Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szklany klosz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 grudnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szklany klosz - ebook

Nowe wydanie bestsellerowej powieści Sylvii Plath wzbogacone klimatycznymi ilustracjami utalentowanej francuskiej rysowniczki Bei Rebaï.

Klasyczna i wiecznie aktualna. Szokująca, realistyczna i sugestywna powieść o kobiecie wpadającej w otchłań szaleństwa.

Esther jest wyjątkowo inteligentna, piękna, utalentowana, jednak powoli jej świat się rozpada.

Kiedy ma dziewiętnaście lat, przyjeżdża do Nowego Jorku – miasta szczęścia, igraszek, kariery – na miesięczny staż w redakcji miesięcznika dla dziewcząt. Ma poznać miasto, spędzić miło czas. Nie potrafi się jednak odnaleźć. Nie ma ochoty na nocne zabawy, jest zniechęcona. Odkrywa, że dobre oceny, które zawsze zdobywała w szkole, tutaj nie mają znaczenia. Esther nie umie zdecydować, na czym jej zależy, co ją interesuje i kim być. Nie czuje się taka jak inne dziewczyny – śliczne, uśmiechnięte i zadowolone z życia. Przychodzi załamanie…

Szklany klosz to podróż do najmroczniejszych i najbardziej przerażających zakamarków ludzkiej psychiki. Powieść ukazała się w styczniu 1963 roku. Niecały miesiąc później Sylvia Plath popełniła samobójstwo.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67510-43-1
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Upalne to było lato, dziwne lato, w któ­rym stra­cono Ro­sen­ber­gów, a ja sie­dzia­łam w No­wym Jorku i nie bar­dzo wie­dzia­łam po co i dla­czego. Głu­pio mi się robi na myśl o ka­rze śmierci. Sama wzmianka o tym, że można uśmier­cić czło­wieka za po­mocą prądu, przy­pra­wia mnie o mdło­ści, a w ga­ze­tach o ni­czym in­nym nie pi­sali – wiel­kie na­główki wy­ba­łu­szały na mnie oczy z każ­dego rogu ulicy, ze zjaz­dów do ko­lejki pod­ziem­nej zie­ją­cych za­pa­chem pa­lo­nych fi­stasz­ków i gazu ziem­nego. Nie mia­łam po­wodu utoż­sa­miać się z Ro­sen­ber­gami, ale mimo woli wciąż wy­obra­ża­łam so­bie, jak to jest, kiedy ko­goś smaży się żyw­cem prą­dem pusz­czo­nym po wszyst­kich ner­wach.

By­łam pewna, że jest to naj­strasz­liw­sza tor­tura, jaką można za­dać czło­wie­kowi.

Sam Nowy Jork był wy­star­cza­jąco ohydny. O dzie­wią­tej rano nie było już śladu po niby to wiej­skim po­wie­trzu, co nie wia­domo ja­kim spo­so­bem wkra­dało się nocą do mia­sta. Roz­wie­wało się, zni­kało z pa­mięci ni­czym słodki sen. Na dnie gra­ni­to­wych ka­nio­nów roz­pa­lone ulice dy­go­tały w sło­necz­nym pyle. Da­chy sa­mo­cho­dów skrzyły się i skwier­czały, su­chy, pie­kący kurz za­py­lał oczy, draż­nił krtań.

W biu­rze i w ra­diu mó­wiono nie­ustan­nie o spra­wie Ro­sen­ber­gów, tak że nie można się było od nich ani na chwilę od­cze­pić. Czu­łam się więc tak jak wtedy, kiedy po raz pierw­szy w ży­ciu zo­ba­czy­łam ludz­kie zwłoki. Póź­niej przez wiele ty­go­dni głowa tego tru­po­sza – a ra­czej resztki jego głowy – wy­zie­rała na­gle w cza­sie śnia­da­nia spoza jaj na be­ko­nie, wy­ła­niała się zza syl­wetki Buddy’ego Wil­larda – który był przede wszyst­kim od­po­wie­dzialny za to, że tego trupa obej­rza­łam – i po pew­nym cza­sie po­czu­łam się tak, jak gdy­bym cią­gnęła za sobą tę straszną głowę na sznurku, jak czarny, bez­nosy, śmier­dzący octem ba­lon na uwięzi.

Tego lata by­łam pewna, że dzieje się ze mną coś nie­do­brego, bo je­dyna rzecz, jaka trzy­mała się mo­jej mó­zgow­nicy, to ci Ro­sen­ber­go­wie i jesz­cze to, jaka je­stem głu­pia, że za­ku­pi­łam masę kosz­tow­nych, nie­wy­god­nych su­kien, wi­szą­cych te­raz w sza­fie jak śnięte ryby, i jesz­cze, że wszyst­kie te moje małe suk­cesy w col­lege’u roz­pry­sły się w ze­tknię­ciu z zim­nym mar­mu­rem i szkłem fa­sad dra­pa­czy na Ma­di­son Ave­nue ni­czym bą­belki szam­pana.

A mó­wiło się, że prze­ży­wam naj­lep­szy okres swo­jego ży­cia.

Mó­wiło się, że je­stem obiek­tem za­zdro­ści ty­sięcy ab­sol­wen­tek col­lege’u jak Ame­ryka długa i sze­roka, bo one tylko ma­rzą o tym, żeby kuś­ty­kać po bru­kach no­wo­jor­skich w czar­nych la­kier­kach na zbyt wy­so­kich ob­ca­sach nu­mer trzy­dzie­ści sie­dem, za­ku­pio­nych u Blo­oming­dale’a w cza­sie prze­rwy obia­do­wej wraz z pa­skiem z ta­kiej sa­mej czar­nej la­kie­ro­wa­nej skóry i czarną la­kie­ro­waną to­rebką, żeby była ca­łość. A kiedy, na do­da­tek, w pi­śmie, w któ­rym cała na­sza dwu­nastka pra­co­wała tego lata, uka­zała się moja fo­to­gra­fia – ja z kok­taj­lem w ręku, wci­śnięta w przy­cia­sną bluzkę z imi­ta­cji srebr­nej lamy, wpusz­czoną w na­marsz­czoną spód­niczkę z bia­łego tiulu, oto­czona grupą wspa­niale zbu­do­wa­nych mło­dych, ano­ni­mo­wych Ame­ry­ka­nów, spe­cjal­nie, rzecz pro­sta, na oka­zję tę wy­na­ję­tych – było dla wszyst­kich oczy­wi­ste, że ba­wię się na sto dwa.

To może się zda­rzyć tylko w na­szym kraju, mó­wiono. Bo po­pa­trz­cie. Oto dziew­czyna, która dzie­więt­na­ście lat ży­cia spę­dza na za­bi­tej de­skami pro­win­cji, tak biedna, że nie może so­bie na­wet po­zwo­lić na za­abo­no­wa­nie ma­ga­zynu, do­staje sty­pen­dium, stu­diuje w pierw­szo­rzęd­nym col­lege’u, otrzy­muje jedną na­grodę, po­tem drugą i wresz­cie wy­sy­łają ją do No­wego Jorku, gdzie za­czyna ste­ro­wać tym mia­stem jak wła­snym sa­mo­cho­dem.

Tylko że ja nie ste­ro­wa­łam ani tym mia­stem, ani w ogóle ni­czym, na­wet wła­snym lo­sem. Po pro­stu te­le­pa­łam się z ho­telu do re­dak­cji, z re­dak­cji na przy­ję­cie, z przy­ję­cia do ho­telu, z ho­telu do pracy jak bez­wolny tro­lej­bus. Po­win­nam się była chyba cie­szyć tym wszyst­kim i przej­mo­wać jak inne dziew­czyny, ale ja­koś nie umia­łam wy­krze­sać z sie­bie żad­nej re­ak­cji. Było mi obo­jęt­nie i bar­dzo pu­sto – tak musi być w oku cy­klonu. Ab­so­lutna ci­sza w sa­mym środku sza­le­ją­cego ży­wiołu.

W ho­telu miesz­ka­ły­śmy w dwu­nastkę.

Wszyst­kie by­ły­śmy lau­re­at­kami kon­kursu, roz­pi­sa­nego przez znany ma­ga­zyn ko­biecy, na wier­sze, opo­wia­da­nia i slo­gany. W na­grodę otrzy­ma­ły­śmy mie­sięczną pracę w re­dak­cji ma­ga­zynu w No­wym Jorku. Opła­cono na­sze bie­żące wy­datki, a do tego do­cho­dziły nie­zli­czone ilo­ści roz­ma­itych dar­mo­wych im­prez, bi­lety na ba­let, na po­kazy mody. Słynny za­kład fry­zjer­ski dbał o na­sze włosy, uła­twiano nam spo­tka­nia ze zna­nymi oso­bi­sto­ściami świata kul­tury i na­uki oraz umoż­li­wiano za­się­ga­nie po­rad w spra­wie pie­lę­gna­cji cery.

Do dzi­siaj mam ze­staw szmi­nek dla osoby o ciem­nych oczach i wło­sach, owalne puz­derko z tu­szem do rzęs i mi­nia­tu­rową szczo­teczkę, okrą­gły po­jem­ni­czek nie­bie­skich cieni do po­wiek, tyci, w któ­rym aku­rat mie­ści się czu­bek wska­zu­ją­cego palca, i trzy po­madki do ust – od po­ma­rań­czy do fuk­sji – wszystko to umiesz­czone w zło­co­nym pu­dełku z lu­ster­kiem na wieczku. Mam też biały fu­te­rał do oku­la­rów sło­necz­nych, na­bi­jany ko­lo­ro­wymi mu­szel­kami i ce­ki­nami, ozdo­biony małą roz­gwiazdą z masy pla­stycz­nej.

Wie­dzia­łam do­brze, że firmy trak­tują te pre­zenty jako dar­mową re­klamę swo­ich wy­ro­bów, ale nie chcia­łam być cy­niczna. Bo szcze­rze mó­wiąc, te hojne dary bar­dzo mnie cie­szyły. Jesz­cze przez dłuż­szy czas ukry­wa­łam je po róż­nych ką­tach, a póź­niej, kiedy wy­zdro­wia­łam, wy­do­by­łam wszyst­kie z ukry­cia i te­raz trzy­mam je znowu na wierz­chu. Od czasu do czasu uży­wam po­madki do ust, a w ze­szłym ty­go­dniu od­pru­łam roz­gwiazdę z masy pla­stycz­nej z fu­te­rału na oku­lary sło­neczne i da­łam ją ma­łej do za­bawy.

Tak więc w ho­telu miesz­ka­ły­śmy w dwu­nastkę, w tym sa­mym skrzy­dle, na tym sa­mym pię­trze, w po­je­dyn­czych po­ko­jach, jedna obok dru­giej, co zresztą przy­po­mi­nało mi ży­cie w domu stu­denc­kim. Nie był to nor­malny ho­tel – to zna­czy taki, w któ­rym miesz­kają za­równo męż­czyźni, jak i ko­biety, jak po­pad­nie, na tych sa­mych pię­trach.

Ho­tel ten – na­zy­wał się Ama­zonka – przyj­mo­wał wy­łącz­nie ko­biety, a były to prze­waż­nie moje ró­wie­śnice, córki za­moż­nych ro­dzi­ców, któ­rzy chcieli mieć pew­ność, że męż­czyźni nie będą mieli do nich do­stępu i nie będą mo­gli ich uwieść. Wszyst­kie te panny uczęsz­czały do szkół dla se­kre­ta­rek, jak na przy­kład szkoła pani Katy Gibbs, gdzie wy­ma­gano, żeby przy­cho­dziły na lek­cje w ka­pe­lu­szach i rę­ka­wicz­kach, albo były już ta­kich szkół ab­sol­went­kami i te­raz pra­co­wały dla róż­nych dy­rek­to­rów bądź po pro­stu obi­jały się po No­wym Jorku i cze­kały na do­brą par­tię.

Wy­glą­dało na to, że dziew­częta te okrop­nie się nu­dzą. Ob­ser­wo­wa­łam je, jak le­żąc na ta­ra­sie, ro­bią wszystko, żeby za­cho­wać przy­wie­zioną z Ber­mu­dów opa­le­ni­znę, jak zie­wają, ma­lują so­bie pa­znok­cie u nóg, no i, jak już po­wie­dzia­łam, śmier­tel­nie się nu­dzą. Jedna z nich mó­wiła mi, że jest znu­dzona wy­ciecz­kami na jach­tach, znu­dzona la­ta­niem sa­mo­lo­tami do­koła świata, znu­dzona jazdą na nar­tach w Szwaj­ca­rii i na do­da­tek znu­dzona męż­czy­znami, któ­rych po­znała w Bra­zy­lii.

Mdli mnie na wi­dok ta­kich dziew­cząt. Ro­bię się z miej­sca tak za­zdro­sna, że mowę mi od­biera. Mia­łam dzie­więt­na­ście lat i z wy­jąt­kiem tej wy­cieczki do No­wego Jorku nie ru­szy­łam się jesz­cze ni­gdy poza Nową An­glię. Była to więc moja pierw­sza wielka ży­ciowa szansa, a ja sie­dzia­łam i jak głu­pia po­zwa­la­łam, żeby mi ta szansa prze­cie­kała przez palce jak woda.

Przy­pusz­czam, że jedną z przy­czyn mo­ich wszyst­kich kło­po­tów była Do­reen.

Ni­gdy w ży­ciu nie zna­łam po­dob­nej dziew­czyny. Do­reen przy­je­chała z głę­bo­kiego Po­łu­dnia, z col­lege’u dla bo­ga­tych pa­nie­nek. Miała bar­dzo ja­sne, nie­mal białe włosy, które oka­lały jej głowę jak cu­krowa wata, oczy nie­bie­skie, nie­mal prze­zro­czy­ste, jak twarde, wy­po­le­ro­wane pa­ciorki z aga­tów i rów­nie nie­znisz­czalne. Jej usta stale ukła­dały się w dziwny uśmie­szek. Uśmie­szek by­naj­mniej nie przy­kry, ra­czej we­soły i ta­jem­ni­czy za­ra­zem. Uwa­żała, że lu­dzie nie są na­zbyt mą­drzy i że gdyby chciała, to z każ­dego zro­bi­łaby ba­lona.

Do­reen wy­brała so­bie mnie na przy­ja­ciółkę. Od pierw­szej chwili. Dała mi do zro­zu­mie­nia, że uważa mnie za znacz­nie in­te­li­gent­niej­szą od po­zo­sta­łych, a ja z ko­lei mu­szę przy­znać, że była to na­prawdę bar­dzo za­bawna dziew­czyna. Z re­guły sia­dała obok mnie przy stole kon­fe­ren­cyj­nym, a kiedy nasi zna­ko­mici pre­le­genci wy­gła­szali swoje re­fe­raty, szep­tała mi na ucho dow­cipne i zgryź­liwe uwagi.

W tym jej col­lege’u, opo­wia­dała mi, dziew­czyny były tak zwa­rio­wane na punk­cie ele­gan­cji, że ro­biły so­bie po­krowce na to­rebki z tego sa­mego ma­te­riału co suk­nie i w ten spo­sób do każ­dej to­a­lety miały do­braną niby to spe­cjalną to­rebkę. Tego ro­dzaju po­my­sły za­wsze ro­biły na mnie ko­lo­salne wra­że­nie. Ko­ja­rzyły mi się z ży­ciem peł­nym za­mie­rzo­nej, sta­ran­nie prze­my­śla­nej de­ka­den­cji, a to przy­cią­gało mnie jak ma­gnes.

Je­den je­dyny raz Do­reen na­wrzesz­czała na mnie. Wtedy, kiedy de­ner­wo­wa­łam się, że nie zdążę od­dać ro­boty na czas.

– Po co ty tak ha­ru­jesz?

Do­reen le­żała na moim łóżku, ubrana w je­dwabny szla­fro­czek z ło­so­sio­wego je­dwa­biu, i pi­ło­wała swoje dłu­gie, lekko po­żół­kłe od ni­ko­tyny pa­znok­cie, pod­czas gdy ja prze­pi­sy­wa­łam na ma­szy­nie wy­wiad, jaki prze­pro­wa­dzi­łam z pew­nym zna­ko­mi­tym po­wie­ścio­pi­sa­rzem.

Wszyst­kie mia­ły­śmy kroch­ma­lone ba­weł­niane nocne ko­szule, szla­froki pi­ko­wane albo uszyte z ma­te­riału frotté, żeby mo­gły słu­żyć rów­nież jako na­rzutki pla­żowe. Ale nie Do­reen. Do­reen pa­ra­do­wała we wspa­nia­łych, pół­prze­zro­czy­stych, dłu­gich do ziemi ne­gli­żach z ny­lonu i ko­ro­nek. Tka­niny lu­biła cie­li­ste, przy­kle­ja­jące się do ciała. Wio­nął od niej bar­dzo in­te­re­su­jący, tro­chę piż­mowy za­pach potu, przy­po­mi­na­jący li­ście ta­kiej jed­nej pa­proci, które zrywa się, roz­gniata w dło­niach i wą­cha.

– Do­brze wiesz, że stara Jotka na­wet nie za­uważy, czy od­dasz jej to ju­tro czy do­piero w po­nie­dzia­łek. – Do­reen za­pa­liła pa­pie­rosa. Wy­pusz­czała dym przez noz­drza i przy­glą­dała mi się jakby zza cien­kiej za­słony. – Jotka jest brzydka jak noc – do­dała bez­na­mięt­nie. – Za­łożę się, że ten jej stary mąż gasi wszyst­kie świa­tła, za­nim się do niej do­bie­rze, ina­czej by się zrzy­gał.

Jotka była moją opie­kunką i mimo tego, co mó­wiła o niej Do­reen, bar­dzo ją lu­bi­łam. W od­róż­nie­niu od in­nych ga­duł, re­dak­to­rek na­szego pi­sma, nie na­kła­dała sztucz­nych rzęs i bły­sko­tli­wej tan­det­nej bi­żu­te­rii. Była przy tym in­te­li­gentna, więc ten wy­bitny brak urody wcale mnie nie ra­ził. Czy­tała w kilku ję­zy­kach i znała wszyst­kich wzię­tych au­to­rów pi­szą­cych do ko­bie­cych ma­ga­zy­nów.

Usi­ło­wa­łam so­bie wy­obra­zić Jotkę poza jej nie­przy­tul­nym ga­bi­ne­tem i bez urzę­do­wego ka­pe­lu­sza prze­zna­czo­nego na ofi­cjalne obiady, le­żącą z tłu­stym mę­żem w łóżku, ale ja­koś mi to nie wy­cho­dziło. Za­wsze mam trud­no­ści z wy­obra­ża­niem so­bie lu­dzi w łóżku.

Jotka chciała mnie ko­niecz­nie cze­goś na­uczyć, wszyst­kie star­sze pa­nie za­wsze chciały mnie cze­goś uczyć, ale na­gle na­bra­łam pew­no­ści, że te ich na­uki już mi się na nic nie zda­dzą. Te­raz na­ło­ży­łam po­krywę na ma­szynę do pi­sa­nia i za­mknę­łam ją.

– Mą­dre dziecko. – Do­reen się uśmiech­nęła.

Ktoś za­pu­kał do drzwi.

– Kto tam? – Nie chciało mi się wsta­wać.

– To ja, Betsy, czy idziesz z nami na przy­ję­cie?

– Chyba tak. – W dal­szym ciągu nie chciało mi się po­dejść do drzwi.

Betsy była im­por­to­wana pro­sto z Tek­sasu ra­zem ze swo­imi ja­snymi wło­sami, ucze­sa­nymi w koń­ski ogon i uśmie­chem ulu­bie­nicy pułku. Pa­mię­tam, jak kie­dyś we­zwano nas do ga­bi­netu pew­nego kiep­sko ogo­lo­nego pro­du­centa te­le­wi­zyj­nego, odzia­nego w gar­ni­tur z ma­te­riału w prążki. Chciał się do­wie­dzieć, czy nie mamy ja­kie­goś po­my­słu na pro­gram – i Betsy od razu za­częła mu opo­wia­dać o róż­nych od­mia­nach tek­sa­skiej ku­ku­ry­dzy. Mają dwie, mę­ską i żeń­ską. Betsy była tak prze­ko­nu­jąca i tak prze­jęta tą swoją nie­szczę­sną ku­ku­ry­dzą, że na­wet pro­du­cen­towi w końcu sta­nęły łzy w oczach, ale nie­stety, jak po­wie­dział, nie był to te­mat na­da­jący się do ma­ga­zynu.

Nieco póź­niej re­dak­tor działu pie­lę­gna­cji urody na­mó­wił Do­reen, żeby ob­cięła włosy, i za­czął umiesz­czać jej zdję­cia na okładce, i na­wet te­raz wi­duję cza­sami jej uśmiech­niętą twarz na re­kla­mów­kach odzieży firmy Wragge.

Betsy nie­ustan­nie pro­siła mnie, że­bym szła na mia­sto z nią i jej przy­ja­ciół­kami. Za­cho­wy­wała się tak, jakby chciała się mną za­opie­ko­wać. Ni­gdy jed­nak nie za­pra­szała Do­reen. Do­reen mó­wiła o niej: ta do­jarka.

– Czy chcesz po­je­chać z nami jedną tak­sówką? – za­py­tała Betsy przez za­mknięte drzwi.

Do­reen po­trzą­snęła prze­cząco głową.

– Dzię­kuję ci, Betsy – krzyk­nę­łam – ale po­jadę chyba z Do­reen!

– Okej. – Betsy po­czła­pała w głąb ko­ry­ta­rza.

– Po­je­dziemy, ale zo­sta­niemy tylko tak długo, jak nam się bę­dzie chciało – oświad­czyła Do­reen, ga­sząc pa­pie­rosa o lampkę sto­jącą przy moim łóżku. – A po­tem po­je­dziemy so­bie na mia­sto. Te ich tu­tej­sze przy­ję­cia przy­po­mi­nają mi szkolne po­tań­cówki w sa­lach gim­na­stycz­nych. Nie ro­zu­miem, dla­czego za­wsze za­pra­szają chłop­ców z Yale. Są ta­aacy głupi!

Buddy Wil­lard też był z Yale i gdy so­bie o nim dzi­siaj my­ślę, do­cho­dzę do wnio­sku, że rów­nież był głupi. Uda­wało mu się wpraw­dzie do­sta­wać cał­kiem do­bre stop­nie i prze­żył kie­dyś ro­mans z okropną kel­nerką o imie­niu Gla­dys, w miej­sco­wo­ści let­ni­sko­wej na Cape Cod, ale nie miał za grosz in­tu­icji. Do­reen za to miała jej dużo. Wszystko, co mó­wiła, brzmiało jak tekst wy­do­by­wa­jący się wprost z mo­ich wła­snych trzewi.

Utknę­ły­śmy w tłoku. O tej po­rze za­czy­nały się przed­sta­wie­nia w te­atrach. Na­sza tak­sówka sta­nęła za tak­sówką Betsy, a przed tak­sówką, w któ­rej sie­działy jesz­cze cztery dziew­częta, i nie mo­gła ru­szyć z miej­sca.

Do­reen wy­glą­dała cu­dow­nie. Miała na so­bie białą ko­ron­kową suk­nię z ogrom­nym de­kol­tem, bar­dzo ob­ci­słą, za­pi­naną na za­mek bły­ska­wiczny, a pod nią gor­se­cik, który ści­skał ją sza­le­nie w pa­sie, a uwy­pu­klał to, co nad i pod. Skórę miała opa­loną, jak gdyby wy­po­le­ro­waną i lekko przy­pu­dro­waną, a pach­niała jak cała per­fu­me­ria.

Ja na­ło­ży­łam ob­ci­słą czarną suk­nię z szan­tungu, za którą za­pła­ci­łam czter­dzie­ści do­la­rów. Kiedy do­wie­dzia­łam się, że je­stem jedną ze szczę­ścia­rek, które po­jadą do No­wego Jorku, wy­pu­ści­łam się na mia­sto i wy­da­łam sporą część sty­pen­dium na wy­prawkę. Ta czarna suk­nia zo­stała za­ku­piona wła­śnie wtedy. Miała ja­kiś taki dziwny krój, że nie pa­so­wał pod nią ża­den sta­nik, ale to wła­ści­wie nie miało więk­szego zna­cze­nia. By­łam pła­ska jak chło­pak, a poza tym uczu­cie cał­ko­wi­tej nie­mal na­go­ści spra­wiało mi przy­jem­ność i po­ma­gało prze­żyć te go­rące, parne noce.

Mia­sto wpły­nęło fa­tal­nie na stan mo­jej opa­le­ni­zny. By­łam te­raz żółta jak Chiń­czyk. Nor­mal­nie mar­twi­ła­bym się z po­wodu tej sukni i tej żół­tej cery, ale obec­ność Do­reen ka­zała mi za­po­mnieć o wszyst­kich mo­ich zmar­twie­niach. W jej to­wa­rzy­stwie czu­łam się jak stary, kuty na cztery nogi cy­nik.

W pew­nym mo­men­cie ja­kiś fa­cet w nie­bie­skiej spor­to­wej ko­szuli, w czar­nych ob­ci­słych spodniach i kow­boj­skich bu­tach ode­rwał się od drzwi baru, wy­ło­nił się spod pa­sia­stej mar­kizy i za­czął zbli­żać się do na­szej tak­sówki lekko ko­ły­szą­cym się kro­kiem. Od razu wie­dzia­łam, że nie cho­dzi mu o mnie, ale, oczy­wi­ście, o Do­reen. Prze­mknął zręcz­nie mię­dzy sa­mo­cho­dami i wsu­nął głowę przez na­sze otwarte okienko.

– A cóż to, je­żeli można za­py­tać, dwie ładne sa­motne pa­nienki ro­bią w tak­sówce w taki piękny wie­czór?

Uśmiech­nął się sze­ro­kim dur­nym uśmie­chem pro­sto z re­klamy pa­sty do zę­bów.

– Je­dziemy na przy­ję­cie – wy­mknęło mi się, a to dla­tego, że Do­reen na­gle zu­peł­nie zi­dio­ciała i tylko coś tam krę­ciła przy swoim bia­łym ko­ron­ko­wym po­krowcu na to­rebkę.

– To nuda – oświad­czył młody czło­wiek. – Pro­po­nuję, żeby pa­nie wy­piły ze mną jed­nego w tym oto barku. Czeka tam na mnie kilku przy­ja­ciół.

Wska­zał głową grupę dość dzi­wacz­nie ubra­nych mło­dzień­ców, któ­rzy stali pod mar­kizą. Ob­ser­wo­wali go od sa­mego po­czątku, a te­raz, kiedy na nich spoj­rzał, wy­buch­nęli śmie­chem.

Śmiech ten po­wi­nien być dla mnie ostrze­że­niem. Był to taki nie­zbyt gło­śny, wszech­wie­dzący re­cho­cik, ale w tej sa­mej chwili sa­mo­chody za­częły ru­szać i wy­glą­dało na to, że je­żeli nie zde­cy­du­jemy się szybko, to za dwie se­kundy bę­dziemy ża­ło­wały, że nie sko­rzy­sta­ły­śmy z oka­zji obej­rze­nia No­wego Jorku z in­nej nieco strony, niż za­pla­no­wali nasi opie­ku­no­wie z re­dak­cji ma­ga­zynu.

– No jak, Do­reen? – za­py­ta­łam.

– No i jak, Do­reen? – po­wtó­rzył za mną młody czło­wiek i da­lej się uśmie­chał.

Do dzi­siej­szego dnia nie wiem, jak wy­glą­dał bez tego uśmie­chu na twa­rzy. Wy­daje mi się, że uśmie­chał się przez cały wie­czór. To mu­siała być jego druga na­tura. Ten uśmiech.

– No, niech bę­dzie – po­wie­działa Do­reen do mnie.

Otwo­rzy­łam więc drzwiczki i wy­sia­dły­śmy z tak­sówki w mo­men­cie, w któ­rym wła­śnie za­częła ru­szać. Po­bie­gły­śmy w stronę baru. Za nami roz­legł się strasz­liwy zgrzyt ha­mulca i kilka głu­chych ude­rzeń.

– Hej, za­raz! – Nasz tak­sów­karz, wście­kły i pur­pu­rowy na twa­rzy, wy­su­nął głowę. – Co to ma zna­czyć?

Za­trzy­mał się tak gwał­tow­nie, że tak­sówka ja­dąca za nim mu­siała stuk­nąć go w ba­gaż­nik, a wszyst­kie cztery znaj­du­jące się w niej dziew­czyny ob­su­nęły się z sie­dzeń. Wi­dzia­ły­śmy, jak się gra­molą i wierz­gają no­gami.

Młody czło­wiek ro­ze­śmiał się, prze­pro­wa­dził nas na chod­nik, wró­cił do tak­sówki i wrę­czył kie­rowcy bank­not. Roz­le­gło się straszne trą­bie­nie, za­częły pa­dać wy­zwi­ska, ale za­raz po­tem wszyst­kie dziew­częta z na­szego ma­ga­zynu prze­su­nęły się tak­sów­kami jak ko­ro­wód we­selny zło­żony z sa­mych dru­hen.

– Chodź no tu, Fran­kie. – Nasz młody czło­wiek ski­nął na ni­skiego roz­czo­chra­nego fa­ceta, który ode­rwał się od grupy ko­le­gów i wszedł z nami do baru.

Nie cier­pię ta­kich ty­pów. Miał za­le­d­wie metr sześć­dzie­siąt wzro­stu. Jak stoję obok ni­skich męż­czyzn, na­chy­lam się, żeby być niż­sza, za­pa­dam się w ta­lii, przy czym jedno bio­dro idzie wy­żej, a dru­gie ni­żej. Za­czyna mi być głu­pio i na do­da­tek mam wra­że­nie, że wszy­scy się na mnie ga­pią.

Przez chwilę mia­łam płonną na­dzieję, że do­bie­rzemy się we­dług wzro­stu, a wów­czas mnie przy­padłby ten młody czło­wiek, który nas po­de­rwał, bo miał do­bre metr dzie­więć­dzie­siąt, ale nic z tego, od razu po­szedł na­przód z Do­reen i na­wet na mnie nie spoj­rzał. Uda­wa­łam, że nie wi­dzę Fran­kiego, który pę­tał się gdzieś w oko­licy mo­jego łok­cia, a kiedy usie­dli­śmy, nie­malże przy­tu­li­łam się do Do­reen.

W ba­rze było tak ciemno, że wi­dzia­łam wła­ści­wie tylko ją. Jej ja­sne włosy i biała suk­nia sre­brzyły się w ciem­no­ści, my­ślę, że to z po­wodu lampy neo­no­wej nad bar­kiem. Czu­łam, że roz­ma­zuję się w tym świe­tle jak ne­ga­tyw ja­kiejś osoby, któ­rej ni­gdy w ży­ciu przed­tem nie wi­dzia­łam.

– No więc, czego się na­pi­jemy? – za­py­tał nas młody czło­wiek z tym swoim sze­ro­kim uśmie­chem.

– My­ślę, że może kok­tajl Old Fa­shio­ned – rzu­ciła Do­reen w moją stronę.

Za­ma­wia­nie na­po­jów nie było moją mocną stroną. Nie od­róż­nia­łam whi­sky od dżinu i ni­gdy nie uda­wało mi się do­stać cze­goś, co by mi na­prawdę sma­ko­wało. Buddy Wil­lard czy inni stu­denci, z któ­rymi do­tych­czas wy­cho­dzi­łam, albo nie mieli pie­nię­dzy na praw­dziwy al­ko­hol, albo w ogóle nie pili. Za­dzi­wia­jące, ilu stu­den­tów nie pije ani nie pali. W każ­dym ra­zie wszy­scy moi zna­jomi. Naj­śmiel­sze po­su­nię­cie Buddy’ego Wil­larda w tej dzie­dzi­nie miało miej­sce tego dnia, kiedy ku­pił bu­telkę du­bon­neta, a i to zro­bił tylko i wy­łącz­nie dla­tego, by udo­wod­nić mi, iż jest es­tetą, mimo że stu­diuje me­dy­cynę.

– Dla mnie wódka – po­wie­dzia­łam.

Młody czło­wiek spoj­rzał na mnie z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Z czym? – za­py­tał.

– Czy­sta – od­par­łam. – Za­wsze piję czy­stą.

Oba­wia­łam się, że się wy­głu­pię, je­żeli za­żą­dam do wódki lodu albo dżinu, albo cze­go­kol­wiek. Wi­dzia­łam kie­dyś re­klamę firmy pro­du­ku­ją­cej wódkę, kie­li­szek pe­łen prze­zro­czy­stego płynu, sto­jący sa­mot­nie na bryle lodu wśród śnież­nej za­mieci. Cały ob­ra­zek to­nął na do­da­tek w błę­kit­nej po­świa­cie, wódka zaś była kry­sta­liczna, prze­zro­czy­sta jak woda, wy­de­du­ko­wa­łam więc, że wódkę pije się czy­stą, z ni­czym nie zmie­szaną. Pod­szedł kel­ner i chłopcy zło­żyli za­mó­wie­nie. W tym swoim kow­boj­skim prze­bra­niu nasz go­spo­darz wy­glą­dał tu jak u sie­bie w domu i po­my­śla­łam, że może jest to ja­kiś znany czło­wiek.

Do­reen mil­czała i tylko ba­wiła się nie­wielką kor­kową matą, która le­żała przed nią na stole. Po chwili za­pa­liła, ale było wi­dać, że on nie miał jej tego za złe. Wy­ba­łu­szał na nią oczy, jakby stał w zoo przed klatką z małpą i cze­kał, żeby ode­zwała się ludz­kim gło­sem.

Przy­nie­siono drinki, a moja wódka wy­glą­dała zu­peł­nie jak na tam­tym ob­razku, biała i prze­zro­czy­sta.

– Co pan robi? – za­py­ta­łam wresz­cie na­szego go­spo­da­rza, by prze­rwać mil­cze­nie, które ob­ra­stało nas jak gę­sta trawa w dżun­gli. – To zna­czy chcia­łam za­py­tać, co pan robi tu, w No­wym Jorku.

Po­woli i jak gdyby z wiel­kim wy­sił­kiem ode­rwał oczy od na­giego ra­mie­nia Do­reen i po­wie­dział:

– Je­stem dys­k­dżo­ke­jem. Może pani o mnie sły­szała. Na­zy­wam się Lenny She­pherd.

– Ja pana znam – ode­zwała się na­gle Do­reen.

– To mnie bar­dzo cie­szy, ko­chana. – Ro­ze­śmiał się. – To się świet­nie składa. No tak, je­stem znany, wszy­scy znają mnie jak zły sze­ląg.

Po czym Lenny She­pherd spoj­rzał długo i prze­cią­gle na swo­jego to­wa­rzy­sza.

– Hej! – ode­zwał się tam­ten. – Skąd wy, dziew­czyny, je­ste­ście i jak się na­zy­wa­cie?

– To jest Do­reen – od­parł Lenny, ob­jął jej na­gie ra­miona i przy­ci­snął ją do sie­bie.

Ze zdu­mie­niem stwier­dzi­łam, że Do­reen zu­peł­nie na to nie re­aguje. Po pro­stu sie­działa so­bie, ciem­no­skóra, ni­czym tle­niona Mu­rzynka w bia­łej sukni, i wy­twor­nie po­cią­gała ze swo­jego kie­liszka.

– Na­zy­wam się Elly Hig­gin­bot­tom i miesz­kam w Chi­cago – skła­ma­łam i na­tych­miast po­czu­łam się bez­piecz­niej. Nie chcia­łam, żeby to, co ro­bi­ły­śmy tu, w tym ba­rze, ko­ja­rzyło się w ja­ki­kol­wiek spo­sób z moim praw­dzi­wym na­zwi­skiem, ze mną i moim ro­dzin­nym Bo­sto­nem.

– No to fajno, Elly, za­tań­czymy?

Myśl o tańcu z tym po­kur­czem w po­ma­rań­czo­wych bu­tach na ko­tur­nach, ską­pym pod­ko­szulku i wy­mię­tej gra­na­to­wej spor­to­wej ma­ry­narce wy­dała mi się wprost śmieszna. Nie cier­pię fa­ce­tów w gra­na­to­wych ubra­niach. Szare, czarne, a na­wet brą­zowe, pro­szę bar­dzo. Ale gra­na­towe ubra­nie jest dla mnie po pro­stu śmieszne.

– Nie mam na­stroju – od­po­wie­dzia­łam wy­nio­śle, od­wró­ci­łam się do niego ple­cami i przy­su­nę­łam się wraz z krze­słem do Do­reen i Lenny’ego.

A oni wy­glą­dali, jak gdyby byli sta­rymi przy­ja­ciółmi. Do­reen długą srebrną łyżką wy­cią­gała ka­wałki owo­ców z dna swo­jej szklanki. Wkła­dała je do ust, a wtedy Lenny war­czał ci­cho jak pies, który wi­dzi kość, i uda­wał, że niby chce jej za­brać ten kęs. Do­reen chi­cho­tała i da­lej wy­ła­wiała owoce ze szklanki.

Wódka mi sma­ko­wała. Na­resz­cie zna­la­złam swój tru­nek. Nie miała okre­ślo­nego smaku i spły­wała gładko do żo­łądka jak nóż po­ły­ka­cza noży, do­da­jąc mi ani­mu­szu i bo­skiej pew­no­ści sie­bie.

– To ja so­bie chyba pójdę – oświad­czył Fran­kie i pod­niósł się.

Było tak ciemno w tym ba­rze, że na­wet go do­brze nie wi­dzia­łam, ale po raz pierw­szy do­tarło do mnie, że ma pi­skliwy, głupi gło­sik. Nikt nie zwra­cał na niego uwagi.

– Hej, Lenny, je­steś mi coś wi­nien. Pa­mię­tasz, Lenny, pa­mię­tasz, że je­steś mi coś wi­nien?

Wy­dało mi się bar­dzo dziwne, że wy­brał so­bie aku­rat ten mo­ment, żeby przy­po­mnieć Lenny’emu, że ten mu jest coś wi­nien, ale stał i po­wta­rzał to zda­nie w kółko, i to do­póty, do­póki Lenny nie wsu­nął ręki do kie­szeni, nie wy­cią­gnął gru­bego zwitka zie­lo­nych bank­no­tów i nie wrę­czył mu jed­nego. Wy­daje mi się, że był to bank­not dzie­się­cio­do­la­rowy.

– Za­mknąć mi się już i wy­no­cha – syk­nął.

Przez chwilę my­śla­łam, że do­ty­czy to rów­nież i mnie, ale za­raz usły­sza­łam słowa Do­reen.

– Nie pójdę ni­g­dzie bez Elly – po­wie­działa. Trzeba jej przy­znać, że bez wa­ha­nia na­zwała mnie moim przy­bra­nym imie­niem.

– O, Elly pój­dzie z nami, prawda, Elly? – Lenny mru­gnął do mnie.

– Pew­nie – od­po­wie­dzia­łam.

Tam­ten roz­pły­nął się, więc po­my­śla­łam so­bie, że chyba na­prawdę pójdę z nimi. Osta­tecz­nie chcia­łam prze­żyć, ile się da.

Sza­le­nie lu­bię przy­glą­dać się lu­dziom znaj­du­ją­cym się w pod­bram­ko­wych sy­tu­acjach. Wy­pa­dek dro­gowy, bójka uliczna, em­brion pły­wa­jący w słoju peł­nym spi­ry­tusu. In­te­re­suje mnie wszystko. Stoję i ga­pię się tak in­ten­syw­nie, jak gdy­bym chciała to za­pa­mię­tać na całe ży­cie.

W ten spo­sób na­uczy­łam się bar­dzo wielu rze­czy i na­wet je­śli coś prze­raża mnie albo przy­pra­wia o mdło­ści, ni­czego po so­bie nie po­ka­zuję i za­wsze udaję, że do­kład­nie tak to so­bie wy­obra­ża­łam.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: