej. We wszystkich cytowanych fragmentach, takich jak: protokoły przesłuchań, wyroki, pisma urzędowe, notki więzienne, listy i e-maile, zachowano oryginalną pisownię.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Time does not exist – we invented it. The distinction between the past, present and future is only a stubbornly persistent illusion.
Albert Einstein
Słońce wstawało nad Doliną Śmierci. Zamglone, zakryte delikatnym welonem mgieł. Odbijało się w szarożółtych falach piaskowych wzgórz ciągnących się po niewidoczne, zamykające horyzont góry. Rozjaśniało łagodnie wygięte linie wydm, które tworzyły lekkie, małe, zwiewne w podmuchach gorącego wiatru cienie, opadające i znikające na kolejnym grzbiecie piaskowej fali. Wydmy przesuwały się w drgającym od upału powietrzu, oddalając się i przybliżając niespokojnym rytmem. Piasek na wpół odsłaniał przysypane, wypalone słońcem do białości czaszki zwierząt z pustymi oczodołami, pożółkłymi zębami wystającymi ze szczęk, brązowymi rogami wyrastającymi ze sklepień czaszek, rozrzucone szkielety suchych pni i gałęzi drzew tworzące nikłe arabeskowe cienie, poruszające się na piasku, wygięte łuki trzech bram wyłaniających się jedna z drugiej, połączonych ze sobą i nierozdzielnych, o zwieńczeniach sięgających nieba i wiodących ku drogom, które zamieniały się na chwilę w brunatne romboidalne rozpadliny, aby później powrócić do płynnej, piaskowej formy, znikając w pierścieniach i księżycach Hipokratesa, szarych wielokątach, labiryntach kół, paraboli, elips piramid prowadzących donikąd.
Otwieram drzwi. Oddycham i czuję, jak ciężkie powietrze wypełnia płuca. Jestem sama. Na drodze do śmierci, ku pustce.
Za skrzypiącą furtką i drewnianym płotem, na lewo, niedaleko ścieżki wiosną wysadzanej narcyzami o białych i żółtych płatkach, na dwóch wysokich, potężnych, drewnianych słupach, zwieńczonych poprzeczną belką, na powrozach zamocowano niedaleko od ziemi kawałek deski. Nora, w różowej sukience w białe, drobne kwiatuszki, stoi na tej desce i mocno trzymając się szorstkich sznurów, które ranią dłonie, ugina rytmicznie, powoli, powoli, później szybciej i szybciej kolanka i rozpoczyna podróż. Najpierw ponad rzędami narcyzów, później wyżej i wyżej nad krzakami porzeczek, czerwonych i czarnych, później wyżej i wyżej nad czubkami czereśni i wiśni, później wysoko, wysoko, wysoko nad czubkiem orzecha i wtedy, przez chwilę, zanim huśtawka zacznie opadać w dół, widzi całą wioskę, ogrody Babki, białe ściany pałaców, domy pokryte szarymi strzechami i inne pokryte czerwonymi dachówkami, poczerniałe od słońca, deszczów i śniegów ściany oraz wieżyczkę drewnianego kościoła, ciemne sylwetki wiatraków na wzgórzu i ich obracające się powoli skrzydła.
Nora krzyczy z radości, kiedy huśtawka płynie przez chwilę nad wioską, pewna, że jeśli wzniesie się wyżej i wyżej, i wyżej, zobaczy wielki świat: aleję Lipową prowadzącą do Miasteczka, wieże kościołów – białą i czerwoną, wieżyczkę ratusza i może to, co jest za nimi. Rzeki, góry, oceany, pustynie, lwy czyhające na ofiary, antylopy biegnące po życie, żyrafy wyglądające przez liście drzew, słonie kąpiące się w rzekach. To, co Nora widziała tylko na małym, czarno-białym ekranie telewizora Belweder albo na obrazkach w książkach. Świat poza dachami wioski i Miasteczka.
– Nora, nie tak wysoko! Schodź mi zaraz! – słyszy głos Babki stojącej przy furtce.
Grudzień 2019, e-mail
Szanowna Pani,
cieszę się, że znam Kogoś w Nowym Jorku. Jest Pani drugą taką osobą. W NY mieszka i pracuje mój dobry znajomy, urodzony jeszcze w nieboszczce Jugosławii… O trzeciej osobie nie wspominam, bo nie wiem, co się z nią dzieje. To postać bardzo malownicza, ale toksyczna, najzdolniejszy student na moim roku. Autor przynajmniej dziesięciu nienapisanych książek…
Śnieg zasypywał betonowe podwórko, ślady kocich pazurków, stopnie, na których latem, wiosną i jesienią przesiadywano, i gałęzie jedynego drzewa, które zasadzono pod wysokim płotem z szaroburej sklejki. Także wieżowce Manhattanu i sąsiednie domy ukryły się za tą białą zasłoną.
Nora siedziała na podłodze przed wielkim zielonym, tekturowym pudłem, w którym przechowywała zdjęcia z epoki, kiedy jeszcze nikt nie myślał o aparatach cyfrowych. Dawno temu kilka fotografii ukryła na samym dnie stosu. Teraz patrzyła na jedną z nich. Pusta Druga Aleja. Popołudnie. Jesień lub wiosna. Nora, w zielonym, aksamitnym kapeluszu, kupionym w jednym z małych sklepików na Saint Marks Place, i szarym prochowcu z flanelową podszewką, który dostała za jedną niemiecką markę na pchlim targu gdzieś koło Frankfurtu, usiłuje się wyrwać z objęć mężczyzny w zielonej, wojskowej kurtce. Mężczyzna trzyma Norę mocno i uśmiecha się do aparatu.
Jedyną pamiątką, którą Nora zatrzymała, jedynym śladem namacalnym i widzialnym oprócz obrazów w jej pamięci, oprócz kilku zdjęć, była notatka sporządzona jego ręką na karcie tytułowej _Pamiętników_ Junga: __ „East Village 1993”.
Ich ostatnie spotkanie wydawało się jej, i wtedy, i teraz, zupełnie nierealne, jakby to był sen.
Metro G zatrzymało się na stacji. O tej porze, wczesnym popołudniem, było prawie puste. Podeszła do drzwi. Za nimi na peronie stał R. w swojej wojskowej kurtce i z torbą przewieszoną przez ramię. Popatrzyli na siebie. Nora zeszła na peron, R. wsiadł do wagonu. Drzwi zamknęły się bezszelestnie, po czym pociąg ruszył. Nora powoli zmierzała do stopni prowadzących do wyjścia. Wszystko odbyło się w kompletnej ciszy – przynajmniej tak to pamięta. Bez dzwoneczka oznajmiającego zamknięcie drzwi, bez zgrzytu kół, bez huku odjeżdżającego metra…
Zapamiętała to ostatnie spotkanie, ale nie mogła sobie przypomnieć, kiedy i gdzie miało miejsce pierwsze… Może na ulicy Siedmiu Krasnoludków, kiedy Nora przygotowywała się do roli Matki Polki, gotując zupy dla zgłodniałych, ukrywających się działaczy opozycji… A może na wykładzie uniwersytetu podziemnego, gdy R., owiany sławą opozycjonisty wyrzuconego z uczelni za przekonania i uznawany za niezwykle utalentowanego, świetnie zapowiadającego się pisarza, mówił o teorii literatury, która wtedy Norę fascynowała…
Czy R. chciał wyjechać do Ameryki? A może to ja go zmusiłam? Może to było tylko moje marzenie? – zastanawiała się Nora. Wierzyłam, że w Ameryce, w Nowym Jorku wszystko się zmieni. R. wyzdrowieje i będziemy żyli życiem, które dla nas wymyśliłam. Nowym życiem, w którym będziemy pisać, fotografować, robić filmy. Pobierzemy się, będziemy mieli dzieci. Będziemy szczęśliwi. To były moje marzenia i oboje w nie uwierzyliśmy.
Nad ranem obudziła się przerażona. Śniła, że jest w wielkim kinie. Siedzenia były wyłożone czerwonym aksamitem. Olbrzymie ekrany zasłonięte czerwonymi, aksamitnymi kotarami. Sufit zdobiły plafony z wodnymi nimfami przeglądającymi się w niebieskich wodach jeziorek. Powoli przygasało światło. Wszystkie miejsca były zajęte. W ciemności, przy dźwiękach pianina, rozsuwały się powoli zasłony, odsłaniając ekran, na którym wyrastały czarno-białe drzewa, kwiaty i wiosenne ogrody. Poczuła, że ktoś stanął za jej fotelem. Czuła jego oddech na swoich włosach. Mężczyzna miał na rękach skórzane rękawiczki i gładził włosy Nory, a potem powoli przesunął dłonie na jej policzki. Zamarła z przerażenia. Ręce zaciskały się na jej szyi. Chciała krzyczeć, ale nie mogła wydobyć głosu. Gdy się obudziła, wciąż czuła zaciskające się na szyi ręce. Świtało.
Mogłabym napisać prawdziwy romans: para kochanków w Nowym Jorku, odkrywając miasto, zakochuje się na nowo w sobie i w mieście. Jak było, nie dowiem się i nie ma to już znaczenia. Teraz ode mnie zależy, którą wersję wybiorę. Tę bajkową, ze szczęśliwym zakończeniem, czy to, co zdarzyło się naprawdę. To, co pamiętam i chcę pamiętać, czy to, o czym chcę zapomnieć i co już zapomniałam.
Sny na wszystkie pory roku
Sny w Małym Miasteczku
Jeden z domów Cioci i Wujka Marków, z pięknym, dużym ogrodem wychodzącym na łąki za Miasteczkiem, stał w alei Kasztanowej po drugiej stronie ulicy, prawie na wprost głównej, wykutej z metalu bramy, zwieńczonej krzyżem i zawieszonej na dwóch wysokich, kamiennych, pokrytych łuszczącą się białą farbą słupach, połączonych trójkątnym łukiem z trochę zatartym czarnym napisem: „Święta i zbawiona jest myśl modlić się za umarłych”. Cmentarz, oprócz zamykanej na noc bramy i wysokiego muru, odgradzały od ulicy stare modrzewie tworzące przed nim zieloną ścianę. Po lewej stronie, za rozsypującym się ceglanym murkiem, były niszczejące od deszczu, śniegu i słońca, rozpadające się pod upływem czasu, nikt się bowiem nimi nie opiekował, nagrobki rodzin ewangelickich.
Dziewczynki, Gosia i Aldona, każdego lata przyjeżdżały do Dziadków na wakacje. Prawdę mówiąc, nudziły się w tym Małym Miasteczku okropnie, bo Babcia trzymała je bardzo krótko, podobnie jak niegdyś swoich synów. Nie pozwalała im się bawić z innymi dziećmi. Dziewczynki tęskniły więc za swoimi rodzicami, za zabawkami, za koleżankami i dużym miastem, w którym się urodziły i wychowywały. Czas odmierzany był posiłkami: śniadanie Dziadkowie jedli o szóstej, dziewczynki o siódmej, obiad był w południe, a kolacja o szóstej wieczorem.
Niekiedy Babcia pozwalała im pójść do biblioteki, w której pracowała Matka Nory. Odwiedzały też Norę w małym mieszkaniu na trzecim piętrze w bloku na Przedmieściu i szły razem na spacer popatrzeć na łabędzie pływające po małym, wybetonowanym jeziorku na środku alei Zachodniej parku; szły na lody do cukierni – kolorowe kulki roztapiały się w gorącym słońcu i różowo-biało-czekoladowe słodkie strumyki ciekły po waflowych stożkach i paluszkach – lub na plac zabaw pokręcić się na małej karuzeli. Aby wprawić ją w ruch, trzeba było najpierw usiąść na brzegu krzesełka, a potem, trzymając się poręczy, biec po piasku; wtedy karuzela ożywała powoli.
Czasem Nora z Babką i Matką odwiedzały Wujostwo, Dziadków dziewczynek, i kiedy starsi pili herbatę w kuchni przy nakrytym ceratą stole, dziewczynki bawiły się w ogrodzie. Ze znalezionych kolorowych szkiełek układały mozaiki na piasku i jadły zerwane z krzaków truskawki. Potem skakały w klasy na podwórku.
W niedzielę i przy różnych okazjach, takich jak urodziny Dziadka czy Babci, uroczysty obiad lub kolację podawano w pokoju jadalnym na stole przykrytym haftowanym przez Babcię dziewczynek obrusem i na świątecznej zastawie wyjmowanej na te okazje z kredensu. Najczęściej, już przy jeszcze dymiącej na talerzach zupie, tradycyjnym rosole z ręcznie robionym makaronem, zielonymi listkami pietruszki pływającymi między plasterkami marchewki i oczkami tłuszczu – Dziadek zawsze jadł czerninę (Nora nie chciała myśleć, że to krew kaczki czy jednego z królików trzymanych w klatkach przy szopce na podwórku, które chodziły głaskać i karmiły, wsuwając przez oczka siatki kawałki marchwi) – rozpoczynały się dyskusje polityczne, w których dziewczynki nie brały udziału. Dziadek politykował zawzięcie i kłócił się z ich Ojcem. Babcia, wysoka, szczupła kobieta z warkoczem owiniętym wokół głowy, wychowana w myśl zasady _Kirche_, _Küche_, _Kinder_, w milczeniu dolewała zupy, zbierała talerze i podawała drugie danie. Obowiązkowo była to sztuka mięsa w brązowym sosie, „szare” kluski ziemniaczane i czerwona, zasmażana kapusta. Popijano kompotem mieniącym się różowo w kompotierkach. Kiedy już wszyscy zjedli, Babcia zanosiła talerze do kuchni i przynosiła deser. Latem były to pachnące truskawki, zebrane rano przez dziewczynki, z kopczykiem bitej śmietany, a jesienią drożdżowy placek ze śliwkami węgierkami posypanymi cukrem pudrem. Blachy z ciastem przykrytym lnianym ręcznikiem zanoszono w sobotę rano do najlepszego w Miasteczku piekarza, Michalskiego, chociaż było to dość daleko.
Babka i Matka Nory również nie przerywały gorącej dyskusji i następujących po niej kłótni. Dziadek, jak wielu z jego pokolenia, wyemigrował do Niemiec, później do Francji i tam pracował w kopalni. Ale też uczył się polityki. Nienawidził komunistów i szczerze oraz głośno o tym mówił, co jeszcze niedawno mogło być niebezpieczne. Babcia dziewczynek więc często, kiedy przy herbacie w wysokich szklankach z cienkiego szkła i deserach wygrażał pięścią niewidocznemu wrogowi, gładziła go uspokajająco po ramieniu. Kiedy już był starszy, chodził, wspierając się na lasce, na rynek, do rzeźnika na rogu, gdzie ściany wyłożone były białymi kafelkami z niebieskimi krowami, świniami i owcami pasącymi się na niebieskiej trawie. Stawał przy kasie i dyskutował. Jeśli długo nie wracał, Babcia wysyłała po niego dziewczynki. Wchodziły onieśmielone do sklepu pełnego ludzi i ciągnęły Dziadka za rękaw. „Dziadku, Babcia czeka” – prosiły. Wielokrotnie słyszały, jak Babcia mówi: „Co ty wygadujesz… Zobaczysz, zamkną cię za to gadanie”. A Dziadek hardo odpowiadał: „To niech mnie zamkną”. Wieczorem tradycyjnie zasiadał w salonie na fotelu i słuchał Wolnej Europy i Głosu Ameryki.
W dni targowe Dziadkowie wstawali bardzo wcześnie, pili kawę zbożową z mlekiem i schodzili na podwórze. Dziewczynki spały dłużej. Babcia zostawiała im na stole drobne na drożdżowe bułki w kształcie zwiniętego węża, oblane cienką warstwą lukru. Gosia i Aldona szły więc aleją Kasztanową do piekarni Michalskich, stawały w kolejce i prosiły o dwie szneki z glancem (tak dzieci z Miasteczka nazywały te bułki, z niemiecka: szneki z glancem). Wracały wolno, jedząc i patrząc, jak po zazwyczaj pustej, ale w dni targowe pełnej ruchu ulicy idą kobiety z dziećmi. Na targowisku witały się z Babcią, siedzącą na odwróconej do góry dnem skrzynce, obok pudełka z pieniędzmi, chwilę przyglądały się, jak Dziadek waży jabłka i gruszki, a potem biegły na koniec targowiska, gdzie znajdowało się kilka straganów z pierścionkami i koralikami. Słońce mieniło się szafirowo, krwiście czerwono i zielono w szklanych oczkach pierścionków. Czasami przepisywały tam teksty piosenek Czerwonych Gitar. „Nikt na świecie nie wie, że się kocham w Ewie… Tego nikt nie zgadnie, co mam w sercu na dnie, tylko ja mój sekret znam…” – śpiewały razem.
Kiedy dziewczynki dorosły, Dziadkowie nie chodzili już na targ. Sprzedali ziemię, musieli też sprzedać pół ogrodu, bo tam, gdzie było targowisko, zaczęto budować bloki mieszkalne.
W dni, kiedy nie było targu, Babcia kładła na parapecie haftowaną poduszkę i oglądała z okna pogrzeby przechodzące aleją Kasztanową. Zbliżający się, posuwający powoli orszak pogrzebowy oznajmiał daleki zawodzący śpiew: „Dobry Jeeezu, a naaasz Paaanie, daj muu wieeeczneee spoczyywanieee”. Wtedy Babcia zajmowała swoje stanowisko. Oparta wygodnie na poduszce, mogła dokładnie przyjrzeć się uczestnikom marszu. Na przodzie zwykle szli chłopcy, którzy służyli do mszy w Kościele, trzymając świece, za nimi ubrany na czarno mężczyzna z krzyżem w ręku, potem ksiądz z fioletową stułą i najbliższa rodzina, dalej jechał karawan z trumną na piedestale, zaprzęgnięty w dwa konie z biało-czarnymi pióropuszami przymocowanymi do uzd, na koźle siedział w czarnym ubraniu i kapeluszu karawaniarz, grabarze szli po jego obu stronach. Jeśli biły dzwony i karawan zaprzężony był w parę koni, trumny zaś z dobrego drzewa i bogato zdobione papierowymi koronkami, z czarnymi napisami na szarfach o złoconych brzegach, obłożone wieńcami i wiązankami kwiatów, a za trumną szło dużo ludzi, to znaczyło, że zmarli byli zamożni lub że byli ważnymi postaciami w Miasteczku. Często jednak pogrzeby były małe i biedne. Kilka kobiet w czarnych płaszczach i chustkach trzymające za rękę małe dzieci.
Kiedy pogrzeb już przeszedł cmentarną bramą, Babcia zdejmowała poduszkę, zasłaniała firankę i szła do kuchni, gdzie dziadek odpoczywał na leżance pod oknem, pod zawieszoną na ścianie wyszywaną krzyżykami makatką z napisem „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” i opowiadała mu o pogrzebie: kto był, kogo znała, kto obcy, ile było wieńców i wiązanek, czy ludzie śpiewali.
Dziewczynki chodziły też często na Cmentarz porządkować groby małych dzieci, które znajdowały się niedaleko głównej bramy. Niektóre z nich rozpadały się, zarastały trawą, inne nie miały tabliczek, tylko krzyże wbite u wezgłówków i małe kamienne albo gipsowe aniołki z połamanymi skrzydłami, które klęcząc, pochylały się nad nimi. Dziewczynki przynosiły kwiatki zerwane w ogrodzie Babci, wyrywały chwasty, nosiły wodę z hydrantu, zagrabiały piasek ścieżek. Wracały do domu wąskimi dróżkami między tymi małymi kwadracikami ziemi zarosłymi trawą i chwastami, rozpaczającymi aniołkami o złamanych skrzydłach, zwiędłymi kwiatami w słoikach oraz butelkach i jakoś robiło im się smutno.
Sny na wszystkie pory roku
Lipiec 2019
Dworzec w Miasteczku. Duży budynek z czerwonej cegły. Ciemne okna, zamknięte drzwi. Pusty peron. Zawiadowca w czarnym mundurze podnosi chorągiewkę. Pociąg rusza. Wiatr rozwiewa czarną chmurę dymu z lokomotywy i miesza z białymi kłębami pary. Przez uchylone okno wpada zapach palonego węgla. Jadę przez krajobraz, który znam: łąki, wioski, lasy. Za oknem trwa wiosna. Kwitną kwiaty w ogrodach i na łąkach, drzewa zielenieją. Mijamy kolejną stację i nagle wybucha lato, na polach zboże, wysokie i złote, przez otwarte okna wpada słońce i ciepły wiatr. Dzwonią dzwoneczki na barierach przejazdu kolejowego. Za przejazdem pola stoją już puste, jest po żniwach, liście spadają na czarny asfalt szosy, wieje silny wiatr i zaczyna padać deszcz. Deszcz zamienia się w płatki śniegu. Śnieg sypie gęsto, rosną wysokie zaspy na polach i drogach, wpada przez otwarte okno do przedziału. Staram się go odgarniać, ale śnieżyca jest coraz większa… Śnieg na moich butach, kolanach, płaszczu, ramionach, twarzy, włosach… dusi mnie i budzę się, oddychając z trudem.
Z notatek znalezionych w czarnej, drewnianej skrzyni, 2001–2010
Od chwili, kiedy zarejestrowaliśmy na taśmie pierwszą rozmowę, minęły prawie trzy lata. Pozostało w mojej pamięci wczesnozimowe popołudnie, słońce zachodzące nad maleńką uliczką na przedmieściach jednej z dzielnic Nowego Jorku, samoloty przelatujące nad nią co pewien czas i słowa ze spokojnej opowieści pana Eugeniusza: „Nad ranem, kiedy przejeżdżaliśmy przez Ural, zobaczyłem przez okno wielkie kamienie ułożone wzdłuż torów. Na niektórych z nich były wyryte nazwiska… Nazwiska tych, którzy tę kolej budowali… Wśród nich wiele nazwisk polskich”.
Moje spotkania z tą częścią polskiej historii zaczęły się jeszcze w Polsce, w latach osiemdziesiątych. Wcześniej, w szkole, nie uczono nas o tych wydarzeniach na lekcjach historii. Pomijano je milczeniem. Nie wolno było o tym mówić. We wrocławskim Ossolineum, w dziale rękopisów, przechowywano kupowane po kryjomu pamiętniki Sybiraków. Czytaliśmy je wieczorami, wynotowując nazwiska deportowanych na Syberię i nazwy miejscowości, przez które przejeżdżali albo do których ich przesiedlano. To był początek bazy danych Archiwum Wschodniego. Miałam w ręce kartki zapisane nierównym pismem lub wystukiwane na maszynach, opowiadające o wywózkach, katorżniczej pracy, nieludzkich warunkach, śmierci z wycieńczenia, głodu, chorób, z rąk systemu i o przetrwaniu. Długie, bezsenne noce spędzałam pochylona nad tymi kartkami w małym mieszkaniu na Teatralnej, którego okno wychodziło na park. Pamiętam wschodzące słońce na koronach platanów. Zgrzyt kół tramwaju na zakręcie, szybkie kroki pierwszych przechodniów śpieszących do pracy. Cienie na nielicznych, pożółkłych, małych fotografiach, cudem ocalonych, jak ich właściciele, i przywiezionych Stamtąd.
Moi rozmówcy mieszkają w Nowym Jorku lub w jego okolicach. Na Manhattanie lub w przytulnych, wygodnych domach na jego przedmieściach. Inni w miastach i miasteczkach odległych o kilka godzin jazdy. Kiedy przeglądam w małej bibliotece Stowarzyszenia Weteranów Polskich w Ameryce teczki z materiałami, pojawiają się w nich nazwy miejsc bardziej odległych: Arizona, Nebraska, oczywiście Illinois i Chicago, Kalifornia, Meksyk, Kanada. Często ślady prowadzą jeszcze dalej – Afryka, Ameryka Południowa, Australia, Nowa Zelandia.
Czasami, podczas rozmów, kiedy za oknem zimowy wieczór, mrok i wiatr, w ciepłych, jasno oświetlonych przytulnych pokojach z szafami pełnymi książek, bibelotów, pamiątek i porcelany nagle robi się ciemno i zimno. Moja rozmówczyni, pani Bronia, odwraca się do mnie i mówi: „Zmarzłam”. Pokazuje zziębnięte, trzęsące się dłonie. A ja mam wrażenie, że po raz kolejny odbywa tę samą podróż. W mroźną, czarną noc nieludzkiej ziemi. Czasami, podczas przerwy w nagrywaniu, znajduję moich rozmówców zamyślonych, zapatrzonych w ciemność za oknem.
Pani Grażyna Luba i pan Antoni Chróścielewski pochodzą z Augustowa. Przed wojną chodzili do tej samej szkoły i po wodę do tej samej studni. Oboje wraz z rodzinami zostali wywiezieni na Syberię. Przeżyli.
Pani Grażyna wróciła do Polski. Została architektem. Teraz przyjeżdża często do Stanów, do córki lekarki mieszkającej w Chicago, i pracuje nad kolejnymi wystawami i książkami o tym, co przeżyło jej pokolenie. Z sukcesami walczy o przedstawienie prawdy o tamtym okresie.
Pan Antoni od kilkudziesięciu lat pracuje w organizacjach polonijnych; najpierw łączył tę działalność z pracą we własnym przedsiębiorstwie, teraz pracuje społecznie jako prezes mającego już stuletnią tradycję Domu Narodowego na Greenpoincie (a który postawił na nogi dzięki pieniądzom z działalności klubu muzycznego Warsaw, kilka razy plasującego się w pierwszej dziesiątce najlepszych klubów muzycznych Nowego Jorku) i jako komendant Okręgu II Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce. To głównie dzięki niemu powstaje to Archiwum – ponad siedemdziesiąt wielogodzinnych rozmów z tymi, którzy przetrwali, ocaleli.
1946
NOC SYLWESTROWA
Zima była mroźna i śnieżna. Mróz tak trzymał, że zamarzła pobliska rzeka. Strzechy, płoty, stodoły i drogi przykryła zlodowaciała, mieniąca się w świetle księżyca, gruba warstwa śniegu.
Noc była jasna i bezchmurna. Po lśniącym śniegu, po polach od lasu jadą sanie zaprzężone w dwa konie. Na nich grupa mężczyzn w kożuchach, a w sianie dwie młode dziewczyny, otulone kocami i owczymi skórami. Roześmiani, rozśpiewani, rozgrzani wódką podjeżdżają pod jedną z zasypanych śniegiem chałup. Z okien bije mdłe światło, gra muzyka. Harmonia, skrzypce, basy i bęben. Panna młoda w białej sukni swojej matki, przechowanej gdzieś w skrzyni na strychu, z zieloną gałązka mirtu przypiętą nad sercem tańczy ze świeżo poślubionym mężem. Zaczerwienieni i spoceni od wódki, tańca i szczęścia. Goście weselni przy stole nakrytym białym obrusem podnoszą kieliszki i piją zdrowie młodej pary. Jest tuż przed północą. Psy ujadają i sanie wjeżdżają na podwórze. Drzwi do sieni się otwierają, słychać, jak przyjezdni otrzepują buty ze śniegu i zdejmują kożuchy. Muzyka milknie, tańczący nieruchomieją, patrząc na wchodzących mężczyzn. Jasnowłosy i niebieskooki „Otto” wchodzi pierwszy. Za trzydzieści jeden dni zostanie zdradzony przez jednego ze swoich żołnierzy i zginie w pułapce. Ale tej nocy chcą się bawić, wierzą w zwycięstwo. „Witajcie! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” – mówi. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” – odpowiadają, żegnając się, obecni.
Trzy czarno-białe zdjęcia. Na pierwszym: Irena Tomaszewicz w listopadzie 1945 roku. Wstąpiła do oddziału „Otta” niedługo po tym, gdy skończyła piętnaście lat. Na drugim: Helena Motykówna, ma dwadzieścia dwa lata. Na trzecim: ciemnowłosa, w kolorowej (prawdopodobnie) sukience i z małymi kolczykami w uszach (ciemne punkty na fotografii) osiemnastoletnia Irena Taras-Nawrocka. Wszystkie uśmiechają się do obiektywu.
Materiały sprawy Ireny Tomaszewicz, które dostałam w jednej z ostatnich przesyłek z IPN razem z papierami Ojca, najprawdopodobniej przez pomyłkę, długo leżały na dnie szuflady. Po latach wracam więc do Gospody pod Łabędziem i opisu wydarzeń, które tam się rozegrały. Muszę pamiętać, że są to zeznania wymuszone przez UB podczas wielogodzinnych przesłuchań więźniów pozbawionych snu, bitych i torturowanych.
18 LUTEGO 1946 ROKU
PROTOKÓŁ ZATRZYMANIA
Ja, oficer śledczy Woj. Urz. Bezp. Publ. we Wrocławiu Kroczak Tadeusz dokonał zatrzymania obywatelki
Tomaszewicz Irena
Powodem zatrzymania Tomaszewicz Ireny było to, że: wyżej wymieniona wspólnie z innymi członkami bandy „Rudego” dokonała napadu na stację Czastary w. łódzkiego i brała udział w rozstrzeliwaniu wojskowych Armii Czerwonej w liczbie 11 osób. W czasie obławy we wsi Wiewiórka pow. Kępno u gospodarza Żurka została zatrzymana przez Woj. K.B.W. Wrocław Tomaszewicz Irena wraz z innymi członkami bandy, którzy w czasie oblężenia przez wojsko gdzie banda nie poddała się dobrowolnie tylko ostrzeliwała się przez 30 minut, gdzie został zastrzelony ppor. Bergiel Woj. Pol.
Postanowiłem Tomaszewicz Irenę, córkę Wacława zatrzymać do dalszego przeprowadzenia dochodzenia.
Podpis of. śledczy Kroczek Tadeusz
23 LUTEGO 1946, WROCŁAW
POSTANOWIENIE
O zastosowaniu środka zapobiegawczego
Tymczasowego aresztowania
Pod-prokurator wojskowej prokuratury rejonowej we Wrocławiu Landsberg Eugeniusz por. rozpatrzył materiały w sprawie Tomaszewiczówny Ireny ps. „Danka” c. Władysława, czynnego członka Bandy A.K. „Otto”, banda ta występowała przeciwko Rządowi Demokratycznemu i uprawiała wrogą działalność antypaństwową, podejrzana posiadała broń pistolet kalibru 7 mm i automat M.P.40, którą to bronią dokonywała morderstw.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_