Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajlandia. Królestwo Buddy i street foodu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
59,99

Tajlandia. Królestwo Buddy i street foodu - ebook

  • Po co Tajom domki dla duchów?
  • Ile razy wita się w Tajlandii Nowy Rok?
  • Czym różni się wet market od night marketu?

Tajlandia to egzotyczna kraina kontrastów i tajemnic.

To miasta: jak Bangkok, dynamiczne i kolorowe, łączące w sobie kompletny chaos i idealną harmonię; jak Chiang Mai, królowa północy z 300 świątyniami; jak postkolonialne Phuket Town.

To krajobrazy: rajskie wyspy z koralowcami wokół, idealne do snorkelingu w towarzystwie morskich stworzeń; nieprzeniknione dżungle z palmami dla poszukiwaczy mocnych wrażeń; zachwycające parki narodowe dla miłośników natury; soczyście zielone pola ryżowe i rozległe plantacje herbaty.

To street food, kwintesencja Tajlandii. Jedna ze składowych tożsamości tego kraju, nadająca mu charakter i unikalność. To setki kolorowych stoisk rozstawionych na placu pośrodku miasta. To festiwal zapachów, smaków i tekstur.

To tygiel kulturowy: unikatowa mieszanka animizmu, tradycji buddyjskich i lokalnych praktyk.

Night market. Powoli się ściemnia, w tle migocze coraz więcej świateł, a w blasku żarówek widać dym i parę unoszące się nad straganami, kotłujące nad garami i wokami rozgrzanymi do czerwoności na otwartym ogniu żeliwnych palników. Przyglądam się młodej kobiecie w kolorowej chuście na głowie przyrządzającej pad thaia, którego nazwa mówi sama za siebie – pad jak smażony i thai jak tajski. Wlewa na oko robioną na bieżąco mieszankę sosu sojowego, sosu rybnego, pasty z tamaryndowca oraz oleju i posypuje całość kilkoma szczodrymi garściami cukru. Mimo drobnej postury energicznie potrząsa wokiem w powietrzu, uniósłszy go nad palnik, by dokładnie wymieszać sosy, ścięte jajko, garść kiełków fasoli mung, cienki makaron ryżowy z dodatkiem tofu lub kurczaka i zapewnić daniu legendarny wok hay. Dymny posmak i nieco zwęglony aromat uzyskiwany na ekstremalnie dużym ogniu to klucz do sukcesu.

Kamila Markiewicz

Kamila Markiewicz – w sieci znana jako Laprimaveraa. Podróżniczka, miłośniczka Azji i życiowa maksymalistka. Spędza życie w zakątkach Dalekiego Wschodu, odkrywając własne ścieżki z plecakiem na plecach. Fascynuje się tajską kuchnią i kulturą.

 

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788383172477
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od au­torki

Za­bie­ram Was w po­dróż do kraju od­da­lo­nego o nie­mal 9000 ki­lo­me­trów od mo­jej oj­czy­zny, od Pol­ski. Do miej­sca, które stało mi się bar­dzo bli­skie i zo­stało moim dru­gim do­mem, choć w sercu już dawno zde­tro­ni­zo­wało wszyst­kie za­kątki, które zo­ba­czy­łam wcze­śniej i póź­niej. Wraz z roz­po­czę­ciem lek­tury tej książki wy­la­tu­jemy ra­zem sa­mo­lo­tem, a przed nami kil­ka­na­ście go­dzin lotu. Nie mar­tw­cie się, po­ko­namy tę trasę w kilka se­kund. Do­piero co wsie­dli­śmy na po­kład, za­ję­li­śmy miej­sca obok sie­bie, a za­raz wspól­nie po­sta­wimy stopę na taj­skiej ziemi. Czeka nas piękna przy­goda – po­zna­cie mo­ich przy­ja­ciół i sym­pa­tycz­nych nie­zna­jo­mych, zo­ba­czy­cie miej­sca znane i ta­kie, do któ­rych mało kto do­ciera. Pój­dziemy na dłu­gie spa­cery po za­pie­ra­ją­cych dech w pier­siach pla­żach, par­kach na­ro­do­wych i dżun­glach, a po­tem udamy się na wspi­naczkę na punkty wi­do­kowe. Opo­wiem Wam o pro­ble­mach, wy­zwa­niach i tru­dach, o nie­moż­li­wo­ści wto­pie­nia się w taj­skie spo­łe­czeń­stwo, a także o sa­mym kraju, jego są­sia­dach i wpły­wach ob­cych kul­tur. O tym, jak pach­nie i jak sma­kuje Taj­lan­dia. Sku­pimy uwagę na wszyst­kim, co taj­skie – kuch­nia, re­li­gia, tra­dy­cje, świą­ty­nie, na­tura, no i przede wszyst­kim lu­dzie to po­wody, dzięki któ­rym ko­cham to pań­stwo i – mam na­dzieję – Wy także je po­zna­cie, zro­zu­mie­cie i po­lu­bi­cie.

Kuch­nia, re­li­gia, tra­dy­cje, świą­ty­nie, na­tura i przede wszyst­kim lu­dzie to po­wody, dzięki któ­rym ko­cham to pań­stwo.

Sta­ram się zdjąć z nosa ró­żowe oku­lary, by odło­żyć na bok moją sym­pa­tię oraz mój po­dziw dla tu­tej­szej kul­tury, miast i spo­łe­czeń­stwa, choć wiem, że nie jest to moż­liwe. Tam, gdzie wpa­dłam w za­chwyt, Wy rów­nież po­czu­je­cie, jak wy­bija się on z czy­ta­nych słów. Z ko­lei we wspo­mnie­niach prze­peł­nio­nych roz­cza­ro­wa­niem Wy też je do­strze­że­cie.

Nie jest to z pew­no­ścią prze­wod­nik, cho­ciaż mam na swoim kon­cie i taką pu­bli­ka­cję w for­mie cy­fro­wej. Ani en­cy­klo­pe­dia pełna wzmia­nek o dzie­jach kraju. To moja su­biek­tywna wy­cieczka, w któ­rej mo­że­cie uczest­ni­czyć po­przez lek­turę książki i na którą ser­decz­nie Was za­pra­szam. Uchylę drzwi do od­le­głej, od­mien­nej od Pol­ski kra­iny i po­każę ją taką, jaką ja ją znam. Ta opo­wieść jest jak lu­stro, w któ­rym od­bija się to, jak wi­dzę i od­bie­ram Taj­lan­dię.

Po­dzię­ko­wa­nia

Dzię­kuję Ma­te­uszowi, mo­jemu kom­pa­nowi w ży­ciu i w po­dróży – bez Cie­bie nie by­łoby wielu z tych przy­gód, sza­lo­nych jazd mo­to­cy­klem po­zwa­la­ją­cych po­czuć wiatr we wło­sach, wspi­na­czek na trudne do zdo­by­cia punkty wi­do­kowe i wo­do­spady, do któ­rych droga pro­wa­dzi przez dżun­glę. Nie by­łoby w moim ży­ciu Taj­lan­dii i nie by­łoby tej książki. Dzię­kuję.

Taj­ski ka­len­darz „wy­prze­dza” po­wszech­nie sto­so­wany gre­go­riań­ski o 543 lata.

Mamy 2566 rok

Po­wyż­szy wstęp i wszyst­kie zda­nia aż do ostat­niej kropki wy­dru­ko­wa­nej w tej książce na­pi­sa­łam w 2566 roku. Wy prze­czy­ta­cie to w tym sa­mym roku, a być może i w 2567 czy 2568 roku. Wcale nie prze­nie­śli­ście się w cza­sie ani ja nie je­stem czło­wie­kiem na­da­ją­cym z przy­szło­ści. Nie po­zna­łam lo­sów świata, nie znam wy­lo­so­wa­nych nu­me­rów w lotto, nie ob­ser­wo­wa­łam nad­cho­dzą­cych wy­da­rzeń, choć wy­daje się to tak samo in­te­re­su­jącą, jak i nie­moż­liwą do zre­ali­zo­wa­nia wi­zją. Je­stem w Taj­lan­dii i prze­no­szę Was tam pod­czas lek­tury za po­mocą swo­jej opo­wie­ści. Od tej chwili czas li­czymy więc od dnia śmierci Buddy, a tak na­prawdę od za­koń­cze­nia jego ziem­skiej eg­zy­sten­cji i osią­gnię­cia stanu oświe­ce­nia i wej­ścia w nir­wanę (pa­ra­nir­wana). Dla mę­drca był to mo­ment fi­zycz­nej śmierci i du­cho­wych na­ro­dzin. Taj­ski ka­len­darz „wy­prze­dza” po­wszech­nie sto­so­wany gre­go­riań­ski o 543 lata. W Kró­le­stwie używa się obu spo­so­bów ob­li­cza­nia czasu. Tak na­prawdę wszystko za­leży od kon­kret­nej sy­tu­acji i od kon­tek­stu. Ka­len­darz gre­go­riań­ski jest wy­ko­rzy­sty­wany głów­nie w mniej for­mal­nych oko­licz­no­ściach, z ko­lei ka­len­darz bud­dyj­ski sto­suje się mię­dzy in­nymi w ad­mi­ni­stra­cji. Okre­śla on także datę mi­ni­mal­nej trwa­ło­ści pro­duk­tów. Wszystko, co znaj­duje się na pół­kach skle­po­wych, jest więc jakby te­le­por­to­wane z przy­szło­ści. W końcu ter­min przy­dat­no­ści do spo­ży­cia bę­dzie wy­zna­czony na 2566, 2567 i każdy ko­lejny rok. Ga­zety w ję­zyku taj­skim są da­to­wane we­dług taj­skiego spo­sobu, a te dru­ko­wane po an­giel­sku, jak na przy­kład „Bang­kok Post”, trzy­mają się gre­go­riań­skiej chro­no­lo­gii. Na­wet ku­po­wane na dwor­cach, sta­cjach ko­le­jo­wych i przez in­ter­net bi­lety są ozna­czone zgod­nie z taj­skim ro­kiem. Istotną ce­chą bud­dyj­skiego ka­len­da­rza jest ru­cho­mość wielu świąt, któ­rych data jest uza­leż­niona od faz Księ­życa. I tak jak więk­szość świata Nowy Rok za­wsze ob­cho­dzi 1 stycz­nia, tak Taj­ski Nowy Rok może wy­paść na po­czątku lub na­wet pod ko­niec kwiet­nia. Istna po­dróż w cza­sie – wy­star­czy przy­je­chać do Taj­lan­dii, wsiąść do po­ciągu lub miej­skiego au­to­busu i prze­nieść się o po­nad 500 lat do przodu. A więc wi­tam Was w taj­skiej przy­szło­ści!

Jak tra­fi­łam do Taj­lan­dii?

Sa­mo­lot prze­bija się przez chmury, wy­suwa pod­wo­zie i zniża się co­raz bar­dziej, przy­go­to­wu­jąc się do lą­do­wa­nia. Kilka chwil póź­niej ko­łu­jemy po pa­sie, a nie­cier­pliwi po­dróżni zbyt wcze­śnie wstają, by wy­jąć swój ba­gaż pod­ręczny i pójść w stronę lot­ni­ska. W końcu opusz­czam po­kład, idę dłu­gimi ko­ry­ta­rzami. Je­stem zmę­czona, ale pod­eks­cy­to­wa­nie wy­grywa z bó­lem ciała po dłu­giej po­dróży. Mie­li­śmy po­nad sześć go­dzin opóź­nie­nia, do tego kil­ku­na­sto­go­dzinny lot i wy­no­sząca sześć go­dzin róż­nica stref cza­so­wych. Ale to nic. Wła­śnie stra­ciło to na zna­cze­niu. Wy­lą­do­wa­łam w Bang­koku. Je­stem w Taj­lan­dii.

Gdy pierw­szy raz po­ja­wił się po­mysł wy­jazdu do tego pań­stwa, by­łam po­cząt­ku­jącą po­dróż­niczką. A w za­sa­dzie chcia­łam nią być. Do tej pory tylko kilka razy le­cia­łam sa­mo­lo­tem i zor­ga­ni­zo­wa­łam do­słow­nie trzy week­en­dowe wy­cieczki za gra­nicę. Mie­sięczne od­kry­wa­nie da­le­kiego kraju miało być na­grodą ode mnie dla mnie za ukoń­cze­nie stu­diów li­cen­cjac­kich i obronę pracy. Pa­dło na Taj­lan­dię, choć tak na­prawdę do dziś nie wiem, dla­czego aku­rat tam po­kie­ro­wały mnie my­śli. W gło­wie mia­łam za­ko­do­wany ob­raz pięk­nych plaż nie­mal jak z ka­ta­logu umoż­li­wia­ją­cego speł­nie­nie wy­śnio­nych ma­rzeń, tur­ku­so­wej wody, sza­lo­nej sto­licy tęt­nią­cej ży­ciem, a do tego uśmiech­nię­tych i po­dobno po­moc­nych miej­sco­wych, do­brej kuchni i ni­skich cen. To wy­obra­że­nie stwo­rzone w mo­jej wy­obraźni na pod­sta­wie zdjęć i opi­nii z in­ter­netu skło­niło mnie do nie­mal na­tych­mia­sto­wego wy­boru. Z każ­dej strony sły­sza­łam: „Taj­lan­dia!”. Brzmi to jak ba­nał i wła­ści­wie nim jest, cho­ciaż trudno oprzeć się wi­zji do­tar­cia do raju na dru­gim końcu świata, i to miesz­czą­cej się w stu­denc­kim wtedy bu­dże­cie.

Pierw­szy po­byt

Fak­tycz­nie, rok wcze­śniej, niż pier­wot­nie pla­no­wa­łam, ku­pi­łam bi­lety, spa­ko­wa­łam wa­lizkę i pew­nego sierp­nio­wego dnia, w środku pory desz­czo­wej, sta­nę­łam na taj­skiej ziemi. Przy­wi­tały mnie żar le­jący się z nieba i upał, ja­kiego ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czy­łam.

Po przy­lo­cie przy­wi­tały mnie żar le­jący się z nieba i upał, ja­kiego ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czy­łam.

Pierw­sze lą­do­wa­nie w Bang­koku było przy­tła­cza­jące. Samo ogromne lot­ni­sko, na któ­rym każ­dego po­dróż­nego czeka spa­cer do kon­troli imi­gra­cyj­nej i pasz­por­to­wej, było dla mnie czymś no­wym. Długa ko­lejka, wielu pra­cow­ni­ków, jesz­cze wię­cej tu­ry­stów ocze­ku­ją­cych na uzy­ska­nie po­zwo­le­nia na wej­ście na te­ren kraju. Pod­cho­dzę do okienka, wrę­czam urzęd­ni­kowi do­ku­ment i nie­bie­ską kartę wjazdu/wy­jazdu, ro­bią mi zdję­cie do sys­temu. Po krót­kiej chwili do­staję z po­wro­tem pasz­port z wbi­tym stem­plem umoż­li­wia­ją­cym mi prze­by­wa­nie w Taj­lan­dii przez 30 dni. Każdy do­dat­kowy dzień obec­no­ści tu­taj ozna­cza karę fi­nan­sową i per­spek­tywę otrzy­ma­nia za­kazu wjazdu do tego pań­stwa na­wet przez 10 lat (w za­leż­no­ści od dłu­go­ści nie­le­gal­nego po­bytu). Czy­ta­łam o tym w sieci przed po­dróżą. Nie mam za­miaru „te­sto­wać” taj­skiego sys­temu i za­pla­no­wa­łam po­wrót tuż przed upły­wem tego ter­minu. Wtedy nie mia­łam jesz­cze po­ję­cia, że pla­no­wany wy­jazd to tak na­prawdę tylko dłuż­sza prze­rwa, spo­wo­do­wana w głów­nej mie­rze cią­gnącą się pan­de­mią, blo­kadą świata i bra­kiem moż­li­wo­ści swo­bod­nego po­dró­żo­wa­nia, a moja love story z Taj­lan­dią do­piero się za­czyna.

Wie­czór tuż po przy­lo­cie spę­dzi­łam w China Town w Bang­koku, w naj­bar­dziej gwar­nym miej­scu tego mia­sta, gdzie neony, za­pach je­dze­nia i dym z ulicz­nych sto­isk łą­czą się w jedno i do­star­czają nie­sa­mo­wi­tych emo­cji. Wy­obraź­cie so­bie to po­czu­cie ma­leń­ko­ści, by­cia nie­wielką kropką w mo­rzu prze­mie­rza­ją­cych oko­licę tu­ry­stów, jed­nym z ty­sięcy gło­sów na tej dłu­giej ulicy, a może i jed­nym z dzie­sią­tek głod­nych brzu­chów, które za­raz na­peł­nią się pie­roż­kami, pad tha­iem, taj­skimi i chiń­skimi de­se­rami, gril­lo­waną ośmior­nicą albo na­wet zupą z płe­twy re­kina. Spa­cer po chiń­skiej dziel­nicy już po zmroku, w wiel­kiej fali lu­dzi prze­miesz­cza­ją­cych się po po­bo­czu drogi obok sto­ją­cych w korku aut i tak­só­wek, gna­ją­cych mię­dzy nimi sku­te­rów oraz tuk-tu­ków na­wo­łu­ją­cych do sko­rzy­sta­nia z ich usług dał mi uczu­cie jed­no­cze­snego przy­tło­cze­nia i fa­scy­na­cji, które jest żywe do dziś, wiele lat póź­niej.

Tuk-tuki mknące po za­kor­ko­wa­nych uli­cach stały się już sym­bo­lem Taj­lan­dii. I jed­nym z pierw­szych wi­do­ków, ja­kie zo­ba­czy­łam tuż po wy­lą­do­wa­niu w Bang­koku.

Do ho­telu na Khao San Road, czyli naj­bar­dziej zna­nej ulicy w Taj­lan­dii (gdzie obec­nie na pewno nie za­re­zer­wo­wa­ła­bym noc­legu), do­sta­łam się miej­skim au­to­bu­sem. Ko­lejna przy­goda! Cze­kamy na przy­stanku, tak na­prawdę sto­jąc przy głów­nej dro­dze China Town, i wy­pa­tru­jemy au­to­karu. Nie ma tu roz­kładu jazdy, go­dzin od­jazdu ani re­gu­lar­no­ści. Jak bę­dzie, to bę­dzie. Jak przy­je­dzie, to po­je­dziesz. W końcu je­ste­śmy w mie­ście za­kor­ko­wa­nym przez 16 go­dzin na dobę. Wresz­cie nad­jeż­dża czer­wono-be­żowy po­jazd z otwar­tymi oknami, które po­nie­kąd mają za­stę­po­wać kli­ma­ty­za­cję. Jesz­cze za­nim au­to­bus się za­trzyma, ze środka wy­ska­kują pa­sa­że­ro­wie i od razu wska­kują ko­lejni. Trwa to kilka se­kund i już od­jeż­dżamy. Zaj­muję miej­sce sie­dzące i sły­szę stu­kot mo­net. Za­uwa­żam pa­nią prze­miesz­cza­jącą się mię­dzy sie­dze­niami. Trzyma w ręce me­ta­lowy po­dłużny po­jem­nik, któ­rym po­ru­sza, da­jąc znać po­dróż­nym, że czas za­pła­cić za prze­jazd. Zna­la­złam źró­dło dźwięku. Choć w tym mo­men­cie tego nie wiem, bę­dzie mi on to­wa­rzy­szyć pod­czas każ­dej z se­tek czy ty­sięcy prze­jaż­dżek lo­kal­nym au­to­bu­sem po sto­licy. Ku­puję bi­let za 8 bah­tów (około 1 zł) i zwie­dzam da­lej Bang­kok nocą z głową wy­sta­wioną przez okno. Kiedy po­dzi­wiam oświe­tlone ulice, ko­lejne świą­ty­nie, pręż­nie dzia­ła­jące sto­iska z je­dze­niem i targ kwia­towy, nie za­myka mi się bu­zia ze zdzi­wie­nia i z pod­eks­cy­to­wa­nia.

Na­wet po la­tach prze­mie­rza­nia Taj­lan­dii nie mogę ode­rwać wzroku od eks­plo­zji ko­lo­rów i świa­tła na noc­nym street fo­odzie.

Mie­sięczna po­dróż, którą za­pla­no­wa­łam za pierw­szym ra­zem, w 2018 roku, nie­malże w stu pro­cen­tach miała cha­rak­ter tu­ry­styczny. Zwie­dzi­łam naj­po­pu­lar­niej­sze atrak­cje w kraju. Chcia­łam zo­ba­czyć wszyst­kie wy­spy, plaże, mia­sta i wi­doki, o któ­rych tak czę­sto czy­ta­łam w in­ter­ne­cie i które wi­dzia­łam w so­cial me­diach. Nie ma się jed­nak czemu dzi­wić – w końcu piękno plaż i tur­kus mo­rza na słyn­nej wy­spie Koh Phi Phi Don wzru­szyły mnie do łez, gdy tylko wy­sia­dłam z promu i do­strze­głam ko­lo­rowe rybki pły­wa­jące tuż pod po­wierzch­nią wody. Nie mia­łam po­ję­cia o spo­so­bach na uspraw­nie­nie po­dró­żo­wa­nia po Taj­lan­dii ani nie zna­łam wielu war­tych od­wie­dze­nia miejsc, znaj­du­ją­cych się poza utar­tymi szla­kami. Cie­ka­wiło mnie to pań­stwo, jego kul­tura, spo­łe­czeń­stwo i kuch­nia. Za­fa­scy­no­wana tym, co było dla mnie nowe i eg­zo­tyczne, pró­bo­wa­łam wszyst­kiego, po­zna­wa­łam nowe smaki i tek­stury, kosz­to­wa­łam nie­zna­nych mi owo­ców, wa­rzyw i ziół. Roz­ma­wia­łam z ludźmi, mia­łam na­wet swo­ich ulu­bio­nych sta­rusz­ków prze­sia­du­ją­cych przez nie­mal całe dnie przy jed­nej z ulic w dziel­nicy Du­sit w Bang­koku i gra­ją­cych w karty. Tym star­szym oso­bom bar­dzo spodo­bały się moje su­kienki, które kom­ple­men­to­wały co­dzien­nie mimo oczy­wi­stej ba­riery ję­zy­ko­wej. Po­zna­łam sprze­daw­ców w skle­pie 7-Ele­ven oraz pa­nią go­tu­jącą je­den z lep­szych pad thai na wó­zeczku, roz­kła­da­jącą się co­dzien­nie na lo­sowo wy­bra­nym chod­niku. Mia­łam utarte ścieżki, które szybko za­częły wy­da­wać się mo­imi, jakby przy­pi­sa­nymi mi na wła­sność.

Piękno plaż i tur­kus mo­rza na słyn­nej wy­spie Koh Phi Phi Don wzru­szyły mnie do łez.

Mie­siąc bar­dzo szybko zle­ciał i wró­ci­łam do Pol­ski jesz­cze bar­dziej cie­kawa Taj­lan­dii niż przed po­dróżą. Wy­jazd za­dzia­łał na mnie jak przy­stawka w re­stau­ra­cji – po­łech­tał zmy­sły, roz­bu­dził głód i na­rzu­cił nutę nie­cier­pli­wo­ści w spra­wie dru­giej wy­prawy na taj­ską zie­mię. Rok póź­niej ka­len­darz bły­ska­wicz­nie za­peł­nił się in­nymi no­wymi kie­run­kami i za­bra­kło czasu na po­wrót. Nie mar­twiło mnie to jed­nak wtedy – nikt na­wet nie my­ślał o sce­na­riu­szu, który wy­da­rzył się chwilę póź­niej i trwał przez po­nad dwa lata.

Drugi po­byt

Ogar­nia­jąca cały glob pan­de­mia, brak moż­li­wo­ści wjazdu do kra­jów czę­sto obej­mu­jący nie tylko tu­ry­stów, ob­ostrze­nia, wy­ma­ga­nia, kwa­ran­tanny, te­sty – to rze­czy­wi­stość, która przez długi czas unie­moż­li­wiała mi po­nowne wy­bra­nie się do Taj­lan­dii. Wie­dzia­łam już, że bar­dziej od ko­lej­nej krót­kiej po­dróży in­te­re­suje mnie prze­pro­wadzka lub co naj­mniej dłu­go­ter­mi­nowy wy­jazd z bi­le­tem w jedną stronę. To, co sta­no­wiło prze­szkodę, stało się jed­no­cze­śnie czyn­ni­kiem sprzy­ja­ją­cym. Z po­wodu sy­tu­acji na świe­cie to pań­stwo wpro­wa­dziło mniej ry­go­ry­styczne za­sady wi­zowe i stwo­rzyło oka­zję do le­gal­nego prze­by­wa­nia w Taj­lan­dii dłu­żej. Do tej pory można tu było re­zy­do­wać je­dy­nie przez 30 dni. Ist­niała moż­li­wość płat­nego prze­dłu­że­nia po­bytu o 30 dni w biu­rze imi­gra­cyj­nym pro­win­cji. Po upły­wie tego czasu wy­ma­gano opusz­cze­nia gra­nic kraju choćby na je­den dzień. Ten pro­ce­der jest na­zy­wany visa run i cie­szył się (obec­nie znów się cie­szy) po­pu­lar­no­ścią wśród cy­fro­wych no­ma­dów, po­dróż­ni­ków i wszyst­kich tych, któ­rzy chcieli po­zo­stać tu­taj po­nad dwa mie­siące. Nie było żad­nego in­nego le­gal­nego roz­wią­za­nia oprócz zna­le­zie­nia za­trud­nie­nia i otrzy­ma­nia wizy pra­cow­ni­czej lub uzy­ska­nia wizy dla eme­ry­tów. In­nym wyj­ściem było do­sta­nie wizy tu­ry­stycz­nej w am­ba­sa­dzie. Po­zwa­lała ona jed­nak na nie­wiele dłuż­szą eks­plo­ra­cję. Pan­de­mia otwo­rzyła te drzwi, choć ze względu na dużą liczbę wy­ma­gań, do­ku­men­tów i punk­tów do od­ha­cze­nia po­wie­dzia­ła­bym ra­czej, że te drzwi uchy­liła.

Pierw­szy raz na taj­skiej wy­spie (Phu­ket, 2018). To zdję­cie stało się moim zna­kiem roz­po­znaw­czym w sieci, a moja mi­łość do Taj­lan­dii zwięk­szyła się po ty­siąc­kroć.

De­cy­zja o wy­jeź­dzie do Taj­lan­dii bez ter­minu koń­co­wego za­pa­dła bar­dzo szybko, w za­sa­dzie bez za­sta­no­wie­nia, je­dy­nie po spraw­dze­niu obo­wią­zu­ją­cych za­sad wjazdu. Wi­zja miesz­ka­nia w miej­scu, które cho­ciaż nie jest bez wad, wy­da­wało się nie­mal ide­alne, przy­sło­niła trud za­ła­twia­nia for­mal­no­ści. Nie było ich mało: umó­wie­nie wi­zyty w am­ba­sa­dzie, apli­ko­wa­nie o wizę, do któ­rej uzy­ska­nia po­trzebne było za­świad­cze­nie le­kar­skie o sta­nie zdro­wia, ubez­pie­cze­nie zdro­wotne na okre­śloną kwotę obej­mu­jące kon­kretny za­kres le­cze­nia, po­twier­dze­nie re­zer­wa­cji noc­legu zgod­nie z wy­ma­ga­niami do­ty­czą­cymi tej wizy, no i w końcu wnio­sek wi­zowy, a na­stęp­nie jesz­cze sam for­mu­larz wjaz­dowy do Taj­lan­dii w cza­sie pan­de­mii z od­ręb­nymi wy­tycz­nymi. Poza tym re­zer­wa­cja ho­telu z rzą­do­wej li­sty ak­cep­to­wal­nych miejsc, wy­ku­pie­nie pa­kietu za­wie­ra­ją­cego trans­port z lot­ni­ska, test na ko­ro­na­wi­rusa w ho­telu i kwa­ran­tan­nowa noc w ocze­ki­wa­niu na wy­nik. Nie wspo­mnę już o ko­niecz­no­ści wy­ko­na­nia te­stu przed lo­tem oraz ko­lej­nego te­stu pią­tego dnia po­bytu w kraju. Je­śli w tym mo­men­cie wy­daję się sza­loną osobą, po­wiem jedno – zdaję so­bie z tego sprawę. Pra­gnie­nie zna­le­zie­nia się w Taj­lan­dii było jed­nak dużo sil­niej­sze niż nie­chęć do pa­pie­ro­lo­gii i wy­ma­gań, które, co prawda, na wielu eta­pach zda­wały się ab­sur­dalne, ale umoż­li­wiały wjazd do kraju, który jesz­cze chwilę wcze­śniej był za­mknięty na cztery spu­sty i do któ­rego ni­kogo nie wpusz­czano. Po kil­ku­na­stu mie­sią­cach braku moż­li­wo­ści prze­kro­cze­nia taj­skiej gra­nicy przy­ję­łam te za­sady z ulgą, bo po pro­stu po­zwa­lały one za­bu­ko­wać bi­let, spa­ko­wać ple­cak i po­now­nie zna­leźć się na tym przy­tła­cza­ją­cym dla mnie lot­ni­sku w Bang­koku. I tak też się stało.

Ku­pi­łam bi­let w jedną stronę. Nie mia­łam po­ję­cia, kiedy wrócę, choć tak na­prawdę za­sta­na­wia­łam się, czy w ogóle to na­stąpi. Mogę brzmieć sza­le­nie, ale za­pewne mie­li­ście w ży­ciu sy­tu­acje, gdy czu­li­ście, że dane miej­sce, dana osoba lub rzecz są po pro­stu stwo­rzone dla Was i wszystko w środku Was krzy­czy: „To jest to!”. Z nie­okre­ślo­nego i nie­zna­nego mi bli­żej po­wodu od mo­jej pierw­szej po­dróży do Taj­lan­dii mój we­wnętrzny głos za­cho­wy­wał się w ten spo­sób na myśl o prze­pro­wadzce. Czę­sto wy­jazd z oj­czy­zny wiąże się z ry­zy­kiem, z nie­pew­no­ścią, czy się uda, czy się nam spodoba, czy od­naj­dziemy się w no­wej rze­czy­wi­sto­ści, czy bę­dziemy chcieli wra­cać. Ja od sa­mego po­czątku wie­dzia­łam, że to do­bra de­cy­zja i że to jest wła­śnie moje miej­sce na ziemi. Za­ko­cha­łam się od pierw­szego wej­rze­nia, na za­bój. Jak w wy­padku pierw­szej szkol­nej mi­ło­ści łą­czą­cej dzie­cia­ków. Może tro­chę nie­ra­cjo­nal­nej, może zbyt po­chop­nej, ale za to jak in­ten­syw­nej!

Czas od pierw­szej po­dróży do po­ja­wie­nia się na ho­ry­zon­cie per­spek­tywy wy­pro­wadzki spę­dzi­łam na czy­ta­niu o tym kraju i po­zna­wa­niu go od strony teo­re­tycz­nej. Kiedy wi­dzia­łam zdję­cia z róż­nych miejsc w Taj­lan­dii – i ta­kich, które od­wie­dzi­łam, i ta­kich, o któ­rych ist­nie­niu nie mia­łam po­ję­cia – czu­łam ten sam przy­jemny dresz­czyk i to samo znie­cier­pli­wie­nie. Za każ­dym ra­zem do­sta­wa­łam po­twier­dze­nie od sa­mej sie­bie, swo­jego ciała i umy­słu, że po­stę­puję wła­ści­wie.

Po do­peł­nie­niu wszyst­kich for­mal­no­ści spa­ko­wa­łam ple­cak i za­bra­łam całe 7,5 kg mo­jego „pol­skiego ży­cia” nie­mal na drugi ko­niec świata. Tak na­prawdę mo­gła­bym wziąć je­dy­nie sprzęt elek­tro­niczny i kilka ulu­bio­nych ubrań – wszystko zmie­ści­łoby się w ty­po­wym szkol­nym ple­caku. Nic wię­cej nie było mi po­trzebne. Od­czu­wa­łam per­ma­nentny stres, choć tak na­prawdę nie wiem, czy to­wa­rzy­szył mi on przez lęk przed wy­jaz­dem, czy przez nie­chęć do ewen­tu­al­nego po­wrotu do oj­czy­zny. „Przy­goda wła­śnie się za­czyna” – tę myśl mia­łam cały czas w gło­wie. I stała się ona ni­czym sa­mo­speł­nia­jąca się prze­po­wied­nia, wią­żąca moje ży­cie i mój los z Taj­lan­dią na dłu­żej.

Tym ra­zem nie mia­łam roz­pi­sa­nego planu ani li­sty miejsc, które chcę zo­ba­czyć. Nie pla­no­wa­łam wy­naj­mo­wa­nia miesz­ka­nia w jed­nej lo­ka­li­za­cji, po­nie­waż czu­łam, że chcę prze­miesz­czać się po kraju nie­spiesz­nym i spo­koj­nym tem­pem, od­wie­dza­jąc nie tylko te po­pu­larne punkty na ma­pie, ale także te poza utar­tymi szla­kami, gdzie nie ma wielu przy­jezd­nych i gdzie można po­znać Taj­lan­dię z lo­kal­nej per­spek­tywy, nie­przy­tło­czo­nej za­chod­nim wpły­wem i cię­ża­rem. By­łam szczę­śliwa, bo samo przy­by­cie tu w ów­cze­snej sy­tu­acji na świe­cie było wy­star­cza­jące, a po­mysł miał kre­ować się z dnia na dzień, z ty­go­dnia na ty­dzień, z mie­siąca na mie­siąc.

Do­tar­łam do sto­licy, po­now­nie wy­lą­do­wa­łam w moim ulu­bio­nym mie­ście, choć tym ra­zem czu­łam się, jak­bym wra­cała do domu. Emo­cje, wcze­śniej przy­po­mi­na­jące szcze­nięce za­uro­cze­nie, prze­ro­dziły się w sta­bilną mi­łość. „Je­stem jak u sie­bie” – nie umia­łam po­zbyć się tego prze­ko­na­nia z głowy, szcze­gól­nie gdy ja­dąc z lot­ni­ska do ho­telu, mi­ja­łam znane mi wie­żowce, bu­dynki i miej­sca. Nie umiem ra­cjo­nal­nie wy­ja­śnić po­wodu tej więzi. Ona po pro­stu po­ja­wiła się i kieł­ko­wała we mnie wtedy, kiedy nie było mnie w ob­rę­bie taj­skich gra­nic. Mo­gła­bym zmie­nić słowa przy­sięgi mał­żeń­skiej i im­pro­wi­zu­jąc, opi­sać moje bez­ter­mi­nowe prze­no­siny do no­wego kraju mniej wię­cej tak: „Świa­doma ko­rzy­ści, wad i pro­ble­mów wy­ni­ka­ją­cych z za­miesz­ka­nia w Taj­lan­dii uro­czy­ście oświad­czam, że wy­bie­ram ją jako moje miej­sce na ziemi...”.

Bli­żej nie­okre­ślona in­tu­icja za­pro­wa­dziła mnie do tego pań­stwa, które dziś uwa­żam za swój drugi dom. Być może na­wet i pierw­szy, bo znam tu tak wiele za­ka­mar­ków, spę­dzam tu­taj tak dużo czasu, po­świę­cam mu tyle uwagi, że stało mi się ono bliż­sze, niż ja­kie­kol­wiek inne miej­sce na świe­cie. W dzie­siąt­kach miast oraz wio­sek i na wy­spach mam ulu­bione re­stau­ra­cje i ulu­bione sto­liki w ich wnę­trzach, sto­iska ze street fo­odem, sklepy, w któ­rych re­gu­lar­nie ku­puję te same pro­dukty. Mam trasy, któ­rymi spa­ce­ruję, au­to­busy, któ­rymi jeż­dżę na pa­mięć, bez map i apli­ka­cji, oraz iry­tu­jące mnie przej­ścia pod­ziemne. Wiem, gdzie koń­czy się chod­nik, jak prze­biec na czer­wo­nym, gdzie cho­dzą Ta­jo­wie, a gdzie tu­ry­ści, i z du­żej od­le­gło­ści wi­dzę w tłu­mie oszu­sta, który tylko czyha na nie­świa­do­mych po­dróż­nych, pró­bu­jąc zła­pać ich na je­den z po­pu­lar­nych sca­mów. Wiem, jak się tu żyje i jak pły­nie czas. I wiem jesz­cze jedno – je­stem jak u sie­bie, choć ni­gdy nie będę w pełni u sie­bie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: