Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szczęście w nieszczęściu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 lipca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szczęście w nieszczęściu - ebook

To powieść o nieustającym poszukiwaniu miłości, wyzwaniach dla samotnej matki i nie zawsze prostych relacjach z dorosłymi – jakże różnymi córkami (co nie dziwi, skoro mają trzech ojców...).

Paryż – stolica miłości i sztuki. Isabelle McAvoy, młoda stażystka w galerii malarstwa zakochuje się bez pamięci w bogatym, znacznie starszym arystokracie.

W jego zamku w Normandii przeżywa cudowny sen na jawie. Aż dowiaduje się, że jest w ciąży...

Isabelle wraca do Nowego Jorku, gdzie ma nadzieję znaleźć spokojną stabilizację u boku kolejnego mężczyzny. Druga pomyłka... i pojawia się druga córka...

Gdy za trzecim razem matce dwójki dzieci wydaje się, że los jej wszystko wynagrodził, życie przynosi szokującą zmianę...

Mijają lata. Isabelle robi karierę jako ekspertka sztuki. Córki wyrastają na trzy różne kobiety, ale ich więź z matką jest zupełnie wyjątkowa. Tylko czy przetrzyma kolejny cios losu, gdy rodzinie zagrozi sekret z przeszłości?

Czy matka znajdzie wsparcie w córkach i wreszcie szczęście zwycięży?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-7080-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Isabelle McAvoy siedziała przy swoim doskonale zorganizowanym biurku otoczona fotografiami w srebrnych ramkach – ludzi, którzy najwięcej znaczyli w jej życiu. Jej najstarsza córka, Theo, kiedy miała trzy miesiące, na rękach Putnama, dwuletnia Xela z dłońmi na biodrach i nadąsaną minką. To zdjęcie wywoływało uśmiech na twarzy Isabelle za każdym razem, gdy na nie spojrzała. Cała Xela, rodzinny sierżant musztrowy. Theo była marzycielką, spokojna i nieśmiała od urodzenia, tak jak Putnam, jej ojciec. Oboje sprawiali wrażenie, jakby spadli z innej planety i byli niezbyt przystosowani do życia na tym świecie. Zdjęcie Declana stało obok zdjęcia maleńkiej Oony, na którym promiennie się uśmiechała. Była najszczęśliwszą osobą, jaką Isabelle w życiu znała. Od samego początku emanowały z niej radość i pogodny nastrój. Było tam też zdjęcie Isabelle ze wszystkimi trzema córkami zrobione w czasie podróży do Włoch kilka lat temu, na którym Theo wyglądała melancholijnie, Xela – na rozzłoszczoną, Oona się śmiała, a Isabelle stanowiła jakby pomost pomiędzy nimi trzema. Osobowość jej córek się nie zmieniła i w wieku trzydziestu siedmiu, trzydziestu dwóch i dwudziestu sześciu lat były takimi kobietami, na jakie zapowiadały się od dziecka.

Isabelle trudno było uwierzyć, jak szybko przemknęły te lata. Theo poświęciła swoje życie dla innych i od szesnastu lat opiekowała się biednymi w Indiach, Xela żyła pasją do interesów, miała talent przedsiębiorcy, a Oona zajmowała się dziećmi, mężem i jego rodziną w Toskanii i uwielbiała to. Tylko Xela została w Nowym Jorku, gdzie się wychowała. Isabelle robiła karierę we własnej firmie – była niezależnym znawcą dzieł sztuki po latach pracy na stanowisku kustosza w bardzo znanej galerii w centrum miasta. Teraz miała swoich własnych klientów. Byli wśród nich zarówno sławni kolekcjonerzy dzieł sztuki, jak i nowobogaccy, zapaleni, by zdobyć ważne obrazy, żeby popisać się swoim bogactwem i zaimponować znajomym. Niektórzy naprawdę pragnęli dowiedzieć się tego, czego Isabelle mogła ich nauczyć. Inni chcieli tylko wydać pieniądze, a nieliczni głęboko cenili sztukę. Lubiła pracować dla nich wszystkich, a firmę prowadziła z domu – małego eleganckiego budynku przy wschodniej Siedemdziesiątej Czwartej ulicy, należącego do niej od dwudziestu siedmiu lat. Urządzała w nim też prezentacje sprzedawanych dzieł sztuki. Dom był pierwszorzędny, idealny dla niej i dla dziewczynek, które się w nim wychowały. To dzięki Putnamowi mogła go kupić i rozwinąć działalność, która od tamtej pory kwitła. Nie dorobiła się wielkiej fortuny, ale stać ją było na wygodne życie, na to, żeby pomagać dzieciom, gdy tego potrzebowały i samej czerpać przyjemności z życia. Jej wrodzona klasa przejawiała się w prostym, szykownym, powściągliwym stylu ubierania. W wieku pięćdziesięciu ośmiu lat nadal była piękna.

Na biurku było też jej zdjęcie z ojcem, Jeremym. Stali przed imponującym „domkiem” w Newport, w Rhode Island, w którym się wychowała. Jej matka była nauczycielką i zmarła, gdy Isabelle miała trzy latka. Ojciec pracował jako kustosz w Museum of Fine Arts w Bostonie i specjalizował się w dziedzinie sztuki impresjonistycznej, a na drugim miejscu – w sztuce i historii renesansu. Jej najwcześniejszymi wspomnieniami były wycieczki do muzeum z ojcem. Dwa lata po śmierci żony zdecydował się na zaskakujący zwrot w karierze i przyjął posadę zarządcy jednej z posiadłości Vanderbiltów w Newport, do której zaliczała się rezydencja eufemistycznie określana „domkiem” Vanderbiltów. Był to zjawiskowy gmach przypominający raczej mały château, pełen bezcennych antyków i dzieł sztuki. Jeremy otrzymał na swój użytek skromny dom na terenie posiadłości, w którym mógł mieszkać z córką. Podobnej okazji szukał już od jakiegoś czasu. Uważał, że lepiej, żeby Isabelle dorastała na wsi, a nie w małym mieszkaniu w Bostonie. Poza tym chciał mieć pracę, która pozwalałaby mu spędzać więcej czasu z córką niż praca kustosza muzeum. Gdy nadarzyła się odpowiednia okazja, skorzystał z niej bez namysłu. Przeprowadzili się do posiadłości Vanderbiltów w Newport. Jeremy był odpowiedzialny za dzieła sztuki, antyki, ziemię, za personel i utrzymanie wszystkiego w idealnym porządku, w gotowości na przyjazd pracodawców, którzy korzystali z domu tylko raz do roku przez kilka tygodni w sierpniu. Przez resztę czasu mieszkali w innych swoich domach w Nowym Jorku, Londynie i na południu Francji, gdzie spędzali czerwiec i lipiec.

Przez jedenaście miesięcy w roku Isabelle mogła swobodnie korzystać z posiadłości i często przychodziła z ojcem do rezydencji. Godzinami studiowała obrazy, gdy ojciec był zajęty. Siedziała cicho na krześle i w skupieniu przyglądała się malunkom, a ojciec opowiadał jej o nich i o ich twórcach. Dowiedziała się od niego mnóstwa rzeczy, a jej pierwszymi ulubieńcami byli Degas i Renoir. Nigdy nie wydawało jej się dziwne, że mieszka wśród takiego przepychu, choć nic nie należało do nich. Isabelle nie czuła się jak właścicielka, jej ojciec też nie, ale głęboko cenili otaczające ich piękno. Pod pewnymi względami przypominało to mieszkanie w muzeum. Gdy dorastała, jej przyjaciółmi byli: gosposia, lokaj, kucharz, pokojówki i pomocnicy, ale kolację co wieczór jedli z ojcem sami w swoim domku. Chodziła do miejscowej szkoły, ale miała niewiele koleżanek. Trudno było im wytłumaczyć, gdzie mieszka i dlaczego.

Jej ojciec nie był zaskoczony, gdy postanowiła studiować historię sztuki na uniwersytecie w Nowym Jorku i zgłosiła się jako wolontariuszka do pracy w weekendy w Metropolitan Museum of Art. Przedostatni rok studiów odbyła za granicą na Sorbonie i każdą wolną chwilę spędzała w Luwrze, Jeu de Paume i na wystawach impresjonistów, do których ojciec zaszczepił w niej miłość, ledwie nauczyła się mówić. Szczegółowo opisywała mu w listach każdą wystawę i odwiedzone muzeum, a on był z niej dumny. Oszczędzał na jej edukację przez lata i pochwalał jej zamiar podjęcia pracy w Met albo jakiejś liczącej się nowojorskiej galerii, gdy skończy studia. Po roku na Sorbonie dostała się na staż do renomowanej galerii w Paryżu na czerwiec i lipiec. To właśnie tam rozpoczęła się jej życiowa droga. A teraz, po tylu latach, na jej życie nadal miały wpływ decyzje podjęte w wieku dwudziestu lat i ludzie, którzy pojawili się na jej drodze tak dawno temu.

Isabelle rozpoczęła staż w Verbier Gallery w Paryżu tamtego czerwca oszołomiona tym, że znalazła się w jej świętych murach. Próg galerii regularnie przekraczali najważniejsi światowi kolekcjonerzy, aby obejrzeć prezentowane im wybitne obrazy, których ceny nie mieściły się jej w głowie. Obowiązki miała przyziemne. Musiała czyścić ekspres do kawy, zamawiać w pobliskim bistro lunch dla handlowców i rozkładać go w stołówce w galerii. Nauczono ją, jak spakować obraz do doręczenia albo do wysłania paczką, używając wszystkich materiałów pakunkowych, jakie jej pokazano, i pod czujnym okiem któregoś z etatowych pracowników. Wszyscy nosili takie same białe bawełniane rękawiczki, jakie dostała ona, gdy dotykali dzieł sztuki. Tych naprawdę ważnych obrazów nie powierzano jej opiece, ale widziała je, kiedy wynoszono je z sali pokazowej. Została poinstruowana, że jeżeli natknie się na klienta, co miało zdarzać się rzadko, ma powiedzieć tylko dzień dobry lub do widzenia. Wtedy już płynnie mówiła po francusku, nauczyła się go w ciągu roku na Sorbonie. Wyglądała jak dziecko ze swoimi długimi blond włosami splecionymi w warkocz, w krótkiej granatowej spódniczce i białej bluzce, które wkładała codziennie do pracy. Nie było po niej widać, że ma dwadzieścia lat.

Pracowała w galerii od tygodnia, gdy jednego popołudnia zapanowało wyraźne poruszenie, a potem wszedł klient. Nie usłyszała jego nazwiska – i tak nic by jej nie powiedziało – wyłapała tylko to, że prawie nigdy nie przychodził, bo rzadko opuszczał swój normandzki château. I choć był ważnym kolekcjonerem i częstym ich klientem, nie odwiedził galerii przez ostatnie dwa lata.

Gdy wszedł, zajęli się nim dyrektor galerii, Robert Pontvert, i dwóch asystentów. Zaprowadzili go dyskretnie do sali prezentacyjnej i po chwili poproszono Isabelle, żeby przyniosła zimną wodę mineralną dla gościa. Zauważyła prezentowane cztery piękne Monety i szczupłego, spokojnego mężczyznę, skupionego w milczeniu na obrazach. Postawiła wodę na stole, a klient odwrócił się do niej i się uśmiechnął. Wtedy Isabelle zniknęła bez słowa, jak jej wcześniej polecono. Mężczyzna wyłonił się po godzinie z dyrektorem galerii, który wyglądał na zadowolonego. Po drodze do wyjścia zatrzymał się na chwilę, żeby przyjrzeć się małemu aktowi z bieżącej wystawy, a gdy wyszedł, Isabelle po raz pierwszy usłyszała jego nazwisko. Putnam Armstrong był Amerykaninem z bogatej bostońskiej rodziny i mieszkał we Francji od dwudziestu lat. Właśnie kupił dwa Monety i po jego wyjściu w galerii zapanowała radosna atmosfera. Armstrong wymknął się równie niepostrzeżenie, jak się zjawił. Odjechał pięknym starym srebrnym rollsem, którego wcześniej zostawił pod opieką portiera.

Następnego dnia Isabelle już o nim nie pamiętała. Wykonywała swoje zadania, obserwowała innych wchodzących i wychodzących klientów, aż dwa dni później dyrektor galerii wezwał ją do swojego gabinetu. Była pewna, że zrobiła coś nie tak, choć nie miała pojęcia co. Skrupulatnie przestrzegała wszystkich udzielonych jej wskazówek. Pomyślała, że może ktoś zauważył, jak oglądała obrazy, które trzymali w zamkniętym pomieszczeniu. Uważała, żeby ich nie dotykać i studiowała tylko te wystawione na stojakach, ale nagle ogarnęło ją przerażenie, że może zostać wyrzucona.

– Widziałaś pana Armstronga, tego klienta, który był tu dwa dni temu, żeby obejrzeć Monety? – spytał Robert Pontvert. Kiwnęła głową, w pierwszej chwili zbyt przestraszona, żeby się odezwać.

– Oui, monsieur – odpowiedziała szeptem i czekała, co będzie dalej.

– Popatrzył na mały akt, kiedy wychodził i życzy sobie jeszcze raz go obejrzeć. Chce, żebyśmy przysłali go do jego château. To dwie godziny drogi stąd, w Normandii. Umiesz prowadzić? – spytał groźnie. Przed wyjazdem wyrobiła sobie międzynarodowe prawo jazdy na wypadek, gdyby chciała się wybrać na wycieczkę samochodową, ale przydało jej się tylko kilka razy. Łatwiej było jeździć pociągiem.

– Tak, sir, umiem. – Nie powiedział jej, że Putnam Armstrong poprosił, żeby to ona go przywiozła. Opisał ją jako dziewczynę, która przyniosła mu wodę do sali prezentacyjnej. Nigdy wcześniej nie wyrażał takich życzeń. Zwykle nie obchodziło go, kto dostarcza mu obrazy. Ale galeria zamierzała spełnić każde jego życzenie. Oba Monety przekazali mu dzień po tym, jak je kupił. Wiedzieli, że jego bank zrealizuje przelew w ciągu kilku dni. Był jednym z ich najbardziej wiarygodnych klientów. Nie potrafił odpuścić naprawdę wyjątkowego dzieła sztuki.

– To dobrze. Możesz zawieźć mu obraz jutro, służbowym samochodem. Zostaw go jego lokajowi, Marcelowi Armandowi. Będzie na ciebie czekał.

– Mam zaczekać i przywieźć go z powrotem, jeżeli nie będzie chciał go zatrzymać? – spytała przezornie, żeby nie popełnić błędu. Zawiezienie obrazu do château wydawało się ogromnym wyzwaniem i zastanawiała się, dlaczego to zadanie powierzono akurat jej.

– Przekaż obraz lokajowi i zaraz wracaj. Pana Armstronga nie zobaczysz. Obejrzy go, kiedy będzie miał ochotę i skontaktuje się z nami – poinstruował wyraźnie Pontvert, a ona poczuła się, jakby powierzono jej świętego Graala.

Prawie nie spała tej nocy, tak się martwiła. A jeżeli się zgubi i nie będzie mogła odnaleźć château? Albo jeżeli przydarzy jej się wypadek i obraz się zniszczy? A co, jeżeli po drodze ją okradną, napadając na nią z bronią w ręku? Przez głowę przebiegały jej najgorsze możliwe scenariusze i następnego ranka zjawiła się w galerii w swojej granatowej spódniczce i świeżo wypranej i wykrochmalonej bluzce niespokojna i blada. Obraz był już zapakowany i starannie ustawiony na podłodze przed tylnym siedzeniem citroena, żeby nie przewrócił się po drodze, a tego też się obawiała. Dostała mapę i usłyszała, że bez problemu trafi do château, który znajduje się pół godziny za Trouville. Kilka minut później wyszła z galerii i wyruszyła w drogę.

Swobodniej zaczęła się czuć dopiero, gdy wyjechała z Paryża i znalazła się poza miastem. Krajobrazy przypominały jej trochę Nową Anglię. Przejeżdżając przez Deauville, zerkała na osobliwe normandzkie domy. Jechała według wskazówek, których jej udzielono i po dwóch godzinach od wyjazdu z Paryża znalazła się przed imponującą bramą château. Był piękny czerwcowy dzień i po drodze migotały jej skrawki morza. Wcisnęła guzik domofonu i została poinstruowana, że ma podjechać na koniec alejki, która okazała się zaskakująco długa, gdy brama się otworzyła i Isabelle wjechała do środka. Po obu stronach podjazdu rosły olbrzymie stare drzewa, aż w końcu jej oczom ukazał się park i wypielęgnowane ogrody. Teraz musiała tylko znaleźć lokaja, wręczyć mu cenną przesyłkę i wrócić do Paryża.

Wysiadła z samochodu i dostrzegła starszego mężczyznę z siwymi włosami, który pojawił się na szczycie schodów, i domyśliła się, że to lokaj. Patrzył na nią, marszcząc brwi, jakby była intruzem. Weszła szybko po schodach, żeby wyjaśnić mu swoją misję, a on kiwnął głową. Wróciła do auta po obraz, a wtedy wyłonił się Putnam Armstrong – zszedł po schodach i przywitał ją spokojnym uśmiechem.

– Trafiła pani do nas bez problemu? – spytał uprzejmie, jakby była wyczekiwanym gościem. Odezwał się do niej po francusku, a ona odpowiedziała po angielsku, wiedząc, że jest Amerykaninem.

– Dostałam bardzo dobre wskazówki. – Uśmiechnęła się do niego, a on wyglądał na zaskoczonego.

– Jest pani Amerykanką? Myślałem, że Francuzką. – Nie powiedział jej, że wygląda jak francuska uczennica w szkolnym mundurku, w swoich granatowych butach na płaskiej podeszwie, które Francuzi nazywali balerinami. – Dziękuję za przywiezienie obrazu. Nie dawał mi spokoju, odkąd zobaczyłem go w galerii. Chciałem przyjrzeć mu się jeszcze raz. Trochę się tu jedzie.

– Droga była piękna – zapewniła go. – Jechałam z przyjemnością. – Otworzyła tylne drzwi samochodu i ostrożnie podała mu obraz, a lokaj nie przestawał ich obserwować, jakby mogła zaatakować jego pracodawcę. Zdawał się być wobec niego zaciekle opiekuńczy.

Putnam stał, trzymając obraz przez minutę i patrzył w jej niebieskie oczy koloru letniego nieba, prawie tak, jakby widział ją już wcześniej w innych okolicznościach i przypominał sobie kogoś innego. Potem odezwał się do niej łagodnym tonem. Sprawiał wrażenie człowieka spokojnego i miała wrażenie, że jest nieśmiały.

– Miałaby pani ochotę wejść się czegoś napić? Soku, wody, czegoś zimnego? – zaproponował. Dzień był gorący, a ona miała za sobą długą drogę. Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, czy powinna odmówić, czy grzeczniej będzie przyjąć zaproszenie. Nie poinstruowano jej, jak ma się zachować, gdyby zaprosił ją do château. Właścicielowi galerii nie przyszło do głowy, że mógłby to zrobić, jej też nie. Widać było po niej, że się waha, ale jego uśmiech był ciepły, a zaproszenie wydawało się uprzejme i szczere.

– Tylko na chwilkę, jeżeli pan pozwoli. – Weszła za nim po schodach, a lokaj przyglądał się jej gniewnie, jakby była złodziejką albo naciągaczką. Zabroniłby jej wejścia, gdyby mógł, ale nie miał szans, bo do château prowadził ją sam Putnam Armstrong. Znalazła się w długim holu ze ścianami pełnymi imponujących obrazów i wpatrywała się w nie z zachwytem. Na korytarzu było dość ciemno i Putnam wcisnął włącznik i wypełnił hol światłem, żeby Isabelle widziała lepiej, a potem zaprowadził ją do olbrzymiego salonu z jeszcze większą ilością obrazów na ścianach, z pięknymi antykami i dwoma wielkimi kominkami. W głębi dostrzegła taras z widokiem na morze. Château położony był na klifie ponad plażą i Isabelle zauważyła jachty i łodzie. Odwzajemniła uśmiech.

– Pięknie tu. – Podziwiała rezydencję i jej otoczenie, a Putnama ucieszyła jej reakcja.

– Dlatego nigdy stąd nie wyjeżdżam. Rzadko wybieram się do Paryża, zaledwie raz czy dwa razy do roku. Tu jest tak spokojnie.

I samotnie, pomyślała, choć nie odważyłaby się tego powiedzieć. Zastanawiała się, czy on ma żonę albo dzieci. Miał w sobie coś z samotnika i smutny wzrok, gdy na nią patrzył. Po chwili znów pojawił się lokaj i z kwaśną miną spytał, czego się napije. Poprosiła o wodę, a Putnam zaprowadził ją na taras i zaproponował, żeby usiadła. Zapakowany obraz położył na biurku w salonie i zdawało się, że mu się nie spieszy, żeby otwierać paczkę, ani żeby wypuścić Isabelle, teraz, gdy już wypełniła swoją misję. Miała wrażenie, że zachowałaby się niegrzecznie, gdyby wyszła od razu. Widok był zjawiskowy, a Putnam z przyjemnością przyglądał się patrzącej na morze Isabelle.

– Co sprowadziło panią do Paryża? – spytał zaintrygowany. Wcale nie była taka, jak się spodziewał. Myślał, że jest czyjąś siostrzenicą, która pomaga w galerii w wakacje. Tymczasem okazało się, że to bardzo ładna młoda Amerykanka z zaskakującym przygotowaniem i zaczął podejrzewać, że jest starsza, niż wskazywałby jej wygląd. W pierwszej chwili spodobała mu się myśl, że obraz doręczy mu młoda praktykantka, dzięki czemu uniknie konieczności rozmowy z którymś z etatowych pracowników galerii, dlatego poprosił, żeby przysłali właśnie ją. A gdy zjawiła się ta czarująca młoda kobieta, on, zamiast uciekać, jak to miał w zwyczaju, z przyjemnością wdał się z nią w rozmowę.

Siedzieli w słońcu na tarasie i rozmawiali przez godzinę, spoglądając spokojnie na morze. Gdy spytał, opowiedziała mu o swoim roku na Sorbonie i o tym, że dorastała w Newport, w posiadłości Vanderbiltów. Wyjaśniła, że w dzieciństwie otaczał ją wielki luksus, który tak naprawdę nie był jej udziałem. Powiedział, że kojarzy mu się to z filmem Sabrina, a ją rozbawiło to porównanie i wyjaśniła, że nie było tam syna, w którym mogłaby się zakochać, a jej ojciec nie był kierowcą, tylko kustoszem muzeum przebranżowionym na opiekuna rezydencji. Zawsze myślała, że ojciec powróci do pracy w muzeum, kiedy ona podrośnie i pójdzie na studia, ale był w tym miejscu szczęśliwy i wdzięczny swoim pracodawcom za życie, jakie zapewniali jego i jego córce przez piętnaście lat. Lubił mieszkać w posiadłości i spędzać czas na świeżym powietrzu, poza kolekcją dzieł sztuki nadzorując też ogrodników.

– Miała pani bardzo interesujące życie, panno Isabelle McAvoy – stwierdził Putnam, gdy powiedziała, jak się nazywa. Był nią zaintrygowany. Zdawało się, że czuje się swobodnie w jego towarzystwie, nie bała się go, ale odnosiła się do niego z szacunkiem i znała swoje miejsce.

Zaproponował, żeby zjadła z nim lunch, ku zdziwieniu lokaja. Putnam nigdy nie zapraszał nikogo na lunch, wolał spędzać czas sam, czytając albo spacerując po plaży. Miał mały jacht, którym pływał samotnie i opowiedział Isabelle, że żeglować nauczył się w czasie wakacji, które jako nastolatek, a później młody mężczyzna spędzał w Cape Cod. Lokaj wiedział, że do Francji sprowadził go wypadek na łodzi, ale nic poza tym. Kiedy jedli prosty, ale pyszny posiłek przygotowany przez kucharza – kurczaka na zimno z wielką ilością zielonej sałaty, Putnam opowiedział Isabelle, że był jedynakiem pozostawionym samemu sobie i że w dzieciństwie czuł się bardzo samotny. Wspomniał, że jego rodzice byli bardzo oschli, a jej wydało się to smutne – jej troskliwy ojciec był całkiem inny, nie szczędził jej czasu ani miłości – i żal jej było Putnama, i współczuła mu życia, o jakim mówił. Po krótkiej wzmiance na temat młodości cała rozmowa przy obiedzie dotyczyła sztuki, która była bezpiecznym tematem. Potem Putnam pokazał jej kilka swoich ulubionych obrazów, a później obejrzeli mały akt, który przywiozła.

– Chyba ją zatrzymam – powiedział zamyślony. – Powieszę ją sobie w sypialni. – Nie było żadnej dwuznaczności w tym, jak to powiedział, jedynie namysł zapalonego kolekcjonera. Isabelle poczuła ulgę, że nie zaproponował, że pokaże jej swoją sypialnię. W czasie obiadu nie odczuła, żeby z nią flirtował. Sprawiał po prostu wrażenie samotnego mężczyzny, który chce z kimś porozmawiać, a łączyły ich zainteresowania. Odwiedził posiadłość Vanderbiltów, zanim ona pojawiła się na świecie. Przy obiedzie powiedział, że ma czterdzieści siedem lat, ale Isabelle wydawał się młody, jakby zawieszony pomiędzy swoim starym światem a nowym i jakby czas się dla niego zatrzymał. Przyjechał do Francji, mając dwadzieścia pięć lat i od tamtej pory nie wybrał się do Stanów. Powiedział, że nie ma ochoty odwiedzać Bostonu. Jego rodzice zmarli wiele lat temu, nie miał rodzeństwa, nie utrzymywał kontaktów z dalszą rodziną, a życie w château zupełnie mu wystarczało. Przyznał, że jest odludkiem, ale najwyraźniej tego nie żałował. Kiedy już obejrzeli obraz wysłany przez galerię, powiedziała, że musi wracać. Zrobiła się czwarta i Isabelle wspomniała, że chce oddać samochód przed zamknięciem galerii.

Putnam odprowadził ją do auta i Isabelle się wydawało, że żegna ją z pewną melancholią.

– Pani wizyta była naprawdę miła – dodał łagodnym tonem. – Dziękuję, że pani przyjechała. – Jakby miała wybór i przyjęła jego zaproszenie.

– Bardzo dziękuję za obiad i za to, że pozwolił mi pan tak długo posiedzieć – odparła szczerze, z uśmiechem. Rozmowa z nim była fascynująca i Isabelle miała zamiar opowiedzieć o niej ojcu, kiedy do niego zatelefonuje. – Cieszę się, że zatrzymuje pan obraz. Ona jest bardzo ładna, pasuje tutaj.

Uśmiechnął się w odpowiedzi, patrząc, jak Isabelle odjeżdża i pomachał jej, gdy wjeżdżała w aleję. Potem wrócił do château i myślał o niej. Jej wizyta była jak powiew świeżego powietrza. Później zszedł na plażę i wypłynął jachtem. Przywołała wspomnienia, także te, których nie chciał pamiętać. Samotne pływanie po morzu zawsze pomagało mu oczyścić umysł.

Po powrocie do galerii Isabelle powiedziała, że pan Armstrong postanowił zatrzymać obraz, co bardzo wszystkich ucieszyło.

– Myśleliśmy, że porwałaś samochód i uciekłaś – droczył się z nią asystent monsieur Pontverta, ale w rzeczywistości martwili się, że coś mogło się stać jej i obrazowi. Był mały, ale cenny.

– Kazał mi zaczekać, aż się zastanowi – powiedziała po prostu, bo nie chciała opowiadać, że spędzili razem popołudnie. Podejrzewała, że w galerii by tego nie pochwalili.

– Mam nadzieję, że lokaj dał ci przynajmniej coś do zjedzenia. – Nigdy nie był miły dla pracowników, których wysyłali z obrazami, więc wydawało mu się to mało prawdopodobne.

– Dali mi obiad. – Nie chciała im też mówić, że obiad zjadła z Putnamem na tarasie, bo możliwe, że albo by jej nie uwierzyli, albo tego nie pochwalili.

Galerię wkrótce zamknięto, a ona wróciła do swojego małego studenckiego pokoju na lewym brzegu Sekwany, rozmyślając o dniu spędzonym z Putnamem, o tym, jaki był miły. Jego dom przypominał jej trochę posiadłość Vanderbiltów. Było w nim coś znajomego. Okazał się interesującą odskocznią od codziennych zajęć, kimś wartym zapamiętania i tego, żeby opowiedzieć o nim ojcu.

Cztery dni później Putnam zadzwonił do galerii, żeby uzgodnić kwestie płatności i poprosił o przywiezienie do pokazania jeszcze jednego obrazu, na który zwrócił uwagę. Zażyczył sobie, żeby dostarczyła go również Isabelle.

– Stajesz się naszym najlepszym sprzedawcą – zażartował monsieur Pontvert, wręczając jej kluczyki do samochodu, a jeden z pomocników zapakował obraz na tylne siedzenie.

Znała już trasę i podróż minęła jej szybko, a po drodze myślała o tym, że znów zobaczy Putnama. Zbiegł po schodach, żeby osobiście ją przywitać, bez lokaja, który pojechał z kucharzem na zakupy do pobliskiego miasteczka. Wyglądał na szczęśliwego, że ją widzi i powitał ją jak stary przyjaciel.

Zabrał ją na spacer po plaży, jak tylko wysiadła i pokazał jacht. Był z niego dumny, była to stara drewniana łódź, którą sam odnowił.

– Lubi pani żeglować? – spytał, a ona kiwnęła głową. – Zabiorę panią kiedyś na przejażdżkę – obiecał i spacerowali jeszcze długo, zanim wrócili do domu. Marcel, lokaj, zdążył już wrócić z kucharzem i Putnam poprosił, żeby podał kanapki na tarasie. Odpoczywali, siedząc w słońcu i zupełnie zapomnieli o obrazie, który przywiozła. Spytał, co porabiała, odkąd ostatnio się widzieli. Powiedział to tak, jakby był spragniony wieści ze świata, ale interesowało go tylko to, co robiła ona, i był zaskoczony, jak przyziemne ma zadania.

– To nie brzmi ekscytująco – skwitował.

– Bo nie jest – roześmiała się. – Z wyjątkiem wizyt u pana. Lubię być dziewczyną na posyłki, bo mogę przywozić panu obrazy.

Uśmiechnął się, słysząc to. Sprawiała wrażenie zupełnie swobodnej w jego obecności i Marcel przyglądał się jej ze zdumieniem, kiedy podawał im lunch. W tym domu nie było kobiety od lat, a tak młodej jak ona, nigdy. Spokojnie mogłaby być córką Putnama, a w ciągu dwudziestu pięciu lat lokaj nie zauważył, żeby jego pracodawca był kobieciarzem, nawet za młodu. Pojawiła się tu jedna kobieta czy dwie, na początku, ale nie zabawiły długo. A od dziesięciu lat nie było żadnej.

Po obiedzie obejrzeli obraz, który przywiozła, autorstwa włoskiego artysty, którego Isabelle nie znała. Przedstawiał małą wioskę rybacką z łodziami na wodzie. Galeria wysłała Putnamowi wcześniej zdjęcie obrazu, ale stwierdził, że chce go zobaczyć na żywo. Postanowił, że ten również zatrzyma. Isabelle była gotowa do wyjścia, gdy już go obejrzeli, ale on poprosił, żeby została na kolacji. Nie wiedziała, czy w galerii nie będą się o nią martwić, ale mimo wszystko postanowiła zostać. Umiała już wjechać do garażu i miała teraz klucz, który jej dali na wypadek, gdyby dłużej zabawiła.

Kolację zjedli w jadalni przy elegancko nakrytym stole, a ona bardziej niż kiedykolwiek wyglądała na uczennicę, gdy siedziała obok niego na końcu olbrzymiego stołu. Była w niej niewinność, która go rozczulała. Rozmawiali parę godzin, długo siedzieli przy kolacji, a jej się wydawało, że Putnam znów żegna się z nią z żalem, przestrzegając, żeby uważała w drodze powrotnej do Paryża. Odnosił się do niej z ojcowską troską, jak starszy brat czy przyjaciel, którego znała od zawsze. Ona czuła wobec niego to samo i była zdziwiona, jak swobodnie się przy nim zachowuje.

– Proszę zabrać odpowiednie ubranie, żebym następnym razem mógł panią wziąć na łódkę – powiedział, stojąc przy samochodzie, kiedy odjeżdżała. – Strój kąpielowy i krótkie spodenki. Możemy pójść popływać. – W oczach miał błagalne spojrzenie, kiedy to mówił, jakby prosił ją, żeby wróciła, ale nie był pewien, czy to zrobi. Dopóki będzie kupował obrazy, galeria na pewno będzie przysyłać ją. Cokolwiek się działo w château, z ich punktu widzenia, wydawało się skuteczne. Nie zadawali Isabelle pytań po powrocie. Powody, dla których Putnam chciał akurat ją, były jego sprawą, nie ich.

Do końca miesiąca Putnam poprosił o prezentację paru obrazów i żeby dostarczyła mu je Isabelle. Większość kupił. Zabrał ją na jacht, kiedy do niego przyjechała, leżeli razem na plaży i poszli popływać. Jej towarzystwo sprawiało mu taką samą przyjemność kiedy milczeli i gdy rozmawiali.

Znali się od miesiąca, kiedy odważyła się zapytać go, dlaczego nigdy nie wrócił do Stanów i dlaczego się nie ożenił.

– Raz byłem zaręczony – odpowiedział ostrożnie, wpatrując się w horyzont. – Poznaliśmy się w szkole średniej. Była moją najlepszą przyjaciółką, jedyną. Studiowałem na Harvardzie, a ona na Radcliffe. Consuela. Była o dwa lata starsza niż ty teraz, kiedy złapała nas burza na morzu i łódka się przewróciła. Próbowałem ją ratować, ale nie byłem w stanie. Byliśmy w Maine, mnie wyrzuciło na wyspę, na której znaleziono mnie następnego dnia. Po tygodniu znaleźli jej ciało. Po tym nigdy nie chciałem się z nikim wiązać. Za bardzo ciążyło mi poczucie winy. Czułem się tak, jakbym ją zabił. Wszyscy mi powtarzali, że to nie moja wina, ale ja czułem co innego. Odpowiedzialność za drugiego człowieka jest dla mnie zbyt trudna. To samo czuję w kwestii dzieci. Moi rodzice zrujnowali mi dzieciństwo przez to, jak mnie wychowywali. Byli oschli i nigdy za nic mnie nie chwalili. Nigdy nie byłem w stanie sprostać ich oczekiwaniom. Zawsze mnie o coś obwiniali albo mnie ignorowali. Nie chciałbym zrobić komuś czegoś takiego. Nigdy nie powinni byli mieć dzieci, ja też nie. Na dodatek zabiłem jedyną osobę, jaką w życiu kochałem. – Całą winę za śmierć Consueli przypisywał sobie i Isabelle widziała, że do tej pory się nie pozbierał.

– Nie jesteś oschły – powiedziała łagodnym tonem. – Jesteś bardzo dobrym człowiekiem.

– Nie miałem przykładu, nie miałbym pojęcia, jak być dobrym rodzicem. Wychowałem się w krainie lodu, w której liczyły się pozory, nie miłość. Consuela była inna, była promienną, pogodną, szczęśliwą dziewczyną, wolnym duchem… zupełnie tak jak ty – powiedział z poważną miną, zmuszając się, żeby skierować wzrok z powrotem na Isabelle. – Ja nie mam w sobie tej radości życia. Nigdy jej nie miałem. Moi rodzice ją we mnie stłamsili. Mieszkam w mrocznym miejscu i czerpię światło od innych ludzi, ale jestem w stanie znosić ich tylko przez pewien czas, a potem znów muszę być sam. Ona to rozumiała i chyba jej to nie przeszkadzało. Była cudowną dziewczyną, nie wiem, czy nasze małżeństwo byłoby udane, ale byłem z nią szczęśliwy.

Isabelle instynktownie rozumiała jego potrzebę samotności i czuła, jak cierpi, przebywając wśród ludzi. Nigdy mu nie przeszkadzała, kiedy milczał i spokojnie czekała na to, aż znów będzie chciał się odezwać. Nie miała pojęcia, jak do tego doszło, ale widziała, że w dzieciństwie został bardzo poraniony. I zamiast pozwolić ranom się zagoić, postanowił się izolować, żeby nigdy więcej nikt go nie skrzywdził. Zbudował wokół siebie mur wysoki na kilometr. Kusiło ją, żeby spróbować się przedostać na drugą stronę, ale coś jej mówiło, że nikt nie jest w stanie tego dokonać.

– Przyjechałem do Francji sześć miesięcy po wypadku. Nie byłem w stanie znieść tego, że wszyscy o nim wiedzieli i powtarzali mi, jak bardzo im przykro, choć większość z pewnością mnie obwiniała. Tutaj nikt o niczym nie wiedział, łatwiej było wyjechać i zacząć wszystko od nowa, niż patrzeć ludziom w oczy i widzieć w nich swoją winę. Kupiłem tę rezydencję i w niej zostałem. Nie mam do czego wracać. Moi rodzice zmarli przed wypadkiem. Mieszkałem w ich domu pełnym duchów. Sprzedałem go, kiedy kupiłem château. Czasami lepiej zostawić przeszłość za sobą. Z tym miejscem nie łączą mnie żadne złe wspomnienia. – Ale dobrych też nie miał. Miał tylko spokój, co Isabelle wydawało się smutne. Był za młody, żeby rezygnować z życia. Zaciekawiło ją, kiedy podjął taką decyzję. Jako nastolatek czy może później?

– Chyba nie nadaję się do małżeństwa. Nigdy mi go nie brakowało. Myśl o nim mnie przeraża. Najbezpieczniej czuję się sam. – Uśmiechnął się do niej, a ona pomyślała, że jest coś boleśnie gorzkiego w tej narzuconej sobie samemu samotności, uciekaniu od przeszłości i od dziewczyny, którą w swoim mniemaniu zabił, i od nieszczęśliwego dzieciństwa. – A ty? – spytał. – Nie masz chłopaka, do którego wrócisz po tym roku w Paryżu? Albo tutaj, kogoś, kto będzie za tobą tęsknił, jak wyjedziesz?

Pokręciła głową w odpowiedzi na oba pytania. Ale jego ciekawiło coś jeszcze.

– Jesteś dziewicą?

Również na to odpowiedziała, kręcąc głową. Czuł się wystarczająco swobodnie, żeby ją o to spytać, a ona chciała być z nim szczera. Nie dopytywał więcej.

– Jeden błąd, kiedy miałam piętnaście lat. Od tamtej pory byłam grzeczna. Przekonałam się, jaką cenę trzeba zapłacić, kiedy zrobi się coś głupiego. Wysoką. Nie chcę znów popełnić tego samego błędu.

– Kiedyś będziesz musiała – powiedział. – Albo skończysz jak ja, samotnie. – Oboje byli w pewien sposób zranieni. Uśmiechnął się do niej, gdy leżeli na plaży w kostiumach kąpielowych po długim pływaniu. Oboje pływali świetnie.

– Ale następnym razem wszystko będzie musiało być jak należy. Inaczej wszyscy będą cierpieć – powiedziała, a on jej przytaknął.

– Wyglądasz tak młodo i niewinnie, że podejrzewałem, że jesteś dziewicą.

– Nie jestem aż taka niewinna, na jaką wyglądam. – Posłała mu porozumiewawcze spojrzenie, a on się roześmiał.

– Ale nie jesteś też femme fatale. W galerii pewnie myślą, że już od jakiegoś czasu łączy nas gorący romans. Zabawne. Sprawy nigdy nie mają się tak, na jakie wyglądają. – Pochylił się w jej kierunku, jakby chciał ją pocałować, ale tego nie zrobił i Isabelle zastanawiała się, czy kiedykolwiek się na to odważy. Żył otoczony murem, który zbudował wokół siebie, a ją wpuścił do środka, jak nikogo od dwudziestu lat, od czasu Consueli, ale wiedziała, że boi się pozwolić za bardzo się do siebie zbliżyć. Był jak dzikie zwierzę, które zostało potwornie zranione, przez stratę, złe okoliczności i okrucieństwo rodziców w dzieciństwie. O rodzicach nie opowiedział jej ze szczegółami, ale gołym okiem było widać skutki ich postępowania – w odosobnieniu, w jakim żył Putnam i jakie wybrał zamiast małżeństwa i własnych dzieci.

Czerwiec zamienił się w lipiec z kolejnymi wizytami, kolejnymi obrazami, kolejnymi obiadami na tarasie i spokojnymi kolacjami. Lokaj przywykł do jej odwiedzin i witał ją z kamienną twarzą, gdy się zjawiała, co było już pewnym postępem. Nie bardzo wiedział, czego tu szuka i jej nie ufał, ale wyraźnie widział, że jego pracodawca lubi jej towarzystwo i nawet rozumiał dlaczego. Isabelle była słodką dziewczyną, a w każdym razie takie sprawiała wrażenie, i akceptowała Putnama ze wszystkimi jego bliznami i ograniczeniami. Nigdy nie prosiła go o więcej, niż chciał czy był w stanie dać. Czuł się przy niej bezpiecznie.

W ostatnich dniach lipca przypomniała mu, że za tydzień wraca do Newport, żeby spędzić sierpień z ojcem, zanim we wrześniu rozpocznie studia. Putnam milczał przez długą chwilę, gdy to powiedziała, jakby rozważał w myślach coś trudnego i zmagał się ze swoimi demonami. W końcu się do niej odezwał.

– A gdybym poprosił, żebyś została? Zostałabyś? Nie na zawsze – uściślił natychmiast, nie chcąc jej zwodzić. Za bardzo ją lubił, żeby jej coś takiego zrobić. Właściwie się w niej zakochiwał, ale nie chciał się do tego przyznać ani jej, ani samemu sobie. – Mam na myśli jeszcze jeden miesiąc, dopóki nie będziesz musiała wracać na studia w Nowym Jorku. Mogłabyś zatrzymać się u mnie, w château. – Było to dla niego nowe terytorium, dla niej również. Nigdy wcześniej nie zrobił czegoś podobnego i nigdy się nawet nie pocałowali. Isabelle wyglądała na zmieszaną.

– Jako przyjaciele? – spytała, chcąc wiedzieć, jak on to widzi i co ma na myśli.

– Niezupełnie – powiedział, kiedy siedzieli na tarasie w blasku księżyca po kolacji. Marcel podał im tam wcześniej kawę. Po tych słowach Putnam pochylił się i ją pocałował. Był to gorący pocałunek, pełen wszystkich emocji, które oboje czuli od dwóch miesięcy i których nie wyrażali, a ona go odwzajemniła, aż tama pękła i pchnęła ich ku sobie. Upłynęło sporo czasu, gdy w końcu odsunął się od niej z czułością na twarzy. – Jako kochankowie, nie tylko przyjaciele – powiedział łagodnie i znów ją pocałował. Ta jego siła namiętności kontrastowała z łagodnym usposobieniem. Isabelle nie spodziewała się, że będzie taki zmysłowy i przed końcem drugiego pocałunku znała odpowiedź.

– Jeżeli chcesz, zostanę – powiedziała ochrypłym głosem, a on ledwie zdołał utrzymać ręce przy sobie.

– Pragnąłem tego już pierwszym razem, kiedy tu przyjechałaś dwa miesiące temu, ale nie chciałem przestraszyć ciebie ani siebie.

– Nie boję się ciebie, Putnam – wyszeptała w blasku księżyca. – Kocham cię. Właściwie od pierwszego dnia.

– Ja też cię kocham. Ale chcę być z tobą szczery. Nigdy nie będziemy żyć razem. I bez względu na to, jak bardzo cię kocham, nigdy się z tobą nie ożenię i nie poproszę, żebyś została. Nie mogę. Jestem zbyt zniszczony. Jakiejś części mnie brakuje, coś we mnie umarło, w tamtym wypadku, a nawet wcześniej. A może nigdy nie miałem tej cząstki, która sprawia, że ludzie chcą być razem. Zawsze byłem inny, nawet jako dziecko. Potrzebowałem samotności. Nie chcę cię rozczarować. Nie możesz liczyć na przyszłość ze mną, to wszystko, co mogę ci dać. Wspólny miesiąc, a potem będziesz musiała wyjechać. Będziesz mogła z tym żyć, Isabelle? Nie złamię ci serca?

– Będę mogła z tym żyć – odpowiedziała łagodnie, choć w głębi duszy mu nie wierzyła i miała nadzieję, że z czasem zmieni zdanie, gdy na nowo pozna ciepło miłości. Ale jego rany były głębsze, niż przypuszczała.

– Więc przyjedź i zostań. Zrezygnuj z pokoju w mieście i zamieszkaj u mnie do wyjazdu. W galerii nic nie mów. – I tak w sierpniu ją zamykali, to dlatego Isabelle kończyła staż pod koniec lipca. – Co powiesz ojcu?

– Coś wymyślę, na przykład, że poprosili mnie, żebym została w sierpniu na dyżurze. Zrozumie. Nigdy nie staje mi na drodze, jeżeli coś chcę zrobić, zwłaszcza jeżeli dzięki temu mogę się czegoś nauczyć albo zyskać doświadczenie, które później będzie dobrze wyglądało w moim CV. – Nigdy wcześniej nie okłamała ojca, ale teraz była skłonna to zrobić, żeby tylko być z Putnamem. Zrobiłaby dla niego wszystko. Potrzebował jej, a ona pragnęła jego.

Trzy dni później przyjechała pociągiem z obiema swoimi walizkami. Książki odesłała do domu, do Newport, wraz z niewielką ilością pamiątek zgromadzonych przez rok w Paryżu. Putnam przyjechał po nią na dworzec swoim srebrnym rollsem, a Marcel miał zdumioną minę, gdy się zjawiła. Putnam nie uprzedził go, że Isabelle wprowadza się na miesiąc i poprosił Marcela, żeby zaniósł jej rzeczy do jednego z pokojów gościnnych, by zapewnić jej przestrzeń. Noce i tak miała spędzać w jego sypialni. Otworzyła okiennice, wszystko odświeżyła, do wazonów wstawiła kwiaty z ogrodu i rozstawiła je w pokojach, z których korzystał Putnam i nagle wniosła do domu promień słońca. Nawet Marcel od czasu do czasu się uśmiechał.

Ich miesiąc w château był tak idealny, jak go sobie wyobrażali. Kąpali się w morzu, spacerowali i marzyli, pływali jego łodzią. Wybierali się na długie przejażdżki po okolicy, leżeli na plaży przed jego domem i kochali się przez całą noc, aż zasypiali w swoich objęciach. Isabelle nie była dziewicą, jak powiedziała, ale też nie miała wielkiego doświadczenia i Putnam nauczył ją erotycznych cudów, które sam jakby dopiero odkrywał.

Czuła się przy nim całkiem swobodnie, od lat nie śmiał się tak jak przy niej, poranki z nią były cudowne, a noce namiętne. Marcel uśmiechał się teraz na jej widok, widząc, jak uszczęśliwiła jego pracodawcę. Putnam był odmieniony, a w każdym razie tak się wydawało. Mieszkając z nim, lepiej go poznała. Sporo czytał i był obeznany w wielu dziedzinach. I choć nie znosił towarzystwa bliźnich, okazywał głębokie współczucie tym, którym powiodło się gorzej niż jemu i przeznaczał ogromne sumy na cele związane głównie z dziećmi i młodzieżą i dla ludzi żyjących w ekstremalnej biedzie. Płacił na wykarmienie całych wiosek w krajach Trzeciego Świata i na poprawę warunków życia ich mieszkańców. Opowiedział o tym Isabelle, a ona była pod wielkim wrażeniem. Był dobrym człowiekiem, poświęcał się czynieniu dobra na świecie i nie oczekiwał za to uznania. Nigdy nie pracował, zajmował się zarządzaniem swoimi inwestycjami i działalnością charytatywną na szeroką skalę.

Gdy sierpień dobiegał końca, oboje zderzyli się z rzeczywistością. Isabelle obiecała ojcu, że wróci na weekend Święta Pracy, a Putnam, zgodnie z danym na początku słowem, nie poprosił jej, żeby została. Skrycie liczyła, że to zrobi, albo że będzie mu tak źle po jej wyjeździe, że zacznie ją błagać, żeby wróciła, ale on postawił sprawę uczciwie. Chciał spędzić z nią miesiąc, i to wszystko.

W ostatnią wspólną noc trzymał ją w objęciach i płakał.

– Nie chcę, żebyś wyjeżdżała – powiedział zbolałym głosem, który rozdarł jej serce. – Ale nie mogę cię poprosić, żebyś została. Wiem, że nie mogę tego zrobić, bo tylko cię rozczaruję. W końcu będę musiał się ukryć w mojej jaskini.

– Mogę poczekać – odpowiedziała z płaczem.

– Nie. Nie chcę, żebyś to robiła. Ty należysz do świata, Isabelle, ja nie. Nie mogę. Jesteś młoda i pełna życia. Zasługujesz na wszystko, co życie ma dla ciebie, na wszystkie dobre rzeczy. Potrzebujesz i powinnaś mieć wszystko to, na co ja nie mogę się zdobyć, ani jaki nie mogę być. Nigdy nie zapomnę tych miesięcy z tobą i zawsze będę cię kochał… ale nie możesz zostać. W końcu byś mnie znienawidziła.

– Nigdy cię nie znienawidzę, Put. Kocham cię takiego, jaki jesteś. – Wypowiedziała te słowa szczerze.

– W takim razie musisz wyjechać jutro, nie oglądając się za siebie, nie prosząc o więcej ani nie próbując zostać. Moje serce pojedzie z tobą. Dałem ci to, co najlepsze, nie mam nic więcej, co mógłbym ci ofiarować.

– To mi wystarczy – powiedziała i przez chwilę naprawdę tak myślała, choć w głębi duszy pragnęła więcej, czego on od początku się obawiał. Ale kochała go na tyle, żeby uszanować jego wolę i wyjechać.

Miała łzy w oczach, kiedy następnego dnia żegnała się z Marcelem, a on z grobową miną niósł jej walizki do samochodu.

– Będzie nam pani brakować, mademoiselle – powiedział ponurym tonem i pomachał im, gdy odjeżdżali. Putnam odprowadził ją do pociągu i przytulił tak mocno, że ledwie mogła oddychać, powiedział, że ją kocha i pomógł jej wsiąść z obiema walizkami. Stał i machał jej, dopóki go widziała. Gdy znalazła się w Paryżu, autobusem pojechała na lotnisko i poczuła się zagubiona, gdy na nie dotarła ze złamanym sercem. Putnam obawiał się, że tak będzie. Ale wyjeżdżała, tak, jak mu obiecała. Zadzwoniła do niego z lotniska, ale Marcel powiedział, że jest na jachcie i jeszcze raz życzył jej bezpiecznej podróży. Wsiadła do samolotu do Bostonu, oszołomiona tym, jak bardzo kocha Putnama, tymi trzema miesiącami, które z nim spędziła, a zwłaszcza ostatnim, który przeżyli pod jednym dachem. Ale tak jak uprzedził ją na początku, sen dobiegł końca. Putnam dotrzymywał słowa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: