Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sztuka słyszenia bicia serca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 lutego 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sztuka słyszenia bicia serca - ebook

Najważniejsza książka o bezwarunkowej miłości ostatnich dziesięcioleci.
Jedna z najgłośniejszych powieści o miłości ostatnich dekad.
Ta książka to najwspanialszy literacki hołd na cześć miłości.
Światowy bestseller przetłumaczony na 35 języków!
Ponad 4 miliony sprzedanych egzemplarzy!

Dwa kontynenty, dwie kultury, dwie filozofie życia, dwa systemy wartości.
Prawdziwa miłość istnieje. Ta książka to najlepszy na to dowód.

"Myślę, że to niecyniczna książka w bardzo cynicznych czasach".
Jan-Phillipp Sendker

"Bez względu na to, czego bym nie powiedziała, wydaje się niemożliwym ująć absolutną magię tej książki. Nawiedza jak zaklęcie i przetrwa wszystko – jak miłość".
Caroline Leavitt, bestsellerowa autorka „New Yorki Timesa”.

"Magiczna… To historie tego pokroju uświadamiają nam, jak ważne jest nasze życie. Cóż za wspaniały prezent!"
"Huffington Post"

"Magiczna opowieść, która zawładnie waszą wyobraźnią".
"My Weekly"

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8075-653-3
Rozmiar pliku: 897 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Najpierw uderzyło mnie to, jak wyglądały oczy tego starca. Były głęboko osadzone, a ponadto odniosłam wrażenie, że nie potrafi oderwać ode mnie wzroku. W zasadzie wszyscy w herbaciarni patrzyli na mnie bez większego skrępowania, ale on wydawał się z nich wszystkich najbardziej zuchwały. Oglądał mnie prawie jakbym była jakimś egzotycznym stworzeniem, którego nigdy wcześniej nie widział.

Usiłowałam go zignorować i rozejrzałam się po herbaciarni, lichej drewnianej budzie z kilkoma stolikami i krzesłami ustawionymi na suchej, zabrudzonej ziemi. Przy przeciwległej ścianie stała szklana gablota, w której wyłożono różne ciasta i przysmaki ryżowe, na których rozsiadły się teraz dziesiątki much. Obok na kuchence gazowej stał usmolony imbryk, w którym gotowała się woda na herbatę. W narożniku ustawiono drewniane skrzynki, w których upchnięto pomarańczowe napoje. Jeszcze nigdy nie gościłam w takim nędznym przybytku. Było nieznośnie gorąco. Pot spływał mi po skroniach i w dół po karku. Dżinsy przylgnęły mi do ciała. Siedziałam tak i rozmyślałam, co dalej, kiedy nagle starzec podniósł się i podszedł do mnie.

– Przepraszam po tysiąckroć, młoda damo, że zwracam się do ciebie tak bez ogródek – zaczął, siadając przy moim stoliku. – To niezwykle niegrzeczne z mojej strony, wiem, zwłaszcza że się nie znamy, a przynajmniej ty mnie nie znasz, choćby z widzenia. Nazywam się U Ba i dużo już o tobie słyszałem, choć przyznaję, że to nie tłumaczy mojej bezpośredniości. Obcy człowiek w kawiarni nowego miasta w nieznanym kraju, to musi być dziwne. Wydaje mi się, że rozumiem twoje położenie, ale chciałbym – szczerze mówiąc nawet muszę – zadać ci pytanie. Czekałem na tę okazję od bardzo dawna i kiedy wreszcie tu jesteś, nie mogę tak po prostu siedzieć i obserwować cię w milczeniu. Mówiąc dokładniej, czekałem cztery lata i spędziłem wiele dni na chodzeniu w tę i z powrotem po tej zakurzonej głównej ulicy, w miejscu gdzie z autobusu wysiadają ci nieliczni turyści, którzy akurat przybyli do naszego miasta. Raz po raz, kiedy ze stolicy przylatywał jakiś samolot i lądował na naszym małym lotnisku, udawałem się na nie i wypatrywałem ciebie. Bez skutku. Dotarcie tutaj trochę ci zajęło. Nie to, żebym zamierzał robić ci wyrzuty. Proszę, nie zrozum mnie źle. Jestem już stary i nie mam pojęcia, ile jeszcze zostało mi czasu. Ludzie w tym kraju szybko się starzeją i umierają młodo. Koniec mojego życia na pewno już się zbliża, a ja muszę jeszcze opowiedzieć pewną historię. A ty powinnaś ją usłyszeć. Widzę, że się uśmiechasz. Pewnie sądzisz, że mnie poniosło, że jestem ciut szalony albo przynajmniej dziwaczny. Masz prawo tak uważać. Ale proszę cię, pięknie proszę, wysłuchaj mnie. I nie daj się zwieść pozorom. Widzę w twoich oczach, że wystawiam twoją cierpliwość na próbę. Poświęć mi chwilę, proszę. Nie spieszysz się teraz do nikogo, dobrze zgadłem? Przyszłaś tutaj sama. Spodziewałem się tego. Zostań ze mną przez kilka minut. Posiedź przy mnie jeszcze tylko chwilę, Julio. Nie spodziewałaś się tego? Twoje śliczne brązowe oczy robią się coraz większe i po raz pierwszy od początku tego spotkania patrzysz na mnie uważnie. Musisz być wstrząśnięta. Pewnie próbujesz zgadnąć, jakim cudem wiem, jak się nazywasz, chociaż nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy, a przy tym to twoja pierwsza wizyta w moim kraju. Zastanawiasz się zapewne, czy dojrzałem imię na jakiejś metce, na przykład przy kurtce albo tym twoim plecaczku. Odpowiedź brzmi: nie. Wiem, jak się nazywasz, tak samo jak znam dokładną datę twoich narodzin. Wiem bardzo wiele na temat małej Julii, która najbardziej na świecie lubiła, kiedy ojciec opowiadał jej różne historie. Znam nawet tytuł jej ulubionej, czyli Opowieści o księciu, księżniczce i krokodylu. Julia Win. Urodzona 28 sierpnia 1968 roku w Nowym Jorku. Matka Amerykanka. Ojciec Birmańczyk. Twoje nazwisko rodowe stanowi część mojej historii od momentu moich narodzin. Przez ostatnie cztery lata nie było dnia, żebym o tobie nie pomyślał. Wyjaśnię ci wszystko za moment, ale pozwól, że zadam ci najpierw pytanie: czy wierzysz w miłość? Śmiejesz się. Jesteś taka piękna. Mówię poważnie. Wierzysz w miłość, Julio? Nie chodzi mi oczywiście o te wybuchy namiętności, sprawiające, że mówimy rzeczy, których później żałujemy i przez które wydaje nam się, że nie możemy żyć bez towarzystwa drugiej osoby, albo które powodują, że drżymy ze strachu na samą myśl o tym, iż moglibyśmy ją stracić. Takie uczucie zubaża, zamiast wzbogacać, ponieważ prowadzi do tego, że chcemy posiadać coś, czego posiadać nie sposób. Nie. Mówię o miłości, która przywraca ślepcom wzrok. O uczuciu silniejszym od strachu. Które nadaje życiu sens i opiera się naturalnej skłonności do stopniowego niszczenia. Dzięki któremu stajemy się lepsi. Ono nie zna granic. Mówię o triumfie ludzkiego ducha nad egoizmem i śmiercią. Kręcisz głową. Nie wierzysz w coś takiego. Nie masz pojęcia, o czym mówię. Teraz mnie to nie dziwi. Ale poczekaj. Zrozumiesz, co mam na myśli, kiedy opowiem ci historię, którą od czterech lat noszę w sercu z zamiarem przekazania jej tobie. Potrzebuję jedynie odrobiny twojej cierpliwości. Jest już późno i na pewno jesteś zmęczona po długiej podróży. Jeśli zechcesz, możemy się jutro spotkać o tej samej porze, przy tym stoliku, w tej kawiarni. Tutaj zresztą poznałem twojego ojca. Siedział nawet na tym samym krześle i snuł swoją opowieść, podczas gdy ja siedziałem dokładnie w tym samym miejscu co teraz, zdumiony, niedowierzający, a nawet zdezorientowany. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by ktoś opowiadał coś takiego. Czy słowa są w stanie rozwinąć skrzydła? Przecinać lotem powietrze niczym motyle? Czy potrafią urzekać i przenosić do innego świata? Albo otwierać drzwi prowadzące do tajemniczych zakątków naszych dusz? Nie mam pojęcia, czy za pomocą słów można osiągnąć coś podobnego, ale Julio, tamtego dnia twój ojciec mówił do mnie takim głosem, jaki słyszy się u drugiego człowieka może raz w całym życiu. I choć przemawiał cicho, to w całej herbaciarni nie było nikogo, kto pozostałby na niego obojętny. Kolejne zdania ułożyły się w historię, która pulsowała życiem, w której czuć było potęgę i magię. Po wszystkim, co usłyszałem tamtego dnia, stałem się tak samo wierzący jak twój ojciec. „Trzeba ci wiedzieć, U Ba, że nie jestem religijny i miłość to jedyna siła, w którą naprawdę wierzę”. Właśnie takimi słowy przemówił do mnie twój ojciec.

U Ba wstał z miejsca. Złożył przed sobą otwarte dłonie, ukłonił się lekko i wyszedł z herbaciarni szybko, lekkim krokiem.

Patrzyłam za nim, aż zniknął w ulicznym rozgardiaszu.

Chciałam za nim zakrzyknąć, zaprzeczyć. Bo czy wierzę w miłość? Co za pytanie. Prawie jakby miłość była religią, w która można wierzyć lub nie. Miałam ochotę mu powiedzieć, że nie, nie ma na świecie nic potężniejszego od strachu. I nic nie jest w stanie pokonać śmierci. Wykluczone.

Zgarbiłam się na niskim stołku. Miałam wrażenie, że w dalszym ciągu słyszę jego głos. Był spokojny i melodyjny, w przeciwieństwie do głosu mojego ojca.

Posiedź przy mnie jeszcze tylko chwilę, Julio, Julio, Julio…

Czy wierzysz w miłość, miłość…

Słowa twojego ojca, twojego ojca…

Byłam wycieńczona i rozbolała mnie głowa. Prawie jakbym przebudziła się niespokojna po koszmarze. Dookoła mnie fruwały bzyczące muchy, siadały mi na włosach, czole i dłoniach. Nie miałam siły ich odganiać. Cały stół pokryty był lepkim brązowym cukrem.

Usiłowałam napić się herbaty. Była zimna, a mnie trzęsły się dłonie. Dlaczego słuchałam tego starca aż tak długo? Mogłam poprosić go, żeby przerwał. Mogłam stąd wyjść. A jednak coś mnie powstrzymywało. Kiedy już miałam się od niego odwrócić, powiedział: Julia, Julia Win. Nigdy nie podejrzewałam, że mogę poczuć się tak dziwnie na dźwięk własnego nazwiska. Jak je odgadł? Czy naprawdę znał mojego ojca? Kiedy po raz ostatni go widział? A może wiedział, czy mój ojciec jeszcze żyje i gdzie może się teraz ukrywać?Rozdział 2

Kelner nie chciał przyjąć ode mnie pieniędzy.

– Przyjaciele U Ba to nasi przyjaciele – powiedział, kłaniając się.

Mimo wszystko wyciągnęłam z kieszeni jednego kyata. Banknot był wygnieciony i brudny. Skrzywiłam się na jego widok i wsunęłam go pod talerz. Kelner zabrał naczynia, ale zignorował zapłatę. Wskazałam na nią, ale tylko się uśmiechnął.

Dałam za mało? A może banknot był zbyt wygnieciony? Położyłam na stole większy i czystszy. Kelner ukłonił się, uśmiechnął raz jeszcze i odszedł, nie dotknąwszy pieniędzy.

Na zewnątrz było jeszcze goręcej. Upał mnie paraliżował. Stałam przed herbaciarnią i nie mogłam się zmusić do tego, by uczynić choć jeden krok. Słońce paliło mi skórę, a światło raziło oczy. Założyłam czapkę baseballową i naciągnęłam ją mocno na oczy.

Na ulicy było mnóstwo ludzi, a jednak panowała dziwna cisza. Prawie nikt nie korzystał z dobrodziejstw motoryzacji, ludzie przeważnie poruszali się pieszo lub jeździli rowerami. Na jednym ze skrzyżowań zaparkowano trzy zaprzęgnięte w konie bryczki i wóz, do którego przypięty stał wół. Nielicznymi samochodami na drodze były głównie japońskie pikapy, powgniatane i pordzewiałe, na których upchnięto wiklinowe kosze i worki, a młodzi ludzie starali się z całych sił, by tylko nie pospadały.

Wzdłuż ulicy stały niskie parterowe sklepy zbudowane z drewna, zwieńczone dachami z falowanej blachy, w których sprzedawcy oferowali wszystko, od ryżu, orzechów, mąki i szamponu po coca-colę i piwo. Nie istniał tam żaden porządek, a przynajmniej ja się żadnego nie dopatrzyłam.

Połowa sklepów wyglądała na herbaciarnie, a przed nimi na małych drewnianych taboretach przesiadywali stali klienci. Nosili oni na głowach czerwono-zielone turbany. Zamiast spodni mężczyźni ci byli owinięci czymś, co wyglądało na spódnice.

Przede mną stała grupa kobiet, które wysmarowały żółtą pastą policzki, brwi i nosy, a następnie zapaliły długie ciemnozielone cygaretki. Wszystkie były szczupłe, ale nie wychudzone, i poruszały się z tą samą elegancją i lekkością, którą zawsze tak bardzo podziwiałam u mojego ojca. A do tego wszystkie uśmiechały się i patrzyły mi prosto w oczy. Zupełnie nic mi to nie mówiło. Nagle uderzyło mnie, jak źle można odebrać zwyczajny śmiech.

W pewnym momencie pozdrowiły mnie skinieniem głowy. Czyżby mnie znały? Czy one wszystkie, podobnie jak U Ba, oczekiwały mojego przybycia? Starałam się na nie nie patrzeć. Przeszłam ulicą tak szybko, jak to tylko możliwe, wpatrując się w jakiś oddalony punkt.

Tęskniłam za Nowym Jorkiem, za jego zgiełkiem i ruchem ulicznym. Za obojętnymi twarzami przechodniów, którzy nie interesowali się nikim prócz siebie. Chciałam wrócić do miejsca, w którym wiedziałam, jak należy się poruszać i zachowywać.

Jakieś sto metrów dalej droga się rozwidlała. Widziałam tam jedynie przerośnięte bugenwille, wyższe nawet od ruder, które próbowały zasłonić. Spieczone pola, brudne chodniki i wyboje, które mogłyby połknąć piłkę do koszykówki. Gdziekolwiek spojrzałam, wszystko wyglądało dziwnie i złowrogo.

– Panno Win, panno Win! – ktoś zawołał.

Zdobyłam się na odwagę i obejrzałam za siebie. Zauważyłam młodego mężczyznę, który skojarzył mi się z boyem hotelowym, bagażowym z lotniska w Rangunie albo z kierowcą taksówki. A może z kelnerem z herbaciarni.

– Panno Win, szuka panna czegoś? Mogę jakoś pomóc?

– Nie, dziękuję – odrzekłam, nie chcąc uzależniać się od nikogo obcego. – Albo tak… Szukam hotelu – przyznałam. Najchętniej schowałabym się gdzieś, na przykład w pokoju hotelowym, w którym zameldowałam się tego poranka.

– Tą drogą pod górkę i na prawo. Niecałe pięć minut drogi – wyjaśnił.

– Dziękuję.

– Mam nadzieję, że miło spędzi panna czas w naszym mieście. Witam w Kalaw – dodał, a następnie wstał i uśmiechnął się, a ja ruszyłam w swoją stronę.

Już w hotelu przeszłam w milczeniu i pospiesznie obok recepcji, wspięłam się na pierwsze piętro po dużych drewnianych schodach i opadłam na łóżko w swoim pokoju.

Podróż z Nowego Jorku do Rangunu zajęła ponad siedemdziesiąt dwie godziny. Po niej spędziłam całą noc i połowę kolejnego dnia w rozklekotanym autobusie, wypełnionym śmierdzącymi pasażerami, ludźmi noszącymi jedynie pobrudzone spódnice, znoszone podkoszulki i sfatygowane plastikowe klapki, którzy nierzadko mieli ze sobą kurczęta i kwiczące prosiaki. Dwudziestogodzinna podróż po drogach, które nie przypominały normalnych ulic. Jeśli by mnie ktoś pytał, to wyglądały bardziej na wysuszone koryta rzeczne. A wszystko to, żeby dostać się ze stolicy kraju do tej położonej na uboczu małej górskiej wioski.

Musiałam w którymś momencie zasnąć. Słońce gdzieś zniknęło i zapadła noc. Półmrok wypełnił mój pokój. Walizka leżała rozchylona na drugim łóżku. Rozejrzałam się, moje spojrzenie wędrowało w tę i z powrotem, podczas gdy próbowałam przypomnieć sobie, gdzie ja właściwie jestem. Stary drewniany wentylator zwisał z wysokiego sufitu. Pomieszczenie było wielkie, a spartańskie meble nadawały mu klasztorny wygląd. Obok drzwi stała prosta szafka, pod oknem ustawiono stół i krzesło, a pomiędzy łóżkami nieduży nocny stolik. Pobielone ściany były zupełnie gołe, nie wisiały na nich żadne obrazy ani lustra. Stare drewniane deski podłogowe były wytarte i gładkie. Jedynym przejawem luksusu była maleńka koreańska lodówka. Nie działała. Chłodne wieczorne powietrze wlało się do środka przez otwarte okna.

Kilka godzin później, o zmierzchu, rozmowa z tamtym starcem wydawała się jeszcze bardziej absurdalna i tajemnicza niż za dnia. Wspomnienie tego wydarzenia było już niewyraźne i odległe. Widmowe wyobrażenia unosiły się w moim umyśle, nie mogłam ich jednak w żaden sposób zinterpretować, nie miały bowiem sensu. Usiłowałam sobie przypomnieć to spotkanie. Nosił białą, pożółkniętą od upływu czasu koszulę, zielone longyi i gumowe klapki. Miał białe, zdrowe i krótko przycięte włosy. Jego twarz poznaczona była gęsto zmarszczkami. Nie miałam pojęcia, w jakim jest wieku. Sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt lat. A na jego twarzy malował się uśmiech, którego nie byłam w stanie odgadnąć. Czy był on szyderczy albo kpiący? I czego on ode mnie chciał?

Pieniędzy. Bo czego innego. Nie prosił mnie wtedy o nie, ale te uwagi na temat zębów i koszuli mówiły same za siebie. Wiem, o co mu chodziło. A o moje nazwisko mógł wypytać w hotelu. Był zapewne w komitywie z kimś z recepcji. To oszust, który chciał wzbudzić moją ciekawość i zrobić na mnie wrażenie, by potem zaoferować swoje usługi i spróbować odgadnąć moją przyszłość. Jak jakiś astrolog. Nie kupowałam tego. Marnował na mnie swój czas.

Czy powiedział cokolwiek, co by sugerowało, że faktycznie znał mojego ojca? Ten rzekomo powiedział do niego: „Trzeba ci wiedzieć, U Ba, że nie jestem religijny i miłość to jedyna siła, w którą naprawdę wierzę”. A przecież mój ojciec nigdy by czegoś takiego nie pomyślał, a co dopiero powiedział na głos. A już na pewno nie dzieliłby się takimi przemyśleniami z kimś obcym. A może się oszukuję? Być może bardziej lekkomyślne byłoby założenie, że to właśnie ja rozumiem myśli czy uczucia ojca lepiej niż on? No bo ile tak naprawdę o nim wiedziałam? Czy ojciec, którego znałam, porzuciłby wszystko i tak po prostu zniknął, nie zostawiwszy nawet kartki z pożegnalną wiadomością? Opuściłby żonę, syna i córkę bez choćby słowa wyjaśnienia?

Policja twierdzi, że ślad po nim zaginął w Bangkoku. Niewykluczone, że ktoś go zabił i obrabował w Tajlandii.

Być może padł ofiarą wypadku w Zatoce Syjamskiej? Albo po prostu miał nadzieję na dwa tygodnie ciszy i spokoju, tak dla odmiany? A może udał się na wybrzeże, próbował popływać i utonął? Taka przynajmniej jest oficjalna wersja, którą powtarza się w naszej rodzinie.

Wydział zabójstw podejrzewał, że prowadził podwójne życie. Nie dawali wiary zapewnieniom mojej matki, która twierdziła, że nie miała pojęcia na temat pierwszych dwudziestu lat jego życia. Wydało im się to tak absurdalne, że najpierw sądzili, iż przyłożyła rękę do jego zniknięcia, czy to pomagając mu w ucieczce, czy też jako sprawca zaginięcia. Dopiero kiedy stało się jasne, że nie może tu chodzić o żadne bajońskie sumy z polisy na życie i że nikt nie zyska finansowo na jego rzekomej śmierci, policja przestała wątpić w jej niewinność. Być może faktycznie za tymi dwudziestoma latami stała jakaś tajemnica, której my, członkowie jego rodziny, nie znaliśmy.Rozdział 3

Moje ostatnie związane z nim wspomnienie ma już cztery lata. Chodzi mianowicie o poranek po tym, jak ukończyłam studia prawnicze. Poprzedniego wieczora świętowaliśmy mój sukces na uczelni i nie czułam się po tym na siłach, by wracać do siebie na noc. Z jakiegoś powodu chciałam rozpocząć kolejny dzień z zachowaniem rytuałów z mojego dzieciństwa. Poczuć się jeszcze choć raz tak bezpiecznie jak wtedy.

Być może miałam jakieś przeczucie.

Ojciec obudził mnie wcześnie rano, stał przy nogach łóżka i miał na sobie swój staromodny szary płaszcz i brązowy kapelusz borsalino. Jako mała dziewczynka widywałam, jak wychodzi w takim stroju do pracy. Co rano stawałam w oknie i machałam mu na do widzenia, czasami wręcz płakałam, bo nie chciałam, żeby wychodził. Nawet po wielu latach, kiedy jego szofer czekał na niego pod domem i ojciec musiał jedynie przejść trzy kroki po chodniku do limuzyny, to i tak zawsze nosił ten płaszcz i kapelusz. Przez cały ten czas nigdy nie próbował zakładać niczego innego, po prostu co jakiś czas kupował nowe płaszcze i kapelusze, przy czym te drugie jedynie marki Borsalino. Miał takich sześć: dwa czarne, dwa brązowe i dwa granatowe. Kiedy już nie był w stanie dostać podobnych płaszczy nawet u najbardziej konserwatywnych nowojorskich sprzedawców, to zaczął kupować robione na zamówienie.

Kapelusze borsalino były jego talizmanami. Po raz pierwszy kupił to włoskie nakrycie głowy na pierwszą rozmowę o pracę. Dostał angaż. Wtedy jeszcze kapelusz ten stanowił dowód jego dobrego gustu. Jednak z biegiem lat wyszedł z mody, a ojciec zaczął wyglądać w nim ekscentrycznie, a w końcu jak postać wyrwana żywcem z filmu z lat pięćdziesiątych. Jako nastolatka bardzo wstydziłam się jego doboru garderoby. Wyglądał tak staromodnie, kiedy pozdrawiał matki moich koleżanek ukłonem. Inne dzieci chichotały, widząc, jak mnie odbiera ze szkoły. Nigdy nie nosił butów sportowych, jeansów czy bluz. Pogardzał swobodnym amerykańskim stylem ubierania, który jego zdaniem dogadzał jedynie niskim ludzkim instynktom, przede wszystkim wygodnictwu.

Ojciec stał przy łóżku i wyszeptał moje imię. Powiedział, że ma umówione spotkanie w Bostonie i nie wie dokładnie, kiedy wróci. Pewnie dopiero za kilka dni, co było dziwne, bo miał wypełniony po brzegi kalendarz. Poza tym latał do Bostonu bardzo często i jakoś nigdy dotąd nie zostawał tam na noc. Byłam jednak zbyt zmęczona i nie zwróciłam na to wtedy uwagi. Pocałował mnie w czoło i powiedział:

– Kocham cię, maleńka. Nigdy o tym nie zapominaj, jasne?

Pokiwałam sennie głową.

– Ja też cię kocham.

Przesunęłam się na bok, wcisnęłam twarz w poduszkę i z powrotem zasnęłam. Od tamtej pory go nie widziałam.

Pierwszy sygnał, że coś jest nie tak, nadszedł już po dziesiątej tego samego poranka. Obudziłam się i poszłam do kuchni. Matka czekała na mnie ze śniadaniem. Siedziała na oszklonej werandzie z kubkiem kawy i przeglądała numer „Vogue”. Obie miałyśmy na sobie jeszcze nasze szlafroki. Na stole leżały ciągle ciepłe ciastka cynamonowe i świeże bajgle. Usiadłam na moim starym miejscu przy ścianie, oparłam stopy na krawędzi krzesła, a ramionami objęłam kolana, sączyłam sok pomarańczowy i opowiadałam matce o moich planach na lato, kiedy zadzwonił telefon. Sekretarka mojego ojca, Susan, chciała sprawdzić, czy się rozchorował. Bardzo ważny klient, który przyszedł umówiony na dziesiątą, domagał się informacji, gdzie on się podziewa. Nikt nic nie wiedział na temat rzekomego wylotu do Bostonu.

Obie stwierdziły, że coś musiało mu wypaść w ostatniej chwili. Nie zdołał do nikogo zadzwonić, pewnie właśnie utknął na jakimś spotkaniu i na pewno odezwie się w ciągu kilku następnych godzin.

Dokończyłyśmy z matką śniadanie. Poczułam się nieswojo, ale ona była na tyle spokojna, że przestałam się przejmować. Po śniadaniu wybrałyśmy się razem do kosmetyczki, a potem przez Central Park do luksusowego domu towarowego Bergdorf Goodman. W Nowym Jorku był akurat jeden z tych ciepłych, letnich dni, kiedy powietrze było uderzająco świeże. W parku pachniało świeżo ściętą trawą, ludzie wylegiwali się na słońcu w części zwanej Sheep Meadow, a dwóch młodych chłopaków bez koszulek rzucało do siebie frisbee. Z kolei dwóch starszych mężczyzn jechało przed nami ramię w ramię na łyżworolkach.

Przez cały ten czas matka ciągle mnie ponaglała. W końcu w domu towarowym Bergdorf Goodman kupiła mi żółtą kwiecistą sukienkę letnią, po czym, co łatwo było przewidzieć, wybrałyśmy się do Plazy, żeby napić się herbaty.

Nie podobał mi się szczególnie ten hotel. Jego stylizacja na francuski renesans była dla mnie nieco zbyt szykowna, nazbyt kiczowata, ale już od dawna wiedziałam, że daremne są wysiłki mające na celu wyciągnięcie mojej matki na herbatę do jakiegoś innego miejsca. Była zachwycona tym lobby z ozdobnym tynkiem na wysokim suficie i ścianach, a także kolumnami tak bogato dekorowanymi, że wyglądały jak arcydzieła cukiernictwa. Piała z zachwytu na widok egzaltowanych manier kelnerów i kierownika sali, który pozdrawiał ją za każdym razem („Bonjour, madame Win”). Usiadłyśmy pomiędzy dwiema palmami przy niedużym bufecie z ciastami, słodyczami i lodami. Dwie wiolonczelistki grały akurat walca wiedeńskiego. Matka zamówiła bliny z kawiorem i dwie lampki szampana.

– Mamy dzisiaj jakiś powód do świętowania? – zapytałam.

– Twoje zakończenie studiów, kochanie.

Spróbowałyśmy naszych blinów. Były przesolone, a szampan za ciepły. Moja matka skinęła na kelnera.

– Mamo, daj spokój – zaprotestowałam. – Wszystko jest w porządku.

– Wprost przeciwnie – powiedziała do mnie spokojnie, jakbym nie miała pojęcia, o czym mówię.

Zganiła kelnera, który zabrał z powrotem to, co zamówiłyśmy, w międzyczasie wylewnie nas przepraszając. Jej głos potrafił być chłodny i ostry. Był czas, że się go bałam. Dzisiaj wydaje mi się zaledwie nieprzyjemny.

Popatrzyła na mnie.

– Ty byś je zjadła, prawda?

Skinęłam głową.

– Podobnie twój ojciec. Pod wieloma względami jesteście do siebie bardzo podobni.

– Co masz na myśli? – zapytałam. Nie zabrzmiało to jak komplement.

– O co w tym chodzi, okazujecie w ten sposób swoją uległość? – zapytała. – A może pasywność lub strach przed konfrontacją? A może to zwyczajna arogancja?

– Co ma z tym wspólnego arogancja?

– Żadne z was nie zamierza nawet rozmawiać z kelnerami – powiedziała. Nie rozumiałam gniewu brzmiącego w jej głosie. Wydawał się taki daleki od letniego szampana i słonych blinów. – Jakby waszym zdaniem nie warto było się nimi martwić. I to nazywam arogancją.

– Chodzi tylko o to, że to nie jest moim zdaniem ważne – powiedziałam. To nie do końca było prawdą. Wstydziłam się narzekać na jakość usług, czy to w restauracji, hotelu, czy w sklepie. A jednak tego typu rzeczy miały dla mnie większe znaczenie, niż dawałam po sobie poznać. Denerwowały mnie, a po fakcie często byłam na siebie dodatkowo zła, ponieważ czułam się jak popychadło. Z moim ojcem było inaczej. Jego milczenie w podobnych sytuacjach było niewymuszone. Dla niego takie sprawy naprawdę nie miały żadnego znaczenia. Ilekroć ktoś wcinał się przed niego w kolejkę, on tylko się uśmiechał. Nigdy nie liczył reszty w sklepie. Moja matka próbowała się doliczyć każdego centa. Podziwiałam jego opanowanie. Matka nie potrafiła go rozgryźć. Była surowa zarówno wobec siebie, jak i względem innych, natomiast mój ojciec wyłącznie wobec siebie samego.

– Jak może nie mieć dla ciebie znaczenia, czy dostaniesz to, za co zapłaciłaś? Nie pojmuję tego.

– Nie możemy po prostu odpuścić? – zapytałam, bardziej w formie prośby niż żądania. – Nie martwisz się o tatę?

– Nie. A powinnam?

Przypominam to sobie i zastanawiam się, czy jej spokój był jedynie udawany. Żadna z nas nie powiedziała już ani słowa na temat jego spotkania, które raczej się nie odbyło. Nie zadzwoniła nawet do jego biura, żeby się upewnić, czy się odzywał. Skąd w niej ta pewność, że nie przytrafiło mu się jakieś nieszczęście? A może po prostu miała to gdzieś? Czy też przez lata podejrzewała, że tak się to kiedyś skończy? W jej beztrosce można się było dopatrzeć ulgi, a nawet szczęścia, jakby katastrofa, której się od dawna obawiała, nagle przestała jej zagrażać.

„Wpływowy adwokat z Wall Street znika bez śladu”, donosił „New York Times” kilka dni po zniknięciu mojego ojca. Przez kilka następnych dni gazety oddały się spekulowaniu. Czy chodziło o morderstwo, może któryś klient chciał się zemścić? Porwano go? Czy ktoś z Hollywood był w to zamieszany? Wszystko, co udało się ustalić policji przez pierwsze dwa tygodnie, sprawiało, że sprawa stawała się coraz bardziej tajemnicza. Wcześnie rano tego dnia, kiedy zaginął, mój ojciec rzeczywiście wybrał się na lotnisko JFK, ale zamiast polecieć do Bostonu, skierował się do Los Angeles. Swój bilet nabył na lotnisku i nie brał ze sobą żadnego bagażu. Z Los Angeles przeleciał pierwszą klasą do Hongkongu lotem numer 888 linii United Airlines. Jedna ze stewardes zapamiętała go, ponieważ nie pił szampana, a zamiast gazety czytał tomik poezji Pabla Nerudy. Stewardesa opisała mojego ojca jako bardzo spokojnego i nieprzeciętnie grzecznego. Mało jadł i prawie nie spał, nie obejrzał też żadnego filmu i większość czasu czytał.

Mój ojciec najwyraźniej spędził noc w Hongkongu w hotelu Peninsula, gdzie w pokoju numer 218 zamówił kurczaka i napił się wody mineralnej przyniesionej przez obsługę, która zaręczała później, że przez cały swój pobyt nie opuścił pokoju. Następnego dnia złapał lot linii Pacific Flight numer 615 do Bangkoku, gdzie przeczekał noc na lotnisku Mandarin Oriental. Nie próbował nawet zacierać swoich śladów. Zatrzymywał się w tych samych hotelach, z których zwykle korzystał podczas podróży służbowych, i opłacał wszelkie należności przy pomocy karty kredytowej, jak gdyby wiedział, że to już będzie koniec jego drogi – przynajmniej dla śledczych. Cztery tygodnie później pracownik budowy znalazł jego paszport w pobliżu bangkockiego lotniska.

Kilka okoliczności kazało sądzić, że nie opuścił Tajlandii. Policja przeszukiwała listy pasażerów we wszystkich odlotach z Bangkoku. Nigdzie nie znaleźli jego nazwiska. Przez chwilę oficerowie policji brali pod uwagę, że mógł nabyć jakoś fałszywy paszport na miejscu, w Tajlandii, po czym wylecieć gdzie tylko chciał pod przybranym nazwiskiem. Kilka stewardes tajlandzkich linii lotniczych twierdziło, że go widziało, jedna na pokładzie samolotu do Londynu, druga w drodze do Paryża, a trzecia podczas podróży do Phnom Penh. Żaden z tych śladów nie doprowadził ich do nikogo.

Według urzędu imigracyjnego mój ojciec przybył z Birmy do Stanów Zjednoczonych w 1942 roku, posługując się studencką wizą. Studiował w Nowym Jorku i w 1959 roku stał się pełnoprawnym obywatelem amerykańskim. Do dokumentów w rubryce miejsce urodzenia wpisywał Rangun, stolicę dawnej kolonii brytyjskiej. Próby nawiązania kontaktu przez FBI i amerykańską ambasadę w Rangunie donikąd nie prowadziły. Win to popularne nazwisko w Birmie, ale nikt nie miał pojęcia, gdzie może mieszkać rodzina mojego ojca.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: