Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szklany las - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szklany las - ebook

Tajemnica rodziny Glassów

Wisconsin, lata 60. Angie Glass ma dwadzieścia jeden lat i wiedzie szczęśliwe, spokojne życie z kochającym mężem Paulem i malutkim synkiem. Jeden telefon zmienia jej życie na zawsze. Siedemnastoletnia bratanica Paula przekazuje im tragiczne wieści.

Jej ojciec Henry został znaleziony martwy pod domem, a matka Silja zniknęła bez śladu. Angie i Paul rzucają wszystko i przybywają do małego miasteczka w stanie Nowy Jork, aby zaopiekować się dziewczyną. Wprowadzają się do pięknego i nowoczesnego domu Henry’ego na skraju lasu.

Nastoletnia Ruby Glass zachowuje się dziwnie i nie potrafi zaakceptować młodej ciotki, która chce ją wesprzeć w trudnych chwilach. Angie czuje, że rodzina Glassów skrywa mroczne tajemnice. Wkrótce przekona się, jak niewiele wiedziała nie tylko o nich, ale również o mężczyźnie, którego poślubiła.

__

O autorce

Cynthia Swanson – bestsellerowa autorka „The New York Times” i „USA Today”. Zwyciężczyni nagrody WILLA 2016 dla literatury historycznej. Z wykształcenia projektantka wnętrz, z pasji – pisarka. Oba te zajęcia – design i powieści są jej wielką miłością. Mieszka z rodziną w Denver w Kolorado. Jej debiutancka książka „Wyśnione życie” trafi również na ekrany kin z Julią Roberts w roli głównej.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66338-12-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Angie

Okręg Door w stanie Wisconsin, rok 1960

Dzień zaczął się jasno i rześko – idealny wrześniowy poranek nie zapowiadał tego, co miało się zdarzyć. Gdy Pi Dżej obudził się z drzemki, ubrałam go w sweterek, rozciągliwe spodenki z dzianiny oraz dobraną do nich czapeczkę, czyli pozostałości po dzieciach mojej siostry Dorrie. Trzymając małego na biodrze, wyszłam z domku. Całą noc padało; wciągnęłam w płuca duszny zapach, znany mi jak woń własnej skóry, zapach wezbranych wód jeziora i prześwitujących lasów stanu Wisconsin.

Pod moimi stopami zachrzęścił piasek na ścieżce, naszej ścieżce, wiodącej wzdłuż gruntowej drogi do North Bay; jak wszyscy mieszkańcy North Bay Drive posypaliśmy piaskiem szutrową, uwalaną olejem napędowym szosę, tworząc własny szlak, aby zminimalizować ryzyko pobrudzenia butów tą kleistą substancją. Po rozklekotanych drewnianych schodach zeszłam ku zatoce, uważając na błoto, które po każdym ulewnym deszczu przywierało do stopni. Znalazłszy się na dole, przedarłam się z chlupotem przez wysoką, brudną trawę aż do samej wody; tam za pomocą jednej ręki odwróciłam na właściwą stronę lekkie płócienne canoe, które mój dziadek wykonał sam kilkadziesiąt lat temu. Podczas weekendu Paul przygotował dla Pi Dżeja małe siedzisko z drewna wyściełane miękkim materiałem i odchylające się do tyłu, usytuowane na środkowej ławce canoe. Nie mogłam się doczekać, aż je wypróbuję.

Nucąc cicho pod nosem, przypięłam dziecko skórzanymi pasami, które Paul umocował po obu stronach ławeczki. I rozmyślałam o poprzednim wieczorze. O deszczu tłukącym w blaszany dach domku, dudniącym mi w uszach, gdy bzykaliśmy się z Paulem wśród zmierzwionej pościeli, spleceni w ciasnym uścisku. W końcu, kiedy w ostatnim akcie wykrzyknęłam jego imię, mój głos przebił się ponad huk wody spływającej po okiennych szybach. Potem leżeliśmy cicho, nasłuchując coraz rzadszych grzmotów; burza oddalała się na wschód, nad jezioro Michigan. Serce zalała mi wdzięczność – za moje małżeństwo, za moje życie, za przyszłość – i otoczyła je tak szczelnie i pewnie, jak Paul otaczał moje ciało.

Teraz, dwanaście godzin później, na samo wspomnienie zaczęłam oddychać szybciej. Powiosłowałam w głąb zatoki, którą mieliśmy z Pi Dżejem tylko dla siebie, nie licząc grupki kaczek blisko brzegu, unoszących się sennie na wodzie, oraz pary mew nieco dalej. Sezon żerowania komarów właściwie już się skończył. Tylko ważki fruwały nad taflą jeziora; w świetle słonecznym ich skrzydła migotały purpurą i błękitem.

Odłożyłam wiosło i pozwoliłam, aby canoe podryfowało swobodnie. Ukojony łagodnym kołysaniem łodzi, Pi Dżej gaworzył wesoło, obserwując lot ptaków na niebie.

Podniosłam wzrok, osłaniając oczy przed słońcem, a wtedy po mojej prawej coś gwałtownie plusnęło w wodzie. Szybko spojrzałam w tamtą stronę i zdążyłam jeszcze zobaczyć pstrąga wyskakującego z głębin jeziornych. Gdy znów schronił się pod wodą, na jej powierzchni rozeszły się pulsujące zmarszczki.

Poczułam, jak z powodu nagłej zmiany pozycji canoe przechyla się ostro. Pi Dżej żałośnie zapłakał. Odwróciłam się: dziecko przeturlało się na bok, jego głowa dotykała już wody. Lada chwila to samo miało się stać z ramionami i tułowiem. Skórzane paski oderwały się i straciły kontakt z ławką – najwidoczniej Paul nie przymocował ich dostatecznie mocno.

Rzuciłam się do przodu i złapałam malca za kostki u nóg dokładnie w chwili, gdy cały zanurzył się w wodzie. Canoe znów się zachwiało, zmuszając mnie do gwałtownego siadu; kiedy próbowałam się wyprostować, boleśnie uderzyłam biodrem o ławkę.

Dziecko zawodziło, kompletnie zaskoczone, włosy miało mokre, do jego oczu i uszu przedostała się woda z jeziora. Przytuliłam je do piersi i pogłaskałam po wilgotnej główce.

– Nic się nie stało, maleńki – mruczałam. – Jesteś bezpieczny.

Ucałowałam Pi Dżeja w czoło, mocno tuląc go do piersi, i przeżegnałam się wolną ręką. Dziękuję, Najświętsza Panienko, modliłam się w duchu. Dziękuję, że masz nas w swojej pieczy.

Nieopodal dryfował drewniany pagaj. Wpatrywałam się w niego, cała drżąca. Zabezpieczyłam dziecko lewym ramieniem, a prawą rękę wbiłam w wodę i tak wiosłując, dopłynęłam canoe do samego pagaja. Wyciągnęłam go, a potem jeszcze mocniej przytuliłam malca do siebie. W dziwaczny sposób, posługując się jedną ręką, ruszyłam w stronę brzegu – ruch ten był pozbawiony wszelkiej gracji, za to stabilny.

Telefon zadzwonił, kiedy przekraczałam próg domu – dwa krótkie dzwonki oznaczające, że połączenie przez wspólny osiedlowy numer dotyczy właśnie nas. Wciąż roztrzęsiona, ściągnęłam zabłocone kalosze, popędziłam do łazienki, owinęłam dziecko ręcznikiem, a następnie położyłam je na rozkładanej sofie.

Przeszłam przez miniaturowy salon naszego domku letniskowego i podniosłam z biurka słuchawkę telefonu, jednocześnie – drugą ręką – ściszając radio; zapomniałam je wyłączyć, zanim wybrałam się nad zatokę. Przez cały ranek na antenie rozgłośni WDOR dyskutowano na temat wczorajszej debaty prezydenckiej. Ktoś stwierdził, że o ile wiceprezydent Nixon okazał się lepszy w dyskusji radiowej, o tyle w debacie telewizyjnej zdecydowane zwycięstwo odniósł senator Kennedy. Gdy usłyszałam te słowa dzisiaj, wczesnym rankiem, w radosnym geście uniosłam zaciśniętą pięść. Za niecałe dwa miesiące miałam po raz pierwszy w życiu głosować w wyborach prezydenckich. Senator ze stanu Massachusetts cieszył się moim pełnym poparciem.

– Ciocia Angie? – Żeński głos po drugiej stronie linii telefonicznej nie wydał mi się znajomy. W końcu mam kilkanaścioro siostrzenic i bratanków – jestem najmłodsza z sześciorga dzieci, a każdy mój brat i każda siostra mają kilkoro własnych potomków – lecz tylko garstka z owych dzieciaków byłaby na tyle duża, aby samodzielnie do mnie zadzwonić. A spośród tej garstki żadne nie odznaczało się tak dojrzałym głosem. Głos mojej rozmówczyni nie miał jeszcze intonacji osoby dorosłej, ale z pewnością nie należał już do dziecka.

Tylko jedna osoba w tym wieku mogła się zwracać do mnie per „ciociu”.

– Ruby? – zapytałam. – To ty? Coś się stało?

Odpowiedź nie padła. Rozejrzałam się po pokoju: Pi Dżej gaworzył coś do siebie, targając za luźne nitki poduszkę na sofie. Biorąc pod uwagę to, co przeżył na zatoce, wydawał się cudownie spokojny. Co za ogromne szczęście mieć tak pogodne dziecko, bo przecież od wszystkich sióstr i bratowych ciągle słuchałam tylko narzekań na temat kolek i niesfornych zachowań ich pociech.

– Załatwiliśmy sobie mistrza świata – mówił Paul, kiedy się nad tym cudem zastanawiałam. – Ten mały to nasz wielki sukces, Aniele.

Uśmiechnęłam się, także do swojego przezwiska. „Anioł”.

W słuchawce rozległ się ledwie słyszalny dźwięk – nie słów i raczej nie odchrząkiwania. Miałam nadzieję, że to Ruby, podejrzewałam jednak starą panią Bates, mieszkankę tej samej ulicy, która korzysta ze wspólnej osiedlowej linii, aby złowić jak największą liczbę plotek niczym łasica podążająca za żywą przynętą.

– Ruby? – powtórzyłam. – Jesteś tam? Wszystko w porządku?

– Nie – odpowiedziała tym swoim napiętym głosem, pozbawionym emocji i chłodnym jak woda w zatoce. – Nie, ciociu Angie, nie jest w porządku. – Nastąpiła kolejna pauza, po czym Ruby dodała: – Ciociu Angie, mój tata nie żyje. A mama uciekła.2

Ruby

Stonekill, stan Nowy Jork, rok 1960

– Mama zostawiła list – mówi Ruby przez telefon do swojej ciotki Angie. – Informuje w nim tatę i mnie, że odchodzi. – Głos dziewczyny zniża się do szeptu. Ruby ciągnie: – Przeprasza, ale życie jest za krótkie na czekanie.

– To okropne, Ruby – odpowiada ciotka Angie. – Po prostu straszne.

Ruby milczy. Po krótkiej chwili ciotka pyta:

– A twój tata…?

Owijając przewód od telefonu wokół kciuka, Ruby wprowadza ciotkę Angie w pozostałą część tej historii: ciało ojca znaleziono w lesie, wśród liści, zaledwie kilka metrów za domem, w którym zamieszkiwała ich rodzina.

– Tata leżał przy pniu dębu, a koło niego walał się pusty kubek do herbaty – mówi Ruby. – Teraz policja sprawdza, czy nie było w nim trucizny. Powiedzieli mi, że koroner prawdopodobnie uzna to za samobójstwo.

Ruby przemawia spokojnie, rzeczowo. Bądź co bądź tylko referuje fakty.

– O mój Boże! – woła ciotka Angie. – Tak mi przykro. – Urywa, a potem dodaje: – Gdzie teraz jesteś, słoneczko?

Ruby milczy. Zastanawia się nad użytym przez ciotkę wyrazem. „Słoneczko”.

Nikt jej tak nie nazywa. Już nie.

– W domu – odpowiada Ruby. – Możesz poprosić wujka Paula, żeby jak najszybciej do mnie zadzwonił?

Zakończywszy rozmowę, Ruby się odwraca i otwiera drzwi na patio. Wychodzi na nie, przecina ogródek, a następnie wkracza w gęsty las za rodzinnym domem. Słyszy jedynie śpiew ptaków i odgłosy owadów, od czasu do czasu wiewiórkę przeciskającą się przez podszyt. Mijając grubopienny dąb, klepie go łagodnie, po czym rusza dalej. Toruje sobie drogę po wąskiej, ledwie widocznej ścieżynce. Wbija swoje wytarte szarobiałe tenisówki w gąbczastą ziemię i rozmokłe spadłe liście.

Wreszcie wychodzi na niewielką polanę. Tam siada na kamieniu, ciężkim, wyżłobionym u góry głazie o średnicy ponad pół metra i równie wysokim. Jest śliski od rosy, wkomponowane weń drobinki kwarcu lśnią w przedpołudniowym słońcu, którego promienie sączą się przez korony drzew.

To głazy są ziemią; wszystko wokół nich istnieje jedynie chwilowo. Były tu jeszcze przed Algonkinami, którzy zamieszkiwali te lasy na długo przed tym, jak w stanie Nowy Jork osiedlili się Holendrzy, czyli zaledwie trzysta lat temu. Kamienie takie jak ten, na którym siedzi teraz Ruby, widziały niejedno: przemijanie drzew, zwierząt i ludzi. Pobliskie dęby i sosny znają prawie tak długo, jak długo żyją żółwie.

Dziewczyna zakłada lewą stopę na prawe kolano. Delikatnie skubie małe, niebieskie, gumowe logo na obcasie lewego buta. Kiedyś widniał na nim napis KEDS, ale ponieważ skubała je bardzo często, pozostało tylko KE.

Ruby opuszcza dłoń niżej, spodziewa się poczuć chłód kamienia koniuszkami palców.

Raptem wycofuje rękę. Zamiast twardej skały czuje bowiem coś szorstkiego i skórzastego.

Spogląda w dół. Niecałe piętnaście centymetrów od miejsca, w którym siedzi, leży skręcony samotny wąż, bardzo gruby w środkowej części ciała.

Wąż syczy i unosi się ku górze. Ruby odsuwa się, nie odrywając od niego wzroku. Gad patrzy groźnie, jego paciorkowate oczy błyszczą, rozwidlony język wysuwa się i cofa. Skórę ma ciemnozieloną – barwy lasu – z wąskimi pasemkami żółci wzdłuż całego ciała.

Aby pokazać, że się wcale nie boi, Ruby wyciąga rękę.

Wąż się waha. Rozciąga się na całą długość, a potem znowu zwija.

Dziewczyna porusza palcami.

To wystarczy. Wąż cofa łeb, aby zyskać na sile i szybkości ciosu. Z paskudnym sykiem i otwartą paszczą rzuca się w kierunku wyciągniętej dłoni.

Mogłaby krzyknąć, ale i tak nikt by jej nie usłyszał.3

Angie

Wstawiłam Pi Dżeja do jego łóżeczka, znowu włożyłam kalosze i rzuciłam się w kierunku drzwi. Najszybciej, jak potrafiłam, przebiegłam przez rozmokłe podwórko.

W głowie mi wirowało, gorączkowo myślałam o tym, co powiedziała Ruby. Samobójstwo – przecież to coś okropnego. Nie miałam pojęcia, jak przekazać tę wiadomość Paulowi, jakich słów użyć, by poinformować go o śmierci brata. Paul będzie zdruzgotany.

No i Ruby! W jakiej sytuacji znalazła się ta dziewczyna! Porzucona przez matkę. A ojciec, któremu żona złamała serce, najwyraźniej wolał popełnić samobójstwo niż spojrzeć w oczy rzeczywistości. Jak rodzice mogą zrobić coś takiego własnemu dziecku?

Pomyślałam o słowie, którym zwróciłam się przed chwilą do Ruby, a także o tym, że słysząc je, natychmiast zamilkła. „Słoneczko”. Tego czułego słówka używałam wobec wszystkich swoich siostrzenic i bratanków, wymawiałam je spontanicznie, bez zastanowienia.

Ale Ruby miała już siedemnaście lat, ja zaś – dwadzieścia jeden. Z pewnością nie uważała się za moje słoneczko. Powinnam była zdawać sobie z tego sprawę.

Dotarłszy na skraj lasu, wkroczyłam na szeroką błotnistą ścieżkę prowadzącą do pracowni Paula. Na moje ramiona padały cętki światła, które przedostawało się tu przez rzadkie skupiska cedrów i brzóz. Pod koniec dziewiętnastego wieku na tym półwyspie w okręgu Door miał miejsce masowy wyrąb i dopiero teraz gdzieniegdzie widywało się starsze drzewa. Prześwitujący las dawał dziwny efekt: jednocześnie odsłaniał mnie i chronił przed ludzkim wzrokiem.

Nieruchomość ta – dwa akry ziemi przy żwirowej drodze nad North Bay we wschodniej części okręgu Door – należała kiedyś do moich dziadków ze strony ojca. Mieszkaliśmy tu w domku letniskowym razem z Paulem od dnia naszego ślubu, który odbył się przed rokiem. Pracownia, usytuowana w lesie około trzech metrów za domkiem, była mikroskopijnych rozmiarów. Dawniej służyła moim dziadkom za szopę.

– Paul! – zawołałam, uderzeniem otwierając drzwi pomieszczenia.

Podniósł na mnie wzrok znad do połowy namalowanego płótna przypiętego do sztalugi. Na stoliku obok tłoczyły się pojemniki z farbami akwarelowymi, pędzle różnych rozmiarów, naczynia na wodę oraz kilka szmatek. Z lamperii, którą Paul zainstalował na ścianie szopy, zwisały obrazy w rozmaitych stadiach zaawansowania – sceny z North Bay, pejzaże jeziora Michigan, zachód słońca nad Green Bay po drugiej stronie półwyspu.

– O co chodzi, Aniele? – Paul wstał i odwrócił się ku mnie.

– Nie… Nie wiem, jak ci to powiedzieć. – Weszłam do pracowni. – O Henrym. I Silji.

– To znaczy?

Z trudem przełknęłam ślinę.

– Dzwoniła Ruby. Powiedziała… Och, Paul. – Objęłam go ramionami. – Henry… nie żyje.

Paul wyzwolił się z mojego uścisku i usiadł ciężko na stołku.

– Nie rozumiem.

– Ja też nie bardzo – odparłam. – Ale Ruby mówiła… – Zagryzłam wargi. – Mówiła, że Henry’ego znaleziono w lesie niedaleko domu. To znaczy jego ciało. Policja uważa, że to… samobójstwo. – Czułam kłucie łez pod powiekami. – A Silja zaginęła. – Zawahałam się, lecz po chwili dodałam: – Ruby twierdzi, że od nich odeszła.

Opowiedziałam mężowi o liście, który pozostawiła jego bratowa. Potem zamilkłam, aby pozwolić mu złożyć to wszystko w jedną całość.

Po długiej chwili ciszy spytał:

– Jesteś przekonana? Na pewno tak powiedziała?

Skinęłam głową. Paul wyjrzał przez okno pracowni, zamrugał i znów odwrócił się do mnie.

– Opowiedz mi wszystko, Aniele – polecił. – Słowo w słowo. Powtórz dokładnie to, co mówiła Ruby.

Brat Paula, Henry, mieszkał w stanie Nowy Jork wraz z żoną o imieniu Silja oraz córką Ruby. Widziałam ich tylko raz, kiedy w zeszłym roku we wrześniu przyjechali do okręgu Door na nasz ślub. Mieli pojawić się późnym wieczorem w przeddzień uroczystości, jak było umówione. Gdy wreszcie dotarli, zdążyłam się już dawno pożegnać z Paulem na progu domu moich rodziców, a następnie udać na piętro, by spędzić ostatnią noc w pokoju z dzieciństwa. Nazajutrz zobaczyłam Paula dopiero przed ołtarzem, po przejściu alejki między ławkami w kościele Najświętszej Marii Panny, Pani Jeziora. Henry stał obok niego.

Gdy ksiądz intonował pierwsze słowa nabożeństwa, zerknęłam na Henry’ego, zaskoczona jego zdumiewającym podobieństwem do Paula. Ja też nie różnię się wyglądem od pozostałych członków mojej rodziny – wszyscy, cała szóstka, począwszy od najstarszego brata George’a aż po mnie samą, mamy brązowe, myszowate włosy, piegi na nosach oraz okrągłe niebieskie oczy pod krzywymi łukami brwiowymi. Jednak Paul i Henry – obaj wysocy, szczupli, o wąskich twarzach, z burzą ciemnych włosów oraz iskrzącymi się czekoladowo-piwnymi oczami – przypominali bliźniaków. I praktycznie nimi byli, jak powiedział mi Paul na naszej pierwszej randce. Dzielił ich tylko rok, w dzieciństwie bracia byli nierozłączni.

– Nie mieliśmy zbyt wielu kolegów – mówił Paul. – Nie potrzebowaliśmy ich. Wystarczaliśmy sobie nawzajem.

Pochodzili z Kalifornii, z jednego z okręgów winiarskich. Rodzice prowadzili tam winnicę; Paul i Henry wychowywali się pośród winorośli, pomagali dbać o te delikatne rośliny, zbierali dojrzałe grona, przerabiali je na wino.

– Miażdżyliście je nogami w wielkiej drewnianej kadzi jak Rzymianie? – spytałam Paula, ustawiając się tak, aby widać było górne fragmenty moich piersi wystających znad dekoltu ulubionej sukienki w kropki.

– Każdej jesieni – zapewnił mnie, szczerząc zęby. Poczułam, jak moje serce gwałtownie przyspiesza.

Ale czy tak trudno mnie zrozumieć? Z tym promiennym uśmiechem i błyskiem w oku przypominał przecież Cary’ego Granta. Byłam całkowicie bezsilna wobec uroku Paula Glassa – zniewalającego artysty w wieku prawie średnim, który pojawił się w okręgu Door jakby znikąd.

Kiedy się poznaliśmy, zaczynałam właśnie – jak co roku – wakacyjną pracę w hotelu Gordon jako pokojówka. Robota była ciężka i wyczerpująca, polegała na sprzątaniu domków dla gości oraz pokojów w głównym hotelu, przy czym należało mieć na sobie turkusowy mundurek z nylonu oraz pończochy, zgodnie z wymaganiami kierownictwa placówki. Pewnego popołudnia, skończywszy zmianę, zawędrowałam na Górny Pokład, do hotelowego salonu, aby napić się wody. Barman, którego nie znałam, pucował kieliszki i pogwizdywał. Dwa najwyższe guziki koszuli miał rozpięte; znad ciemnych włosów na jego klatce piersiowej wyłaniał się medalik ze Świętym Krzysztofem. Gdy usiadłam przy barze, ogarnęła mnie nieodparta chęć dotknięcia tego kawałka metalu. Barman uśmiechnął się, błysnął czarnymi oczyma, a następnie położył przede mną szklankę z zimną wodą, o którą wcale nie prosiłam.

Jeszcze tego wieczoru umówiliśmy się na naszą pierwszą randkę – co polegało na tym, że wróciłam do domu, wzięłam prysznic i się przebrałam, a potem przyszłam do hotelu, aby zasiąść w barze i czekać, aż on skończy pracę.

Paul opowiadał mi, że obaj z Henrym walczyli podczas wojny, jak niemal każdy młody mężczyzna w tamtych czasach. Wiedziałam o tym fakcie, choć kiedy Japończycy zbombardowali Pearl Harbor, miałam zaledwie kilka lat. Paula wysłano na Pacyfik, Henry’ego na front europejski. Nim wyruszyli, kompania tego drugiego wybrała się na przepustkę do Nowego Jorku. Tam Henry poznał Silję.

– Co to właściwie za imię, Silja? – spytałam Paula. – Włoskie, od Świętej Cecylii?

– Nie. Tak się je wymawia, ale pisze zupełnie inaczej – odparł. – S-i-l-j-a. To fińskie imię. Silja wychowała się w jakiejś małej fińskiej kooperatywie socjalistycznej na Brooklynie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, tego typu bzdury – zadrwił Paul. – Ale przestało jej się tam podobać.

– I jak teraz żyje?

Paul się skrzywił.

– Wystawnie – powiedział. – Silja żyje wystawnie.

Po tamtej pierwszej randce nastąpił cały szereg wspólnie spędzanych letnich nocy. Dni zresztą też, kiedy wymykałam się do pokoju wynajmowanego przez Paula w mieście – przed wejściem do budynku rozglądałam się ukradkiem, sprawdzając, czy nie widział mnie ktoś, kto mógłby złożyć raport rodzicom lub braciom. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywałam, ale też nie znałam nikogo podobnego do Paula. Od chłopców, z którymi się wychowywałam, różnił się tak, jak paw wyróżniałby się pośród tłumu mew rojących się przed hotelem i walczących o resztki pożywienia.

I nie chodziło tylko o jego urok – także o jego dojrzałość. Bywał wszędzie, widział wszystko. Nic nie mogło wyprowadzić go z równowagi – ani nagła zmiana pogody, ani ostre słowa wymagającego klienta, ani przebita opona na opustoszałej drodze. Ręce miał znacznie sprawniejsze niż jakikolwiek inny mężczyzna – z wyjątkiem mego ojca, rzecz jasna. Mogłam zaufać Paulowi we wszystkim.

Tak się cudownie złożyło, że on także zakochał się we mnie. Kiedy obdarzał mnie uśmiechem, czułam się jak miss świata. Nic zatem dziwnego, że nasze wesele odbyło się zaledwie trzy miesiące po pierwszym spotkaniu.

Dopiero podczas przyjęcia na Górnym Pokładzie mogłam się lepiej przyjrzeć swojej nowej szwagierce. Silja była zmysłowo puszysta: o wielkich piersiach, zaokrąglonym tyłku, wysoka. Szmaragdowozielona suknia bez ramiączek tylko podkreślała jej krągłości. Popielatoblond włosy miała zaczesane do tyłu, z przodu zaś ustylizowane nisko nad czołem. Twarz nie odznaczała się jakąś szczególną urodą; duży, krzywawy nos dominował nad pozostałymi rysami tego oblicza, przesłaniając zwłaszcza cudownie orzechowy kolor jej oczu, skrytych za kocimi okularami.

Silja oświadczyła, że ma w Nowym Jorku znakomitą pracę: nadzoruje zaopatrzenie w żywność hotelu Rutherford.

– W żadnym razie nie jest to największy hotel w mieście – mówiła. – Ani też najsławniejszy. Ale znani jesteśmy z nienagannej obsługi klientów, zwłaszcza w naszych restauracjach.

Z roztargnieniem kiwałam głową, rozglądając się po sali w poszukiwaniu Paula. Stał za barem, mieszał drinki i śmiał się razem z gośćmi, którzy zajmowali miejsca po drugiej stronie kontuaru. Jowialny barman, nawet na swoim własnym weselu.

– Bardzo nam przykro, że nie możemy zostać dłużej – ciągnęła Silja, a ja niechętnie powróciłam do niej spojrzeniem. – Ale w poniedziałek muszę być w pracy, jestem tam potrzebna.

Wymanikiurowanymi palcami sięgnęła do torebki, wyjęła z niej złotą papierośnicę i takąż zapalniczkę. Zapaliła papierosa, po czym zaciągnęła się nim głęboko, wpatrzona uważnie w moją twarz.

– A ty, moja droga? – zapytała. – Czym się zajmujesz?

Zacisnęłam w ręku chusteczkę – niebieskawą, zgodnie z sugestią pewnego wiersza, że zawsze powinno się mieć przy sobie coś w tym kolorze.

– No cóż, pracowałam właśnie tutaj, w tym hotelu, przez całe lato – odparłam. – Ale teraz… jako mężatka i tak dalej…

Zamknęłam usta, niepewna, co więcej dodać. Przecież nikt poza rodziną i najbliższymi przyjaciółmi nie znał mojego wielkiego sekretu – chociaż kiedy już wyjdzie na jaw, zaskoczenie będzie niewielkie, wziąwszy pod uwagę pośpiech, z jakim wstąpiliśmy z Paulem w związek małżeński. Jeszcze nic nie było widać, mój lekko zaokrąglony brzuch dawało się z łatwością ukryć pod obfitą suknią ślubną – którą nie tak znowu dawno miała na sobie moja siostra Carol Ann podczas własnego wesela. Carol Ann przebijała mnie o jeden rozmiar, dlatego schowanie wystającej talii pod bieżącymi metrami atłasu i koronek nie nastręczało żadnego problemu. Jednak Silja bądź co bądź była bratową Paula, członkinią jego rodziny. Czy Paul powiedział Henry’emu o dziecku? A jeśli tak, to czy Henry podzielił się tą informacją z żoną? Nie miałam pojęcia.

Silja pokiwała głową.

– Małżeństwo to praca – powiedziała cicho. – Małżeństwo to… – Uśmiechnęła się smutno. – Ale co ja właściwie o tym wiem, prawda? Ani więcej, ani mniej niż wszystkie inne żony. – Wciągnęła w płuca dym papierosowy, a potem wydmuchała go z dala ode mnie. – Każda z nas ma swoją własną historię.

– Tak – zgodziłam się. – Masz stuprocentową rację.

Silja przekrzywiła głowę i przyglądała mi się z namysłem.

– Widzę, jak bardzo uwielbiasz Paula. To naprawdę słodkie. – Znowu się uśmiechnęła. – Przypomina mi to czasy, kiedy poznaliśmy się z Henrym. Też tak się czułam. Byłam mniej więcej w twoim wieku. – Odwróciła się i ponad tłumem weselnych gości spojrzała zamyślona na przestrzeń jeziora widocznego za szerokimi oknami Górnego Pokładu. – To było tak dawno temu.

W sali rozległ się głośny brzęk – ludzie stukali sztućcami o kieliszki i kufle do piwa, dając do zrozumienia, że państwo młodzi powinni się pocałować. Paul napotkał mój wzrok i gestem wezwał mnie do siebie.

– Przepraszam – powiedziałam do Silji i pospieszyłam na drugi koniec sali. Przechyliłam się nad barowym kontuarem; gorący pocałunek Paula spotkał się z entuzjastycznym aplauzem naszych gości.4

Silja

Rok 1942

Na Brooklynie miłość od pierwszego wejrzenia zdarzała się tylko w jednym miejscu: w kinie. Zdarzała się w każde sobotnie popołudnie dziewczętom, które wydawały swoje tygodniowe kieszonkowe na bilet uprawniający do zajęcia miejsca na pluszowym fotelu w kinie Sunset albo Coliseum, gdzie z namaszczeniem przeżuwały popcorn, oglądając, jak Barbara Stanwyck traci głowę dla uprzejmego Henry’ego Fondy, jak Vivien Leigh wpatruje się zahipnotyzowana w oczy Laurence’a Oliviera, jak Irene Dunne okazuje się całkiem bezbronna wobec uroku Cary’ego Granta.

A potem wracały do domów zaśmieconymi ulicami, po których hulał wiatr – tam gdzie mieszkały ich zapracowane matki, milczący ojcowie oraz hordy młodszych braci i sióstr. Naiwne, bujające w obłokach dziewczyny wypisywały w swoich szkolnych zeszytach zbitki słowne w rodzaju „Pani Emma Olivier”, wyobrażając sobie, jak w progu ich pokoju staje wymarzony Laurence. Bo mając miłość Emmy, on z całą pewnością natychmiast zapomniałby o tej całej Vivien.

Jedną z takich dziewcząt była Silja Takala. Ta dwudziestoletnia okularnica, niczym jeszcze nieskażona – jak nowy miedziany czajnik, który ma dopiero poczuć żar ognia – całe swoje wyobrażenie o miłości brała wyłącznie z kina.

Lecz oto nagle przytrafiła się jej prawdziwa miłość. Taka jak w filmach.

Poznała go na przystanku autobusowym. Jechała właśnie odwiedzić przyjaciółkę, Johannę. Był piątek, kiedy w college’u Hunter, do którego chodziła Silja, miała tylko poranne zajęcia. Na weekend zadano jej mnóstwo pracy domowej, ale przecież nie widziały się z Johanną od wielu miesięcy, odkąd rodzina koleżanki wyprowadziła się z brooklińskiego Finntown do innej fińskiej dzielnicy Nowego Jorku, tej w Harlemie.

Kiedy Silja czekała na podmiejski autobus, jakiś wysoki młodzieniec, chudy jak patyk i odziany w mundur – tak jak wielu innych młodych mężczyzn w tamtym okresie – z wahaniem dotknął jej ramienia.

– Sie-man-ko, panienko. – Uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Próbuję dostać się do zoo w Bronksie. Czy to właściwy autobus?

– Do zoo? Po co pan tam jedzie? – Nie mogła oderwać od niego wzroku. Ten błysk w oku, ten zapraszający uśmiech – sobowtór Cary’ego Granta.

– Jestem w Nowym Jorku tylko na parę dni. Pomyślałem, że zobaczę to i owo. – Spojrzał w górę na jasne, rozświetlone niebo, zdumiewająco bezchmurne jak na pierwszy piątek marca. – A dziś jest fajny dzień na zwiedzanie zoo.

Osobliwa wypowiedź jak na poborowego podczas przepustki. Przecież na każdej bocznej uliczce Manhattanu aż roiło się od kabaretów i innych lokali: klubów jazzowych, sal tanecznych, wszelkiego rodzaju restauracji, nic, tylko wybierać. Nie brakowało nawet salonów przyjemności, do których młody mężczyzna, taki jak ten, powinien wstąpić w obliczu swojej niepewnej przyszłości, póki jeszcze może. Jaki wariat – zwłaszcza tak atrakcyjny – wybrałby zoo w Bronksie?

– Mam na imię Henry – powiedział młodzieniec, jakby go o to pytała.

– Silja – odparła. Autobus zatrzymał się tuż obok nich, wyrzucając tumany dieslowskich spalin. – To twój – poinformowała Henry’ego dziewczyna. – Mój zresztą też.

Silja nie dotarła do Johanny. Do domu wróciła dobrze po kolacji, a jej misterna wcześniej fryzura została unicestwiona przez wiatr wiejący w ogrodzie zoologicznym. Spacerowali z Henrym między wybiegami lwów i fok, mijali szamoczące się w klatkach małpy. Mimo twierdzenia, że chciałby zobaczyć to i owo, Henry zdawał się w ogóle nie dostrzegać zwierząt. Jego oczy spoczywały tylko na Silji.

Autobus jadący do centrum złapali dopiero przed zapadnięciem zmroku. Wcisnąwszy się w fotel na samym końcu pojazdu, Henry objął ramiona Silji, co ona odebrała zarówno jako coś groźnego, jak i ekscytującego. Nigdy wcześniej nie okazywano jej uczuć publicznie. Ale trwała wojna, chłopcom w mundurach – oraz towarzyszącym im dziewczętom – puszczano płazem niemal wszelkie karesy. Kiedy Henry pochylił się, aby ją pocałować, nikt nie zwrócił na nich uwagi. Przycisnął usta do jej warg delikatnie, choć stanowczo, jego język prawie nie próbował przebić się dalej. Gdy się rozdzielili, serce waliło Silji młotem.

– Musimy się znowu spotkać – oznajmił. – Mogę do ciebie zadzwonić?

Czy może do niej zadzwonić? Co to za pytanie! Wysiadła na Sześćdziesiątej Ósmej Ulicy, w pobliżu college’u Hunter, po czym ruszyła w kierunku stacji metra, pozostawiwszy Henry’ego w autobusie z karteczką, na której widniał jej numer telefonu.

W domu matka posłała Silji gniewne spojrzenie i zapytała, gdzie dziewczyna była.

– Przepraszam, Äiti – odrzekła. – Metro kursuje ze stałym opóźnieniem. – Pochyliła głowę, żeby matka nie dostrzegła jej nikłego uśmiechu.

Miłość od pierwszego wejrzenia? Tej nocy, kładąc się do łóżka, Silja nie przestawała zadawać sobie tego pytania. Wsunęła rękę pod koszulę nocną i – trochę nieobecna myślami – zaczęła pieścić swoje piersi. Przecież miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje, przypomniała sobie, ściskając sutki, czując, jak wznoszą się i twardnieją pod bawełną koszuli. To się zdarza tylko w filmach.

Może tak, myślała, wędrując dłonią coraz niżej, a może wcale nie.

Spotkali się nazajutrz rano w lokalu Vic’s, niedaleko college’u Hunter przy Sześćdziesiątej Dziewiątej Ulicy – Silja wybrała to miejsce celowo, w nadziei, że parę koleżanek z klasy zobaczy ją w towarzystwie tego cudnego żołnierza. Jednak w kawiarni nie było nikogo znajomego.

– Nowy Jork to moje miejsce na ziemi – oznajmiła Henry’emu, sącząc kawę. On wolał czarną herbatę. – Mogę ci pokazać, cokolwiek zechcesz. Mieszkam tu całe życie. Wiem o tym mieście wszystko.

Henry zaśmiał się cicho.

– Naprawdę, mądra głowo? Zobaczymy.

Ponieważ wyraził zainteresowanie malarstwem abstrakcyjnym, zabrała go do nowo otwartego Muzeum Sztuki Współczesnej. Wędrowali po galeriach, a Silja zachwycała się dziełami Kandinsky’ego i Picabii. Henry jednak je wyszydził.

– Zupełnie nie widzę w nich abstrakcji – powiedział, machając ręką w kierunku jednego z drzeworytów Kandinsky’ego. – Gdzie tu wyzwanie, prowokacja? Gdzie śmiałość wyrazu?

Na te słowa wtrącił się stojący obok nich facet.

– Znacie Riverside Museum? – Kiedy pokręcili przecząco głowami, wręczył im broszurkę. – Mają tam pierwszorzędną wystawę amerykańskich abstrakcjonistów. Warto zobaczyć.

I tak wybrali się poza centrum miasta.

– Tu mi się bardziej podoba – powiedział Henry, gdy przyglądali się pracom Marka Rothki, Adolpha Gottlieba i innych. – Ci Amerykanie wiedzą, o co biega.

Miał zdecydowane opinie, musiała mu to przyznać. W sobotę założyła ciasno przylegający zielony sweter z perłowymi guzikami oraz dopasowaną ołówkową spódnicę. Henry stwierdził, że w tym stroju Silja wygląda rewelacyjnie.

– Zawsze powinnaś ubierać się na zielono – powiedział, lustrując ją od stóp do głów. – To uwydatnia kolor twoich źrenic.

Lecz mówiąc to, wcale nie patrzył jej w oczy.

Silja uśmiechnęła się i podziękowała. Gdy w poniedziałek spotkali się znowu w kawiarni Vic’s w trakcie jej przerwy na lunch, miała na sobie różową bluzkę bez paska oraz szarą kloszową spódnicę z wełny. Ten strój należał do jej ulubionych, sądziła, że Henry’emu też się spodoba. Lecz kiedy on go zobaczył, zmarszczył brwi i zapytał ostro:

– A gdzie zieleń?

– Zapomniałam – odpowiedziała.

– Następnym razem nie zapomnij, laleczko. – I zaprowadził Silję do boksu na samym końcu kawiarni.

Postanowiła, że będzie robić wszystko, aby dobierać do swojego ubrania jakiś zielony element – szalik, kapelusz, biżuterię – przed każdym ich kolejnym spotkaniem. Przecież, tłumaczyła sobie, Henry jest żołnierzem, który lada chwila może oddać życie na linii frontu, walcząc za kraj. To, o co ją prosił, jest zupełną drobnostką. Przynajmniej tyle może dla niego zrobić.

Nigdy nie była do końca pewna, kiedy znów się zobaczą. Oddział Henry’ego stacjonował w Camp Kilmer w New Jersey. Jeśli chodzi o rozkazy wydawane tej jednostce, panował kompletny bałagan – coś, czego Silja nie rozumiała, ale co nie było niczym niezwykłym. Prezydent Roosevelt wypowiedział wojnę zaledwie trzy miesiące wcześniej, armia próbowała ogarnąć całą sytuację, jak najszybciej szkolić żołnierzy i efektywnie wprowadzać ich do służby. Wszystko to wymagało jednak czasu.

Silja, która przed poznaniem Henry’ego większość dni spędzała w bibliotece na kampusie college’u, zaczęła się teraz uczyć w mieszkaniu, które zajmowała wraz ze swoją matką Mikaelą w Alku, fińskiej kooperatywie. Mikaela często wychodziła wieczorami z domu – należała do nielicznej grupki kobiet dowódców cywilnej obrony przeciwlotniczej we Finntown – i przepadała na całe noce. Właśnie wtedy, jednego z owych wieczorów, zadzwonił telefon i Silja podniosła słuchawkę. Gdy usłyszała głos Henry’ego, na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Henry telefonował z informacją, że akurat jest na Manhattanie.

– Pomóc ci w ucieczce z tego twojego ponurego więzienia? – zapytał. – Chyba zabiorę cię do jakiegoś szykownego lokalu, gdzie będzie nam superfajnie. Co ty na to, Siljo? – Nigdy nie wiedziała, czy on żartuje, czy mówi o Alku to, co naprawdę myśli. Przecież nie miał okazji zobaczyć kooperatywy. Więzienie? Wcale nie – ich mieszkanie było pełne światła, po prostu ładne. Tak czy owak, zawsze odpowiadała „tak”, będzie gotowa za pół godziny.

Serce jej łomotało, kiedy wychodziła ze stacji metra i wpadała w jego otwarte ramiona. Ilekroć jej dotykał – nawet mimochodem, na przykład pomagając jej włożyć płaszcz po posiłku w restauracji – czuła wzbierające w całym ciele ciepło. Za każdym razem, gdy się spotykali, żywiła cichą nadzieję, że on zaproponuje wspólne udanie się do hotelu. Wcześniej nigdy nie należała do dziewcząt, które miewają tego rodzaju myśli. Jej dotychczasowe wyobrażenia o seksie były mgliste i mętne, skoncentrowane głównie na pocałunkach z jakimś tajemniczym, nieokreślonym mężczyzną.

Ale było tak, zanim poznała Henry’ego. Teraz, w nocy, leżąc samotnie w łóżku z zamkniętymi oczami, natychmiast widziała jego twarz, wyobrażała sobie, jak obsypuje ją pocałunkami. Na swej nagiej skórze czuła dotyk jego dłoni.

W ciepłe popołudnie trzeciego poniedziałku marca (znali się już dokładnie dziesięć dni) spacerowali razem po Central Parku. Okrążywszy fontannę Bethesda, Henry ujął Silję za rękę i złożył w niej skromny pierścionek z jednym brylantem.

– Wyjdź za mnie już teraz – powiedział. – Wyjdź za mnie, Siljo, a kiedy ta wojna się skończy, wrócę i będziemy wiedli wspólne życie. Życie przekraczające twoje najbardziej szalone marzenia. – Łagodnie uścisnął jej dłoń. – Zostanę na zawsze twój, jeśli i ty będziesz moja.

Silja zaniemówiła. Czy on naprawdę przemawiał teraz do niej? Do Silji Takali, sympatycznej, ale zwykłej dziewczyny z Brooklynu? Dziewczyny, która w liceum była celującą uczennicą, która rozpoczęła studia na college’u Hunter, stanowiła dumę i radość nie tylko swojej matki, lecz także wszystkich ludzi z Alku? Dlaczego to właśnie ona, spośród możliwych kandydatek, dostała ten pierścionek oraz nielogiczną, a zarazem szaleńczo romantyczną propozycję małżeńską? Czyż nie tak realizowały się scenariusze hollywoodzkich filmów?

Prawie nie mogła uwierzyć, gdy usłyszała własny głos i odpowiedź brzmiącą „tak”.5

Ruby

Wcześniej myślała, że nikt nie usłyszałby jej krzyku, okazało się jednak, że była w błędzie. Zerknąwszy nieco w lewo, Ruby widzi Shepherda, który parkuje samochód na cmentarzu za należącym do jej rodziny lasem. Potem wysiada, delikatnie zamyka drzwiczki i podnosi wzrok – dostrzega, że dziewczyna mu się przygląda. Mężczyzna lawiruje między nagrobkami, przechodzi przez kamienny murek i staje tuż obok niej, w pobliżu głazu.

Wąż zdążył już odpełznąć w zarośla. Nie ukąsił Ruby. Dziewczyna znajdowała się zbyt daleko – poza tym pończoszniki zwykle nie kąsają, nawet nie próbują atakować. Zajmują się raczej swoimi sprawami.

Jednak ten tutaj musiał być stuknięty, myśli Ruby. Z pewnością coś mu odbiło, skoro tak się wściekł na ruch palcem czy dwoma.

– Nie powinieneś przychodzić – zwraca się dziewczyna do Shepherda. – Policjanci byli tu godzinę temu. Robili jakieś pomiary dębu, gadali i coś notowali. Ja ich widziałam, oni mnie nie. Już sobie poszli, ale co będzie, jak wrócą?

On kiwa głową.

– Mimo wszystko ty tutaj jesteś, Ruby. A też nie powinnaś.

– To prawda – przyznaje ona. – Niby przebywam teraz w mieszkaniu panny Wells. Powiedziała, że mogę zostać u niej po szkole i zadzwonić stamtąd do wujka, kiedy już będę gotowa z nim porozmawiać. A potem wyszła. – Ruby wzrusza ramionami. – Nie chciałam być tam sama – dodaje – i nabijać rachunku telefonicznego panny Wells. Więc przybiegłam. Próbowałam skontaktować się z wujkiem, ale musiałam przekazać wiadomość jego żonie.

Shepherd ponownie kiwa głową.

– Tak sądziłem, że cię tu znajdę – mówi. – Chcesz się trochę przespacerować?

Ruby wie, że powinna wracać do domu i czekać na telefon od wujka Paula. Ale patrząc w oczy Shepherda – pochmurne mimo świetlistości dnia – nie potrafi mu odmówić.

– Tylko parę minut. – Odwraca się w kierunku lasu, Shepherd idzie za nią.

W milczeniu – bo co tu jest do powiedzenia? – kroczą gęsiego, Ruby prowadzi. Przez korony drzew sączy się światło słoneczne, oblewając je czerwienią, żółtością i barwą pomarańczy. Pod ich stopami szeleszczą liście. Właśnie w taki dzień wiele osób mówi, że jesień jest ich ulubioną porą roku.

Idą na zachód, potem na północ. W tym lesie nie ma ogrodzeń ani znaków, lecz Ruby wie, w których miejscach własność jej rodziny graniczy od północy z zagajnikiem Burke’ów i od południa z laskiem Powellów. Stary, opuszczony cmentarz wyznawców Holenderskiego Kościoła Reformowanego, gdzie nikogo się już nie chowa, gdzie Shepherd zawsze parkuje swój samochód, leży w kierunku wschodnim.

Siadają na powalonej brzozie nadrzecznej; jej próchniejący pień jest miękki i łamliwy w dotyku. Ruby bada palcami pokruszone kawałki. Murszenie grzybicze, tak to się nazywa – kiedy drzewo rozkłada się od środka. Shepherd ją tego nauczył. On niepewnie kładzie rękę na jej ramieniu, ona unosi ku niemu twarz. Jego oczy wypełnione są smutkiem, niczym dwa wiadra wodą.

– Chcesz o tym porozmawiać? – pyta Shepherd.

Ona potrząsa głową.

– Pomówmy o czymś innym.

Wtedy dzieli się z nim pewną historią.

– Kiedy się tu wprowadziliśmy – zaczyna Ruby – było lato, a ja skończyłam dziesięć lat. Po zmroku zwabiałam dzieci sąsiadów do lasu. Sama się nie bałam, ponieważ nic nie jest tu groźniejsze od tego, co dzieje się w każdym domu. Na przykład telewizja – nawet wtedy zdawałam sobie sprawę, że wyrządza tym dzieciakom więcej szkody niż to, co mogłyby spotkać nocą w lesie.

On kiwa głową, bo wie, że to prawda.

– Robiłam tak: siadałam na niskiej gałęzi drzewa za domem Burke’ów, który stoi zaraz obok naszego, i delikatnie pohukiwałam. Oni wszyscy się tam bawili, w ogrodzie. Miałam na sobie granatową sukienkę, moją ulubioną, zresztą nosiłam ją jeszcze długo po tym, jak z niej wyrosłam. Uwielbiałam ją, ponieważ razem z ciemnymi rajstopami czyniła mnie niewidzialną, byłam wtedy bardziej cieniem niż dziewczynką. Aby ukryć włosy, zarzucałam na głowę czarny szalik. Udawałam, że wcale nie jestem blondynką po matce, tylko brunetką po ojcu.

– Więc chciałaś wyglądać jak twój tata? – pyta Shepherd. – Nie być podobna do mamy?

– To nie tak – wyjaśnia Ruby. – Wcale nie chciałam wyglądać identycznie jak mój ojciec. Po prostu w takich sytuacjach ciemne włosy były odpowiedniejsze.

– Ach – wzdycha on. – Teraz rozumiem.

– Dzieci słyszały pohukiwanie, rozmowy milkły. Wtedy robiłam to jeszcze raz. „Słyszeliście?” – pytał ktoś, a ktoś inny odpowiadał: „To tylko jakaś stara sowa, nic wam nie zrobi”. Wtedy padała propozycja: „Chodźmy jej poszukać”. Ruszali w moją stronę, ale zanim mieli szansę mnie zobaczyć, przeskakiwałam na inne drzewo i powtarzałam całą procedurę. A oni zatrzymywali się tam, gdzie byłam wcześniej. Ktoś rzucał: „Odleciała – nie znajdziemy jej”. „Cicho bądź, zaczekaj!” Milkli i nasłuchiwali, a wtedy oczywiście pohukiwanie znów się powtarzało. „Tędy!” – wołano. I znowu wszyscy hałaśliwie przebiegali koło mnie, łamiąc gałęzie i krzycząc, a ja się zastanawiałam, czy gdybym rzeczywiście była sową, to chciałabym mieć jeszcze do czynienia z tym całym harmidrem, czy nadal bym tu była.

Ruby słyszy we własnym głosie, że dała się ponieść. Jednak opowiadanie tej historii sprawia, że czuje mniejszy smutek. Nie tak znowu dawno jej matka poczyniła obserwację, że na podstawie dzisiejszego zachowania Ruby nikt by się nie domyślił, że niegdyś była cichą, spokojną dziewczynką. „Wystarczy zapewnić ci odpowiednie towarzystwo, Ruby” – powiedziała matka – „a staniesz się inną osobą”.

– Pewnie domyślasz się, co się działo dalej. Po kilku powtórkach znajdowaliśmy się już tak głęboko w lesie, że nikt prócz mnie nie znał drogi powrotnej.

Wyciąga do Shepherda rękę. On nie waha się nawet sekundy, daje jej swoją i ściska. Właśnie takie rzeczy Ruby w Shepherdzie uwielbia – że się nigdy nie waha.

Wstają i zaczynają przedzierać się przez podszyt, Ruby delektuje się dotykiem jego niezawodnej dłoni.

– Te dzieciaki były takie głupie – stwierdza.

– To tylko dzieci, Ruby – on odpowiada, wywołując w niej obawę, że za chwilę puści jej rękę. Ale tak się nie staje.

– Wiem o tym. Tak mi się powiedziało. W pewnej chwili miałam dość tej zabawy, przestawałam pohukiwać. Żadne z nich nie wiedziało, jak się wydostać z lasu. Zawsze, to było nieuniknione, któreś wybuchało płaczem. Wtedy oczywiście tego kogoś przezywano dzieciuchem. Potem dochodziło do sporu, kiedy jest się dzieciuchem, a kiedy nie. Czasem padało stwierdzenie, że jeśli ktoś się nie boi, to znaczy, że jest głupi. Wreszcie, pokręciwszy się trochę w kółko, dostrzegali światło ulicznej latarni na Stone Ridge Road. Z okrzykami ulgi rzucali się w tamtą stronę. Cieszyli się, wiwatowali. Ponieważ byli mocno pogryzieni przez komary w gołe ramiona i nogi, matki urządzały im awantury, kazały zmykać do domu i wkrótce zapadała cisza. Wtedy także i ja – Ruby kończy swoją opowieść – wychodziłam wreszcie z lasu.

Shepherd patrzy na nią.

– Mogę to sobie wyobrazić. Ładnie opowiadasz, Ruby.

Ona mu dziękuje, a potem przypomina, że musi wracać i czekać na telefon od wujka.

Skręcają w lewo, podchodzą do wąskiej przesieki między szerokimi pniami dwóch wiązów. Aby przejść, uwalniają ręce, jednak on trzyma się tuż za nią. Ruby czuje na karku jego oddech.

– Robiłam to co najmniej raz w tygodniu przez całe lato – ciągnie. – Ciekawa jestem, jak te dzieciaki to wspominają. „Pamiętasz tę starą sowę, którą słyszeliśmy w wakacje w pięćdziesiątym trzecim? Nigdy jej nie znaleźliśmy, a przecież tyle razy szukaliśmy w lesie”.

– Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty trzeci – mruczy pod nosem Shepherd. – Dawno temu.

Ona odwraca się ku niemu.

– Uważasz, że źle robiłam, nabierając te dzieciaki?

Shepherd przekrzywia głowę z namysłem.

– Przypuszczam, że w jakimś sensie tak – odpowiada. – Ale to nie twoja wina, że byłaś inteligentniejsza i odważniejsza od nich, Ruby.

– Owszem – zgadza się ona. – To nie moja wina.

Ruby nigdy nie prosiła się o to, żeby być Ruby.6

Angie

Paul poszedł za mną do domku, gdzie natychmiast dopadł telefonu. Słuchając sygnału po drugiej stronie, popatrzył na mnie.

– Aniele… czy mogłabyś… Chciałbym na chwilę zostać sam.

Poczułam, że usta wyginają mi się w podkówkę. Cóż takiego ma on do powiedzenia Ruby, czego nie może usłyszeć jego własna żona?

Paul nie zauważył mojego grymasu niezadowolenia. Już się pochylał nad biurkiem, zasłaniając słuchawkę dłońmi. Ściszył głos, pocieszająco szepcząc do osoby po drugiej stronie.

Zrobiłam kilka kroków w tył, ale nie wyszłam z pokoju. Skryłam się w cieniu, wytężając słuch.

Kiedy Paul odłożył słuchawkę, zrobiłam sus do tyłu, w kierunku drzwi sypialni. Nie zdawałam sobie sprawy, że bezwiednie zakradłam się bliżej, małymi kroczkami, starając się podsłuchać rozmowę mojego męża z Ruby. Jednak niewiele wyłapałam – ledwie kilka zduszonych „tak, kochanie”, „nie martw się, Ruby” i inne podobne frazesy.

Wsunęłam się w światło salonu.

– Co powiedziała?

– Pewnie to samo, co tobie. – Paul sięgnął po książkę telefoniczną na regale obok biurka. – Muszę zaraz jechać do Nowego Jorku.

– No tak. Wszyscy musimy.

Odwrócił się ku mnie.

– Wszyscy? Co to znaczy?

– Ty, ja i oczywiście Pi Dżej. – Nie mogłam uwierzyć, że miał zamiar wybrać się tam beze mnie. Przecież jesteśmy rodziną, tak czy nie? A w trudnych momentach rodzina trzyma się razem.

Paul westchnął.

– Nie wiem, co tam się stanie, jak tam będzie – powiedział. – Nie wiem, czego się ode mnie oczekuje i jak się zachowa Ruby. Przez telefon wydawała się… Zresztą sama wiesz, rozmawiałaś z nią. Nie była sobą.

Nie mogłam znaleźć na to odpowiedzi. Spotkałam tę dziewczynę tylko raz w życiu. Nie miałam pojęcia, jaka jest Ruby, gdy jest sobą.

Pomyślałam o chwili, kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy, na naszym weselu. Przypomniało mi się jej tyczkowate, dziwne ciało, klatka piersiowa płaska jak deska, długie nogi wystające spod sięgającej kolan niebieskiej taftowej sukienki – zbyt długiej jak na uczennicę, zbyt krótkiej dla dorosłej kobiety. Włożyła dopasowane do stroju buty na niskich obcasach; zastanawiałam się wówczas, czy przypadkiem nie ma ich na sobie po raz pierwszy w życiu. Zapamiętałam, jak na widok Paula twarz Ruby się rozpromieniła; mimo obcasików bardzo przyspieszyła kroku, aby znaleźć się w pobliżu wujka.

– Ruby! – zawołał wtedy Paul. Zostawiwszy mnie samą, ruszył zamaszyście przez cały parkiet i schował dziewczynę w niedźwiedzim uścisku.

Przypomniało mi się tamto ukłucie zazdrości, za które się zresztą zaraz zbeształam. Na litość boską, Angelo, myślałam, to przecież jedyna bratanica twojego męża. Oczywiście, że się lubią. Niedługo, zapewniałam siebie samą, on nawiąże więzy bliskości także z moją rodziną.

Pod wpływem wspomnień sprzed roku pochyliłam się czule nad Paulem.

– Nie powinieneś sam jechać do Nowego Jorku – powiedziałam i dotknęłam jego rękawa. Przez tkaninę masowałam mu ramię, czując pulsujące mięśnie. – Musimy być razem.

– Angie, naprawdę nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. – Pokręcił głową. – Będę musiał skupić się na Ruby. Będę musiał… oddać się żałobie, to chyba właściwe wyrażenie. Ale nie zdołam, jeżeli każesz mi zajmować się sobą i Pi Dżejem.

– Oczywiście, że zdołasz – odparłam. – Nie będziemy ci przeszkadzać. Pojadę tam, aby ci pomóc. – Nie odrywałam dłoni od jego ramienia. – Ty i ja… Jesteśmy razem na dobre i złe, prawda? Mój podołek jest po to, byś mógł się na nim wypłakać, Paul.

Uśmiechnął się delikatnie.

– Do twojego podołka nie jest tak blisko, Aniele. – Wyjrzał przez frontowe okno w kierunku zatoki.

Sięgnęłam do jego twarzy i łagodnie odwróciłam ją ku sobie.

– Jeśli mnie nie weźmiesz – oznajmiłam, zmuszając go, by spojrzał mi w oczy – sama kupię bilet i ruszę za tobą.

Na jego obliczu pojawiła się nagle irytacja i równie szybko zniknęła.

– Nie zdziwiłbym się, gdybyś tak zrobiła, Aniele.

Zarzuciłam mu ramiona na szyję i wcisnęłam się w jego ciało.

– Niech mi pan zaufa, panie Glass – szepnęłam. – Nie pożałuje pan.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: