Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szefowa wszystkich szefów - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
13 lipca 2023
Ebook
36,90 zł
Audiobook
46,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szefowa wszystkich szefów - ebook

Marek pracuje jako przedstawiciel handlowy. Zarabia sporo, ale nie na tyle dużo, by pozwolić sobie na wszystko. Zaczyna doskwierać mu poczucie, że choć dobiega trzydziestki – nie odniósł sukcesu, nie ma nawet własnego mieszkania, a czas przecież biegnie tak nieubłaganie.

Nadchodzi jednak dzień, gdy na skutek splotu wydarzeń Marek doznaje olśnienia. Znajduje sposób, by w szybkim tempie zdobyć to, o czym wcześniej marzył – a nawet więcej! Dużo więcej! Pieniądze, respekt, władzę. Trzeba się tylko wyrwać z systemu. Założyć mafię. I zostać szefem. Tym głównym, którego wszyscy się słuchają, przed którym drżą i który kręci światem.

Plan, może i naiwny, a jednak znajdują się chętni. Najpierw koledzy z pracy, owładnięci myślą zdobycia szybkiej kasy, potem znajomi znajomych. W magazynie, na tyłach manufaktury, powstaje tajne miejsce spotkań. Organizacja rusza. I wtedy pojawia się kobieta…

W tej komedii nie znajdziecie krwawych porachunków, spektakularnych pościgów ani nawet strzelaniny. To komedia ANTYsensacyjna. Uprzejmie prosimy nie brać przykładu z bohaterów!

Polecamy także inną książkę z serii Komedie ANTY: "Zgodne małżeństwo".

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67173-55-1
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Nie wiem, co mi od­biło, że na im­pre­zie fir­mo­wej pod­sze­dłem do na­rze­czo­nej pre­zesa i wy­zna­łem jej mi­łość. To było spon­ta­niczne. Pa­trzy­łem na nią, gdy stała sa­mot­nie, są­cząc le­ni­wie drinka. Mia­łem wra­że­nie, że jest smutna. To aku­rat mnie nie dzi­wiło, bo prze­cież trudno być za­do­wo­lo­nym, gdy ma się za fa­ceta ły­sie­ją­cego, oty­łego, wąt­pli­wej urody i w do­datku star­szego o trzy­dzie­ści lat roz­wod­nika z ba­ga­żem ży­cio­wych do­świad­czeń.

Ona była młoda, miała ja­kieś dwa­dzie­ścia sześć lat, może dwa­dzie­ścia osiem – tyle co ja. I była ładna. Miała piękną twarz, cza­sem zbyt krzy­kli­wie uma­lo­waną, ale na­dal ładną, z wą­skimi de­li­kat­nymi ustami, które czę­ściej ukła­dały się w kre­skę niż uśmiech, co zwra­cało moją uwagę i po­zwa­lało snuć do­my­sły.

Była drob­nej po­stury, ale bar­dzo zgrabna. I no­siła ubra­nia, które pod­kre­ślały wszyst­kie za­lety fi­gury.

Wie­dzia­łem, że ma na imię Julka, chyba od Ju­lii albo od Ju­lity. Bor­cuch mó­wił na nią „Myszko”.

Nie pa­so­wali do sie­bie. Wy­obra­ża­łem so­bie, że ona bar­dzo się z nim mę­czy. Że sama nie wie, dla­czego z nim jest. Może drę­czył ją brak wiary w sie­bie i dla­tego za­do­wo­liła się na­szym pre­ze­sem, bę­dą­cym już u schyłku ży­cia. Wie­kowo nie był aż tak stary, w końcu pięć­dzie­siąt sześć lat to dla nie­któ­rych do­piero śro­dek, a na­wet po­czą­tek, ale Bor­cuch wy­glą­dał na scho­ro­wa­nego. Miał bladą twarz i pod­krą­żone oczy. Z po­wodu nad­wagi, a za­pewne też wielu in­nych cho­rób, któ­rych się tylko do­my­śla­łem – cu­krzycy, nad­ci­śnie­nia – pu­chły mu nogi i dło­nie. Cza­sem od­no­siło się wra­że­nie, że za chwilę pęk­nie. Nie było w nim daw­nej ener­gii, na­wet gdy znaj­do­wał się przy na­rze­czo­nej. Wy­raź­nie ucho­dziło z niego ży­cie. Ob­sta­wia­łem więc, że długo już gość nie po­cią­gnie.

A mo­gła mieć każ­dego. Z jej urodą, a na­wet z tym dziec­kiem, które miała z kimś in­nym, mo­głaby zna­leźć so­bie od­po­wied­niego – mło­dego, ener­gicz­nego, przy­stoj­nego – fa­ceta, cho­ciażby mnie.

Było mi jej żal, że musi spę­dzać czas z tym dzia­dem. O tym, że spę­dza z nim czas także w łóżku, wo­la­łem w ogóle nie my­śleć. Cza­sem, gdy po­ja­wiał mi się w gło­wie taki nie­chciany ob­raz, wy­obra­ża­łem so­bie, że ona pod­czas seksu z Bor­cu­chem za­myka oczy i my­śli o kimś przy­stoj­niej­szym, na przy­kład o mnie.

Nie wiem wpraw­dzie, czy w ogóle mnie ko­ja­rzyła, bo prze­cież ni­gdy nie zo­sta­li­śmy so­bie przed­sta­wieni. Pa­trzy­łem na nią do­tąd tylko zza swo­jego biurka, kiedy przy­cho­dziła cza­sem do firmy, w po­rze lun­chu i ra­zem z Bor­cu­chem szli na obiad do re­stau­ra­cji.

Kiedy więc zo­ba­czy­łem ją na tej im­pre­zie, naj­pierw w to­wa­rzy­stwie Bor­cu­cha i ich zna­jo­mych, a póź­niej samą, po­my­śla­łem, że to moja szansa. Albo że to jej szansa. Albo że to szansa dla nas obojga. Wła­ści­wie nie wiem, co so­bie po­my­śla­łem, bo nie przy­glą­da­łem się wła­snym my­ślom. Po pro­stu pod­sze­dłem do niej, gdy tylko nada­rzyła się ku temu oka­zja. Może my­śla­łem, że ona na to czeka? Może wy­obra­ża­łem so­bie, że je­stem ni­czym ten książę na ru­maku, który wy­rwie ją z rąk smoka? Nie mam po­ję­cia, co mną wtedy po­wo­do­wało. Nie by­łem na­wet prze­cież pi­jany, le­d­wie na­po­częte dru­gie piwo nie da­wało oznak upo­je­nia. Trzy­ma­łem się pew­nie i choć przez mo­ment bły­snęła myśl, że może pre­zes w tym cza­sie wróci i nie zdą­żymy uciec, nim zdzieli mnie w twarz, to nie ba­łem się ta­kiego sce­na­riu­sza. Na­wet widmo ewen­tu­al­nej utraty pracy nie było dla mnie prze­szkodą.

Pod­sze­dłem z lek­kim uśmie­chem. Spoj­rzała na mnie bez szcze­gól­nego za­in­te­re­so­wa­nia, jej oczy nie wy­ra­żały do­słow­nie nic, a usta miała jak zwy­kle uło­żone w neu­tralną kre­skę.

– Do­bry wie­czór – przy­wi­ta­łem się zmy­sło­wym gło­sem.

Ona tylko ski­nęła głową, po czym od­wró­ciła wzrok, wy­pa­tru­jąc ko­le­ża­nek lub na­rze­czo­nego.

– Do­bry wie­czór – po­wtó­rzy­łem. – Piękny wie­czór. Nie taki piękny jak ty... – Za­wa­ha­łem się, czy wy­pada zwra­cać się do niej po imie­niu, ale prze­cież by­li­śmy w po­dob­nym wieku.

– Słu­cham? – spy­tała, pa­trząc te­raz na mnie. Udało mi się jed­nak zwró­cić jej uwagę.

– Po­wie­dzia­łem, że wie­czór jest piękny. Ale byłby pięk­niej­szy, gdy­by­śmy stąd ucie­kli. Za­ko­cha­łem się w to­bie, nie mogę prze­stać o to­bie my­śleć – wy­szep­ta­łem, na­chy­la­jąc się ku niej.

O mało nie za­krztu­siła się drin­kiem. Po­tem spoj­rzała na mnie z góry. Nie wiem, jak to moż­liwe, bo prze­cież była o głowę niż­sza. A jed­nak mia­łem wra­że­nie, że jest po­nad mną i pa­trzy na mnie z góry. W jej wzroku było coś nie­po­ko­ją­cego.

– Za wy­so­kie progi jak na twoje nogi – wy­ce­dziła zdu­mie­wa­jąco lekko, a przy tym z taką pew­no­ścią sie­bie, jakby nie miała co do swo­ich słów żad­nych, ale to żad­nych wąt­pli­wo­ści.

Wtedy przy­szły jej dwie ko­le­żanki. Za­in­te­re­so­wały się, kim je­stem, a ona coś tam im od­po­wie­działa, chyba że je­stem ni­kim i że pod­bi­jam do niej, że je­stem ja­kiś chyba wa­riat. Śmiały się, nie­mal za­no­siły się tym śmie­chem. Py­tały, z czym do lu­dzi, i to py­ta­nie chyba skie­ro­wane było do mnie.

Ale le­dwo co­kol­wiek sły­sza­łem. Tylko ten śmiech.

Na­zwała mnie ni­kim. NI­KIM?

Kurwa mać. Ja pier­dolę.

A ten łysy ob­lech to niby jest ktoś? Bo jest pre­ze­sem?

Kiedy wra­ca­łem do swo­jego sto­lika, nie­mal na oślep, ogłu­szony fa­talną re­ak­cją tych ko­biet, sta­ra­łem się trzy­mać pion. To zna­czy sze­dłem pro­sto, ale we­wnątrz czu­łem się przy­gięty, nie­mal zno­kau­to­wany. Jak­bym do­stał pię­ścią w brzuch.

W po­ło­wie drogi, gdy mi­ja­łem ko­legę z działu pro­duk­cji, jed­nego z tych typ­ków, któ­rzy na­wet na im­prezy fir­mowe przy­cho­dzą w ro­bo­czych blu­zach, za­uwa­ży­łem, że na mnie spoj­rzał. Po pro­stu uniósł wzrok i spoj­rzał. Zwy­czaj­nie, prze­lot­nie, jak na prze­cho­dzą­cego obok. Ale mnie to tak wkur­wiło, że pod­sko­czy­łem do niego, chwy­ci­łem za tę bluzę i mia­łem ochotę mu przy­wa­lić. Opa­no­wa­łem się jed­nak.

– Pier­dol się – wy­ce­dzi­łem wprost do jego ucha.

Był prze­ra­żony, nie­mal sły­sza­łem, jak bije mu serce. Pa­trzył na mnie oczami jak spodki.

– O co ci cho­dzi, stary? – spy­tał.

Ale ze mnie już tro­chę ze­szło to ci­śnie­nie. Po­lu­zo­wa­łem uścisk.

Na­gle po­czu­łem, jak ktoś mnie ła­pie za ma­ry­narkę.

– Masz pro­blem, fra­je­rze? – Usły­sza­łem agre­sywny głos za ple­cami.

To byli ko­le­dzy tam­tego, wszy­scy z działu pro­duk­cji, w ta­kich sa­mych blu­zach, tro­chę już pod­chmie­leni. Ale wa­leczni. Mimo że je­den w oku­la­rach.

Ro­zej­rza­łem się za wła­snymi ko­le­gami. Stali nie­opo­dal, wpa­tru­jąc się w nas z cie­ka­wo­ścią. Ża­den się nie ru­szył, żeby mi po­móc.

– Szu­kasz za­czepki? – do­py­ty­wał je­den z tych z pro­duk­cji. – To da­waj, da­waj, po­każ, co po­tra­fisz. – Za­czął pod­ska­ki­wać i wy­su­wać ręce zwi­nięte w pię­ści jak bok­ser.

– Nie szu­kam za­czepki – wy­ja­śni­łem, sta­ra­jąc się, żeby mój głos brzmiał te­raz spo­koj­nie. Co tu dużo ga­dać, nie mia­łem z nimi szans, a nie chcia­łem wzbu­dzać sen­sa­cji wśród go­ści i nie­do­szłej uko­cha­nej.

– Prze­proś ko­legę, lesz­czu – na­ka­zał oku­lar­nik.

– Prze­pra­szam – wy­du­ka­łem i spu­ści­łem wzrok. Chcia­łem odejść, ulot­nić się, znik­nąć.

Na­prawdę nie wiem, co mi strze­liło, żeby pod­ry­wać na­rze­czoną szefa, a wkrótce po­tem na­wrzu­cać ko­le­dze z działu pro­duk­cji.

To nie był mój naj­lep­szy wie­czór.

A jed­nak je­den z tych, które dzięki splo­tom róż­nych wy­da­rzeń po­tra­fią wpły­nąć na resztę ży­cia.

**

Czu­łem nie­smak. Do sie­bie i do świata. Za to, jak ten świat mnie dziś po­trak­to­wał. I za to, jak ja po­trak­to­wa­łem sie­bie. Czu­łem nie­smak do wszyst­kich ko­biet, wciąż w uszach brzmiał mi śmiech Julki i jej ko­le­ża­nek. Wciąż dźwię­czało mi w uszach słowo „NIKT”. By­łem dla nich ni­kim.

Po­wi­nie­nem ja­koś się od­wi­nąć, coś po­wie­dzieć. Coś, co po­szłoby im w pięty. Ale nie umia­łem, za­wsty­dziły mnie. Nie tak miał się po­to­czyć ten wie­czór. Za­bra­kło mi pew­no­ści sie­bie. Uwa­żam się za lep­szego od Bor­cu­cha, a jed­nak pod­skór­nie wy­czu­łem, że nie mam z nim szans. Dla nich by­łem ni­kim, ran­do­mem z działu han­dlo­wego, ude­rza­ją­cym do na­rze­czo­nej pre­zesa.

Czu­łem też nie­smak z po­wodu nie­pod­ję­cia rę­ka­wicy. Oku­lar­nik, drobny i nieco już za­wiany, wy­zwał mnie na po­je­dy­nek. A ja stchó­rzy­łem. Bo czu­łem się nie­pew­nie. Bo on, choć drobny i nie­po­zorny, był jed­nak wa­leczny i miał obok sie­bie ko­le­gów. Moi kum­ple pa­trzyli tylko. Jakby byli w ki­nie, bra­ko­wało im tylko po­pcornu.

Spy­ta­łem póź­niej, dla­czego mnie nie wsparli. Po­wie­dzieli, że wzięli tę sy­tu­ację za żart. Bo kto nor­malny ry­zy­ko­wałby bi­ja­tykę na im­pre­zie fir­mo­wej, pod okiem pre­zesa, prze­cież to mo­głoby skoń­czyć się zwol­nie­niem z pracy, a w tych cza­sach nie­ła­two o nową. A kre­dyty każdy ma.

No tak, więc znów pre­zes górą. Jak król. Na­wet kum­ple sprze­da­liby mnie przy pierw­szej oka­zji. Albo da­liby mnie za­bić oku­lar­ni­kowi. Bo praca.

Kuźwa. Co za świat.

Wy­sze­dłem stam­tąd, choć im­preza do­piero się roz­krę­cała i wła­śnie po­dali gu­lasz. By­łem głodny, bo te ka­na­peczki, które ser­wo­wano o dwu­dzie­stej jako star­ter, były bez­na­dziej­nie małe i wszy­scy cze­kali na praw­dziwe żar­cie. Do­cho­dziła dwu­dzie­sta druga. Ten gu­lasz za­pla­no­wano aż tak późno chyba z oszczęd­no­ści. Może pre­zes miał na­dzieję, że więk­szość go­ści się wy­kru­szy i mało kto zje, ale wszy­scy zo­stali. Poza mną.

Zde­cy­do­wa­łem się wra­cać do domu pie­chotą. Chcia­łem ochło­nąć, a ruch za­wsze do­brze mi ro­bił. Poza tym z Sa­skiej Kępy, gdzie od­by­wała się im­preza – do Śród­mie­ścia, gdzie wy­naj­mo­wa­łem miesz­ka­nie, nie było da­leko. Czter­dzie­ści mi­nut, może go­dzina. Wy­star­czyło przejść przez most i po­tem skrę­cić na Po­wi­śle. Mia­łem na­dzieję, że po szyb­kim mar­szu i do­tle­nie­niu mó­zgu chłod­nym, choć pra­wie już ma­jo­wym po­wie­trzem mój umysł nieco się uspo­koi i wpłyną do niego ja­śniej­sze my­śli.

Sze­dłem ener­gicz­nie, a za­ra­zem nie­spiesz­nie, wdy­cha­jąc po­wie­trze no­sem, a wy­dy­cha­jąc ustami. Ta me­toda po­dobno jest naj­bar­dziej sku­teczna na stres. Mia­sto jesz­cze nie spało, wciąż jeź­dziły tram­waje i au­to­busy. Spa­ce­ro­wi­czów jed­nak o tej po­rze było już zde­cy­do­wa­nie mniej. Przez most sze­dłem sam, co było tro­chę zdu­mie­wa­jące, bio­rąc pod uwagę fakt, że pod mo­stem tęt­niło ży­cie. Mło­dzież chyba już czuła ma­jówkę, roz­pa­lano pierw­sze ogni­ska i – mimo chłodu – za­bawa na nad­wi­ślań­skich pla­żach trwała w naj­lep­sze.

Ale most był wy­lud­niony. Tu­taj zbyt wiało dla pie­szych. Ja też ża­ło­wa­łem, że nie mam czapki ani kap­tura. Uszy mar­zły jak zimą.

By­łem już nie­mal w po­ło­wie. Od­dy­cha­łem mia­rowo, skon­cen­tro­wany na od­de­chu. Tro­chę zmę­czony, bo ta­kie od­dy­cha­nie wcale nie jest swo­bodne. Przy­sta­ną­łem więc, żeby dać płu­com od­po­cząć. Pode mną czarna toń, nade mną nie­wi­doczne gwiazdy. Po bo­kach gdzie­nie­gdzie skrzące się ogni­ska, a w od­dali świa­tła mia­sta. Być może byłby to przy­jemny wi­dok, ale nie dziś, kiedy uszy nie­mal mi za­mar­zły. Roz­wa­ża­łem na­wet, czy nie wsiąść do ostat­niego tram­waju.

Na­gle mój wzrok za­re­je­stro­wał coś nie­ty­po­wego. Świa­do­mość jesz­cze nie po­tra­fiła roz­szy­fro­wać tego ob­razu, ale w głębi po­czu­łem nie­po­kój.

To był męż­czy­zna.

Za­uwa­ży­łem go ką­tem oka. Ja­kieś cztery me­try z pra­wej. Zer­k­ną­łem po­now­nie.

Stał i – po­dob­nie jak ja – pa­trzył w wodę.

Tyle że on stał po dru­giej stro­nie ba­rierki.

Kurwa!

W tej chwili nie czu­łem już uszu, jakby od­mar­zły. Całe ciało mi się roz­grzało, chyba ad­re­na­liną. Serce za­częło moc­niej bić.

O kurde, kurde! Co mam ro­bić? Po cho­lerę, sze­dłem przez ten most, te­raz mu­szę pod­jąć de­cy­zję.

Fa­cet to się od­chy­lał, to wra­cał do po­zy­cji, jakby nie­zde­cy­do­wany. Albo jakby od­li­czał do skoku.

Trzy­mał się ba­rierki i wy­glą­dał tro­chę jak Bat­man, tak mi się sko­ja­rzyło, cho­ciaż nie miał żad­nego dzi­wacz­nego stroju, był w gar­ni­tu­rze. Ele­gan­cik.

W pierw­szym od­ru­chu chcia­łem spy­tać, czy mu nie zimno. Po­tem my­śli za­częły na­pły­wać mi jak osza­lałe. Co ro­bić w ta­kiej sy­tu­acji, jak go po­wstrzy­mać? Krzyk­nąć: „Nie skacz! Każdy pro­blem jest do roz­wią­za­nia!”. A je­śli on wi­dzi to ina­czej? Cho­lera ja­sna, mo­głem zo­stać w tym klu­bie!

Mam mu zro­bić wy­kład o war­to­ści ży­cia? Ale nie je­stem prze­cież psy­cho­lo­giem.

Od­chy­lał się i wra­cał – jak dziecko cier­piące na cho­robę sie­rocą. Bu­ja­nie, bu­ja­nie.

Może po­wi­nie­nem iść da­lej, udać, że go nie wi­dzia­łem? Niech się tak buja sam.

A je­śli sko­czy? To sko­czy. Mnie prze­cież nic do tego.

Ale sta­łem jak spa­ra­li­żo­wany. Cho­lerny most. Pu­sty. Ostatni tram­waj prze­je­chał.

Z cze­lu­ści wspo­mnień wy­do­były się na­gle na­uki z ja­kie­goś han­dlo­wego szko­le­nia. Przy­kuć uwagę. Trzeba przy­kuć uwagę. Wło­żyć stopę w drzwi, po­tem już pój­dzie.

Gość od­chy­lał się co­raz moc­niej, ką­tem oka wi­dzia­łem, że jego dło­nie już pra­wie od­kle­jają się od ba­rierki.

– Niech pan stąd nie ska­cze! Tu nie można! Jest za­kaz! – krzyk­ną­łem, ale nie za gło­śno, żeby go nie wy­stra­szyć. Mój głos był jed­nak zde­cy­do­wany i sta­now­czy.

Fa­cet spoj­rzał na mnie, zdzi­wiony.

– Ale co nie można? – spy­tał.

– Ska­kać. Jest za­kaz.

– Za­kaz ska­ka­nia do Wi­sły? – Prze­krzy­wił głowę. Moc­niej chwy­cił się ba­rierki.

Brawo ja! Po­sze­dłem za cio­sem.

– Z tego mo­stu nie można. Nie sły­szał pan?

– Nie.

– Jest za­kaz. Już od roku! Stąd prąd nie­sie aż pod Płock, a tam Wi­sła za­kręca, two­rzy roz­wi­dle­nie i ciała za­trzy­mują się na wy­sepce. Wła­dze Płocka wy­sto­so­wały apel do władz sto­licy o za­kaz, bo miały dość uprzą­ta­nia war­szaw­skich tru­pów.

– Co pan opo­wiada? – zdzi­wił się.

Wiem, durna hi­sto­ria, ale nic lep­szego nie przy­szło mi do głowy, a to przy­naj­mniej ścią­gnęło jego uwagę. Za­in­te­re­so­wał się. Na­prawdę na mnie pa­trzył. I prze­stał się od­chy­lać w stronę rzeki.

– Dziwne, że pan nie sły­szał – po­wie­dzia­łem nieco już spo­koj­niej, ro­biąc jed­no­cze­śnie mały krok w jego kie­runku. Ma­leńki, po­su­wi­sty, nie­mal nie­zau­wa­żalny, by go nie wy­stra­szyć.

– A z tam­tego można ska­kać? – spy­tał, po­ka­zu­jąc brodą most Ła­zien­kow­ski.

– Tak, tam można. Tam jest mie­li­zna. Po­zwa­lają ska­kać, bo ciało da­leko nie od­pły­nie, w tam­tym miej­scu War­szawa sprząta – wy­ja­śni­łem, sta­ra­jąc się, żeby mój głos brzmiał pew­nie. Mia­łem na­dzieję, że tym spo­so­bem ku­pię czas. Je­śli fa­cet zde­cy­duje się na skok z in­nego mo­stu, bę­dzie po­trze­bo­wał się tam prze­mie­ścić, w tym cza­sie za­wia­do­mię od­po­wied­nie służby. Grać na czas, grać na czas – po­wta­rza­łem w my­ślach.

Po­krę­cił głową, wpa­tru­jąc się w most Ła­zien­kow­ski. W tym cza­sie zro­bi­łem ko­lejny po­su­wi­sty kro­czek.

– Prze­cież to głu­pota – stwier­dził. – Abs­trak­cja. Ab­surd.

– A bo to jedna w tym kraju? – przy­zna­łem.

– A je­śli jed­nak sko­czę stąd? To co?

– Kara. Grzywna. Ol­brzy­mia.

Ko­lejny kro­czek. By­łem już pra­wie dwa me­try od niego.

– Grzywna dla nie­bosz­czyka? – spy­tał przy­tom­nie.

– Dla ro­dziny. Prze­cież ciało zo­sta­nie zi­den­ty­fi­ko­wane. Z pew­no­ścią ma pan do­ku­menty.

– Ach! – krzyk­nął, wy­szar­pu­jąc lewą dło­nią port­fel z kie­szeni ma­ry­narki. Od­rzu­cił go na ulicę.

– I tak zi­den­ty­fi­kują – po­wie­dzia­łem. – Poza tym... – Przy­bra­łem miękki ton, bar­dziej życz­liwy, ro­biąc jed­no­cze­śnie na­stępny po­su­wi­sty mały krok. – Po co ska­kać?

– Je­stem zmę­czony – wy­szep­tał, nie­mal bez­gło­śnie, ale usły­sza­łem.

– Może dziś czuje się pan nie naj­le­piej, ale ju­tro... Ju­tro też jest dzień – po­cie­szy­łem. – Ju­tro bę­dzie le­piej.

– Ju­tro... – par­sk­nął. Spoj­rzał na mnie li­to­ści­wie. – Za­pa­mię­taj, młody czło­wieku. Dziś jest wczo­raj­szym ju­trem.

Nie ogar­ną­łem. To było za trudne w tym mo­men­cie. Nie wie­dzia­łem, co od­po­wie­dzieć, dla­tego po pro­stu do­bie­głem do niego i chwy­ci­łem za ra­miona.

Ale on wtedy sko­czył. Wy­śli­znął mi się z rąk.

– Ja pier­dolę – syk­ną­łem, po­dą­ża­jąc wzro­kiem w dół. Na­wet nie usły­sza­łem pla­sku. Nic. By­łem tak prze­jęty, że mój mózg na chwilę chyba się wy­łą­czył.

Prze­bie­głem na drugą stronę mo­stu, co wcale nie było ta­kie pro­ste, zwa­żyw­szy na prze­jeż­dża­jące sa­mo­chody i tory tram­wa­jowe. Wy­chy­li­łem się, ale nic nie do­strze­głem w ciem­nej toni rzeki.

Nie wie­dzia­łem, co ro­bić.

Na­gle mój wzrok padł na port­fel rzu­cony przez fa­ceta na ulicę i na nim się skon­cen­tro­wa­łem. Nie wiem dla­czego, po pro­stu chcia­łem go oca­lić, przy­naj­mniej tę rzecz. No do­bra, po ci­chu li­czy­łem, że jest tam go­tówka. Fa­cet nie wy­glą­dał na bied­nego.

Rzu­ci­łem się na ten port­fel, ry­zy­ku­jąc ży­ciem, bo le­żał do­kład­nie na środku jezdni pro­wa­dzą­cej do Śród­mie­ścia. Le­d­wie go pod­nio­słem i od­bie­głem na chod­nik, za­dzwo­nił mój te­le­fon. Od­ru­chowo, zu­peł­nie bez­myśl­nie ode­bra­łem po­łą­cze­nie. Ma­mu­sia.

Mama za­wsze ka­zała na­zy­wać się „ma­mu­sią”, we­dług niej ta­kie okre­śle­nie wy­ka­zy­wało mię­dzy nami sil­niej­szy zwią­zek, niż gdy­bym na­zy­wał ją po pro­stu „mamą”. Oczy­wi­ście ta­kie na­zew­nic­two było bar­dziej pod są­sia­dów niż fak­tycz­nie od­zwier­cie­dlało na­szą bli­skość. Żeby się jed­nak z nią nie spie­rać, zga­dza­łem się na to i mó­wi­łem do niej „ma­mu­siu”. Była wtedy szczę­śliwa i mo­gła się chwa­lić, że syn zwraca się do niej w ten spo­sób. A są­siadki piały z za­chwytu i py­tały: „Wan­dziu, jak tego do­ko­na­łaś?”. I mama, par­don, ma­mu­sia, tłu­ma­czyła, że mó­wię tak do niej z mi­ło­ści.

Ja­sne.

Przy­mu­siła mnie. Wy­cho­wała mnie jak psa Paw­łowa. Kiedy py­ta­łem: „Mamo, zro­bisz mi ka­napki?”, uda­wała, że nie sły­szy. Do­piero kiedy zmie­nia­łem formę na: „Ma­mu­siu, zro­bisz mi ka­napki?”, re­ago­wała. Cza­sem kor­ciło mnie, żeby sa­memu so­bie ro­bić te ka­napki, na złość jej, żeby nie mu­sieć ma­mu­sio­wać, ale sa­mo­dziel­nie zro­bione nie by­łyby pew­nie tak smaczne. Ma­mu­sio­wa­łem więc, żeby do­stać je­dze­nie, kie­szon­kowe, czy­ste ubra­nia.

Do­piero gdy prze­pro­wa­dzi­łem się do War­szawy i kilku ko­le­gów, sły­sząc moją roz­mowę te­le­fo­niczną z „ma­mu­sią”, uśmiech­nęło się zna­cząco pod no­sem, za­prze­sta­łem ma­mu­sio­wa­nia w miej­scach pu­blicz­nych. Mama oczy­wi­ście ob­ra­żała się wtedy, wma­wia­jąc mi, że War­szawa ma na mnie zły wpływ. Cały czas po­wta­rzała, że mu­szę uwa­żać, by nie wpaść w złe to­wa­rzy­stwo. Bała się, że­bym nie za­prze­pa­ścił ca­łej tej pracy, jaką wy­ko­na­łem, by stać się „kimś”. Bo dla ro­dzi­ców i ich są­sia­dów by­łem „kimś”. Jako je­dyny bo­wiem spo­śród ko­le­gów z po­dwórka skoń­czy­łem stu­dia, do­sta­łem pracę i na­wet dys­po­no­wa­łem sa­mo­cho­dem służ­bo­wym.

Dla sie­bie jed­nak nie by­łem „kimś”. Dla sie­bie by­łem ni­kim, szcze­gól­nie dziś, gdy nie dość, że zo­sta­łem upo­ko­rzony na im­pre­zie, to jesz­cze nie udało mi się ura­to­wać czło­wieka przed sko­kiem. By­łem ni­kim.

– Halo! – krzyk­ną­łem do słu­chawki nie­zbyt mi­łym to­nem.

– Wy­bacz, że o tej po­rze, synku – ka­jała się mama... ma­mu­sia. – Ale wła­śnie się z oj­cem za­sta­na­wiamy, czy wy­bie­rasz się do nas na ma­jówkę? Bo chcie­li­by­śmy wy­je­chać, wła­śnie roz­ma­wiamy, bo dzwo­niła cio­cia Kry­sia i za­pro­siła nas, to zna­czy mnie i ojca. Ale je­śli chcesz przy­je­chać...

– Gość rzu­cił się z mo­stu. Na mo­ich oczach. Kuźwa.

– Jaki gość? Gdzie je­steś, synku? – za­nie­po­ko­iła się mama.

– Z im­prezy wra­cam, pie­chotą. Mo­stem sze­dłem i on tam stał. Za ba­rierką. Mu­szę chyba za­dzwo­nić po po­li­cję? Ka­retkę? Straż po­żarną? Nie wiem. Nie wiem, cho­lera ja­sna. Rzu­cił się. Do Wi­sły.

– O mój Boże! – krzyk­nęła mama. – Sły­szysz, Wło­dziu? – za­wo­łała ojca.

– Prze­żył? – do­py­ty­wał oj­ciec.

– Nie wiem. Chyba nie. Na pewno nie... – stwier­dzi­łem.

– Ni­g­dzie nie dzwoń! – za­ko­men­de­ro­wał tata. – Będą cię cią­gać po ko­mi­sa­ria­tach, żyć nie da­dzą. Fa­ce­towi już nie po­mo­żesz. Sko­czył to sko­czył.

– Tata ma ra­cję, idź stam­tąd. Co za okropne mia­sto! Ale nie wra­caj pie­chotą, za­mów tak­sówkę.

– Żad­nej tak­sówki – wciął się tata. – To ma­fia. Ze­drą z niego, ob­wiozą przez pół War­szawy, sły­sza­łem o ta­kich.

– Już ta­kich nie ma – przy­po­mnia­łem.

– Ooo, uwa­żaj, że­byś się nie po­my­lił. Wszę­dzie są. I tylko czy­hają, wiem, co mó­wię. Zo­ba­czy, że je­steś za­afe­ro­wany i może stra­ci­łeś czuj­ność, i na­kręci na ten swój licz­ni­czek do­dat­kowe stówki. Już ja ich znam, ma­fia!

Ma­fia. Oj­ciec wszę­dzie wi­dział ma­fię. Od­kąd pa­mię­tam, na­zy­wał tak więk­szość grup za­wo­do­wych i spo­łecz­nych, do któ­rych on nie na­le­żał. Ta­kie po­strze­ga­nie po­głę­biło mu się, kiedy le­żał w szpi­talu po wy­padku, któ­remu uległ w pracy. Le­ka­rze – biała ma­fia czy­hali wtedy po­dobno, żeby go szybko oskó­ro­wać, wy­jąć przy­datne na­rządy, które można by­łoby ko­muś opchnąć. Ale się nie dał. Po­noć cu­dem, bo było bli­sko.

Kiedy w tam­tym cza­sie cho­dzi­łem do ap­teki, żeby mu wy­ku­pić le­kar­stwa, a nie wszyst­kie były re­fun­do­wane, na­zy­wał far­ma­ceu­tów ma­fią w far­tu­chach. Była też ma­fia są­dow­ni­cza, ka­sta, która nie przy­znała mu od­po­wied­nio wy­so­kiego od­szko­do­wa­nia. Ojca nie stać było na do­brego praw­nika, w prze­ci­wień­stwie do firmy ubez­pie­cze­nio­wej, która dys­po­no­wała pro­fe­sjo­na­li­stami w tej dzie­dzi­nie. Re­ki­nami, któ­rzy prze­ko­nali sąd, że wy­pa­dek po czę­ści był ojca winą, skoro sam wy­brał so­bie taki za­wód, czyli był sto­la­rzem i sam so­bie tę rękę uciął. Ma­fia praw­ni­cza, niech ich chuj trza­śnie – mó­wił oj­ciec wście­kły.

I miał ra­cję. Z pie­nię­dzy, które do­stał, nie był w sta­nie nas utrzy­mać, a trudno o pracę w za­wo­dzie sto­la­rza, kiedy się nie ma ręki.

Do­brze, że mama pra­co­wała, ina­czej by­łoby kru­cho. Oj­ciec wpraw­dzie po pew­nym cza­sie zna­lazł nową pracę – w te­le­mar­ke­tingu, do któ­rego nie po­trze­bo­wał dłoni. Nie zno­sił jed­nak tej ro­boty, nie­na­wi­dził jej. Jako były sto­larz nie po­sia­dał kom­pe­ten­cji do ko­mu­ni­ka­cji z ludźmi. By­wało, że pusz­czały mu nerwy przy tej słu­chawce, ale za­ci­skał zęby, żeby za­ro­bić parę zło­tych. Swo­ich sze­fów na­zy­wał oczy­wi­ście ma­fią, wy­zy­ski­wa­czami. Bar­dziej jed­nak nie­na­wi­dził roz­mów­ców, pa­ta­ła­chów – jak zwykł o nich mó­wić, kiedy nie miał za­mó­wień. Zda­rzało się, że i im da­wał wy­kłady na te­mat ma­fii, a kon­kret­nie – ma­fij­nego dzia­ła­nia skle­pów sta­cjo­nar­nych, co cza­sem (choć rzadko) przy­no­siło efekt i wpa­dało mu za­mó­wie­nie na te garnki, które sprze­da­wał.

W sze­ro­kiej ga­mie ma­fio­sów znaj­do­wali się także księża – czarna ma­fia lub ma­fia w su­tan­nach, jak mó­wił, dla­tego nie po­zwo­lił na po­moc, któ­rej chciał mu udzie­lić nasz pro­boszcz i za­trud­nić go, na­wet bez tej ręki, jako po­moc­nika na ple­ba­nii – w ra­mach do­dat­ko­wego za­ję­cia w week­endy.

Była też ma­fia sa­mo­cho­dowa, bo nikt ojcu nie chciał opu­ścić ceny za auto, które so­bie upa­trzył, przy­sto­so­wane do jego no­wego trybu ży­cia.

Było wo­koło mnó­stwo róż­nych ma­fii, które we­dług ojca że­ro­wały na zwy­kłych lu­dziach, wzbo­ga­ca­jąc się ich kosz­tem. I za­wsze mieli le­piej niż on – który miał pod górkę.

Nie zno­sił ma­fii. Ale też chyba skry­cie ją po­dzi­wiał. Pa­mię­tam, że za dzie­ciaka oglą­da­łem ra­zem z nim Ojca chrzest­nego – wszyst­kie czę­ści, Czło­wieka z bli­zną, Don­nie Bra­sco, a po­tem na­wet Ro­dzinę So­prano. Śle­dził losy bo­ha­te­rów z za­par­tym tchem i zwykł po­wta­rzać wtedy: „Patrz, synu, to są praw­dziwi męż­czyźni. A ro­dzina jest naj­waż­niej­sza”.

– Więc przy­je­dziesz do nas na ma­jówkę? – do­py­ty­wała mama. Le­d­wie ją sły­sza­łem, tak by­łem owład­nięty my­ślami o tym, co ro­bić. Za­dzwo­nić na po­li­cję lub po po­go­to­wie czy od­pu­ścić?

– Kiedy ma­jówka? – spy­ta­łem po dłuż­szej chwili, gdy za­nie­po­ko­iła się, że nie od­po­wia­dam.

– Za ty­dzień.

– Nie, to ra­czej nie – od­par­łem od­ru­chowo, bo prze­cież nie mia­łem żad­nych pla­nów na za ty­dzień. – Może jed­nak we­zwę po­li­cję? Może go ura­tują?

– No je­śli masz czas na prze­słu­cha­nia, to so­bie dzwoń – po­wie­dział tata gdzieś w tle. – Ale sam zo­ba­czysz, ta po­li­cyjna ma­fia szybko ze świadka zrobi z cie­bie oskar­żo­nego, żeby im się sta­ty­styki zga­dzały – za­wy­ro­ko­wał.

– A, to nie – przy­zna­łem, przy­spie­sza­jąc kroku. – To jed­nak nie dzwo­nię.

By­łem już nie­mal na końcu mo­stu. Prze­ana­li­zo­wa­łem bły­ska­wicz­nie, że przez te trzy mi­nuty gość zdą­żył za­chły­snąć się wodą, za­mar­z­nąć lub pójść na dno. Nie było sensu wzy­wać służb, bo prze­cież za­nim by go od­na­leźli, upły­nę­łoby pew­nie ko­lejne kilka go­dzin, po któ­rych może na­wet do­pły­nąłby już z nur­tem do Płocka.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------Książki Alek­san­dry Tyl

Mi­łość wy­czy­tana z nut



Aleja Bzów



Szczę­ście pach­nie bzem



Ma­giczne lato



Kar­me­lowa je­sień



Aniel­ska zima



Sza­lona wio­sna



Wschody i za­chody słońca



Leo! Znowu ty? Nie­cny plan



Leo! Znowu ty? Byle do przodu



Zgodne mał­żeń­stwo



Ostat­nia po­dróż

.

PO­WIE­ŚCI OBY­CZA­JOWE, KRY­MI­NAŁY, THRIL­LERY
WCIĄ­GA­JĄCE I NIE­BA­NALNE
ZA­CZY­TAJ SIĘ!

www.pro­zami.pl

Księ­gar­nia wy­sył­kowa
www.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: