Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sztuka bezruchu. Przygody w podróżowaniu donikąd - ebook

Seria:
Data wydania:
Grudzień 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sztuka bezruchu. Przygody w podróżowaniu donikąd - ebook

Pico Iyer, pisarz i podróżnik, który zwiedził i opisał niemal cały świat, dochodzi do zaskakującego wniosku: największą przygodą życia może być siedzenie w bezruchu w pustym pokoju. Poza chaosem, poza pośpiechem, poza nadmiarem.

Sztuce bezruchu sprawdza, jak wyglądało życie ludzi, którzy zdecydowali się zatrzymać szaleńcze tempo swoich dni – od francuskiego biologa molekularnego Matthieu Ricarda, który porzucił obiecującą karierę naukową i został tybetańskim mnichem, po zmarłego niedawno Leonarda Cohena, który pomieszkiwał w buddyjskim klasztorze nieopodal Los Angeles, praktykując medytację zen.

Autor czerpie też z własnych doświadczeń, starając się wyjaśnić, dlaczego im więcej w naszym życiu technologii, tym bardziej potrzebujemy odpoczynku od niej. Pokazuje, dlaczego tak wiele słynnych postaci, od Marcela Prousta, po Mahatmę Ghandiego, aż do Emily Dickinson znalazło spełnienie w sztuce bezruchu. Stawia również pytanie, czy możliwe jest, aby we współczesnym, rozpędzonym świecie to bycie w jednym miejscu stało się najbardziej ekscytującym doświadczeniem.

„Ale nadchodzi taki moment, kiedy żadna podróż po świecie nie zastąpi potrzeby wgłębienia się w coś trudnego i niespodziewanego. Ruch ma najgłębszy sens wówczas, kiedy oprawi się go w ramy bezruchu.

W epoce prędkości, zacząłem dostrzegać, nie ma nic bardziej oszałamiającego niż zwolnienie tempa. W epoce zakłóceń nie ma nic bardziej luksusowego niż skupienie uwagi. W epoce ciągłego ruchu nie ma nic ważniejszego niż siedzenie w miejscu.”

(fragment książki)

Kategoria: Wiara i religia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65796-61-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wprowadzenie Podążanie donikąd

Słońce rozsiewało diamenty po oceanie, a ja jechałem w stronę pustyni na wschodzie. Kiedy ja włączałem się do sieci zatykających i zaśmiecających centrum Los Angeles autostrad, Leonard Cohen, mój bohater od czasów dzieciństwa, czule żegnał się z Marianne z głośników samochodowych. Ostre zimowe słońce na ponad godzinę zniknęło za ścianą szarości, aż w końcu wreszcie wyjechałem w czystość krajobrazu.

Zjeżdżając z autostrady, podążałem labiryntem bocznych uliczek, wybierając opuszczoną wąską drogę, która wijąc się, wspinała się na wysokie, mroczne San Gabriel Mountains. Szybko pozostawiłem za sobą cały ten zgiełk. Los Angeles było już tylko zarysem wierzchołków daleko na horyzoncie.

Wjechawszy na wyżynę – wzdłuż drogi pojawiły się znaki zakazujące rzucania śnieżek – dotarłem do kolonii domków rozsianych po zboczu wzgórza. Na żwirowym parkingu czekał na mnie mały człowieczek po sześćdziesiątce, zgarbiony i z ogoloną głową. Kiedy wysiadłem z samochodu, powitał mnie głębokim, ceremonialnym ukłonem – choć nigdy dotąd żeśmy się nie spotkali – i nalegał, że zaniesie moje rzeczy do domku, gdzie miałem spędzić wiele dni. Jego ciemne, wytarte szaty mnicha powiewały wokół niego na wietrze.

W zaciszu pokoju mnich zaczął kroić świeżo wyjęty z pieca chleb, by pocieszyć mnie po „długiej podróży”. Wstawił wodę na herbatę. Powiedział, że ma dla mnie żonę, jeśli takiej potrzebuję (nie potrzebowałem, moja miała niedługo do mnie dołączyć).

Przyjechałem tu, aby pisać o anonimowym, pogrążonym w niemal zupełnej ciszy życiu mojego gospodarza na szczycie góry, ale na chwilę zatraciłem poczucie miejsca. Nie mogłem uwierzyć, że ten rabiniczny dżentelmen w okularach w drucianej ramce i wełnianej czapce to w rzeczywistości piosenkarz i poeta od trzydziestu lat otoczony sławą międzynarodowego obiektu westchnień, wiecznego tułacza i światowca odzianego w garnitur od Armaniego.

Leonard Cohen przybył do tej ostatniej reduty Starego Świata, by tworzyć życie – i sztukę – z trwania w bezruchu. Starał się rozłożyć siebie na czynniki pierwsze z równym oddaniem, z jakim pracował nad wersem jednej ze swoich piosenek, nad którą spędził ponad dziesięć lat, starając się doprowadzić ją do perfekcji. Kiedy go odwiedziłem, spędzał właśnie siedem dni i nocy w pustej sali do medytacji, siedząc w bezruchu. Imię, pod którym znany był w klasztorze – Jikan – odnosi się do ciszy zawartej pomiędzy dwiema myślami.

Resztę czasu spędzał na różnych robotach na terenie klasztoru, zmywając naczynia w kuchni i – przez większość czasu – zajmując się japońskim opatem Mt. Baldy Zen Center, osiemdziesięcioośmioletnim Joshu Sasakim. Cohen przez ponad czterdzieści lat żył w jednym miejscu ze swoim starszym przyjacielem.

Pewnego wieczoru – jest czwarta nad ranem, już kończy się grudzień¹ – Cohen przerwał swoją medytację i przyszedł do mojego domku, aby spróbować wyjaśnić, co tu robi.

Trwanie w bezruchu, powiedział z nieoczekiwanym uczuciem, to „naprawdę najgłębsza rozrywka”, jaką znalazł w swoim sześćdziesięciojednoletnim życiu na tej planecie. „Prawdziwie głęboka i uwodzicielska, przecudowna rozrywka. Prawdziwa uczta, którą można odnaleźć, oddając się tej czynności”. Czy się ze mnie naśmiewał? Cohen znany jest ze swoich żartów oraz ironii.

Ale w miarę jak mu się przysłuchiwałem, odkryłem, że mówi poważnie. „Cóż innego miałbym robić?” – zapytał. „Żenić się z kolejną młodą kobietą i zakładać nową rodzinę? Odkrywać nowe narkotyki, kupować jeszcze droższe wino? Sam nie wiem. To tutaj wydaje mi się najbardziej luksusową i pełną przepychu odpowiedzią na pustkę mojego istnienia”.

Wzniosłe i bezlitosne słowa, tak dla niego typowe. Życie w bezpośrednim sąsiedztwie ciszy najwyraźniej nie nadwerężyło jego złotoustego daru. Ale słowa dobywające się z ust kogoś, kto spróbował wszystkich rozkoszy, jakie świat miał do zaoferowania, miały specjalną wagę i głębię.

Zapewnił mnie, że przebywanie w tym odległym miejscu pełnym bezruchu i ciszy nie ma nic wspólnego z czystością ani pobożnością. To po prostu najbardziej praktyczny sposób na radzenie sobie z zagubieniem i lękiem, które towarzyszyły mu od tak dawna. Przesiadywanie u boku jego starego, japońskiego przyjaciela, popijanie koniaku Courvoisier, wsłuchiwanie się w cykanie świerszcza nocą to doświadczenia najbliższe odnalezieniu trwałego szczęścia, takiego, które nie ulega zmianie nawet wtedy, kiedy życie rzuca ci pod nogi swoje zwykłe przeszkody i wyzwania.

„Nic go nie porusza” – mówi Cohen o trwaniu w bezruchu, kiedy do wnętrza chaty zaczyna przenikać światło poranka. I wtedy chyba sobie coś przypomina i obdarza mnie pomarszczonym, krzywym uśmiechem. „No, chyba że rusza się w zaloty” – dodaje. „Kiedy jest się młodym, burza hormonów oferuje swoje własne podniety”.

Podążanie donikąd, słowami Cohena, to wielka przygoda, dzięki której wszystko inne zaczyna mieć sens.

• • •

Trwanie w miejscu jako sposób na zakochanie się w świecie i wszystkim, co go wypełnia. Rzadko zdarzało mi się myśleć w ten sposób. Podążanie donikąd jako sposób na przebicie się przez cały ten zgiełk i znalezienie czasu oraz energii, którymi można podzielić się z innymi. Czasami zdarzało mi się podążać ku tej idei, ale nigdy nie uderzyła mnie tak mocno, jak na przykładzie tego mężczyzny, który zdawał się mieć wszystko, ale szczęście i wolność odnalazł w wyrzeczeniu.

Któregoś wieczoru było już późno, kiedy mój czarujący gospodarz próbował nauczyć mnie właściwego sposobu siedzenia w pozycji lotosu – rygorystycznego, lecz odprężonego – nie mogłem się zdobyć na to, by wyznać, że nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, by pogrążyć się w medytacji. Jako ktoś, kto od dziewiątego roku życia podróżował z kontynentu na kontynent, zawsze znajdowałem rozkosz w byciu w ciągłym ruchu. Aby pogodzić ze sobą pracę oraz przyjemność, zostałem nawet pisarzem książek podróżniczych.

Ale kiedy tak przysłuchiwałem się Cohenowi, jak opowiadał o sztuce trwania w bezruchu (czyli innymi słowy opróżnienia myśli i powstrzymania się od emocji), byłem pod wrażeniem skupienia, dobroci, a nawet rozkoszy, które zdawały się emanować z jego życia skupionego na podążaniu donikąd. Zacząłem się zastanawiać nad tym, jak nas wszystkich mogłaby wyzwolić próba doświadczenia tego samego. Można by zacząć od poświęcenia zaledwie kilku minut, by każdego dnia usiąść w ciszy i nic nie robić, pozwalając wypłynąć na powierzchnię temu, co nas napędza. A może co kilka miesięcy wziąć kilka dni urlopu i wybrać się w jakieś ustronie albo cieszyć się długim spacerem po bezdrożach, przypominając sobie to, co leży głębiej niż ta chwila i my sami. Można by nawet, jak uczynił Cohen, spróbować odnaleźć życie, w którym znikają występy na scenie i odgrywanie roli, i gdzie odkrywamy na nowo, na poziomie głębszym, niż da się wyrazić wszelkimi słowami, że prowadzenie życia i tworzenie życia czasami ciągną nas w całkowicie przeciwnych kierunkach.

Oczywiście ta idea jest tak stara, jak i sama ludzkość. Poeci Dalekiego Wschodu, filozofowie starożytnej Grecji i Rzymu często umieszczali bezruch w samym centrum swojego życia. Ale czy kiedykolwiek wcześniej potrzeba trwania w jednym miejscu była równie istotna? Po trzydziestu latach badania dzienników osobistych dwójka socjologów odkryła, że Amerykanie przepracowują mniej godzin niż w latach sześćdziesiątych, ale wydaje im się, że pracują więcej. Zbyt często mamy poczucie, że operujemy na najwyższych obrotach i nigdy nie mamy czasu, by wszystko nadgonić.

Maszyny zdają się być częścią naszego układu nerwowego, kilka razy na rok zwiększając swoją prędkość. Straciliśmy nasze niedziele, weekendy, wolne wieczory – nasze dni święte, jak nazywają je niektórzy. Nasi szefowie, spamerzy, rodzice mogą nas znaleźć wszędzie tam, gdzie jesteśmy, o dowolnej porze dnia i nocy. Coraz więcej z nas czuje się jak lekarze na ostrym dyżurze, którzy zawsze czekają na wezwanie. Wymaga się od nas, byśmy leczyli się sami, ale nie potrafimy znaleźć recepty na cały ten bałagan na biurku.

• • •

Kiedy zszedłem ze szczytu góry, przypomniałem sobie, że niegdyś – nie tak znowu dawno temu – dostęp do informacji oraz wolność przemieszczania się wydawały się naszym największym luksusem. Dziś najwyższą nagrodą zdaje się uwolnienie od dostępu do informacji oraz możliwość trwania w bezruchu. Bezruch to nie tylko domena tych, którzy mogą sobie na niego pozwolić – to konieczność dla każdego, kto pragnie sięgnąć po mniej oczywiste bogactwa. Podążanie donikąd, jak nauczył mnie Cohen, to nie tyle surowość, ile odzyskiwanie własnych zmysłów.

Nie należę do żadnego kościoła i nie identyfikuję się z żadną wiarą. Nigdy nie byłem członkiem grupy poświęconej medytacji ani jodze (ani, jeśli mam być szczery, jakiejkolwiek innej grupy). Ta książka opowiada po prostu o próbie zajmowania się ukochanymi osobami, wykonywania swojej pracy i utrzymywania kierunku w tym niewiarygodnie szybkim świecie. Jest to krótka opowieść i jest taka nie bez przyczyny. Chodzi o to, by można ją było przeczytać za jednym posiedzeniem i szybko powrócić do swojego pracowitego (często aż za bardzo pracowitego) życia. Nie twierdzę, że znam jakiekolwiek odpowiedzi. Zadaję jedynie pytania, które można pogłębić i otworzyć na kolejne możliwości. Ale podczas mojego pobytu na górze przypomniano mi, że rozmowa o bezruchu to tak naprawdę rozmowa o jasności umysłu, zdrowiu oraz radości, która stale nam towarzyszy. Niech ta książka, poświęcona tym właśnie nieoczekiwanym przyjemnościom, stanie się zaproszeniem do przygody, która towarzyszy podążaniu donikąd.1 Przeprawa donikąd

W wieku dwudziestu dziewięciu lat wiodłem życie, które jako chłopiec mogłem sobie tylko wymarzyć: biuro na dwudziestym piątym piętrze w Midtown Manhattan, cztery przecznice od Times Square; apartament na rogu Park Avenue i Dwudziestej Ulicy; najbardziej interesujący i towarzyscy znajomi, jakich można zapragnąć; nieskończenie fascynujący zawód, dzięki któremu pisałem dla magazynu Time o światowych sprawach – końcu apartheidu w Południowej Afryce, rewolucji siły ludu na Filipinach, zawierusze towarzyszącej zamordowaniu Indiry Gandhi.

Nie miałem rodziny ani żadnych zobowiązań i mogłem sobie pozwolić – i często tak właśnie robiłem – na długie wakacje w dowolnym miejscu globu, od Bali do El Salwadoru.

Ale przy wszystkich tych codziennych emocjach jakaś część mnie czuła się, jakbym spieszył przed siebie tak bardzo, że nie miałem okazji zobaczyć, dokąd idę, ani sprawdzić, czy byłem naprawdę szczęśliwy. Ta pogoń za satysfakcją wydawała się wręcz najlepszym sposobem na zapewnienie, że nigdy nie będę zadowolony ani się nie ustatkuję. Zbyt często przypominałem samemu sobie kogoś, kto bez przerwy nadaje na temat pokoju na świecie, używając jednocześnie najbardziej spornego i konfliktowego języka.

Postanowiłem więc zostawić swoje wymarzone życie za sobą i spędzić rok w małym, jednoosobowym pokoju na przedmieściach starożytnej japońskiej stolicy, Kioto. Sam do końca nie wiedziałem, dlaczego tak robię, poza tym, że w Nowym Jorku byłem na cudownej diecie pełnej ruchu i ciągłych bodźców, a teraz nadszedł czas na zrównoważenie tego czymś znacznie prostszym i nauczenie się, jak sprawić, by te przyjemności stały się czymś mniej efemerycznym i ukierunkowanym na zewnątrz.

Kiedy tylko pozostawiłem za sobą bezpieczną przystań mojej pracy i udałem się w nieznane, zaczął do mnie dzwonić ojciec, nie bez podstaw zaniepokojony, z wymówkami, że zacząłem wieść żywot pseudoemeryta. Nie mogłem go za to winić. W końcu wszystkie instytucje wyższego sceptycyzmu, do których mnie tak łaskawie kierował, upierały się, że w życiu chodzi o to, żeby do czegoś dojść, a nie żeby podążać donikąd. Ale to nigdzie, które tak mnie pociągało, miało więcej wymiarów i zakamarków, niż byłem to w stanie jemu (a nawet sobie) wytłumaczyć, i czasami wydawało się większe oraz bardziej niepojęte niż nieskończenie rozrywkowe życie, do którego przywykłem w mieście. Otwierało się na krajobraz tak szeroki, jak wszystkie te znane mi krajobrazy Maroka, Indonezji i Brazylii.

Wróciłem myślami do dnia, kiedy włóczyłem się po wystawie abstrakcji Marka Rothko i czułem, jak coś wciąga mnie pod powierzchnię obrazów do bezruchu, który zdawał się nie mieć dna i mienił się wszystkimi kolorami. Przypomniałem sobie chwilę, kiedy przyjaciel opowiedział mi o tym, jak John Cage wydobył całe symfonie z ciszy stworzonej przez niego w wypełnionych po brzegi audytoriach. I więcej jeszcze, od dawna poruszał mnie sposób, w jaki Thomas Merton, towarzyski podróżnik, pijak oraz zraniony kochanek przekroczył bramy klasztoru trapistów w Kentucky i stał się ojcem Louisem, wysyłając swój niepokój w mniej widocznym kierunku.

W podążaniu donikąd, jak potem uświadomił mi Leonard Cohen, nie chodzi o odwrócenie się od świata. Chodzi o to, by od czasu do czasu odejść od niego, aby można było zobaczyć go wyraźniej i jeszcze mocniej pokochać.

• • •

Nie chcę przez to powiedzieć, że podróże są bezużyteczne. Często okazywało się, że najgłębiej doświadczałem bezruchu w rozświetlonym słońcem zakątku Etiopii albo w Hawanie. Trzeba tylko pamiętać, że unosi nas nie tyle fizyczne przemieszczanie się, ile to, w jakim duchu to robimy. Jak upominał się w swoim dzienniku Henry David Thoreau, jeden z największych odkrywców swojej epoki: „Nieważne, gdzie ani jak daleko podróżujesz – im dalej, często tym gorzej – ale jak mocno przy tym żyjesz”.

Dwa lata po roku spędzonym w Japonii poczyniłem bardziej zdecydowane kroki w kierunku Donikąd. Kioto wyostrzyło mój apetyt na bezruch, ale wciąż musiałem utrzymywać się z podróży. Przez kilka poprzednich miesięcy miałem to szczęście, że zjechałem całą Argentynę aż do Tierra del Fuego, a następnie udałem się do Chin, Tybetu oraz Korei Północnej. W kolejnych miesiącach dwukrotnie wybierałem się do Londynu i Paryża, w międzyczasie regularnie odwiedzając swoją matkę w Kalifornii. Szykowałem się już na długie, ekscytujące podróże po Wietnamie oraz Islandii i czułem, że świat stoi przede mną otworem i że co kilka tygodni mogę się na niego znowu otworzyć. Ale nadchodzi taki moment, kiedy żadna podróż po świecie nie zastąpi potrzeby wgłębienia się w coś trudnego i niespodziewanego. Ruch ma najgłębszy sens wówczas, kiedy oprawi się go w ramy bezruchu.

Wsiadłem więc do samochodu i podążyłem drogą wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża od domu mojej matki na północ, a potem wjechałem wąskim szlakiem na górę do benedyktyńskiej pustelni, o której opowiedział mi przyjaciel. Kiedy wysiadałem ze swojego wysłużonego, pokrytego kurzem białego plymoutha horizon, czułem się, jakbym wkroczył w dźwięczącą, kryształową ciszę. Maszerując do małego pokoju, gdzie miałem spędzić trzy noce, nie mogłem sobie przypomnieć żadnych argumentów, które po drodze kołatały mi się w głowie, ani rozmów telefonicznych, które wydawały mi się tak ważne, kiedy wyjeżdżałem z domu. Zamiast tego byłem tylko w tym pokoju, z wysokimi oknami z widokiem na morze.

Na tle sztachet otaczającego nas płotu zobaczyłem lisa i nie potrafiłem oderwać od niego wzroku, jak zahipnotyzowany. Jeleń zaczął paść się tuż pod moim oknem, jak jakiś miniaturowy cud, który nawiedził moje życie. Gdzieś w oddali słychać było bicie dzwonów i pomyślałem, że słucham chóru „Alleluja” z oratorium Mesjasz.

Jeszcze poprzedniego dnia naśmiewałbym się z takich skojarzeń. I jak tylko poszedłem na czuwanie w kaplicy, magia się skończyła. Cisza była o wiele lepszym balsamem niż słowa. Ale, co odkryłem niemal natychmiast po przybyciu, kiedy tylko osiadłem w jednym miejscu bez jakichkolwiek zakłóceń z zewnątrz, cały świat rozjaśnił się, a ja byłem tak szczęśliwy, jak kiedy zapominałem o samym sobie. Raj to miejsce, gdzie nie myśli się o niczym innym.

Przypominało to trochę powrót do dobrze znanego miejsca, choć przecież nigdy przedtem tam nie byłem. Mnisi powiedzieliby mi pewnie – choć nigdy ich nie zapytałem – że w poszukiwaniu tego, co wydaje się prawdziwym życiem, tego niezmiennego i pewnego czegoś kryjącego się za wszystkimi naszymi znajdującymi się w ciągłym ruchu myślami, chodzi nie tyle o odkrycie, ile o przypomnienie sobie.

Byłem tym tak poruszony, że przed odjazdem dokonałem kolejnej rezerwacji, żeby jeszcze tam wrócić, tym razem na całe dwa tygodnie. Niebawem ta ucieczka w bezruch stała się dla mnie luksusem, na który pozwalałem sobie regularnie. Nie mogłem zostać w pustelni na zawsze – nie dla mnie osiadły tryb życia i nie jestem członkiem żadnego zakonu religijnego – ale czułem, że spędzanie czasu w ciszy nadawało wszystkiemu innemu nową wartość i budziło podekscytowanie. Czułem się, jakbym wykradał się z dotychczasowego życia i wchodził na niewielkie wzgórze, z którego można podziwiać szeroki horyzont.

Była to też czysta radość, częściowo dlatego, że czułem się w pełni sobą w tym pokoju, w którym siedziałem, czytając słowa wszystkich książek tak, jakbym to ja je napisał. Ludzie napotkani w tej samotni – bankierzy, nauczyciele i sprzedawcy nieruchomości – wszyscy przebywali tam z tych samych powodów i zdawało się, że jesteśmy sobie pokrewni, czego nie doświadczałem wcześniej, spotykając innych podróżników na szlaku. Kiedy wracałem do swojej codziennej egzystencji, czułem się wyzwolony, bo nie musiałem już brać swoich myśli, ambicji, siebie samego aż tak na poważnie.

Zakosztowanie ciszy było dla mnie doświadczeniem tak radykalnym i tak różnym od tego, co znałem na co dzień, że postanowiłem zmienić swoje życie jeszcze bardziej. Rok po tym, kiedy odkryłem, jak wielką zmianę może spowodować trwanie w bezruchu, przeprowadziłem się na stałe do Japonii, do apartamentu przypominającego domek dla lalek, gdzie wraz z żoną nie mamy samochodu, roweru, sypialni ani telewizji, którą można by zrozumieć. Nadal muszę utrzymywać rodzinę i być na bieżąco ze światem jako autor książek podróżniczych oraz dziennikarz, ale uwolnienie się od zakłóceń i komplikacji sprawia, że każdy dzień po przebudzeniu jest jak bezludna łąka, która rozciąga się aż do zbocza góry.

Nie dla każdego będzie to równą rozkoszą – być może ty musisz spróbować kilku różnych rzeczy, żeby dostrzec wartość bezruchu. Ale kiedy znajomi pytają mnie o propozycje, gdzie pojechać na wakacje, pytam czasami, czy chcą spróbować wybrać się Donikąd, zwłaszcza jeśli nie chcą tracić czasu na wizy, szczepionki i długie kolejki na lotnisku. Jednym z uroków podróżowania Donikąd jest to, że nigdy nie wiadomo, gdzie się znajdziemy, wyruszając w jego kierunku. Choć horyzont nie ma końca, bardzo trudno przewidzieć, co tam zobaczymy po drodze. Głębia błogosławieństwa – jak tak poruszająco pokazał mi Leonard Cohen, trwający w bezruchu – polega na tym, że twoje oczy otworzą się równie szeroko, emocje zapłoną, a serce zacznie bić tak mocno jak wtedy, kiedy jesteś zakochany.

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji ebooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: