Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tajemnice dworu sułtana: Nurbanu. Synowa odaliski. Księga V - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 lipca 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnice dworu sułtana: Nurbanu. Synowa odaliski. Księga V - ebook

Kiedy spotykają się dwie żądne władzy kobiety, tylko jedna może ujść z życiem.
Oto piąty tom imponującej sagi historycznej, która stała się inspiracją dla twórców popularnego serialu Wspaniałe stulecie.

Jeśli którejkolwiek kobiety osmański dwór może bać się bardziej niż groźnej Hürrem, to z pewnością jest nią jej synowa, wybranka księcia Selima – Nurbanu. W przeciwieństwie do odaliski jedyną namiętnością Nurbanu jest bowiem władza. Młoda kobieta nie cofnie się przed niczym, by ją zdobyć. Nawet jeśli oznacza to wypowiedzenie otwartej wojny potężnej teściowej. Wydaje się, że Hürrem znalazła wreszcie godną siebie rywalkę…

Demet Altınyeleklioğlu (ur. 1955 w Stambule) – turecka pisarka i dziennikarka. Jest absolwentką Kolegium TED w Ankarze, Wydziału Politologii Uniwersytetu Ankarskiego, Wyższej Szkoły Dziennikarstwa i Uniwersytetu Hacettepe. Od 1980 roku wyprodukowała setki programów dla tureckiej telewizji TRT. Jako pisarka zdobyła popularność cyklem powieści o dynastii osmańskiej, Tajemnice dworu sułtana. Jest również tłumaczką, m.in. romansów historycznych Philippy Gregory. Mieszka w Stambule. Pierwsza część z sześciotomowej serii Tajemnice dworu sułtana ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B. w sierpniu 2016 r.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7927-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Nie inte­re­suje mnie, co napi­szą o mnie w kro­ni­kach. Histo­ria opo­wiada o tym, kto trzyma w ręku pióro. Tych, któ­rzy dziś są boha­te­rami, jutro nazwą prze­nie­wier­cami. Ci, któ­rzy dziś noszą piętno zdraj­ców, jutro będą zbie­rać okla­ski. Nie obcho­dzi mnie też, jak osą­dzi mnie Impe­rium Osmań­skie. Ani to, co mówi czy powie Wene­cja. Szłam drogą, którą wyty­czyło mi moje prze­zna­cze­nie. Czy mia­łam jakiś wybór? Czy mogłam postą­pić ina­czej? Los jest jak wiatr, a czło­wiek jak tar­gany nim suchy liść. W którą stronę zawieje, w tę nie­sie czło­wieka. Razem z jego podmu­chem przy­by­łam tutaj. Czy to moja wina? Niech histo­ria pisze, co chce. Niech Impe­rium Osmań­skie powie, co wie. Niech potępi mnie Wene­cja, która sama ni­gdy nie zdej­muje maski. Wszystko to jest lep­sze od powrozu, ostrza i topora kata. Prawdę znają ci, któ­rzy ją prze­żyli. Ja ją prze­ży­łam. Z Wene­cjanki Ceci­lii Baffo sta­łam się Nur­banu. Z oda­li­ski stwo­rzy­łam wład­czy­nię. Z pijaka władcę…_

_Niech wszy­scy tak o tym myślą. Jestem suł­tanką Nur­banu, która dała Impe­rium Osmań­skiemu dwóch pady­sza­chów._WENECJA. 13 WRZEŚNIA 1570 ROKU

Wene­cja
13 wrze­śnia 1570 roku

Cztery posta­cie bez­gło­śnie ześli­zgnęły się do morza. Gdyby nie białka ich oczu, byliby cał­kiem nie­wi­doczni w noc­nych ciem­no­ściach. Cho­ciaż natarli oliwą swoje nagie torsy, chłód wody prze­ni­kał ich do szpiku kości. W tam­tej chwili nie przy­szło im nawet do głowy, że będą jesz­cze wio­sło­wać w tym zim­nie przy­naj­mniej przez godzinę.

Ich towa­rzy­sze, któ­rzy zostali na pokła­dzie, spu­ścili na morze długą łódź o lekko zaokrą­glo­nym kadłu­bie. Czte­rej męż­czyźni znaj­du­jący się w wodzie pod­pły­nęli w tamtą stronę. Liny zostały roz­wią­zane. Nie wyda­jąc żad­nego dźwięku poza led­wie sły­szal­nym sze­le­stem, z wprawą wsie­dli na łódź. Teraz ich wil­gotne ciała zię­bił nocny wiatr. Wszy­scy chwy­cili za krót­kie wio­sła i prze­szli na swoje miej­sca. Trzech z nich usia­dło. Czwarty sta­nął na rufie.

Wszy­scy wie­dzieli, że z drogi, w którą wyru­szyli, nie było odwrotu.

Męż­czyźni w łodzi usły­szeli ciche głosy docho­dzące z okrętu. Towa­rzy­sze broni, z któ­rymi ramię w ramię wal­czyli w tak wielu bitwach, szep­tali za nich Fatihę.

Głosy umil­kły. Męż­czy­zna na rufie także usiadł. Cztery krót­kie wio­sła zanu­rzyły się w wodzie. Powoli odpły­nęli w nocne ciem­no­ści.

Po pew­nym cza­sie wiatr przy­wiał z oddali odgłos kościel­nych dzwo­nów.

– Pół­noc – wyszep­tał jeden. – W takim razie już czas.

Jed­no­cze­śnie wszy­scy czte­rej uło­żyli się w łodzi twa­rzą do dołu. Na zewnątrz wysta­wały tylko cztery wio­słu­jące ramiona.

Śmier­telna pułapka pośród ciem­no­ści i zim­nych fal bez­gło­śnie zbli­żała się do Wene­cji.

Zimno i ból prze­szy­wa­jące do szpiku kości… Tylko to czuli czte­rej męż­czyźni w łodzi. Nie­moż­liwy do wytrzy­ma­nia ból, który roz­cho­dził się od nad­garst­ków do ramion, zaczęli już odczu­wać w krę­go­słu­pie. W pal­cach opla­ta­ją­cych wio­sła stra­cili czu­cie. Utrzy­my­wali tempo dzięki gło­sowi, który roz­brzmie­wał w ich gło­wach: „Cią­gnij, jesz­cze moc­niej, cią­gnij. Cią­gnij, jesz­cze moc­niej, cią­gnij”.

Ten, który był na dzio­bie, jako pierw­szy zauwa­żył, że na wzbu­rzoną wodę padło świa­tło.

– Niech to szlag! Zoba­czą nas – mruk­nął.

Uniósł lekko głowę, nie prze­sta­jąc wio­sło­wać. Naj­pierw, jakieś sto pięć­dzie­siąt sążni przed sobą, zauwa­żył budy­nek. We wszyst­kich oknach paliły się świa­tła. „Dotar­li­śmy”, pomy­ślał z rado­ścią. To musiał być pałac. Jed­nak za chwilę zamarł. Na wieży dokład­nie naprze­ciwko budowli straże roz­pa­liły ogień. Blask pło­mieni padał na wodę, jakby cze­goś poszu­ki­wali. Musieli natych­miast wydo­stać się z tego świa­tła.

– Port – wyszep­tał do pozo­sta­łych.

Odpły­nęli jakieś czter­dzie­ści sążni, zanim wydo­stali się z pada­ją­cego na fale bla­sku. Nie mogli pod­pły­nąć zbyt bli­sko, bo po tej stro­nie także cza­iło się nie­bez­pie­czeń­stwo. Tutaj ruch na wodzie mogli zauwa­żyć straż­nicy peł­niący wartę przed dużym kościo­łem z okrą­głą kopułą.

– Ban­dera – powie­dział cicho męż­czy­zna na prze­dzie, gdy wypły­nęli ze zło­tego świa­tła na ciem­nym morzu.

Powoli unie­śli głowy. Byli teraz przy ujściu wiel­kiego kanału. W smu­gach świa­tła rzu­ca­nych przez latar­nie na wodę ujrzeli, że kanał jest pełen ogrom­nych galer wenec­kich. Z rado­ścią ponow­nie ukryli się w łodzi. Wszy­scy mieli w pamięci słowa kapi­tana Kemala, które powie­dział, zanim wypły­nęli: „Na co zda­dzą się nocą pochod­nie po tym, jak pod­palą sie­dli­sko giau­rów?”.

Roz­kaz był wyraźny. Wene­cję miał pochło­nąć ogień! A oni mieli go pod­ło­żyć. Sądząc po pochod­niach na rufach, było tu przy­naj­mniej sto pięć­dzie­siąt galer. Ucie­szyli się. Nie zginą na próżno. Ponow­nie chwy­cili za wio­sła, zapo­mi­na­jąc o bólu i zmę­cze­niu.

Łódź sunęła do ujścia wiel­kiego kanału. Póź­niej nie będzie odwrotu. Nie­bez­pie­czeń­stwo rosło z każdą chwilą. Ich serca zaczęły bić szyb­ciej. Gdyby to było moż­liwe, gła­dzi­liby wodę dłońmi, żeby uspo­koić zmą­cone wio­słami fale. Bali się, że wróg usły­szy mocne ude­rze­nia ich serc. Nie oba­wiali się śmierci ani tego, że zostaną zła­pani. Teraz, gdy byli już tak bli­sko, ich strach wzbu­dzało jedy­nie to, że nie uda im się roz­świe­tlić wenec­kiej nocy osmań­ską pochod­nią.

Ciężko posu­wali się naprzód. Na chwilę musieli się roz­dzie­lić. Czte­rech śmiał­ków miało zanieść osmań­ski ogień w cztery różne miej­sca.

– Hej! A to co?

Głos znaj­du­ją­cego się na pokła­dzie war­tow­nika dla pły­ną­cych łodzią był jak wystrzał armatni.

Męż­czy­zna, wycią­ga­jąc rękę, wska­zał łódź i zwró­cił się do swo­jego towa­rzy­sza na bocia­nim gnieź­dzie.

– Emi­liano, spójrz! Co ta gon­dola robi mię­dzy gale­rami? I to o tej porze!

Straż­nik Emi­liano spoj­rzał z plat­formy w tamtą stronę. Póź­niej przy­ło­żył do oka długą, smu­kłą lunetę.

Ujrzał gon­dolę, a na jej pokła­dzie czte­rech ludzi. Jeden z męż­czyzn, nie uno­sząc głowy, mach­nął ręką w stronę, z któ­rej dobie­gał głos.

– Co się stało? – Wybuch­nął śmie­chem Emi­liano. – Nie wszy­scy są rów­nie pechowi jak my, D’Angelo. Są też tacy szczę­śliwcy, któ­rzy wra­cają po tym, jak dobrze sobie popiw­szy, zna­leźli ucie­chę w kobie­cych łożach.

– Jesteś pewien?

– Tak.

„Idiota – pomy­ślał. – Co w tym dziw­nego? Czte­rech mary­na­rzy wra­cało z noc­nej eska­pady”.

Gdy Emi­liano ponow­nie obró­cił lunetę w stronę ujścia zatoki, roz­legł się głos D’Angela:

– Godzina pierw­sza… Wszystko w porządku.

Straż­nicy nie zauwa­żyli, że spo­śród czte­rech męż­czyzn w gon­doli jed­nego ubyło. Po pięć­dzie­się­ciu sąż­niach w łodzi zostało dwóch męż­czyzn. Póź­niej znik­nął jesz­cze jeden. Ostatni, zauwa­żyw­szy stocz­nię, także wsko­czył do wody. Gdyby ktoś teraz spoj­rzał, pomy­ślałby, że w stronę doków pły­nie z nur­tem odwią­zana łódź. Tym­cza­sem czte­rech męż­czyzn prze­miesz­czało się ku czte­rem róż­nym celom.

Każdy z nich miał roz­pa­lić ogień. Pierw­szy wsko­czył do wody. Po bli­sko godzi­nie spę­dzo­nej przy wio­słach śmia­łek opu­ścił łódź i wpły­nął pomię­dzy czarne cie­nie galer. Obrał sobie za cel tę, która wydała mu się naj­więk­sza. Zbli­żył się do kotwicy. Wziął kilka odde­chów, po czym poło­żył się ple­cami na wodzie i objął rękami i nogami poro­śniętą wodo­ro­stami linę. Roz­po­czął wspi­naczkę. W tej samej chwili pojął, że popeł­nił śmier­telny błąd. Woda, która zebrała się na pokry­wie małej beczułki, ści­śle przy­twier­dzo­nej do jego pasa, z plu­skiem wpa­dła do morza. Męż­czy­zna zawisł nie­ru­chomo na linie. Był na tyle odsło­nięty, że nie mógł się ukryć. Ktoś patrzący z galery, na którą się wspi­nał, lub z sąsied­niej, z łatwo­ścią by go zoba­czył. Cze­kał, a serce tłu­kło mu się w piersi. Nie stało się jed­nak to, czego się oba­wiał. Znów pod­jął wspi­naczkę. Wspi­nał się i wspi­nał. Wyda­wało mu się, że lina nie ma końca. Ręce opla­ta­jące linę coraz bar­dziej go bolały. Zaczy­nał tra­cić siły. Twarde, szorst­kie włókna raniły mu łydki. Rany pie­kły pod wpły­wem mor­skiej soli. Wstrzy­mał oddech i zatrzy­mał się. Trwał tak, wisząc nad wodą.

– Muszę dotrzeć do końca tej pie­kiel­nej liny – mruk­nął i ostat­kiem sił zaczął się pod­cią­gać.

Po chwili zoba­czył duży otwór w bur­cie okrętu, z któ­rego wyrzu­cono linę.

„Naresz­cie!”, w duchu wydał z sie­bie okrzyk rado­ści. Powoli zwol­nił uścisk. Był teraz na statku wroga. Przez chwilę cze­kał, żeby wzrok przy­zwy­czaił się do nowych ciem­no­ści. Odwró­cił się w stronę, gdzie znaj­do­wały się pokrywy bate­rii dział. Przy­trzy­mu­jąc się relingu, poru­szał się naprzód w cał­ko­wi­tym mroku. Po pew­nym cza­sie zauwa­żył czarne ramiona dział skie­ro­wane w stronę morza.

Bate­ria dział!

Zoba­czył, że nic nie stoi mu na dro­dze. Nie było straż­nika! Całe jego ciało było napięte. Bez­gło­śnie padł na zie­mię. Gdzie ten prze­klęty typ? Przy­ło­żył ucho do pokładu i nasłu­chi­wał. Gdy pod­niósł głowę, na jego twa­rzy malo­wał się chy­try uśmiech. Powoli się wypro­sto­wał. Zaczął ciężko posu­wać się naprzód, wycią­ga­jąc przed sie­bie ręce, żeby nie ude­rzyć o coś w bez­kre­snych ciem­no­ściach i nie naro­bić hałasu.

Po kilku bez­sze­lest­nych kro­kach zoba­czył świa­tło. Musiało docho­dzić z latarni znaj­du­ją­cej się na szczy­cie scho­dów, które pro­wa­dziły z pokładu do maga­zynu z amu­ni­cją. Mdłe świa­tło latarni było dla jego przy­wy­kłych do ciem­no­ści oczu jak sło­neczny blask. On też tam był. Straż­nik. Stał przed drzwiami do zbro­jowni, które znaj­do­wały się dokład­nie naprze­ciwko scho­dów.

– Psi pies – mruk­nął. – Mógłby sobie drze­mać gdzie indziej.

Wszystko, co następ­nie zro­bił, wyko­nał bez­sze­lest­nie. Straż­nik zbyt późno zauwa­żył jego obec­ność. Osmań­ski szty­let o wygię­tym ostrzu wbił mu się w pierś. Z prze­ra­że­niem spoj­rzał na ręko­jeść i owi­nięte wokół niej silne palce. Chciał krzyk­nąć, ale z jego ust wydo­było się tylko stop­niowo cich­nące rzę­że­nie.

Był teraz u celu. W końcu nad­szedł czas, żeby roz­pa­lić osmań­ską pochod­nię. Otwo­rzył drzwi do składu. Wnę­trze od pod­łogi po sufit pełne było pro­chu, kul i beczek z ole­jem. Roiło się tam od musz­kie­tów, arke­bu­zów, sza­bel, kusz i innych przed­mio­tów. Musiał się spie­szyć. W każ­dej chwili mógł przyjść ktoś, żeby zmie­nić wartę, i zauwa­żyć, że przed drzwiami zbro­jowni nie ma straż­nika. Natych­miast zabrał się do pracy.

Baryłka, którą miał u pasa, wyda­wała się zbędna pośród tylu łatwo­pal­nych i wybu­cho­wych mate­ria­łów, mimo to roz­piął pas. Ścią­gnął okry­wa­jący beczułkę mate­riał nasą­czony woskiem, który miał zapo­biec dosta­niu się wody do środka. Prze­niósł ją dokład­nie na śro­dek składu, gdzie stały beczki. Odblo­ko­wał otwór na spo­dzie i na pod­ło­dze usy­pał w linii proch aż do gwoź­dzia przy­trzy­mu­ją­cego deski.

Gotowe. Jedyne, czego było trzeba, to mała iskra. Wycią­gnął szty­let, któ­rym przed chwilą ode­brał życie war­tow­ni­kowi. Dokład­nie wytarł z ostrza krew. Przy­kuc­nął. Prze­su­nął szty­let po żela­znym gwoź­dziu. Nic się nie wyda­rzyło. Przy dru­giej pró­bie ze sta­lo­wego ostrza iskry spa­dły na proch.

Wypro­sto­wał się. Patrzył, jak iskry zmie­niają się w pło­mień, który z sykiem prze­miesz­czał się po usy­pa­nej z pro­chu linii w stronę beczek.

Nic już nie zostało. Sze­roko otwarte oczy osmań­skiego śmiałka pło­nęły.

– W imię Boga jedy­nego! – krzyk­nął.

Ogień dotarł do otworu na spo­dzie nie­wiel­kiej beczki.

I zapło­nęła osmań­ska pochod­nia.

Pierw­szy wybuch przedarł się przez nocne ciem­no­ści.

Wene­cja­nie wypro­sto­wali się w swo­ich łóż­kach, pyta­jąc się wza­jem­nie:

– Co się dzieje?

– Co to za hałas?

Jed­nak wybuch, który usły­szeli zaraz potem, zagłu­szył ten pierw­szy. Ci, któ­rzy pod­bie­gli do okien, pod wpły­wem wstrząsu spo­wo­do­wa­nego serią wybu­chów padli na zie­mię.

– Wsta­waj, Adriano! – krzyk­nął do żony jakiś męż­czy­zna. – Morze wybu­cha! Wene­cja pło­nie!

Olbrzy­mie galery, przy­wią­zane do sie­bie, jedna po dru­giej z prze­raź­li­wym hukiem wyla­ty­wały w powie­trze, przy­wo­dząc na myśl setki, tysiące, miliony fajer­wer­ków, po czym spa­dały do wody jako pło­nące resztki. Ogień ogar­nął wszyst­kie okręty. A gdy pło­mień docie­rał do zbro­jowni, także i one wybu­chały.

Kilku mary­na­rzy zerwało okrę­towe liny i sta­ra­jąc się dotrzeć do ujścia kanału, uwi­jało się w sza­leń­czym pędzie, żeby ura­to­wać się przed spa­da­ją­cym na nich z nieba ogniem. Okrzyki prze­ra­że­nia, stra­chu i paniki ginęły w huku nie­koń­czą­cych się wybu­chów. Oglą­da­jący to pie­kło z daleka widzieli, jak setki mary­na­rzy pło­ną­cych jak żagwie rzu­cało się do morza. Nie minęło dużo czasu, gdy do trzech punk­tów, z któ­rych docho­dziły wybu­chy, doszedł czwarty. Jede­na­ście galer znaj­du­ją­cych się w dokach wyle­ciało w powie­trze. Mnó­stwo pło­ną­cych odłam­ków spa­dło do wody. Legen­darny wenecki Arse­nał¹ prze­stał ist­nieć.I. STAMBUŁ. 11 PAŹDZIERNIKA 1570 ROKU

I
Stam­buł
11 paź­dzier­nika 1570 roku

Jeź­dziec jak wicher minął bramę murów.

– Wytrzy­maj – wyszep­tał męż­czy­zna do ucha sro­ka­cza.

Gorący jak pło­mień oddech zwie­rzę­cia ude­rzył go w twarz. Puścił wodze wolno. Objął konia za szyję i pozwo­lił mu biec. Wielki gnia­do­sro­katy koń mknął przez stepy, a wiatr roz­wie­wał mu grzywę.

Wypro­sto­wał się na widok meczetu, który suł­tan Sulej­man kazał wybu­do­wać dla swo­jego zmar­łego syna księ­cia Meh­meda. Skrę­cił w lewo na nie­wiel­kim placu, który znaj­do­wał się zaraz za nim. Puścił konia w dół zbo­cza, w kie­runku morza. Gdy zbli­żał się do domo­stwa pod lasem, drogę zastą­piło mu czte­rech jeźdź­ców odzia­nych w czer­wone szaty.

– Hooop! – krzyk­nął jeden z nich, uno­sząc rękę.

Ścią­gnął wodze.

– Zaraz, zaraz. A dokąd to się wybie­rasz?

Sro­kacz zatrzy­mał się roz­sier­dzony.

– Kim jesteś?

– Posłań­cem kapi­tana Kemala! – krzyk­nął czausz, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad koniem.

Po chwili wpro­wa­dzili jeźdźca do budynku. Słu­żący, który wska­zy­wał mu drogę, otwo­rzył wiel­kie drzwi i usu­nął się na bok.

Dokład­nie naprze­ciwko, na sofie usta­wio­nej pod oknem, sie­dział czar­no­brody męż­czy­zna z kola­nem przy­cią­gnię­tym do sie­bie.

– Wejdź – mruk­nął.

„Zatem to jest zięć suł­tana Selima, Pijal Pasza²”, pomy­ślał posła­niec.

– Jakie wie­ści prze­syła Kemal, dży­gi­cie? Ucie­szysz nas czy zmar­twisz tą wie­czo­rową porą?

Jeź­dziec nawet nie pomy­ślał, żeby skło­nić się w pozdro­wie­niu.

– Ucie­szę, czci­godny paszo. – Jego głos był zde­cy­do­wany. – Już dawno od kapi­tana Kemala nie ma nie­po­myśl­nych wie­ści, to dla­czego mia­łyby przyjść teraz?

Pijal Pasza opu­ścił kolano, które trzy­mał pra­wie pod brodą.

– No pro­szę. – W jego gło­sie bar­dziej niż gniew sły­chać było roz­ba­wie­nie. – Kemal wybrał najbar­dziej wyga­da­nego ze swo­ich chłop­ców?

Posła­niec chciał coś powie­dzieć, ale Pijal Pasza uci­szył go, uno­sząc dłoń.

– Mów lepiej, z czym przy­by­wasz.

– Kapi­tan Kemal kazał prze­ka­zać, że zapło­nęła osmań­ska pochod­nia. Okryła czer­wie­nią ciemną noc giau­rów.

– Bogu niech będą dzięki. – Pasza wstał, ruszył w stronę posłańca i zatrzy­mał się naprze­ciw niego. – W takim razie idź. – Pokle­pał go po ramie­niu. – Odpocz­nij.

– Niech natych­miast przy­go­tują mojego konia! – roz­ka­zał pasza po wyj­ściu czau­sza. – Mamy pomyślne wie­ści dla władcy.

Wie­dział, że gdy dotrze do Nowego Pałacu, nie zasta­nie suł­tana Selima samego. Z pew­no­ścią u boku pady­sza­cha będzie Żyd z kozią bródką, mia­no­wany księ­ciem Naksos.

– Nędz­nik – mruk­nął, prze­mie­rza­jąc długi kory­tarz w towa­rzy­stwie gwar­dzi­stów.

Nie­na­wi­dził Yasefa Nassiego³. Ten męż­czy­zna pod­po­rząd­ko­wał sobie syna wiel­kiego suł­tana Sulej­mana Selima Chana. Kto mógł uwie­rzyć, że władca osmań­ski suł­tan Selim sta­nie się zabawką w rękach Żyda? Jed­nak tak wła­śnie się stało.

– Nad­jeż­dża suł­tanka Nur­banu!

Suł­tań­ski powóz nie zdą­żył jesz­cze prze­kro­czyć Bramy Cesar­skiej Nowego Pałacu, a już cały harem stał w goto­wo­ści.

– Bie­gnij­cie, dziew­częta. Nad­jeż­dża suł­tanka Nur­banu!

Szept niczym burza zawład­nął krę­tymi kory­ta­rzami haremu. Wszyst­kie słu­żące i damy dworu bie­gały z kąta w kąt w bez­gło­śnym pośpie­chu. Mimo gorącz­ko­wej krzą­ta­niny pano­wał porzą­dek. Wszy­scy wie­dzieli, co zrobi suł­tanka Nur­banu Haseki, gdy już przy­bę­dzie – co i skąd weź­mie, co i gdzie położy. Suł­tanka Nur­banu nie­na­wi­dziła bała­ganu.

Tego dnia nawet Dżab­bar Aga był roz­go­rącz­ko­wany, a to nie było do niego podobne. Brzuch mu pod­ska­ki­wał, gdy wyrzu­cał z sie­bie roz­kazy, a jego czarną twarz pokryły kro­pelki potu. Dawno temu porzu­cił rap­tow­ność i poryw­czość, które stały się przy­czyną nada­nia mu tego imie­nia w dniu, w któ­rym został agą haremu⁴. Teraz, zamiast sam uwi­jać się ner­wowo, wyda­wał pole­ce­nia innym. Jed­nak tego dnia było ina­czej. Przy­by­wała suł­tanka Nur­banu, któ­rej od mie­sięcy nie było w Nowym Pałacu.

Nie widziano, żeby Dżab­bar Aga choć na chwilę wypu­ścił z rąk swój dere­niowy kij. Nie­długo po tym, jak suł­tanka Hürrem Haseki ode­szła z tego świata, harem znów stał się daw­nym hare­mem. Póź­niej zaś żona pady­sza­cha opu­ściła go i zamknęła się w Sta­rym Pałacu. Teraz harem pełen był oda­li­sek suł­tana Selima. Oda­li­ski zaś ozna­czały zazdrość, kłót­nie, krzyki i zgiełk. Dla­tego wła­śnie wycią­gnął swój dere­niowy kij. Nie miał wyj­ścia. Ręka Dżab­bara Agi była nie­ubła­gana. Na widok choćby naj­mniej­szego nie­do­cią­gnię­cia czy skrzy­wio­nej miny zada­wał nią ciosy po nogach i ple­cach.

Jeśli ktoś zna­lazł w sobie odwagę, żeby powie­dzieć: „Nie rób tego, to grzech”, odpo­wia­dał: „Tak należy. Harem wymaga porządku, orga­ni­za­cji i dys­cy­pliny. Jeśli poża­łu­jesz oda­li­sce razów dere­nio­wym kijem, wej­dzie ci na głowę. Powsta­nie chaos”.

I wła­śnie tego dnia w hare­mie powstał chaos.

– Na pewno coś się stało – powie­dział do sie­bie. – W prze­ciw­nym razie dla­czego suł­tanka Nur­banu tak nagle przy­by­łaby tu ze Sta­rego Pałacu? Z pew­no­ścią coś się stało. Ale co?

Od chwili gdy po hare­mo­wych kory­ta­rzach zaczął odbi­jać się echem szept: „Nad­jeż­dża suł­tanka Nur­banu”, wszy­scy zada­wali sobie to samo pyta­nie: „Co ją tu spro­wa­dza?”.

Ten szept dotarł do uszu głów­nego poko­jowca suł­tana Selima, Hydyra Efen­diego. Zupeł­nie stra­cił humor. „Czego ta kobieta tu chce? – mruk­nął w duchu. – Znów odbie­rze spo­kój naszemu panu”.

I co miał teraz zro­bić? Sta­nąć przed drzwiami haremu i powie­dzieć: „Nasz pan jest w tej chwili bar­dzo zajęty. Nie chce, żeby mu prze­szka­dzano”? Kto wów­czas ochroni Hydyra przed jej gnie­wem?

Jakby suł­tanka Nur­banu nie wie­działa, co kryje się za tymi sło­wami. Ozna­czało to: „Pady­szach jest w swo­ich pry­wat­nych kom­na­tach z tym prze­klę­tym Żydem i dziew­czę­tami”. Nie­czę­sto zda­rzało się, aby pady­szach prze­by­wał gdzie indziej. Z tego wła­śnie powodu suł­tanka prze­nio­sła się do Sta­rego Pałacu. Kobieta nie mogła znieść męż­czy­zny – nawet jeśli był pady­szachem – od rana zasia­da­ją­cego przy bie­siad­nym stole i beł­ko­czą­cego coś nie­wy­raź­nie, upo­jo­nego roz­ko­szą, któ­rej dozna­wał w ramio­nach jędr­nych, mło­dziut­kich oda­li­sek.

„Niech to szlag!”, zaklął w duchu Hydyr. Musi powia­do­mić suł­tana Selima.

Powoli uchy­liw­szy cięż­kie drzwi do kom­naty suł­tana, wśli­zgnął się do środka. Już przy wej­ściu, w nie­wiel­kim holu ude­rzył go aro­mat wina. W powie­trzu uno­sił się także dziwny zapach – tych dziw­nych liści, z któ­rych dym kazał wdy­chać suł­ta­nowi Yasef Nassi. Tłu­mił on nawet woń kobie­cych ciał wypeł­nia­ją­cych kom­natę.

Poko­jo­wiec otwo­rzył drzwi znaj­du­jące się po lewej stro­nie i wszedł w chmurę dymu. Do jego uszu dobie­gły przy­ci­szone głosy dwóch męż­czyzn. Sto­jąc za aksa­mitną zasłoną, padł na zie­mię jak do modli­twy. Postą­pił tak, na wypa­dek gdyby pady­szach, usły­szaw­szy go, uniósł kotarę i zapy­tał: „Co jest? Czego chcesz?”. Cho­ciaż tak naprawdę ni­gdy nic podob­nego się nie wyda­rzyło.

– Panie?

Jego głos był tak cichy, że sam ledwo go sły­szał, jed­nak w środku nastała cisza.

– Wybacz­cie waszemu słu­dze Hydy­rowi…

Zamiast Selima Chana usły­szał głos Żyda, księ­cia Naksos.

– Czego chcesz, Hydy­rze Efendi? Czyż nie mówi­li­śmy, że pady­szach nie życzy sobie, żeby mu prze­szka­dzano?

„Obyś sczezł”, prze­klął w duchu Hydyr, nie pod­no­sząc się z miej­sca. Póź­niej, prze­su­wa­jąc czub­kami pal­ców po dywa­niku, się­gnął do aksa­mit­nej zasłony. Powoli ją uniósł i zaj­rzał do środka.

Leżeli roz­ło­żeni na dwóch sto­ją­cych naprze­ciwko sie­bie wspa­nia­łych sofach. Suł­tan Selim wyglą­dał, jakby był w innym świe­cie. Tur­ban ześli­zgnął mu się na bok, a na jego twa­rzy malo­wał się komiczny wyraz. Na sofie po dru­giej stro­nie kom­naty leżał Yasef Nassi, ale Hydyr mógł dostrzec jedy­nie pode­szwy jego czer­wo­nych safia­no­wych⁵ ciżem.

– Jestem gotów ponieść karę – powie­dział cicho. – Jed­nak…

Jed­no­cze­śnie nie prze­sta­wał obser­wo­wać tego, co działo się za kotarą. Przy wez­gło­wiu sofy pady­sza­cha sie­działa dziew­czyna w cie­niut­kich, tiu­lo­wych sza­ra­wa­rach. Była bar­dzo piękna. Ramiona miała odsło­nięte. Nagą pierś przy­kry­wała mała nie­bie­ska kami­zelka. Dziew­czyna się­gnęła do sto­ją­cego nie­opo­dal sto­lika i wzięła z niego owoce. Gdy wkła­dała je do ust Selima, kami­zelka roz­chy­liła się i wysu­nęła się spod niej wspa­niała pierś. Pady­szach, mimo iż był pijany, pożą­dli­wie patrzył na mlecz­no­biały kształt, który uka­zał się jego oczom.

Dziew­czyna, która sie­działa przy sofie Yasefa Nassiego, była odwró­cona do Hydyra. Jej plecy także były nagie. Było jasne, że Żyd, sły­sząc jego głos, przed chwilą zdjął z sie­bie dziew­czynę.

Nagle przed zasłoną ujrzał prze­cho­dzącą parę maleń­kich, bosych stóp. Im bar­dziej zbli­żały się do suł­tana Selima, tym wię­cej mógł dostrzec. Naj­pierw ponad sto­pami uka­zały się kostki, potem kolana, a póź­niej…

Mój Boże! Dziew­czyna była naga.

Usłu­gu­jąca pady­sza­chowi oda­li­ska deli­kat­nie unio­sła krysz­ta­łowy, posre­brzany kie­lich w stronę roz­ne­gli­żo­wa­nej dziew­czyny. Hydyr ujrzał sutki ster­czące jak gołę­bie dzioby w całej swo­jej oka­za­ło­ści. Chciał przy­mknąć oczy, ale nie mógł. Usły­szał cichy dźwięk czer­wo­nej cie­czy wle­wa­nej do kie­licha. Dziew­czyna odwró­ciła się i prze­nio­sła naczy­nie do gru­bych warg suł­tana Selima. Oczy pady­sza­cha były zamknięte. Upił łyk wina. Oda­li­ska zli­zała rubi­nowy płyn, który z ust suł­tana spły­nął po bro­dzie.

– Soki spi­jane z ust suł­tana są dla jego nie­wol­nicy niczym raj­ski nek­tar – zaświer­go­tała roz­kosz­nie.

Wargi Selima Chana roz­cią­gnęły się w uśmie­chu.

– To nie nek­tar, tylko naj­zwy­klej­sze cypryj­skie wino – wtrą­cił się Nassi.

Główny poko­jo­wiec usły­szał, jak obaj męż­czyźni chi­cho­czą. Nie mógł otwo­rzyć ust i powie­dzieć, dla­czego przy­szedł. Musiał cze­kać, aż pady­szach roz­każe mu, żeby prze­mó­wił.

Nagle pomy­ślał, że jeśli wyda się, że zagląda do środka, może stra­cić głowę. Natych­miast cof­nął palce, które wsu­nął pod zasłonę. Pozo­stał sku­lony na ziemi. Przez chwilę nic nie sły­szał.

Póź­niej do jego uszu dobie­gła zalotna skarga oda­li­ski:

– Ależ, panie, nie rób­cie tak. Nie żal wam waszego sługi?

– Gdy­byś tylko nie była taka ładna – usły­szał głos suł­tana Selima.

Za kotarą coś się poru­szyło. To pew­nie pady­szach wypro­sto­wał się na sofie.

– O co cho­dzi, Hydy­rze Ago? – Głos Selima był ospały, jakby władca dopiero się obu­dził. – Skoro nacho­dzisz nas w naszych kom­na­tach, musisz mieć dobry powód, który ura­tuje twoją głowę.

– Hydyr jest gotów nie raz, lecz po tysiąc­kroć oddać głowę za swo­jego suł­tana – skła­mał, wciąż przy­wie­ra­jąc do ziemi. – Jed­nak…

– Mówże, czło­wieku! Jed­nak co?

„Chcesz, to masz”, burk­nął w duchu Hydyr.

– Nad­jeż­dża suł­tanka Nur­banu, panie.

Gdyby się nie bał, ponow­nie uniósłby zasłonę i zaj­rzał do środka. Usły­szał odgłosy kro­ków na dywa­nie. Szu­ra­nie pospiesz­nych ruchów małych stóp. Pady­szach odpra­wił oda­li­ski.

– To nie­moż­liwe. – Głos Yasefa Nes­siego był pełen skargi.

Pady­szach powie­dział coś cicho, ale Hydy­rowi nie udało się tego dosły­szeć. Dziew­częta wyszły zza zasłony i szcze­bio­cząc, pospiesz­nie się odda­liły. Tym­cza­sem z docho­dzą­cych ze środka odgło­sów dało się wywnio­sko­wać, że suł­tan Selim także dopro­wa­dził się do ładu.

– Dla­czego pani Nur­banu opu­ściła Stary Pałac? – zapy­tał podejrz­li­wym gło­sem Żyd.

– Nie wiem.

– Panie, musimy jesz­cze omó­wić szcze­góły kwe­stii cypryj­skiej.

– Yase­fie – zbesz­tał go pady­szach – módl się lepiej, żeby nasza żona nie przy­by­wała tu w związku z poczy­na­niami two­imi i mojego zię­cia Pijala Paszy. Jeśli tak jest, oby­dwaj będziemy musieli przez jakiś czas zapo­mnieć o Cyprze. Miej to na uwa­dze.

Hydyr w ciszy powró­cił do sie­bie. Nie mógł zapo­mnieć tego, co zoba­czył. „Co za grzech – myślał zgor­szony. – Hej, wielki Seli­mie Groźny, powstań i zobacz swo­jego wnuka Selima”.

Powóz wje­chał na wewnętrzny dzie­dzi­niec. Jego drzwi otwo­rzyły się, zanim słu­żący zdą­żyli podejść. Ze środka wysko­czyła Melek­naz, dama dworu Nur­banu. Pod­czas gdy jeden z paziów wycią­gnął rękę, żeby pomóc wysiąść swo­jej pani, pod­sta­wiono pod­nó­żek pokryty zie­lo­nym atła­sem. Naj­pierw uka­zał się trze­wik wysa­dzany szma­rag­dami, po chwili opięte w kostce zie­lone sza­ra­wary. Póź­niej kobieta ele­ganc­kim ruchem wycią­gnęła rękę do Melek­naz. Dziew­czyna ujęła dłoń ozdo­bioną wiel­kimi błysz­czą­cymi szma­rag­do­wymi pier­ście­niami. W końcu z powozu wyło­niła się suł­tanka _haseki_ w zie­lo­nym hoto­zie ozdo­bio­nym bia­łym szy­fo­nem. Jej uroda, pomimo zasła­nia­ją­cego jej twarz tiulu, roz­świe­tliła dzie­dzi­niec, który okry­wał już mrok.

Armia słu­żą­cych, która wybie­gła jej naprze­ciw, z sza­cun­kiem pokło­niła się pięk­nej żonie suł­tana Selima, matce księ­cia suk­ce­sora Murada.

Suł­tanka Nur­banu miała się­ga­jący do kolan żół­to­zie­lony kaftan ozdo­biony złotą nicią, ceki­nami i dia­men­tami. Zie­leń była jej barwą.

„Przy­po­mina mi kraj, z któ­rego przy­by­łam, Wene­cję i nie­na­sy­cony zie­lony pło­mień szkła z Murano⁶”, mawiała, wzdy­cha­jąc.

Nie lubiła dłu­gich kafta­nów cią­gną­cych się po ziemi, które nosiły inne damy. Wszyst­kie kazała sobie szyć tak, żeby ich poły nie były dłuż­sze niż do kolan.

Gdy tylko wysia­dła z powozu, puściła dłoń Melek­naz. Dziew­czyna pochy­liła się i wygła­dziła fałdy na sza­ra­wa­rach swo­jej pani. Pod­bie­gły do nich damy dworu, przy­byłe w czte­rech powo­zach jadą­cych za nimi.

Nur­banu wypro­sto­wała się i unio­sła głowę.

– Gdzie jest pady­szach?

Doświad­czone damy dworu i słu­żące zadrżały. Był to znak zbli­ża­ją­cej się awan­tury. Mogły się tego domy­ślić. Mówiła o wiel­kim władcy jak o zwy­kłym chło­pie, a to był znak, że jej gniew się­gnął zenitu.

Nikt nie miał odwagi, żeby się ode­zwać. Suł­tanka Nur­banu weszła do haremu, mija­jąc słu­żące, które pierz­chały spod jej stóp niczym młode jarząbki. Była zde­cy­do­wana i nie miała zamiaru ulec. Przy­była tam, żeby pocią­gnąć win­nych do odpo­wie­dzial­no­ści, i nie wyj­dzie, dopóki tego nie zrobi. Nie­ważne, za jaką cenę.

Wła­ści­wie czuła się lepiej, odkąd prze­nio­sła się do Sta­rego Pałacu. Uwol­niła się od pijac­twa Selima, szep­tów tego pod­stęp­nego węża Yasefa Nassiego, odgło­sów igra­szek jej męża z mło­dziut­kimi dziew­czę­tami, które spro­wa­dzał mu ten męż­czy­zna.

Tego dnia, gdy miarka się prze­brała, także sta­nęła przed pady­sza­chem jak burza.

– Odcho­dzę.

Nie mogła już patrzeć na to, jak wino ruj­nuje jej męża. Odkąd się­gała pamię­cią, Selim miał jasną cerę, ale teraz był tak blady, że przy­po­mi­nał jej zimne posągi w Pałacu Dożów. Jego oczy także stra­ciły kolor, a z natury były piękne. Jego matka mawiała, że są sza­ro­nie­bie­skie, ale według Nur­banu lśniły żół­to­mio­do­wym bla­skiem. Teraz znik­nął miód, a została żółć. Jakby patrzył zza mgły, zza kłę­bów dymu.

Tam­tego dnia Selim nie powie­dział nawet: „Nie odchodź”. Nur­banu pró­bo­wała wyczy­tać coś z jego oczu prze­sło­nię­tych alko­ho­lo­wymi opa­rami. Przy­po­mniała sobie, co wtedy pomy­ślała: „Ucie­szył się, że się mnie pozbył”. Selim się cie­szył! Był zado­wo­lony, że dała mu wol­ność i od tej pory będzie mógł pro­wa­dzić jesz­cze bar­dziej roz­pustne życie, tak jak życzył sobie ten prze­klęty Żyd.

– Odcho­dzimy. Kiedy nas tu nie będzie, będzie­cie mieli spo­kój. Widać, że moja obec­ność wam prze­szka­dza.

– Nic podob­nego. – Cho­ciaż nie­znacz­nie, to jed­nak się sprze­ci­wił. – Jak mogłaby nam prze­szka­dzać obec­ność naszej pięk­nej suł­tanki?

Gdy Nur­banu z wście­kło­ścią prze­mie­rzała nie­koń­czące się hare­mowe kory­ta­rze, wspo­mnie­nie tam­tego dnia sma­gało jej gniew jak bicz.

– To oczy­wi­ste. Uwol­ni­cie się od moich nie­ustan­nych napo­mnień: „Nie powin­ni­ście tyle pić, oba­wiam się, że to może zaszko­dzić waszemu zdro­wiu”, od moich narze­kań, że zaczę­li­ście coraz rza­dziej odwie­dzać naszą kom­natę, od moich prze­stróg, że powin­ni­ście ogra­ni­czyć kon­takty z tym Żydem. Nie będę już przy­ła­py­wać was na igrasz­kach z dziew­czę­tami. Już przed nikim nie będzie­cie musieli się tłu­ma­czyć. Nie ma mnie.

Był wiel­kim suł­ta­nem Seli­mem, synem suł­tana Sulej­mana, władcą Wiel­kiego Impe­rium Osmań­skiego, rzą­dzą­cym na trzech kon­ty­nen­tach. Jed­nym sło­wem odbie­rał i dawał życie. Zapewne myślał: „Jeśli chcę, to piję. Na co suł­ta­nowi jego suł­tań­skość, skoro nie może każ­dej nocy brać do łoża innej kobiety?”, tłu­ma­czył się, jeśli w ogóle roz­wa­żał to w swoim sumie­niu. Nie obcho­dziło go nawet, że lud prze­stał go nazy­wać _Żół­tym Seli­mem_ i nadał mu przy­do­mek _Selim Pijak_.

W rze­czy­wi­sto­ści Nur­banu też prze­stała się już tym przej­mo­wać. Jedyne, na czym jej zale­żało, to przy­szłość jej syna. Pew­nego dnia Murad zosta­nie pady­sza­chem, a ona jako suł­tanka matka zaj­mie miej­sce po jego pra­wicy.

Minęła kolejny zakręt. „Wystar­czy, że uda mi się dożyć dnia, w któ­rym Murad wstąpi na tron”, pomy­ślała.

Długo zno­siła pijac­two Selima i jego hulasz­cze życie, ale w dniu, w któ­rym usły­szała, że dwóch mło­dych chłop­ców, któ­rych Yasef Nassi spro­wa­dził z wyspy Myko­nos, tra­fiło do kom­naty pady­sza­cha, miarka się prze­brała.

Tydzień po tym, jak obwie­ściła, że odcho­dzi, zabrała wszyst­kich swo­ich słu­żą­cych i opu­ściła to miej­sce. Od tam­tej pory prze­by­wała w Sta­rym Pałacu. Selim odwie­dził ją parę razy, lecz po kilku dniach znów wró­cił do swo­jego roz­wią­złego życia w Nowym Pałacu.

Gdyby nie drę­czące ją lęki i płacz dziecka, sta­wia­ją­cych w goto­wo­ści wszyst­kich dookoła, byłaby nawet szczę­śliwa. Jedyne, co spę­dzało jej sen z powiek, to stale powięk­sza­jąca się liczba nie­ślub­nych synów Selima. Miał ich już sied­miu, a kto wie, ilu jesz­cze miało się uro­dzić. Nie wyglą­dało na to, żeby Yasef Nassi zaprze­stał spro­wa­dza­nia mu dziew­cząt ze wszyst­kich stron świata.

Selim ją kochał. Wie­działa o tym. Wciąż pisał dla niej wier­sze, ale ta miłość nie powstrzy­my­wała go przed bra­niem do łoża dziew­cząt, które czę­sto były jesz­cze dziećmi. A każdy uro­dzony książę ozna­czał nie­bez­pie­czeń­stwo dla niej i jej syna.

Już za chwilę miała ponow­nie sta­nąć przed swoim mężem. „Niech znajdą bękar­tów Selima, któ­rzy zagra­żają życiu Murada”, mruk­nęła w duchu.

Zadrżała na wspo­mnie­nie syna grec­kiej oda­li­ski Evdok­sii. Póź­niej wzru­szyła ramio­nami. „Co zro­bić? – pomy­ślała. – Wszy­scy żyją tak długo, jak jest im to pisane”. Każ­dej nocy modliła się, żeby zapo­mnieć, że to ona zde­cy­do­wała o tym, jak długo będzie żył chło­piec. Nie mogła zapo­mnieć jego czar­nych oczu.

Mimo wszystko była jed­nak szczę­śliwa. Aż do dzi­siaj, dopóki nie przy­była ta kobieta i nie padła jej do stóp, zale­wa­jąc się łzami…

Nie była zdzi­wiona, gdy poin­for­mo­wano ją, że przy­szła z wizytą donna Cami­cia, żona wenec­kiego amba­sa­dora. Odwie­dzała ją przy­naj­mniej dwa razy w mie­siącu i prze­ka­zy­wała wia­do­mo­ści z Wene­cji. Ucie­szyła się nawet, sądząc, że Cami­cia i tym razem po to przy­szła.

Jed­nak kobieta weszła do jej kom­naty cał­kiem zdru­zgo­tana. Twarz Cami­cii ścią­gnięta była bólem i cier­pie­niem. Oczy miała prze­krwione od pła­czu.

– Donno Cami­cio, witaj…

Żona amba­sa­dora dopa­dła do jej stóp, krzy­cząc coś nie­zro­zu­miale i roz­pacz­li­wie zawo­dząc.

Zasko­czona Nur­banu przez chwilę wpa­try­wała się w ramiona kobiety wstrzą­sane szlo­chem.

– Nie płacz­cie, pro­szę. Co się stało? Złe wie­ści…

– Tra­ge­dia! – wyrzu­ciła z sie­bie kobieta. – Mój Boże, tra­ge­dia!

– Co się stało, Cami­cio? Czy może­cie się uspo­koić i o tym opo­wie­dzieć?

– Uspo­koić się?! – krzyk­nęła roz­gnie­wana. – Uspo­koić się?! Twój mąż pod­pa­lił Wene­cję! Wene­cja spło­nęła!

– Co?

Opa­dła na sofę.

– Szpie­dzy suł­tana Selima wśli­zgnęli się do Wiel­kiego Kanału⁷. Wysa­dzili w powie­trze naszą flotę.

Do Nur­banu docho­dziły tylko strzępki zdań.

– Setki okrę­tów… Wszyst­kie roze­rwało na strzępy… Arse­nał, maga­zyny z pro­chem… Wszystko legło w gru­zach, wszystko, wszystko… Pło­mie­nie ogar­nęły cały budy­nek… Nawet Pałac Dożów doznał znisz­czeń… Plac Świę­tego Marka… spło­nął. Zgi­nęło ponad tysiąc Wene­cjan. Żoł­nie­rze, cywile, wszy­scy… Okryli czer­wie­nią wenecką noc…

Gdy kobieta, dusząc się pła­czem, ponow­nie padła do jej stóp, suł­tanka Nur­banu poczuła, że ma wil­gotne policzki. Nie zda­wała sobie sprawy, że pła­cze, a jed­nak łzy stru­gami pły­nęły jej z oczu. Jej matka i ojciec nie znie­śli tego, co zgo­to­wał im los. Umarli jedno po dru­gim.

– A moja rodzina? – wyszep­tała. – Baffo… Czy oni też…?

– Nic im się nie stało – wydu­siła z sie­bie żona amba­sa­dora. – Spło­nęła tylko let­nia rezy­den­cja nad kana­łem… A teraz…

Serce Nur­banu w jed­nej chwili zamarło.

– A teraz co?

Spoj­rzała kobie­cie w oczy.

– Prze­kli­nają two­jego męża i cie­bie! Prze­klina cię cała Wene­cja!

Te słowa zra­niły ją jak szty­let. Dom, w któ­rym się uro­dziła… Miej­sce, w któ­rym po raz pierw­szy usły­szała swój głos… Okno, z któ­rego patrzyła na pły­nącą kana­łem wodę… Fon­tanna, wokół któ­rej bie­gała, i gdzie w jej sercu roz­wi­nął się deli­katny kwiat pierw­szej miło­ści… A teraz rodzina, która ją prze­kli­nała… Nawet nie pamię­tała ich twa­rzy. Zerwała się, zosta­wia­jąc leżącą na pod­ło­dze, zalaną łzami Cami­cię.

– Niech przy­go­tują mój powóz! Jadę do Nowego Pałacu!

W jej gło­wie odbi­jały się echem dwa zda­nia: „Okryli czer­wie­nią wenecką noc. Twój mąż pod­pa­lił Wene­cję!”.

Słowa, które padły póź­niej, długo paliły jej duszę: „Prze­kli­nają two­jego męża i cie­bie”.

Suł­tan Selim… Jej mąż! Pod­pa­lił prze­świetną Wene­cję! Piękną Wene­cję…

Nur­banu przy­była tu wła­śnie po to, żeby roz­li­czyć się za Wene­cję. Jej mąż, widząc ją przed sobą z iskrzą­cymi oczami, uda­wał zasko­cze­nie i radość, pró­bu­jąc wstać.

– Nur­banu!

– A może powi­nie­neś powie­dzieć „Ceci­lio”?! W końcu twoja żona jest Wene­cjanką. Córą Wene­cji, którą pod­pa­li­łeś!

Nie myślała o pała­co­wych zwy­cza­jach i pozdro­wie­niach.

– Boskie świa­tło, moja piękna, bla­sku mojego serca. – Suł­tan Selim pró­bo­wał obła­ska­wić ją tkli­wymi słów­kami, ale nawet go nie słu­chała.

– Jak mogłeś to zro­bić? Jak mogłeś pozwo­lić, żeby pod­pa­lili Wene­cję?

– Ten, kto ci o tym powie­dział, tro­chę to wyol­brzy­mił…

– Wyol­brzy­mił?

– Tak. Wene­cja wcale nie spło­nęła. Tylko okręty…

– Dla­czego? Wene­cja i Impe­rium Osmań­skie żyły w pokoju, bo dzie­lisz tron z Wene­cjanką. Dla­czego spa­li­łeś zie­mie swo­jej kró­lo­wej, Seli­mie Cha­nie?

– To sprawy pań­stwowe.

– Sprawy pań­stwowe?! Od kiedy pań­stwo osmań­skie zała­twia sprawy pań­stwowe zgod­nie z wolą Żyda?

Suł­tan Selim pró­bo­wał coś powie­dzieć, ale Nur­banu nie dała mu szansy.

– Dla­czego zbu­rzy­łeś pokój, Seli­mie?

– Nie ja go zbu­rzy­łem.

Było jasne, że pady­szach chce jak naj­szyb­ciej zakoń­czyć tę roz­mowę i znów się­gnąć po kie­lich.

– Cypryj­scy⁸ kor­sa­rze zaata­ko­wali okręt prze­wo­żący dla mnie bar­dzo cenne konie. Ukra­dli mi je.

– To byli cypryj­scy kor­sa­rze…

– Ale Cypr należy do Wene­cji.

– Wene­cja zwró­ciła ci konie. Tak bar­dzo się ucie­szy­li­śmy, że pokój został zacho­wany. Zapo­mnia­łeś?

– A kara dla Cypru? Miało ujść im to na sucho? Wysła­li­śmy posła do Wene­cji z żąda­niem, aby oddali nam wyspę. Odmó­wili. Gdy­by­śmy lek­ce­wa­żyli wła­sne słowa, nikt by nas nie słu­chał. Czy sama tak nie mówi­łaś, naj­droż­sza? – Zamilkł na chwilę. W nadziei, że zła­go­dzi jej wybuch, pró­bo­wał naśla­do­wać Nur­banu. – „Seli­mie, nie pozwól, żeby ktoś powie­dział słowo ponad twoje słowo”. Sama tak mówi­łaś.

Kobiety nie roz­ba­wiło to przed­sta­wie­nie. Wręcz prze­ciw­nie, ogar­nęła ją jesz­cze więk­sza złość.

– Więc posła­łeś swo­ich szpie­gów i pod­pa­li­łeś Wene­cję – pod­nio­sła głos. – Nie pomy­śla­łeś o tym, że jestem Wene­cjanką? Zapo­mnia­łeś, że to ojczy­zna suł­tanki, która uro­dziła ci następcę tronu? Nie pamię­ta­łeś, że w każdą nie­dzielę tysiące ludzi modliło się o szczę­ście suł­tana Selima i jego wenec­kiej kró­lo­wej Ceci­lii Baffo?

Selim znów miał zamiar coś powie­dzieć, ale zre­zy­gno­wał.

Nur­banu odwró­ciła się roz­gnie­wana.

– W tej chwili ci ludzie prze­kli­nają cie­bie i mnie! – krzyk­nęła. – Możesz się cie­szyć. Mam nadzieję, że ich klą­twy dotkną tylko cie­bie i mnie, a oszczę­dzą Murada.

Po tych sło­wach wyszła jak burza.

Teraz wpa­try­wała się w noc z okna swo­jej kom­naty w Sta­rym Pałacu. Patrzyła na gwiazdy. Być może w tej samej chwili ktoś w Wene­cji uniósł głowę i też na nie patrzył. Spo­ty­kała się wzro­kiem ze swo­imi pobra­tym­cami, ludźmi, któ­rzy ją prze­kli­nali.

„_Suł­tan pod­pa­lił Wene­cję!_”.

„Okryli czer­wie­nią wenecką noc, Ceci­lio”.

– Boże – jęk­nęła Nur­banu – nie pozwól mi zapo­mnieć tego głosu, który pali mój umysł, duszę i serce.

Nagle wydało jej się, że sły­szy szept: „Nie płacz, Nur­banu”. Drgnęła. Rozej­rzała się po ciem­nej kom­na­cie. Była sama. Wokół nie było nikogo. Może to pocie­sza­jące bła­ga­nie dobie­gało z jej umy­słu?

– Jaka „Nur­banu”? – wyce­dziła przez zęby. – Jestem Ceci­lia Baffo. Nazy­wam się _Ceci­lia Venier-Baffo_ i jestem bra­ta­nicą potęż­nego doży wenec­kiego Seba­stiana Veniera. Jestem Złotą Córą Wene­cji. Ceci­lią Baffo, która poprzy­się­gła zemstę za prze­świetną Wene­cję!

W tej samej chwili zda­wało jej się, że widzi zna­jomą syl­wetkę kobiety, która prze­szła przed nią ener­gicz­nym kro­kiem.

Serce moc­niej jej zabiło. Zoba­czyła Julię Colonnę⁹, któ­rej pod­czas cere­mo­nii zaślu­bin nadano przy­do­mek Joanna Ara­goń­ska. To była naj­pięk­niej­sza kobieta świata. Prze­cho­dząc przed Nur­banu, odwró­ciła się i spoj­rzała na nią smut­nym wzro­kiem. Wycią­gnęła do niej dłoń, zupeł­nie jak tej nie­szczę­snej nocy, która stała się począt­kiem lub koń­cem wszyst­kiego.

– Bądź ostrożna, Ceci­lio Baffo – powie­działa. – Jesteś w nie­bez­pie­czeń­stwie.

Gdy Melek­naz bez­gło­śnie wśli­zgnęła się do jej kom­naty, Nur­banu wciąż pochła­niały mroczne myśli. Serce jej pło­nęło.

– Posła­niec jest gotowy, suł­tanko.

Ock­nęła się pod wpły­wem głosu damy dworu. Nie można było prze­wi­dzieć, co sta­nie się po tej nocy. Musiała natych­miast ostrzec swo­jego syna. Podała dziew­czy­nie białą chustkę, któ­rej jeden z rogów był zawią­zany na supeł.

– Można mu ufać?

– Ufam mu jak sobie.

Kiw­nęła głową, pró­bu­jąc się uśmiech­nąć.

– Włóż tę chustkę do sakiewki. Niech natych­miast wyru­szy w drogę.

– Pie­częć?

– Nie ma potrzeby.

Rze­czy­wi­ście to nie było konieczne. Nie miało też zna­cze­nia, czy męż­czy­zna roz­wiąże węzeł i prze­czyta liścik. Było tam tylko jedno słowo. Jedno, pozba­wione zna­cze­nia słowo: „Tęsk­nię!”. Co mogło być bar­dziej natu­ralne niż tęsk­nota matki za synem prze­by­wa­ją­cym z dala od domu?

Praw­dziwą wia­do­mo­ścią była chustka. Biała chu­sta sym­bo­li­zo­wała nie­bez­pie­czeń­stwo. Węzeł na jed­nym z rogów ozna­czał: „Bądź ostrożny”. Biała chu­sta z węzłami na dwóch rogach zapo­wia­dała _śmierć_. „Ucie­kaj! Natych­miast ucie­kaj!”.

Sprawy nie miały się jesz­cze tak źle.

Melek­naz wzięła białą chustkę i wyszła. Nur­banu powró­ciła do swo­ich mrocz­nych myśli. Sen poko­nał ją dopiero nad ranem, gdy gwiazdy zaczy­nały bled­nąć. Nagle zoba­czyła małą dziew­czynkę. Piękną dziew­czynę, która bie­gła, a włosy roz­wie­wał jej wiatr. Jakaś kobieta krzy­czała za nią:

– Uwa­żaj, Ceci­lio! Uwa­żaj, córko! Nie bie­gnij, prze­wró­cisz się!

Ale Ceci­lia bie­gła przez całe życie.

Znowu gdzieś z daleka dobiegł ją głos Julii Colonny:

– Uwa­żaj, Ceci­lio. Jesteś w nie­bez­pie­czeń­stwie.

To nie­bez­pie­czeń­stwo ni­gdy nie opusz­czało Ceci­lii.IV. GDZIEŚ NA MORZU TYRREŃSKIM. ŚRODEK LATA

IV
Gdzieś na Morzu Tyr­reń­skim
Śro­dek lata

Towa­rzy­sze broni, któ­rzy wal­czyli ramię w ramię w wielu bitwach, wstrzy­mali oddech, gdy na mostek wyszedł ojciec kapi­tan. Więk­szość z _leven­tów_ nie pamię­tała, od jak dawna wal­czyła pod jego żaglami prze­ciwko giau­rom, ginąc i odbie­ra­jąc życie. W tym cza­sie nawet nie mieli jesz­cze wąsów. Wielu spo­śród nich stra­ciło życie, ale ci, któ­rzy pozo­stali, byli pewni, że na zawsze będą im towa­rzy­szyć. Wie­dzieli, że gdzie­kol­wiek na Morzu Śród­ziem­nym uniosą ręce ku niebu i odmó­wią Fatihę, słowa modli­twy dotrą do ich dusz. Prze­cież odda­wali życie za to, żeby całe Morze Białe uczy­nić swoją ojczy­zną. A teraz to samo działo się na wiel­kim oce­anie. W któ­rą­kol­wiek stronę spoj­rzeć, wszę­dzie widać było czer­wono-zie­lone ban­dery Wiel­kiego Impe­rium Osmań­skiego. Gdy tylko nad­sta­wić ucha, na jed­nej z galer sły­chać było ezan recy­to­wany przez któ­re­goś z _leven­tów_ poru­sza­ją­cym gło­sem. Na całym Morzu Śród­ziem­nym góro­wała potęga suł­tana Sulej­mana, napeł­nia­jąca serca przy­ja­ciół dumą, a wro­gów – stra­chem.

Sta­rzy to wie­dzieli, mło­dzi dopiero się uczyli. Ojciec kapi­tan, odkąd został kapi­tanem Hyzy­rem, nie był zbyt roz­mowny przed bitwą.

Patrzył na każ­dego z osobna swo­imi pło­ną­cymi oczami, jakby obej­mo­wał ich spoj­rze­niem, cało­wał ich w czoła i mówił:

– Co za szczę­ście. Jeśli prze­ży­jemy, będziemy gazi, jeśli umrzemy, umrzemy za pady­sza­cha. Niech ci, któ­rzy prze­żyją, nie cie­szą się, a ci, któ­rzy odejdą, nie żałują. W raju czeka na nich nasz pro­rok Maho­met.

W ciągu dnia kryli się w cie­niu wąskich zatok Morza Tyr­reń­skiego, w noc­nym mroku wcią­gali żagle i nie zapa­la­jąc ani jed­nego świa­tła, kie­ro­wali się na pół­noc. Gdy Haj­rad­din Pasza wyszedł na mostek, pojęli, że dotarli do celu. Nad­szedł czas. Naresz­cie _levenci_ mogli zdjąć z sie­bie prze­bra­nia kup­ców i wło­żyć nie­bie­skie spodnie wią­zane w kola­nach, a na nagie torsy – czer­wone kami­zelki.

Ojciec kapi­tan stał przez chwilę w mil­cze­niu, głasz­cząc się po rudej bro­dzie. Z jego oczu try­skały skry. Spoj­rzał na swoją załogę. Mimo ciem­no­ści widział wszyst­kich, nawet tych sto­ją­cych naj­da­lej. Nagle uniósł prawą rękę. Mary­na­rze wstrzy­mali oddech. Na pokła­dzie zapa­dła cisza.

– Czter­dzie­stu dży­gi­tów!

Głos Haj­rad­dina Paszy spra­wił, że prze­szedł ich dreszcz. Gdy czter­dzie­stu męż­czyzn w jed­nej chwili usta­wiło bose stopy na bacz­ność, przy­su­wa­jąc je po deskach pokładu, roz­legł się dziwny dźwięk. W ten spo­sób czter­dzie­stu męż­czyzn, goto­wych na śmierć, pozdra­wiało swo­jego kapi­tana.

– Od tej pory wśród giau­rów będą was nazy­wać _Czter­dzie­stoma Gniew­nymi Sulej­mana Chana._ Choćby został tylko jeden z was, mój roz­kaz jest nie­zmienny: Wyrwij­cie serce giau­rowi i przy­nie­ście mi je. Zrób­cie to, żeby ci inno­wiercy poznali potęgę Impe­rium Osmań­skiego. Niech się prze­ko­nają, jak zasta­wia się pułapki, jak się ata­kuje i prze­pro­wa­dza zama­chy. Nie wolno wam dostać się do nie­woli, dży­gici! Pamię­taj­cie o Isma­ilu z Ala­iye. Wie­rzę w was. Dotrzy­maj­cie przy­sięgi zło­żo­nej naszemu panu. Zarzuć­cie sobie na plecy honor Rzymu i przy­nie­ście go mnie. Modlę się za was! Niech wyru­szy czter­dzie­stu i czter­dzie­stu powróci.

Ismail z Ala­iye, czło­wiek kapi­tana Tur­guta, został ura­to­wany po tym, jak przez lata gnił w hisz­pań­skich lochach. Wró­cił do sto­licy, gdzie umiesz­czono go w kwa­te­rach _leven­tów_. Jadł z nimi z jed­nej misy. Jed­nak mimo że wydo­stał się z nie­woli, to potężny jak góra Ismail cier­piał na ści­na­jącą go z nóg cho­robę – epi­lep­sję.

W osmań­skiej flo­cie nie było nikogo, kto nie sły­szałby histo­rii Isma­ila. A ci, któ­rzy jej nie sły­szeli, pozna­wali ją od tych, któ­rzy już ją znali. Męż­czy­zna znik­nął rów­nie szybko, jak się poja­wił.

_Levenci_ wspo­mi­nali go, gdy w dłu­gie noce koły­sali się na falach. Ist­niał jed­nak pewien prze­raź­liwy sekret, o któ­rym nikt z nich nie sły­szał. Bo skąd mogli wie­dzieć, że giau­rzy zatruli umysł Isma­ila i wysłali go, żeby zabił piękną córkę suł­tana Sulej­mana – Mih­ri­mah?

W rze­czy­wi­sto­ści cho­roba, która go nękała, nie miała nic wspól­nego z epi­lep­sją. Przy­czyną tych strasz­li­wych ata­ków był nar­ko­tyk, od któ­rego uza­leż­nili go giau­rzy, trzy­ma­jąc w nie­woli. W całym Wiel­kim Impe­rium Osmań­skim tę prawdę znali tylko suł­tan Sulej­man i admi­rał Haj­rad­din Pasza z listu, który pozo­sta­wił Ismail. _Levenci_ byli prze­ko­nani, że Ismail prze­padł, chcąc zemścić się na giau­rach.

Nikt nic wię­cej nie powie­dział. Nie było żad­nych pytań ani poże­gnań. Czter­dzie­stu dży­gi­tów w ciszy prze­szło przed Haj­rad­di­nem Paszą. Gdy widoczne w oddali świa­tła Fondi zaczęły gasnąć, w noc­nych ciem­no­ściach czter­dzie­stu mary­na­rzy zje­chało po linach zwi­sa­ją­cych z mrocz­nego gale­onu w chłodne mor­skie wody.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: