Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sześć razy śmierć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Sześć razy śmierć - ebook

Prawdziwą grozę budzi nie tyle śmierć, ile ludzkie szaleństwo i bestialstwo, które znajdują w niej swój finał.

Sześć krótkich historii - sześć brutalnych scen śmierci. Zalewski nie przebiera w środkach i z perwersyjną pasją zagłębia się w mętne pokłady ludzkiej natury. Złożone portrety psychologiczne odpychających bohaterów, balansujących na granicy poczytalności, przerażają swoim prawdopodobieństwem. W każdym z nas czai się zło, a odpowiedzialność za tragedię najczęściej jest rozproszona.

Gratka dla miłośników historii snutych przez Stephena Kinga.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-285-5971-0
Rozmiar pliku: 546 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ŚMIERĆ PO RAZ PIERWSZY

KILOF

Mojemu Synowi

Był rodzinną pamiątką, a jednocześnie symbolem jego popapranego życia. Zwykły kilof, bez którego trudno sobie poradzić w kopalnianych warunkach. Alf nienawidził go z całego serca, mimo że nie użył go ani razu. Pracowali teraz nowoczesnym sprzętem, a ten złom należał do jego dziadka, Sama. Alf Valsted był górnikiem, jak trzy czy nawet cztery pokolenia jego przodków. Valstedowie mieszkali w Montanie od zawsze. To była ich ojczyzna, ich stan - zwany Stanem Skarbów. Nazwa nawiązywała właściwie do bogatych pokładów miedzi, srebra i złota, które znajdowano nadal, choć nie w takich ilościach jak w dawnym Alder Gulch ( obecnie Virginia City). Był także węgiel. Górnictwo węglowe miało tu wieloletnie tradycje. Valstedowie byli jej częścią. Alf nieraz spoglądał na kilof dziadka Grega, wiszący nad kominkiem w ich małym domku.

Jak on mógł tym pracować? - zastanawiał się. – I czego się dorobił? Pylicy płuc i wrzodów na dupie – odpowiadał sam sobie, co w gruncie rzeczy było zgodne z prawdą.

Jego ojciec, Donald Valsted, także wypluł płuca przed sześćdziesiątką. Ale co mieli robić? Polować na niedźwiedzie grizzly, których w Montanie było więcej niż na Alasce? Byli górnikami i mieszkali w górniczej osadzie, która rozwijała się przez całe lata, nie rokując większych nadziei na przyszłość.

Powód był prosty. Największe złoża węgla – najzasobniejsze w całym kraju – znajdowały się na wschodnim krańcu stanu.

Tutaj, gdzie żyli, węgiel występował także, ale w niewielkich, bliskich wyczerpania pokładach. Było jasne, że prędzej czy później ich byt stanie pod znakiem zapytania, choć na razie nie było najgorzej.

Miejscowość nazywała się Blackcreek i leżała na północny zachód od Missouly, pomiędzy Thompson Falls a De Borgia. Dla Valstedów, podobnie jak dla większości tej nędznej dziury, był to cały świat. Czuli się stworzeni do trwania wśród tych gór, które były tak urzekająco piękne, choć odbierały im zdrowie i życie.

Alf Valsted mieszkał w zapadającym się domku rodziców, wraz z żoną Mimsi i dwunastoletnim synem Jonathanem. Nie wiedzieć czemu, nie lubił gówniarza od jego urodzenia. Czasami wołał do niego – Jon, czasami – Natt, ale nigdy nie nazwał go synem. Ani razu.

Mimsi pracowała u starego Snowa w jedynym sklepie, jaki posiadało Blackcreek. Czasami „przynosiła” coś do domu i wtedy mieli święto.

Alf nie zarabiał dużo. Nie dlatego, że nie mógł. Mieli akordowe stawki i niektórym powodziło się nieźle. Ale on nie chciał.

Nie lubił tej roboty od samego początku. Miał w nosie tradycję i amerykański kult sukcesu. Czuł się jak frajer, jak skończony dupek. Nie odczuwał więzi z narodem i innymi takimi pierdołami. Schodził pod ziemię, w głąb niebosiężnych gór, bo musiał. Nie potrafił niczego innego. Takie było jego całe, popieprzone życie. Skończył właśnie czterdzieści lat i uzmysłowił sobie, że w istocie jest nikim.

Swoje frustracje odreagowywał na najbliższych. Robił to zresztą od wielu lat. Mimsi często dostawała baty, ale najczęściej i najbardziej obrywał Jonathan. Alf nigdy mu nie przepuścił. Zawsze znalazł powód, jeśli tylko chciał. A chciał często i coraz częściej. Bił chłopaka bez najmniejszej przyczyny. To pomagało mu przetrwać własne poniżenia i klęski. Nie musiał być pijany. Nie pił. Nie musiał być na prochach. Nie ćpał. Miał po prostu taką cholerną naturę, że kiedy już zaczął bić, nie potrafił skończyć. Jakiś ukryty, wewnętrzny impuls napędzał jego ręce bez użycia woli czy rozsądku.

Zazwyczaj wkrótce potem żałował swojej porywczości, ale kiedy znowu miał dość przeklętego losu, wszystko zaczynało się od nowa. Uważał, że takie jest jego prawo. Tylko raz zrozumiał, że przekroczył wszystkie normy.

***

Było to trzy lata wcześniej. Natt skończył dziewięć lat i Mimsi kupiła mu na urodziny tekturowy model wojennego okrętu do sklejania. Alf na zawsze zapamiętał radość syna. Chłopak palił się do takich rzeczy i miał do tego dar.

Model był spory i skomplikowany. Natt siedział nad nim wiele tygodni. Powstawały burty, pokład, wieże strzelnicze. Pudełko z modelem zawierało flakonik specjalnego lakieru. Po skończeniu montażu należało całość pociągnąć tym superlakierem i tekturowy model mógł wtedy pływać.

Do wodowania nie doszło. Alf zapamiętał tamten dzień, choć usilnie starał się wyrzucić go z pamięci. Pamiętał nawet, że był to wtorek. Nie doszło wtedy bicia. Doszło do czegoś znacznie gorszego.

Wrócił do domu po nocnej zmianie. Mimsi była już w sklepie, a Jonathan w szkole. Alf rozejrzał się po domu. Żona najwidoczniej musiała zaspać - wszędzie walały się fragmenty jej garderoby.

Przeszedł do kuchni. Na stole, zamiast śniadania, piętrzyła się góra brudnych naczyń. Zdarzało się to dość często, ale dziś Alf miał swój zły dzień.

- Co za leniwa ździra! – zaklął. Rzucił bluzę na oparcie krzesła i poszedł na piętro. Chciał się położyć. Czuł się wyjątkowo zmęczony. Po drodze do sypialni zajrzał do pokoju syna. Tutaj również, podobnie jak na dole, zobaczył niezaścielone łóżko i rozrzucone po podłodze ubrania.

Wtedy wpadł w szał. Chwycił tandetną gitarę Natta, którą sam mu podarował i walnął nią o podłogę. Pękła z brzękiem zwijających się strun. Resztką gryfu zwalił z parapetu dwa anemiczne kwiatki, które niestrudzenie podlewała żona. W tamtej chwili nie myślał jednak o niej. To ten gnojek łamał jego przykazania o utrzymywaniu porządku.

Rozkopał do reszty, porozrzucaną pościel.

- Kurwa! – ryknął, jakby ktoś mógł go usłyszeć. Rozwścieczyło go to jeszcze bardziej. Stanął na środku pokoju i rozejrzał się dokoła oszalałym wzrokiem.

W tym momencie go zobaczył. Piękny, prawie ukończony model, gotowy do polakierowania. Stał na regale – czyściutki, kolorowy i naprawdę śliczny. Tuż za nim tkwił mały flakonik lakieru. Obłąkane spojrzenie Alfa padło na efekt pracy - na dumę i nadzieję syna.

Twarda dłoń chwyciła kształtny kadłub. Jedno, dwa, trzy uderzenia o podłogę.

- Popamiętasz, smarkaczu!

Zmiażdżony model upadł u jego stóp. Wtedy nadeszło to, czego Alf nie czuł ani wcześniej, ani później - żrące wyrzuty sumienia. Co jak co, ale dobrze pamiętał, ile pracy włożył w ten model Natt. Poczuł się jak zbity pies.

Kiedy chłopiec wrócił ze szkoły, Alf nie spał. Czekał. Słyszał, jak syn wchodzi do swojego pokoiku. Potem usłyszał szloch.

- Cholera! – westchnął. Podniósł się z trudem z fotela, po czym przeszedł do sypialni syna.

- Ile razy mówiłem ci, żebyś sprzątał pokój? – próbował krzykiem zagłuszyć to, czego nie dało się niczym wymazać.

Natt nie odpowiedział. Siedział na skraju rozgrzebanego łóżka i płakał, trzymając w ręku resztki modelu. Obok niego leżała roztrzaskana gitara.

Alf wyszedł. Tamtego pamiętnego dnia czuł się jak ostatni skurwysyn, którym był w istocie. Wrócił do siebie. Siedział na posłaniu i obgryzał nerwowo paznokcie. Jednego po drugim. Słyszał, jak syn sprząta pokój, nie przestając płakać. Trwało to dobry kwadrans. Potem Natt zszedł na dół.

Wzrok Alfa padł na mały magnetofon. Nagrywał na nim ulubione kawałki z radia i był z niego dumny jak paw. To był prawdziwy japoński sprzęt. Nie żadne cudo, ale dla niego rzecz bezcenna.

Wstał z kanapy, podszedł do sprzętu i odłączył przewody. Stanowczo i bez wahania. Przeniósł magnetofon do pokoju syna i podłączył do radia. Natt właśnie wszedł na górę.

- Teraz będzie stał u ciebie – głos Alfa był dziwnie chropawy. – Możesz go używać, ile chcesz.

Chłopak nie odezwał się ani słowem. W końcu spojrzał na ojca – miał jeszcze łzy w oczach – i powiedział cicho: - Dziękuję, tato.

W zakręconym umyśle Valsteda nigdy nie przemknęła nawet myśl, że ten skrzywdzony chłopak nie chce skrzywdzić jego. Zaspokoił swoje wyrzuty sumienia i poczuł się znacznie lepiej. Sumienie odezwało się w nim tylko raz. Tamtego, cholernego dnia. Później było już tylko gorzej.

W pracy coraz bardziej odstawał od swojej grupy. Koledzy zaczynali mieć go dosyć. Opóźniał ich wysiłek, a przecież stanowili grupę. Byli sobie nawzajem potrzebni, lecz jeden z nich najwyraźniej miał to gdzieś.

***

Pewnego jesiennego dnia, kiedy wyjechali na powierzchnię, nie poszli do szatni. Obstąpili kołem Alfa, a Don Spott – brygadzista stanął z nim twarzą w twarz. Był potężnym facetem i Alfowi po raz pierwszy zrzedła mina. Rozejrzał się po ponurych twarzach kolegów i zrozumiał, że wszyscy są przeciw niemu. Odwrócił się w stronę Spotta.

- Co jest, Don? – Usiłował się uśmiechnąć. – Jakieś kwasy? Macie coś do mnie?

- Niby nie wiesz?- Brygadzista splunął na bok czarną śliną. – Co, do jasnej cholery, wyczyniasz?

- Nie rozumiem.

- Bardzo dobrze rozumiesz. Jeszcze raz udasz głupiego, to zarobisz takiego kopa w dupę, że zatrzymasz się na dole.

- Pracuję jak mogę. Może nie mam waszego zdrowia?

- Zdrowie to ty masz – odezwał się ktoś z gromady. – Do tłuczenia własnej baby. Przez ubiegły tydzień chodziła po sklepie z takim limem, jakby ją machnął grizzly.

Ktoś inny zaśmiał się za plecami Alfa.

- Wyglądało raczej na kopnięcie muła.

Valsted nie musiał się oglądać. Poznał głos Toma Olsona.

Pieprzony sukinsyn! – pomyślał, ale nie odpowiedział. Patrzył na Spotta. Don splunął jeszcze raz.

- Powiem ci coś, Valsted. Pracujesz na pół gwizdka i robisz to przez cały czas. Zmieniłeś już trzy brygady. Jeśli nie lubisz tej roboty, to wypierdalaj i pozwól innym zarobić – głos Dona zabrzmiał jak pomruk rozwścieczonej bestii. Alf pobladł. Zrozumiał, że za chwilę może oberwać tak, jak jeszcze nigdy nie oberwał. Wśród braci górniczej załatwiało się takie sprawy we własnym gronie.

- Dobrze, Don. To się od dzisiaj zmieni. Przyłożę się. Obiecuję.

- Lepiej tak zrób, bo drugi raz nie będziemy już gadać.- Brygadzista odwrócił się, nie zwracając uwagi na wyciągniętą rękę Alfa, i ruszył do szatni. Reszta poszła za nim, a na końcu powlókł się Alf, czując, jak ze wstydu palą go policzki. Był tak wściekły, że mógłby gryźć ze złości. Skończyła się laba. Wiedział, że już sobie z nimi nie pogra, bo będą go mieli na oku.

- Kurwa! Kurwa! Kurwa! – powtarzał przez całą drogę do domu. Rozpierał go gniew, który nie miał zamiaru łatwo go opuścić.

Potknął się, wchodząc na ganek. To rozsierdziło go jeszcze bardziej. Trzasnął drzwiami z taką siłą, że omal nie wypadły z futryny. Mimsi i Jonathan siedzieli w kuchni. Czekali z obiadem na jego powrót. Spojrzał na żonę. Siniak pod jej okiem nabrał żółtej barwy i powoli zanikał.

- Nie możesz czegoś zrobić z tym gównem? – wskazał na jej podbite oko. - Zależy ci, mendo, żeby ludzie brali mnie na języki?

- A co ja mogę zrobić? – Dostrzegł strach na jej twarzy. – Mam wziąć chorobowe?

Poczuł, że zalewa go nowa fala wściekłości. Co za podła suka?

- Poczekaj! – ryknął. – Sprawię ci drugie, do pary!. – Zamachnął się ponad stołem. Nie zdążyła się uchylić. Trafił ją prosto w prawy policzek. Zatoczyła się i uderzyła głową o szafkę. Krzyknęła z bólu. Spod włosów na skroni popłynęła strużka krwi.

- A ty co się tak gapisz? – Valsted odwrócił się do syna. - Czemu nie przybiłeś deski na ganku? Jak dawno kazałem ci to zrobić?

- Nie mamy gwoździ, tato. Miałeś kupić.

- Ty śmierdzący szczylu! Zwracasz mi uwagę? No, tym razem przebrała się miarka. – Alf ściągnął z bioder gruby, szeroki pas. Bił syna długo. Odgłosy uderzeń docierały do uszu Mimsi. Słyszała jęk syna i twardy odgłos rzemienia. Nie miała siły, żeby zaprotestować Zbyt obawiała się gniewu męża. W pewnym sensie była również winna, ale z ulgą zrzucała winę n a Alfa.

Nagle powietrzem zatargał straszny krzyk bólu.

- Nie, tato! Proszę! Nie szlufką! Boże ratuj!.

Porwała się z miejsca. W następnej chwili była już w pokoju Jonathana.

- Stój, skurwysynu! – krzyknęła. – Mnie zabij, sadysto! Nie morduj własnego syna! Ty gnoju! Ty śmieciu!

Przerwał katowanie chłopca. Odwrócił się i popatrzył na nią spod oka.

- Czego chcesz durna krowo? Jeżeli zechcę, zabiję gnoja, a potem ciebie. Albo zaczniecie mnie słuchać, albo was zapierdolę. Żeby było ci miło, zacznę od niego - uzbrojoną pasem ręką wskazał na plecy chłopca. Przedstawiały koszmarny widok.

Płynąca krew, smród odchodów i trwogi przygniotły ją do ziemi. Na szczęście Alf przestał. Zaspokoił pragnienie równowagi. Nadal był kimś i tylko to się liczyło.

***

Przez jakiś czas był spokój. Mimsi przespała się z mężem kilka razy. Nie bardzo chciała, ale tak musiało być. Miała nadzieję, że może to choć trochę pomoże. było słuszne? Alf wyglądał teraz inaczej i inaczej się zachowywał. Była naiwna. Nie przyszło jej do głowy, że to, co widzi, może być maską.

Nadszedł jednak dzień ( Jonathan kończył dwanaście lat ), kiedy wszystko zaczęło się od nowa. Tym razem poszło o coś więcej niż porządki w domu. Poszło o dalszą edukację syna.

Poruszyła ten temat któregoś wieczoru, przy kolacji.

- Alf…

- Czego? – burknął z pełnymi ustami.

- Nasz syn kończy podstawówkę. Powinien iść do gimnazjum.

- Tutaj nie mamy gimnazjum, kobieto. Dobrze wiesz.

- Wiem. Do Thompson Falls jest kilkanaście mil. Mógłby dojeżdżać.

- Nie jesteśmy bogaci. Nie mam zamiaru wywalać pieniędzy na autobus.

- Ale to szkolny autobus. Inne dzieciaki nim jeżdżą. Nie kosztuje wiele.

- Gówno mnie obchodzą inne dzieciaki. Ledwo wiążemy koniec z końcem.

- A jednak uważam, że Natt powinien się uczyć.

- Skoro już uważasz, uważaj na to, co mówisz. Powiedziałem – nie, i to ci powinno wystarczyć.

- Alf! To przecież nasz jedyny syn.

- I co z tego. Ja nie chodziłem do żadnego pieprzonego gimnazjum.

- To były inne czasy. Świat się zmienił. Bez szkoły dzieciak będzie nikim.

- I tak jest nikim. Zostanie górnikiem jak ja, mój ojciec i dziadek. Jak wszystkie pokolenia Valstedów.

- Czy mogę się z tobą nie zgodzić?

- Nie radzę. Moje słowo jest prawem w tym domu. – Spojrzał na nią ponurym wzrokiem. – Dasz mi, do cholery, zjeść spokojnie? Tyrałem jak wół przez cały dzień.

Zamilkła posłusznie, ale w jej wnętrzu dojrzewał bunt. Tak dłużej nie mogło być. Po prostu nie mogło. Postanowiła coś z tym zrobić. Jonathan uczył się dobrze i zasługiwał na szansę dalszego kształcenia. Był dobrym, posłusznym synem. Mocno przygaszonym przez ojca, a jednak mimo tego – zdrowym, zdolnym chłopcem.

***

W czwartkowe popołudnie Alf Valsted wybrał się do sklepu Snowa. Chciał kupić trochę budulca. Od pewnego czasu myślał o postawieniu kurnika. Prawie każda rodzina w osadzie trzymała kury, co było praktyczne i stosunkowo niedrogie.

Kiedy wszedł do sklepu, zastał Snowa siedzącego za ladą i swoją żonę, która gdzieś w głębi przestawiała paki z towarem.

Arthur Snow był mężczyzną w podeszłym wieku. Skończył sześćdziesiątkę i miał już „z górki”. Alf nie lubił go, jak zresztą większości mieszkańców tej zabitej dziury.

- Cześć, Alf! – Snow poniósł się zza lady. – Miło cię widzieć. Zawołać Mimsi?

- A po co? Chcę kupić parę rzeczy.

- Doskonale. Czym mogę ci służyć?

- Potrzebuję trzycalowych gwoździ. Jakieś cztery funty. Masz zawiasy?

- Mam. Są różne. Wybierz sobie. Pierwsza półka po lewej. W tych stalowych pudłach.

Alf podszedł do regału i zaczął przebierać w zawiasach. Wybrał kilka sztuk.

- Potrzebuję jeszcze parę drobiazgów, Art. Dostanę u ciebie dwie ramy okienne? Trzy na cztery stopy.

- Na kiedy?

- A na kiedy możesz? Chciałbym, żeby były obciągnięte siatką.

- Potrzebujesz dwóch solidnych okien do kurnika, tak?

- Tak, do cholery. Na kiedy możesz je sprowadzić?

- Dla ciebie, na jutro.

- Szybki jesteś. Ile chcesz na tym zarobić?

- Nic. Dostaniesz te okna gratis. – Odgłos przesuwania za regałami ucichł.

- Czemu mam zawdzięczać twoją hojność? Potrzebujesz trochę lewego węgla na zimę.

- Nie. Potrzebuję twojej przysługi, to prawda. Ale innej.

- Gadaj. Nic mnie nie zdziwi w tej pieprzonej dziurze. O co chodzi?

- O twojego syna. – Snow przestąpił z nogi na nogę.- Chodzi o twojego syna.

- Co? Chcesz, żeby zasuwał u ciebie? Moja baba ci nie wystarczy?

- Wystarczy. – Snow uśmiechnął się z wysiłkiem. – Chodzi o to, żebyś zgodził się na jego dalszą naukę. Mimsi mówiła mi, że nie bardzo was na to stać. Ja pokryję czesne i codzienne dojazdy szkolnym autobusem.

Gdyby w sklepie była jakakolwiek mucha, można by ją teraz usłyszeć. Ale nie było żadnej. Krótka chwila pełnej napięcia ciszy miała osobliwe, przeraźliwe brzmienie. Wtedy Arthur Snow popełnił błąd.

- Będziesz miał u mnie otwarty rachunek, Alf. Jak długo zechcesz.

- Tak? – Przez twarz Valsteda przemknął dziwny ni to uśmiech, ni grymas. Gdyby stary sklepikarz znał go lepiej, zadrżałby z trwogi. Zza regałów dobiegł huk spadającego pudła.

- Niezła propozycja. – Alf stanął przy ladzie i rzucił zawiasy na blat. – Więc zapisz mi to na rachunek. Także gwoździe. I zapłacisz za autobus? Dobrze zrozumiałem?

Snow pochylał się właśnie nad zeszytem. Podniósł głowę i spojrzał Valstedowi w oczy.

- Tak, Alf. Musimy sobie pomagać, nie?

- Pewnie. Ale mam dwa pytania.

- Słucham.

- Pomijając twoją hojność, skąd wiesz, że nie mam szmalu na naukę gówniarza? I skąd to twoje miłosierdzie? Niedawno pozwałeś do sądu Harrisa tylko za to, że nie zdążył popłacić twoich cholernych rachunków.

- Nie płacił mi przez dwa lata. Musiałem to zrobić.

- Fajny z ciebie gość. Jednym borgujesz, innych rujnujesz.

- Alf, prawie cały, niemały dług Harrisa poszedł na wódkę. Ty nie pijesz. Jesteś w porządku gościem. Twoja żona dobrze pracuje. Pomyślałem, że mogę pomóc porządnym ludziom. – Snow rozegrał to, jak potrafił najlepiej. Popełnił tylko jeden, świadomy błąd. Nie rozmawiał z porządnym człowiekiem.

- Ty stary pierdoło! – Valsted roześmiał się chrapliwie. - Moja stara ci daje? Mimsi! – wrzasnął w stronę zaplecza. – Chodź tutaj zaraz, ty krowo!

Wyszła zza regału, blada jak ściana.

- Tak, Alf? Co się stało? Czemu tak krzyczysz? Szef – wskazała na Snowa – zaproponował pomoc. Zamiast okazjonalnych premii. To chyba uczciwe. Natt mógłby się uczyć w gimnazjum. To nasz jedyny syn.

- Już raz mi to mówiłaś. Nie lubię, kiedy ktoś się powtarza. Co to za pieprzona szopka?

- Pracuję u pana Snowa już siedem lat. Zapytał, czy nie przydałby mi się jakiś skromny fundusz socjalny. To coś złego?

Alf zagryzł wargę. Popatrzył na gwoździe i zawiasy, pomyślał o oknach z siatką, które mieli tylko nieliczni. Westchnął.

Ta suka w coś ze mną gra – pomyślał. Ale zysk był oczywisty. Czuł, że przyjdzie czas na rozmowę o tych dziwnych układach. Uśmiechnął się.

- Zgoda, Art. Niech będzie. Dopisz mi jeszcze dwie bele wełny na ocieplenia.

- Już się robi. – Snow ukradkiem otarł pot z czoła.

Dopiero dzisiaj zrozumiał, że wszystko, o czym mówiła mu Mimsi, było szczerą prawdą. A być może nie całą.

***

Jesienią, Jonathan zaczął naukę w gimnazjum. Nie obyło się bez awantury. Dwa tygodnie wcześniej Alf postawił w końcu kurnik. Kupił dziesięć kur oraz załatwił kilka worków ziarna, chociaż w tej okolicy nie była to prosta sprawa. Od dawna nie czuł się tak dumny.

- Będziesz się nimi zajmował, chłopcze – zwrócił się do syna, kiedy zamknęli ptaki na wspólnie zbudowanym wybiegu.

- Kiedy, tato? Przecież będę dojeżdżał do szkoły.

Valsted poczerwieniał. Co za nieznośny gówniarz! Nadal się stawia.

- Wtedy, kiedy będzie trzeba. Wstaniesz rano, dasz im żreć i wypuścisz. Pozbierasz jaja, a wieczorem, posprzątasz i zamkniesz. Nie pasuje ci?

- Dobrze, tato. Będę to robił.

- Ja myślę. Nie wyobrażaj sobie, że to jakieś szczególne wyrzeczenie. W tym zawszonym domu, tylko ja ponoszę wyrzeczenia. Zrozumiałeś?

- Tak, tato.

Nie minął miesiąc i zaczęły się kłopoty.

Była środa. Jonathan wrócił już ze szkoły. Przed obiadem poszedł zajrzeć do kur. Od paru dni coś mu się nie podobało. Kiedy wrócił do mieszkania, matka uporała się już z obiadem. Jadali późno ze względu na jej pracę.

Usiedli przy stole i Natt, nie czekając, aż matka postawi na stole zupę, wypalił nieoczekiwanie:

- Tato, coś jest nie tak z kurami.

Alf odłożył łyżkę i, nieco zdezorientowany, spojrzał na syna.

- O co, do cholery, chodzi? – warknął.

- Tracą pióra. Chyba je sobie wyskubują.

- Pewnie mają wszy – odezwała się od kuchenki Mimsi. – Wystarczy odkazić.

- Kto cię pytał? – Valsted odwrócił się w jej stronę. – Ciekawe, kto zapłaci za środek. Na pewno nie ty, więc zamknij japę! – Jak zwykle, podniecał się własnymi słowami. Popatrzył surowo na syna.

- Kazałem ci ich pilnować, pamiętasz? Jeśli sobie nie radzisz, rzucisz w cholerę tę twoją szkołę i przyłożysz się solidniej do obowiązków.

- To nie moja wina! Sprzątam codziennie, jak kazałeś.

- Robisz to zapewne byle jak, dlatego teraz mamy kłopot. Jeśli będzie mnie zbyt wiele kosztował, popamiętasz! – Alf walnął pięścią w stół.

- Co mam zrobić, tato?

- „Co mam zrobić, tato?” – Alf postanowił ulżyć sobie trochę na tym gnojku. – Nie wiesz? To po grzyba chodzisz do szkoły? Jesteś głupszy niż myślałem.

- Wystarczy opryskać kurnik lizolem – wtrąciła się Mimsi.

- A ciebie kto pytał, ty zdziro?

- Nie mów tak do mnie przy dziecku.

- Bo co? Skopiesz mi dupę?

- Od kopania w dupę jesteś w tym nieszczęsnym domu ty! – podniosła głos.

- A niech cię! – Poderwał się z krzesła. – Będziesz mi tu pyskować?!

- Opanuj się! – Odskoczyła od kuchenki. – Tracisz rozum.

- Dobrze, dość o tym. – Usiadł z powrotem. Mimsi i Jonathan spojrzeli na siebie, zaskoczeni. To było coś nowego. Obiad zjedli bez kłótni, ale w grobowej ciszy. Alf wymiótł wszystko z talerza. Beknął głośno.

- Dobre – pochwalił. – Przyłożyłaś się. – Spojrzał na syna. – Natt, możesz iść do siebie. Sam obejrzę kury.

Siedział w kurniku przeszło godzinę. Siedział i gapił się w ścianę. Wiedział, że nie ma tragedii. Inną sprawą było natomiast obelżywe zachowanie żony i syna. Nie mógł sobie na to pozwolić. I nie zamierzał.

Kiedy wrócił do mieszkania, Jonathan już spał. Mimsi chyba też. Uśmiechnął się z satysfakcją.

Pora wyrównać rachunki – pomyślał.

Powoli, bez pośpiechu zrzucił brudne ubranie. Zawsze robił to dopiero po posiłku. Z trudem ściągnął przepocone skarpetki. Stanął nagi, brudny i spocony. Teraz był gotów.

Wbiegł na poddasze, przeskakując po kilka schodów. Otworzył drzwi do małżeńskiej sypialni. Żona jeszcze nie spała. Poczuł satysfakcję i rosnącą erekcję. Jak wiele razy przedtem nie odezwał się ani słowem. Wtargnął na nią jak nagrzany kundel na sukę w rui. Niemal od razu poczuł przypływ natury. Jego ruchy stawały się coraz bardziej natarczywe, coraz brutalniejsze. Usłyszał jej przyspieszony oddech. Dochodziła. Wtedy, swoim obyczajem, zaczął ją bić po twarzy. Zwykle przyspieszało to jej szczytowanie, ale dziś bił inaczej - mocniej. W pewnej chwili krzyknęła z bólu. W odpowiedzi uderzył ją pięścią.

- Ty, kurwo – wyszeptał i uderzył jeszcze raz, wnikając w nią tak głęboko, jak tylko potrafił. Wtedy zobaczył łzy na jej policzkach. Nie było tak nigdy przedtem. Uderzył w tę zapłakaną twarz. Raz, drugi, trzeci…

A potem przyszła katastrofa. Zamiast spodziewanej wilgoci, poczuł, że ta suka oddaje mocz. Prosto na jego męskość. Walnął ją pięścią w sam środek czoła. Chyba straciła przytomność, bo nagle znieruchomiała.

Wiedział czyja to wina. Tego smroda – Natta. Wycofał z niej, czując obrzydliwą woń uryny.

Dostaniesz za swoje, pętaku – pomyślał o synu.

Wstał i wyszedł z sypialni. Zszedł na dół, założył spodnie, ale przedtem wyciągnął z nich pas. Ten szeroki, z klamrą w kształcie orła. Jeszcze raz wszedł na piętro.

Otworzył drzwi do sypialni chłopca.

Natt leżał na łóżku i czytał, robiąc notatki w zeszycie. Na widok ojca, trzymającego pas w dłoni, poderwał się na klęczki.

- Przepraszam cię, tato! Ja nie chciałem – wyjąkał struchlałym szeptem.

- Czego nie chciałeś, smarkaczu?

- Niczego, tato. Niczego. Proszę! Nie bij!

Valsted skończył po pięciu minutach, kiedy syn stracił przytomność, podobnie jak wcześniej Mimsi. Przez moment zastanawiał się, czy gówniarz żyje. Bił go klamrą i robił to z premedytacją. Natt westchnął z cichym jękiem. Był cały zlany krwią, ale żył. Alf odetchnął z ulgą.

Obejdzie się bez kłopotów – pomyślał. Tym razem nie miał racji.

***

Kiedy obudził się następnego ranka, ani żony, ani syna nie było w polu widzenia. Usłyszał gdakanie kur. Wyjrzał, zaciekawiony, przez okno.

Smarkacz ledwo łaził, ale wypuścił kury i czyścił kurnik. Powinien to robić wieczorem, ale robił teraz, co oznaczało, że nauka nie poszła w las i warto ją powtarzać. Zamierzał to zrobić w najbliższym czasie. Spodobał mu się wczorajszy wieczór, za wyjątkiem szczochów tej cipy Mimsi.

Cholerna suka! – pomyślał z nienawiścią. - Poczekaj. Jeszcze trochę i będziesz lizała mi dupę! Masz to jak w banku.

Na razie Mimsi nie było widać. Wyszedł na korytarz. Poczuł płynący z dołu zapach jaj na bekonie.

- A jednak! – cmoknął. – Trzeba wam tylko trochę bata! – Uśmiechnął się okrutnie. – To da się zrobić. Bez problemu.

Zszedł do kuchni. W pierwszej chwili zamurowało go na widok twarzy żony.

Znowu zaczną się pieprzone gadki – pomyślał.

Mimsi wyglądała potwornie. Całe czoło miała opuchnięte. Także reszta twarzy wyglądała dość nieciekawie. Zaklął w duchu.

- Może nie pójdziesz dzisiaj do pracy? – mruknął, siadając przy stole. – Trochę mnie wczoraj poniosło.

Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem – trudnym do określenia.

- A jutro, a pojutrze? Będę wyglądać lepiej?

Ma rację – stwierdził w duchu.

- Powiedz, że spadłaś ze schodów - poradził.

- Po co? Nikt nie zapyta. Wszyscy wiedzą, że ciągle spadam ze schodów.

Nie odpowiedział na ten docinek. Bał się, że znowu go poniesie, a wtedy żadne „schody” nie pomogą. Zabrał się do jedzenia, podczas gdy ona szykowała się do pracy. Była gotowa, zanim uporał się z posiłkiem.

Wtedy zrobiła rzecz niebywałą. Odwróciła się w progu i, nie podnosząc głosu, powiedziała:

- Natt przez kilka dni zostanie w domu. Zostaw go w spokoju. Ale najpierw zobacz, jak wygląda, żebyś przez resztę życia pamiętał, że to ty zrobiłeś. Zakazałam mu pokazywać się komukolwiek. Nie wiem, jakim cudem jeszcze żyje? Nie zrobię z tego użytku, bo sama czuję się współwinna. Już dawno należało zrobić z tobą porządek. Ale milczałam, bo bałam się ciebie.

- A teraz już się nie boisz? – uśmiechnął się ironicznie, choć czuł, że znowu rośnie mu ciśnienie.

- Boję się, ale nie pozwolę ci go zabić.

- Czemu właśnie jego? Może to ciebie mam dosyć? Masz szczęście, że spieszę się do pracy, ale wrócimy do tej rozmowy, ty zdziro. Obiecuję.

Nie odpowiedziała, choć w jej oczach ponownie dostrzegł cień lęku. Wychodząc, trzasnęła drzwiami. Usłyszał odgłos oddalających się kroków.

- Pieprzona dziwka! – krzyknął i walnął talerzem o podłogę. Wstał. Rzeczywiście musiał gonić do pracy. Kopnął z wściekłością resztki talerza i wyszedł, ściągając po drodze kurtkę z wieszaka. Kiedy schodził z ganku, zerknął w lewo na wybieg dla kur. Zobaczył Jonathana, podgarniającego słomę. To, co ujrzał, wystarczyło nawet jemu. Z odrazą odwrócił głowę.

Niestety, Alf Valsted był jaki był. Zamiast przerażenia i wyrzutów sumienia, poczuł wściekłość i irytację - głębokie niezadowolenie, że nie można tego robić bez pozostawiania śladów. Człowiek się stara wychować tę hołotę, a potem musi świecić oczami, jakby zrobił coś złego.

Co za wredna rodzinka! – zaklął w duchu i przyspieszył kroku.

Nikt w pracy nie poznał po nim, że ma w domu jakieś problemy. Jak zawsze był ponury i skwaszony. Przykładał się do pracy o wiele bardziej niż dawniej, ale nadal pozostał odludkiem. Nie zamierzał się bratać z kimkolwiek spośród tej popapranej brygady. Był pewien, że może sobie sam doskonale poradzić. W pracy i w domu. Jego frustracja przerodziła się w paranoję. We własnym mniemaniu nie postępował źle. Postępował sprawiedliwie. Jeżeli inni tego nie rozumieli, to nie był jego kłopot. Nic nie obciążało jego sumienia. Nie mogło. Alf Valsted nie miał sumienia.

Może poza tym jednym razem, kiedy zniszczył małemu ten tandetny model. Ale to było na tyle dawno, że zdążył już sobie wybaczyć. Może nawet zapomnieć.

***

- Dobry Boże! Mimsi! – Arthur Snow nie potrafił powstrzymać okrzyku na widok pracownicy. Mimsi mówiła prawdę. Nikt od dawna nie pytał jej, co się stało. Snow także nie zapytał. Podszedł do niej i przyjrzał się z bliska jej twarzy.

- Potrzebny ci lekarz, dziewczyno. Możesz mieć uraz czaszki. Pieprzony bandyta!

- Spokojnie, panie Snow. To mój mąż. Po prostu płacę za własną decyzję.

- Przyszłaś sama? – Spojrzał na nią bystro. – Gdzie chłopiec? Pojechał do szkoły?

- Nie. – Wreszcie nerwy jej puściły i rozpłakała się bezradnie. Objął ją ramieniem.

- Mimsi! Co z chłopcem? – powtórzył. – Żyje? W jakim jest stanie?

- Pobił go. Gorzej niż mnie. Pasem ze stalową sprzączką. Ale Natt jest twardy. – Spojrzała z dumą. – Wyliże się. Przez kilka dni posiedzi w domu, żeby go ludzie nie oglądali. Stracił sporo krwi.

- I mówisz to ot tak… jak o czymś normalnym? Nie poznaję cię, Mimsi. Myślę, że jesteś w szoku. Powinnaś powiadomić policję. On was w końcu pozabija?

- Nie, panie Snow. Żadnej policji. W moim rodzinnym domu nie było takich zwyczajów. Poradzimy sobie i teraz. Dziękuję za troskę.

- Będziesz dziś pracowała tylko na zapleczu. Może przez tydzień, jeśli zechcesz. Dobrze?

- Dziękuje, panie Snow. Bardzo mi to pasuje. Mój ojciec zginął w Korei. Nigdy się z tym nie pogodziłam. Pan mi go w pewnym sensie przypomina. Chociaż on był zupełnie inny niż pan.

- Nigdy mi o nim nie mówiłaś. A jaki on był, Mimsi?

- To trudne pytanie. Był trochę taki jak pan, a także trochę taki… - zająknęła się.

Dokończył za nią:

- A także trochę taki jak twój mąż. Zgadłem?

- Tak, panie Snow. Zanim wyjechał, traktował nas bardzo surowo.

- Nas? Kogo jeszcze masz na myśli?

- Mojego brata, Briana. Zginął w Vietnamie.

- Zaczynam cię trochę rozumieć. Tylko trochę, ale to na początek wystarczy. A mama?

- Mama umarła, kiedy miałam sześć lat. Przez cały czas wojny koreańskiej opiekował się mną Brian. Udawał, że jest moim mężem. Pilnował, żebym nie zadawała się z różnymi typkami. Zupełnie niepotrzebnie. Byłam wtedy bardzo brzydka. Brzydsza niż teraz.

- Kto ci powiedział, że jesteś brzydka, Mimsi? Dziś rzeczywiście nie wyglądasz najlepiej, ale to nie twoja wina.

- Dziękuję. – Zaróżowiła się mimo obrzękniętej twarzy. – Nie słyszałam takich słów od wielu lat.

- A ja nie mówiłem czegoś takiego żadnej kobiecie, również od wielu lat. Od śmierci mojej żony. Pojutrze mija piętnaście lat, jak odeszła. Była jedyną i najlepszą kobietą mojego życia.

- Współczuję, szefie. Miałam nadzieję, że ja będę taką kobietą w życiu mojego męża. Pewnie pan nie uwierzy, ale Alf był na początku zupełnie inny.

- Rzeczywiście, trudno w to uwierzyć. Tym bardziej że, o czym nie wszyscy wiedzą lub pamiętają, Don Valsted, ojciec twojego starego, był wyjątkiem w Blackcreek. Jesteśmy twardymi ludźmi i nasze metody wychowawcze są twarde. Dzieciaki broją – dostają lanie. Ten system zawsze zdawał egzamin. Tylko dlatego nie zlinczowali do tej pory twojego męża. Ale powinnaś wiedzieć, że jego ojciec należał do wyjątków. Nigdy go nie uderzył. Ani razu, naprawdę. Wszyscy wtedy o tym wiedzieli. Kiedy twój wybrany zgrzeszył, dostawał ochrzan i dodatkowe prace przy domu, ale nigdy nie oberwał nawet klapsa. Tym bardziej nie mogę tego zrozumieć.

Mimsi chłonęła każde słowo Snowa. W tym miejscu, przerwała staremu.

- A pozostałe dzieciaki, szefie? Dostawały lanie? Wszystkie?

- Tylko kiedy był powód. Lanie a lanie to czasami wielka różnica, Mimsi. Rozumiesz?

- Rozumiem, panie Snow. – Spojrzała na szefa, podpuchniętymi oczami.

Chyba wreszcie zrozumiałam – pomyślała. Być może właśnie wtedy w umyśle małego Alfa powstała jakaś wynaturzona odrębność. Coś, co z upływem lat przerodziło się w czyste okrucieństwo. Ale to niczego nie zmieniało. Minął czas na rozmowy. Musiała ratować syna. Była absolutnie pewna, że prędzej czy później – chcący czy niechcący – Alf zakatuje Jonathana na śmierć. Nie zamierzała na to pozwolić. Nie zamierzała się temu przysłuchiwać. Już nie! Nigdy więcej!

Przez cały dzień chowała się za regałami. Miała nadzieję, że dzięki przychylności Snowa sprawa i tym razem nie nabierze rozgłosu.

Do zamknięcia sklepu został zaledwie kwadrans, kiedy do środka wszedł Tom Olson. Mimsi wiedziała, że on i Alf nie przepadają za sobą. Wcisnęła się w kąt między regałem a ścianą.

- Masz śruby, czternastki, Art? – usłyszała głos Olsona. Snow pakował właśnie zamówioną przesyłkę.

- W pudle na ostatnim regale – mruknął, nie odwracając głowy. Mimsi zadrżała. W chwilę później długi cień żylastej sylwetki Olsona padł wprost na nią. Usiłowała schylić się w ostatniej chwili, udając, że czegoś szuka na dolnej półce, ale nie zdążyła.

- Mimsi? Jezu! To ty? O, Matko Święta! Ale cię urządził!

Chciała coś powiedzieć, ale on podszedł blisko, podniósł delikatnie jej podbródek i spojrzał prosto w oczy.

- Tak. Wiem – uprzedził jej odpowiedź. – Znowu spadłaś ze schodów. Tym razem to musiały być cholernie wysokie schody.

Odwrócił się na pięcie i rezygnując z zakupu, wyszedł ze sklepu. Siedziała nadal w kącie, szlochając bezsilnie. Nad ich małą rodziną zbierały się chmury. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Wiedziała, do kogo pójdzie Tom. Snow przerwał swoje zajęcie. On także zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Jak gdyby czytając w jej myślach, sapnął:

- Pójdzie do Dona Spotta. Jak Bóg na Niebie, pójdzie do Dona.

Nie powiedział jej tego, ale pomyślał sobie, że może tak będzie lepiej dla wszystkich.

***

Następnego dnia kończyli zmianę jak zwykle o piątej po południu. Wyjechali na wierzch, wzięli prysznic i przebrali się, po czym opuścili teren kopalni.

Dopiero przy drugiej przecznicy ( nie było ich zbyt wiele) Valsted zorientował się, że nie jest sam. Usłyszał podejrzany odgłos. Odwrócił się i zobaczył ich trzech. Domyślił się, że musieli iść za nim od początku.

Don Spott, Tom Olson i Neal Olowsky. Sami „najlepsi”. W ułamku sekundy zrozumiał, że ma przesrane, ale nie zamierzał uciekać. Nie dlatego, że nie miałby szans. Po prostu – nie było dokąd. Poczuł się cholernie nieswojo. Przeczuwał, co go czeka. Przystanął. Doszli go w mig.

- Valsted – usłyszał głęboki głos Spotta. – Pogadamy.

Zobaczył skręcony łańcuch w ręku Olowsky’ego.

- O czym? – Poczuł, że południowy posiłek podchodzi mu pod gardło.

- O czym zechcesz.

Zatrzymali się przed nim. Neal trochę z tyłu, po prawej.

Chce wziąć zamach – pomyślał Alf. Nie bał się go. Bał się Dona i tylko Dona. Był dla niego czymś w rodzaju King Konga - synonimem przegranej. Wolałby nigdy go nie spotykać na swojej drodze. Ale on tu teraz był. Alf wiedział, że nie ma szans. Mylił się. Zanim nawiązała się „dyskusja”, zamigotał kogut nadjeżdżającego radiowozu.

Auto zatrzymało się tuż przy nich. James Cardon, zastępca Bucka Fullera – szeryfa z De Borgia, wysiadł powoli i podszedł parę kroków w stronę grupki mężczyzn.

- Umawiacie się na piwo, panowie?

- Nie inaczej, panie władzo. – Don ani przez moment nie stracił zimnej krwi.

- A ten łańcuch? – Cardon wskazał na stalowy splot w ręku Neala. - Będziecie zaganiać bydło?

- Jakby pan zgadł – Spott pozostawał niewzruszony.

- Ciekawe. W promieniu dziesięciu mil nie ma ani jednej krowy.

- Sprawdzał pan osobiście?

- Nie pozwalaj pan sobie, panie Spott.

Alf zaklął w duchu. Nawet gliniarze, nawet w tak oczywistej sytuacji, mówili do Spotta per pan. Co za porąbana sprawiedliwość! O mały włos dostałby cięgi i ten cholerny gliniarz o tym wiedział. Kto to w ogóle rozpętał? Nie ten smark. Więc kto? „Mimsi, kochanie! Wracam do ciebie”.

- Mogę odejść? – zapytał nie wiadomo kogo. Odpowiedział gliniarz:

- Tak. Idź. Panowie pójdą w przeciwnym kierunku. Pasuje ci, Valsted? – w głosie stróża prawa zabrzmiało szyderstwo.

- Dziękuję, tak. Jak pan widzi, szeryfie, nie wszyscy mnie lubią.

- Coś podobnego! – Cardon wsiadał do radiowozu. – Czyżby znaczyło to, że w ogóle ktoś cię lubi?

- Nie rozumiem.

- Rozumiesz. I nie pyskuj mi tutaj, bo odjadę, zanim odejdziesz. Nie było skargi, nie ma przestępstwa. Ale jesteś skończonym sukinsynem. Wyjątkiem w stanie, gdzie szanujemy kobiety. Może nie wiesz, ale zrozumieliśmy to pierwsi w naszym kraju. Ale nie ty. Osobiście marzę, żeby ci się dobrać do dupy. Załatwiasz to po kryjomu - w domu. Ale kiedyś noga ci się powinie, nie będę wyrozumiały jak twoja żona. Zjeżdżaj! Nie mam zamiaru stać tu do północy!

***

Przez całą powrotną drogę Alf Valsted powtarzał jak mantrę:

- Kurwa! Kurwa! Kurwa!

I tak bez końca. Kiedy zobaczył znajomy parkan obejścia, przystanął. Rozważał wszystkie za i przeciw. Gdyby palił, sporo niedopałków walałoby się u jego stóp. Ale Alf nie palił. Nie odreagowywał w żaden przyjęty przez innych sposób. Jego jedyną reakcją była czysta nienawiść.

Na dobrą sprawę nienawidził większości ludzi, ale pod ręką miał tylko tę dwójkę.

Stał dość długo na zadrzewionym wzniesieniu przed domem. O jedną minutę za długo. Tak bardzo pochłonięty był planami związanymi z „umileniem” życia swoim najbliższym, że zapomniał o wszystkim innym.

Usłyszał lekki brzęk i świst powietrza, rozcinanego mknącym zwojem łańcucha odrobinę za późno. Łańcuch trafił go z prawej strony, a stalowe ogniwa strzaskały mu większość zębów. Świat zawirował i zahuczał, kiedy Alf walił się na glebę, jak szmaciana kukła. Nie stracił przytomności. Wypluł krew i kawałki zębów w trawę, po czym podniósł głowę.

- Wystarczy. – usłyszał głos Dona. Zobaczył go tuż nad sobą, choć z niejakim trudem. Nienawistny głos przedarł się przez zasłonę nadciągającej czerni.

- Jeszcze raz zrobisz w domu jatkę, gadzie, a będzie po tobie. Radzę ci, uwierz. Mam tylko jedno słowo. I myśl szybko o zmianie adresu. Nie chcemy cię tutaj. Zrozumiałeś?

- Chciał odpowiedzieć, ale nie mógł. Wypluł jedynie nową porcję krwi.

- Zrozumiał – ocenił Spott. – Chodźcie chłopcy. Zanim podniesie rękę na swoją kobietę czy dziecko, sto razy się zastanowi.

Don Spott był w błędzie. Nie dlatego, że myślał iż nauczka poskutkuje. Nie wiedział, że Alf, pastwiąc się nad rodziną, w ogóle się nie zastanawiał. Ani sto, ani nawet jeden raz. To co robił, robił z potrzeby własnej, chorej natury. I wiedział, że zrobi to jeszcze dzisiaj. Wiedział, zanim jeszcze przebrzmiał odgłos oddalających się kroków.

Powoli otarł brudnym rękawem krew z twarzy. Płynęła nadal, więc część wypluł, a resztę zaczął połykać. Po pewnym czasie przyniosło to pozytywny efekt. Nie spieszył się. Wiedział, że noc jest długa i zdąży wystawić rachunek, komu należy.

- Będzie niezła zabawa. – Uśmiechnął się mimo bólu, przeszywającego pękniętą szczękę. Siedział, łagodząc cierpienie myślami o nadchodzącej nocy. Słyszał, jak Jonathan zamyka kurnik, jak Mimsi wraca do domu.

- Kochani! Tata wraca z roboty! – Powoli podniósł się z murawy. Pomijając rwący ból szczęki, czuł się już o wiele lepiej. Na tyle dobrze, żeby inni poczuli się gorzej od niego.

Wolnym krokiem ruszył w stronę domu, gdzie w kuchennym oknie paliło się światło. Miało to być ostatnie światło w życiu niektórych członków małej rodziny Valstedów. Ale o tym nie wiedziało jeszcze żadne z nich.

***

Mimsi przygotowywała na kolację racuchy ze słoniną. Zanim się do tego zabrała, obejrzała twarz i głowę syna. Całość, choć obrzmiała i pokaleczona, nie wyglądała tak upiornie jak rano.

- Moczyłeś to zimną wodą?

- Cały czas. Tak jak kazałaś.

- Chwała Bogu! Może będzie lepiej. Bardzo cię boli?

- Nie tak strasznie. Jestem przyzwyczajony. – Usiłował ją rozśmieszyć. Przytuliła go do siebie.

- Nie wiem co robić, synku.

- Ani ja, mamo. Przepraszam, muszę wyjść. – Wybiegł do łazienki. Usłyszała odgłos torsji.

- Zjadłeś coś nieświeżego? – zapytała z troską, kiedy wrócił.

- Nie, mamo. Nic dzisiaj nie jadłem. Było mi niedobrze od rana.

- Jezu! Natt! Cały dzień? Wymiotujesz przez cały dzień?

- Prawie. Zaczęło się przed południem. Może zjadłem coś wczoraj?

Dotknęła jego głowy. Była rozpalona. Postanowiła wrócić do sklepu i poprosić Snowa, żeby wezwał pomoc. Chciała tylko przedtem zrobić kolację, żeby nie dać mężowi powodu do kolejnej awantury. Popełniła największy błąd swojego życia. Nie licząc małżeństwa z Alfem.

- Natt! Idź w tej chwili do pokoju i połóż się. Jesteś chory. Po kolacji wezwę lekarza.

Przez całe życie była dobrą, lecz niezbyt bystrą kobietą. Jej mąż wiedział o tym doskonale. Brał to pod uwagę, schodząc z pagórka. Skrzypnęła, źle naoliwiona furtka.

Wszedł do mieszkania. Przeszedł korytarzykiem i stanął w kuchennych drzwiach. Obejrzała się na odgłos jego kroków i było to coś, co najbardziej lubił. Strach w jej oczach.

- Jak się masz, Mimsi? – zapytał słodko. Zdawał sobie sprawę, że spostrzegła, jak wygląda.

- Podobam ci się? To twoja robota. Ale spokojnie. Dostanę kolację?

- Właśnie kończę, Alf.

- Coś takiego! Właśnie kończysz. A przecież się spóźniłem. Powinnaś skończyć godzinę temu. Wiedziałaś, że się spóźnię?

- Nie. Broń Boże! Po prostu sama się dzisiaj spóźniłam.

- Tak przypadkiem? Właśnie dzisiaj? No dobrze. Niech będzie. Co tam masz?

- To, co lubisz. Wybacz. – Postawiła jedzenie na stole. – Muszę zaraz wyjść.

- Dokąd? – warknął znad talerza.

- Do sklepu. Trzeba wezwać pomoc medyczną dla Jonathana.

- A po co? – Nie przerwał jedzenia. – Coś mu dolega?

- Może mieć wstrząśnienie mózgu. Wymiotuje przez cały dzień.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: