Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tam, gdzie nie ma końca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2021
Ebook
30,00 zł
Audiobook
39,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tam, gdzie nie ma końca - ebook

Życie pisze scenariusze, my natomiast jesteśmy jedynie aktorami. Od niego zależy, z jaką rolą przyjdzie nam się zmagać. A tak się składa, że dla Rachel i Williama wymyśliło dość zakręconą drogę…

Rachel
Pokorna, spokojna dziewczyna – z sercem na dłoni. Mieszkanka niewielkiego miasteczka, w którym wiedzie skromne życie u boku narzeczonego. Jej świat się wali, gdy ukochany zostawia ją na kilka tygodni przed ślubem. Upokorzona i zraniona, za namową matki, wyrusza samotnie w podróż, która miała być jej miesiącem miodowym.

William
Były szczur korporacyjny, którego życie toczy się głównie wokół pieniędzy. Dla nich żyje i to one są dla niego całym światem. Wszystko się zmienia, kiedy z betonowej dżungli trafia na rajską plażę. Uroki Cabarete sprawiają, że z dnia na dzień porzuca pozornie idealne życie i wreszcie może poczuć smak prawdziwego szczęścia.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-961331-7-5
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTOREK

Drodzy Czytelnicy, oddajemy w Wasze ręce powieść, której tworzenie sprawiło mi niesamowitą frajdę. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będę pisała w duecie (nie jestem lekkim zawodnikiem – i nie mam tu na myśli wagi). Podczas współpracy z jedną z grup literackich zostałam połączona z Basią Staroń. Nie wiedziałyśmy o sobie kompletnie nic i przerażała mnie nieco wizja dzielenia z kimś historii. W głowie pojawiły się dziesiątki myśli i obaw. Jednak po pierwszych rozdziałach i rozmowach dotyczących fabuły mój wcześniejszy strach stawał się coraz mniejszy. Basia to niesamowicie ciepła, pracowita i kreatywna autorka. Tworzenie z nią tej powieści było dla mnie przyjemnością.

Napisałyśmy dla Was historię, która – mam nadzieję – będzie zarówno bawiła, jak i wzruszała.

Życzę wielu czytelniczych uniesień.

Buziaki!

_Ewa Pirce_Wiele razy się przekonywałam, że życie pisze zaskakujące scenariusze. Tak było i w tym przypadku, kiedy pewnego dnia zostałam przydzielona do współpracy z Ewą Pirce. Pamiętam pytania, jakie sobie wtedy zadałam: „Ale jak to, ja i Ewa? Ja, amatorka, i autorka, w której powieściach się zaczytuję? Poradzę sobie? A jeśli zawiodę?”.

Przyznaję, byłam pełna lęku i zwątpienia. Bałam się dosłownie wszystkiego, a najbardziej tego, że nie podołam. Po jakimś czasie część moich wątpliwości zniknęła, a współpracę z Ewą mogę nazwać wspaniałą przygodą. Jedną z tych, które na długo pozostają w pamięci.

Ewa to złoty człowiek. Jest bardzo pomocna, wyrozumiała i cierpliwa. To taka dobra ciocia, przytulająca do serca.

Mam nadzieję, że powieść, którą stworzyłyśmy, wzbudzi w Was tyle emocji, ile wzbudziła w nas.

Ściskam!

_Barbara Staroń_PIERWSZY ZACHÓD SŁOŃCA.
KAŻDY KONIEC JEST POCZĄTKIEM CZEGOŚ NOWEGO

RACHEL

Przeszłam przez otwartą furtkę. W jednej dłoni ostrożnie trzymałam uszkodzony kubek termiczny, po którym ściekało kilka kropel kawy rozpuszczalnej, a w drugiej – smycz z narwanym komondorem.

– Lucky, na Boga! – upomniałam psa, gdy po raz kolejny, nie zważając na przyduszającą go obrożę, wyrywał się w stronę zieleni tuż za domem. – Dzisiaj nie idziemy do lasu. Nie. Idziemy. Do. Lasu – wycedziłam przez zęby.

Zapadając się piętami trampek w rozmokłej po deszczu ziemi, stanowczo pociągnęłam za smycz, by nieco pohamować zapał zawziętego włochacza. Moje starania zakończyły się fiaskiem. Szamotanina dodatkowo rozsierdziła psa, w konsekwencji czego wyrwał się w przód, omal nie wyrywając mi przy tym palców. W ostatniej chwili udało mi się odsunąć w bok rękę i ustrzec przed poważnym poparzeniem klatki piersiowej kawą, której część wylała się przez wyłamany ustnik kubka i chlusnęła na bruk.

– Niech cię szlag, Lucky… – wyszemrałam pod nosem.

Ostatkiem sił powstrzymałam się od krzyku, który dość brutalnie zmąciłby spokój pogrążonego w nocnej ciszy osiedla.

– Przysięgam, że któregoś dnia… Któregoś dnia wrócisz do Martina – wysapałam, zawzięcie ciągnąc za sobą psa na drugą stronę ulicy. – Zobaczysz!

Lucky przystanął na środku jezdni, cofnął się o krok, naprężył smycz i pochylił łeb. Patrząc na mnie spod byka, informował o dominacji. Zmuszał mnie do uległości i jednocześnie przypominał, że on tu rządzi.

_Nie ze mną te numery!_

Może i byłam drobna i niska, a moja siła nijak się miała do krzepkości ogromnego psiska, ale z pewnością nie zamierzałam się poddawać. Zwłaszcza bez walki.

– Lucky, no chodź, maleńki. Chodź do pani, uparty ośle.

Trzymając jedną ręką naprężoną smycz i nie przerywając kontaktu wzrokowego z zuchwałym czworonogiem, powoli odstawiłam kubek na krawężnik.

– Przejdziemy się do końca ulicy, dobrze? – ćwierknęłam radośnie jak kilkuletnia dziewczynka.

Rozchyliłam wargi w najbardziej szczerym uśmiechu, na jaki było mnie w tym momencie stać. Usiłując nie robić gwałtownych ruchów, podjęłam próbę przeciągnięcia zwierzaka na swoją stronę. Zapierał się jeszcze przez jakiś czas, jednak ostatecznie skapitulował. Podbiegł i zezwolił na poprowadzenie się chodnikiem. Gdy odeszliśmy na bezpieczną odległość od lasu, odetchnęłam z ulgą i rozejrzałam się z rozmarzeniem.

Na sąsiednich zabudowaniach, spowitych częściowo w atramentowym mroku nocy, subtelnie kładła się zimna poświata srebrnego globu. Wyglądało to tak, jakby wszystkie budynki w okolicy musnęła moc czarodziejskiej różdżki. Widok ten od zawsze budził we mnie zachwyt. Z ulicy Gaston w Chantilly emanował błogi spokój. Oprócz mnie i psa nie było widać i słychać wokół żywej duszy, dlatego po przejściu kilku kroków zdecydowałam się spuścić Lucky’ego z uwięzi.

Upchnąwszy smycz w kieszeń polarowego szlafroka, który przed wyjściem założyłam na koszulę nocną, obserwowałam, jak sierściuch z wywieszonym jęzorem mknął przed siebie. Zaszurał pazurami po drodze, przeskoczył studzienkę, zmiótł z trawnika długimi białymi dredami łupinki po słoneczniku i zatrzymał się przy latarni. Obwąchiwał ją, z zapałem merdając ogonem. Potrząsnęłam z rozbawieniem głową.

Lucky w wielu kwestiach przypominał Martina, mojego narzeczonego. Byłego narzeczonego. Obydwaj wprowadzili się do mnie trzy lata temu, kiedy to Lucky był szczeniakiem. I choć to cholernie uparte psisko ignorowało mnie równie często, co przez ostatni rok Martin, nie wyobrażałam sobie bez niego życia. Zwłaszcza teraz.

Związałam ciaśniej pasek szlafroka i ruszyłam przed siebie. Zadrżałam, gdy lekki wiatr owiał moje nagie nogi. Przycisnęłam do piersi oblepiony kawą kubek termiczny, po czym wcisnęłam nos w miękki kołnierz. Żałowałam, że nie włożyłam spodni. Chociaż minęła połowa lipca, noce w Wirginii nadal były chłodne.

Uniosłam kubek i mocząc usta w resztkach mocnej i przesadnie słodkiej kawy, kątem oka obserwowałam czworonoga. Lawirował pomiędzy zaparkowanymi przy krawężniku samochodami. Przymknąwszy na moment powieki, z rozkoszą przełknęłam napój, bez którego już od kilku tygodni nie byłam zdolna należycie funkcjonować.

Tej nocy znów prawie nie zmrużyłam oka, co ostatnio zdarzało się zbyt często. Niestety powodem tego nie był wyłącznie nawał obowiązków związanych ze stanowiskiem dyrektora szkoły podstawowej, lecz także wychowawstwo jednej z trzecich klas. Przewracałam się na łóżku z boku na bok. Zasypiałam i budziłam się kilka razy, a kiedy elektryczny budzik wskazał kwadrans po pierwszej, dałam za wygraną. Zaparzyłam kolejny kubek kawy i postanowiłam odetchnąć świeżym powietrzem, a przy okazji wyprowadzić psa przed wyjazdem na urlop. Cieszyłam się – przynajmniej w pewnym stopniu – że odpocznę z daleka od Chantilly. To miasto zaczynało mnie przytłaczać, do czego w dużej mierze przyczynił się Martin.

Pod wieloma względami wiodłam szczęśliwe życie. Byłam jedynaczką, której rodzina nigdy nie żałowała uczuć i wsparcia. Skończyłam studia, zaciągnęłam kredyt, kupiłam i wyremontowałam dom, pracowałam również na wymarzonym stanowisku w Szkole Podstawowej im. Crossfielda. W wieku dwudziestu dziewięciu lat poznałam Martina Turnera – pracowitego, błyskotliwego, śmiałego mężczyznę – ubiegającego się o stanowisko nauczyciela wychowania fizycznego w miejscu mojej pracy. Już podczas pierwszego spotkania zaiskrzyło między nami i od tamtej pory staliśmy się nierozłączni. Do czasu, kiedy po trzech latach intensywnego związku porzucił mnie – niemal przed ołtarzem. Dwa tygodnie przed ślubem oznajmił, że nie jest gotowy na tak poważny krok w życiu, a oświadczyny były błędem. Jakby tego było mało, nie wyznał mi prawdy prosto w oczy, tylko przekazał słowną wiadomość poprzez Paula, naszego wspólnego znajomego, a jego przyjaciela. W ubiegłym tygodniu miał odbyć się nasz ślub, a tymczasem… A tymczasem nadal widuję go w szkole, podczas gdy równocześnie nieudolnie próbuję uleczyć złamane serce. Dlatego też uległam namowom mamy. Zdecydowałam się, by spędzić urlop na Dominikanie, gdzie zaplanowaliśmy miesiąc miodowy. Według mamy istniała szansa, że w oddaleniu od Chantilly zapomnę o wszystkim i pogodzę się z faktem, że Martin Turner to pieprzony gnojek.

Westchnęłam z żalem, przystając przy jednym z koszy na śmieci, oświetlonym ciepłym światłem latarni. Dopiłam kawę, po czym zdecydowałam się wreszcie pozbyć uszkodzonego kubka. Zwlekałam z tym już od paru dobrych lat. Dostałam go w prezencie od Martina, zanim jeszcze połączyło nas uczucie. Kochałam tego mężczyznę całą sobą, lecz teraz nie jestem tak do końca pewna, czy moja miłość została kiedykolwiek odwzajemniona. Z biegiem czasu dostrzegłam, że byłam dla Martina po prostu kimś, kto dał mu pracę, prał jego potwornie śmierdzące skarpety i każdego ranka przyrządzał obrzydliwe koktajle. Trwał w tym związku jedynie ze względu na wygody, podczas gdy ja byłam z nim pomimo wszystko.

Cisnęłam gniewnie kubek do kosza i zamrugałam kilkakrotnie, aby rozgonić wzbierające pod powiekami łzy. Obiecałam sobie, że nie zapłaczę więcej przez tego łajdaka, i zamierzałam dotrzymać słowa. Przynajmniej tak długo, jak to będzie możliwe.

Przesunęłam palcem po ekranie zapiętego na lewym przegubie smartwatcha i sprawdziłam godzinę. Dochodziła trzecia nad ranem. Najwyższy czas, aby zakończyć spacer, zwłaszcza że dwa domy dalej posesji pilnuje agresywny doberman, który ujadaniem postawi na nogi całe osiedle.

– Lucky! – zawołałam niechętnie, zbierając siły na kolejną szarpaninę przy próbie przypięcia mu smyczy. O dziwo, pies przybiegł do mnie niemal natychmiast i bez sprzeciwu przysiadł obok. – Dobry piesek – wychrypiałam, z zadowoleniem klepiąc go po ogromnej głowie.

Kiedy podniosłam się z kolan, dostrzegłam kątem oka zapalone światło. Odruchowo spojrzałam w tamtą stronę, na dom naprzeciwko. W jednym z okien na piętrze, przy odsłoniętych firanach, młodziutka jasnowłosa kobieta delikatnie kołysała w ramionach owinięte w zielony kocyk niemowlę. Choć spokojna, maleńka twarzyczka dziecka oświetlona była jasnym światłem, nie przeszkadzało mu to w drzemce. Spało spokojnie w kojących ramionach matki.

Jeszcze nie tak dawno marzyłam o dziecku. Małej kopii Martina o cherlawej sylwetce, niesfornej rudej czuprynie, obsypanym drobnymi biegami zadartym nosku, rumianych policzkach i hipnotyzujących zielonych oczach. Obecnie przestałam zapuszczać się myślami w te rejony, zdając sobie sprawę, że nie ma sensu nieustannie dręczyć się wspomnieniami.

Odwróciłam wzrok od okna, poczuwszy, jak żołądek zaciska mi się w supeł. W pośpiechu pociągnęłam za sobą psa i ruszyłam w stronę swojego domu, stojącego na końcu ulicy. Lucky spokojnie dreptał obok, ale gdy tylko przekroczyliśmy drzwi wejściowe, rzucił się pędem w stronę kuchni, do miski z wodą. Odwiesiłam smycz na szaragi w przedpokoju, zsunęłam ze stóp buty i poczłapałam obok mokrych śladów psa do łazienki. Kilka minut później, ubrana w dżinsy i biały T-shirt, rozczesując mokre włosy, weszłam do sypialni.

– Spakowałaś okulary?

– Jasna cholera! – wrzasnęłam przerażona, upuszczając szczotkę. Zacisnąwszy powieki, przyłożyłam drżącą dłoń do klatki piersiowej. – Miałaś tak więcej nie robić! Chcesz, żebym dostała przez ciebie zawału serca? Mamo!

– Plastry, ładowarkę do telefonu, wilgotne chusteczki? Proszki przeciwbólowe? – ciągnęła niewzruszenie rodzicielka i nie zwracając na mnie uwagi, przetrząsała chaotycznie zawartość dużej czarnej walizki.

– Tak – szepnęłam.

Podniosłam szczotkę. Zanim zdążyłam podejść do łóżka, na którym leżał bagaż, niespodziewanie wskoczył na nie zainteresowany wrzaskiem Lucky. Ujadając wniebogłosy, biegał po fiołkowej narzucie. Mokre po spacerze dredy fruwały na wszystkie strony.

– Zły pies! Bardzo zły pies! – zrugała go mama i pogroziła ostrzegawczo palcem. – Zejdź z łóżka! – syknęła.

Starała się chwycić kudłacza za obrożę, lecz ten nie miał zamiaru ani jej słuchać, ani dać się złapać. Oglądałam ich szamotaninę z rozbawieniem. Przez moment zaczęłam się zastanawiać, jak będzie wyglądało wspólne życie tej dwójki przez najbliższe czternaście dni.

– Możesz? – zapytała mama, rzucając mi gniewne spojrzenie.

Posłusznie wyprowadziłam psa z sypialni.

– Mówiłam ci już tysiące razy, żebyś pozbyła się tego okropnego kundla. – Matka strzepnęła ze wstrętem piasek z narzuty. Po chwili znów pochyliła się nad walizką. – Jego miejsce jest gdzie indziej. Dobrze o tym wiesz – wymamrotała pod nosem.

Ostentacyjnie odgarnęła z czoła kosmyk włosów w kolorze beżowy blond, który podczas szarpaniny z komondorem wydostał się z perfekcyjnie uformowanego tuż nad karkiem koka.

– Spakowałaś dodatkowy komplet bielizny, prawda? – dorzuciła.

Przewróciłam oczami, a następnie włożyłam szczotkę do kosmetyczki.

Evę Hill z łatwością można było zakwalifikować do grupy specyficznych ludzi. Jako trenerka personalna i właścicielka jednej z tutejszych siłowni uwielbiała wszystkimi dyrygować i stawiać na swoim. Nie zważała na to, jak postrzegają ją inni. Posiadała dar przekonywania i potrafiła w kilka minut przeciągnąć na swoją stronę tych najbardziej nieugiętych. Pouczała mnie i upominała na każdym kroku. Mimo trzydziestu dwóch lat w jej obecności czułam się jak nieporadna pięciolatka.

– Nie będzie mnie dwa tygodnie… Po co mi drugi zapasowy komplet bielizny? – Rozłożyłam ręce. – Zamierzam odsapnąć na Dominikanie, a przez ciebie zacznę żałować, że w ogóle zgodziłam się spędzić tam wakacje.

– Nie chcę tego słyszeć! – Tym razem to we mnie wycelowała palcem. – Po tym, co przeszłaś, należy ci się odpoczynek. A mówiłam ci, dziecko, że związek z tym mężczyzną nie wyjdzie ci na dobre.

– Mamo!

Zmarszczyła zadarty nos. Splotła ręce na piersiach i wydęła usta niczym nastolatka, która właśnie otrzymała miesięczny szlaban na wieczorne wyjścia z domu.

– Obiecałaś, że nie będziesz już o nim wspominać – przypomniałam z żalem.

Westchnęła, unosząc na mnie wzrok. Kąciki jej wąskich, pociągniętych czerwoną szminką ust zadrżały, a błękitne oczy przeszyło współczucie. Zdawała sobie sprawę, że przekroczyła granicę. Jedną z jej wad była bezczelność. Ta kobieta potrafiła nieźle dopiec.

Spojrzała na srebrny zegarek, zapięty na lewym przegubie.

– Dochodzi czwarta. Nie zapomnij spakować tabletek na gardło. Klimatyzacja w samolocie potrafi dać się we znaki. Pośpiesz się, Rachel! – ponagliła mnie, po czym opuściła sypialnię.

Kręcąc głową, wrzuciłam do ogromnej torebki listek orofaru i zwinięty w rulon lipcowy egzemplarz „Cosmopolitan”. Przełożyłam pasek torebki przez ramię, poklepałam pieszczotliwe Lucky’ego po głowie i ciągnąc za sobą walizkę, wyszłam przed dom. Zadrżałam z zimna i zaklęłam w duchu. Mogłam zarzucić na T-shirt sweter.

Na podjeździe, w srebrnej toyocie avensis, czekała mama.

– Pośpiesz się! Rachel! – zawołała, wychyliwszy się przez opuszczoną szybę samochodu.

Przysłoniłam oczy przed blaskiem reflektorów, a potem włożyłam do bagażnika walizkę i bez słowa zajęłam przednie miejsce pasażera. Mama wyprostowała się, w pośpiechu przejechała przez bramę i skręciła na drogę prowadzącą na lotnisko Dulles.

Zwiększyłam temperaturę w aucie. Przytuliłam policzek do chłodnej szyby i podkuliłam nogi z zamiarem zdrzemnięcia się w trakcie jazdy. Droga z Chantilly na lotnisko zajmuje około trzydziestu minut, a z racji tego, że prawie nie spałam, postanowiłam na chwilę przymknąć oczy.

Pół godziny później toyota zaparkowała przy chodniku należącym do ogromnego lotniska Dulles. Wysiadłam z samochodu, kłócąc się z mamą. Nie godziłam się na jej pomysł odprowadzenia mnie do środka. Pragnęłam odsapnąć od jej męczącego towarzystwa, ale ona była nieugięta.

– Litości… – jęknęłam, zatrzasnąwszy drzwi auta nieco mocniej, niż zamierzałam. – Twoja nadopiekuńczość zaczyna doprowadzać mnie do szału! Jestem już dorosła, mamo! Potrafię o siebie zadbać.

– Po pierwsze, nie trzaskaj drzwiami – upomniała mnie, mrużąc gniewnie oczy. – Po drugie, to twój pierwszy lot. Chcę, żeby wszystko poszło zgodnie z planem. Odstawię cię tylko pod kasy.

Rozciągnęła usta w delikatnym uśmiechu, który mimo jej chęci nie dotarł do oczu. Podejrzewałam, że denerwowała się równie mocno, co ja, jednak starała się to ukryć. Bezskutecznie. Rozgryzłam ją.

– Właśnie. To mój pierwszy lot, a ty… zamiast dodać mi otuchy… – Zacisnęłam usta, przerzucając przez głowę pasek torebki.

– Dobrze. W porządku! – Uniosła ręce w geście kapitulacji.

Podeszła bliżej i objęła mnie czule.

Odwzajemniłam uścisk i położyłam brodę na jej ramieniu. Przymknęłam powieki. Wciągnęłam w nozdrza uspokajający zapach słodkich perfum matki.

– Ja po prostu martwię się o ciebie, Rachel – szepnęła, gładząc górną część moich pleców. – Ostatnio spotkało cię tyle złego…

Wyprostowałam się, a ona pieszczotliwie odgarnęła mi z czoła kosmyk włosów. Ujęłam jej dłoń i odsunęłam od twarzy. Poczułam pod powiekami napływające łzy. Jeśli tego nie zakończę, niechybnie się rozpłaczę.

– Tak, mamo. Wiem. Będę ostrożna – wydusiłam z siebie. – Pamiętaj, że te wakacje to był twój pomysł – przypomniałam.

Pokiwała głową i ponownie się uśmiechnęła. Jej piękne oczy zabłyszczały.

Przygryzłam drżącą wargę, jeszcze raz przytulając ją na pożegnanie. Poprosiłam, aby zadbała o Lucky’ego i moje kwiaty oraz regularnie sprawdzała skrzynkę pocztową. Mama natomiast standardowo nakazała mi zatelefonować, gdy tylko będę na miejscu, i uważać na złodziei, którzy – jej zdaniem – przeważali w ludzkiej populacji. Ostrzegła mnie również przed zawieraniem bliskich znajomości z mężczyznami. Za przykład podała Martina, co na koniec zmieniło mój stan emocjonalny ze smutku na nerwówkę. Jej nadopiekuńczość w większej mierze szkodziła, niż pomagała, ale nie mogłam jej za to winić. Po śmierci taty, który cztery lata temu stracił życie w wypadku samochodowym, stałam się jej najbliższą, a zarazem jedyną rodziną. Kochała mnie, a – jak wiadomo – szczęście dziecka jest priorytetem w życiu każdej matki.

Bliska szewskiej pasji, ciągnęłam za sobą walizkę, niechętnie kierując się do wejścia budynku. Po rejestracji i potwierdzeniu lotu stanęłam w kolejce do odprawy. Wszystko szło sprawnie, lecz trwało dosyć długo. Zaczynałam się obawiać, że nie zdążę na samolot. W hali odlotów znalazłam się czternaście po szóstej. Zaledwie szesnaście minut dzieliło mnie od wkroczenia po raz pierwszy do ogromnej latającej puszki. Już na samą myśl o tym po moim kręgosłupie przebiegł dreszcz. Nigdy nie leciałam samolotem i nie wiedziałam, czego się spodziewać. Byłam przerażona, a nie miałam obok siebie nikogo, kto dałby mi choć odrobinę wsparcia.

Musiałam na sekundę usiąść. Zacisnęłam powieki. Dyszałam, odczuwając coraz większy niepokój. Bałam się startu. Lotu. Lądowania. Bałam się wakacji na Dominikanie. Raptem do mnie dotarło, że to, czego się podejmowałam, było absurdalne. Kiedy z głośników popłynął delikatny kobiecy głos zapowiadający początek podróży, przypomniałam sobie, że wakacje miały być przecież czasem regeneracji po Martinie.

_Przeklęty Martin Turner!_

Zerwałam się z krzesła i w pośpiechu stanęłam w kolejce. W celu samouspokojenia zaczęłam bezgłośnie odliczać do dziesięciu. Starałam się nie myśleć o tym, że za chwilę wejdę na pokład samolotu, który wzbije się w powietrze.

Po ponad sześciu godzinach lotu odebrałam bagaże z taśmy w porcie lotniczym Gregorio Luperón w Cabarete. W budynku było duszno i tłoczno. W tłumie turystów usiłowałam odnaleźć kogoś wysłanego z hotelu Ultravioleta Boutique Residences. Rozglądałam się w panice za mężczyzną lub kobietą z kartką w dłoni z nazwą hotelu. Podczas rezerwacji recepcjonistka wspominała, że jeden z ich pracowników będzie czekał na lotnisku. Po dziesięciu minutach poszukiwań poddałam się, doszedłszy do wniosku, że zwyczajnie zapomnieli o mnie w nawale pracy.

Ciągnąc za sobą walizkę, zmęczona, wyszłam na zewnątrz, gdzie uderzył we mnie gorący podmuch powietrza. Promienie słońca wiszącego na błękitnym niebie szczypały skórę. Uniosłam twarz i przymknąwszy powieki, przez moment rozkoszowałam się przyjemnym ciepłem. Niedługo potem złapałam taksówkę i podałam kierowcy adres hotelu, który miałam zapisany na karteczce, w razie gdybym zabłądziła w trakcie zwiedzania wyspy. Po zaledwie dwudziestu minutach jazdy wysiadłam przed hotelem.

Przez jakiś czas stałam w miejscu i podziwiałam bogato zdobiony jasny budynek z ogromnym przynależącym do niego terenem. Po jego prawej stronie dostrzegłam piaszczystą białą plażę, skąd dobiegał uspokajający szum oceanu. Widok, jaki się wokół rozciągał, zapierał dech w piersiach.

Ściskając mocno uchwyt walizki, weszłam do środka hotelu. Dreptałam przez ogromny hol, utrzymany w jasnych barwach. Kierowałam się w stronę recepcji, gdzie młoda blondynka przywitała mnie szerokim, przyjaznym uśmiechem.

– Dzień dobry – przywitałam się grzecznie po angielsku, a następnie położyłam na ladzie marmurowego kontuaru paszport i wydruk z potwierdzeniem rezerwacji. – Mam rezerwację na nazwisko Hill.

Kiedy kobieta sprawdzała wydruk, poczęłam rozglądać się dookoła z zaciekawieniem. Nie mogłam oderwać oczu od tych wspaniałości. Byłam wdzięczna mamie, że wykupiła pobyt w tak pięknym miejscu. Obiecałam sobie, że jeżeli wystarczy mi czasu, zwiedzę całe Cabarete.

– Nie ma pani rezerwacji w naszym hotelu.

Zaskoczona, przeniosłam wzrok na podającą mi paszport kobietę. Przechyliłam w zdumieniu głowę, nie odbierając go od uprzejmej blondynki.

_Jak to nie mam rezerwacji?_

_Zaraz, zaraz… Boże, gdzie ja mam głowę?!_

– Bardzo panią przepraszam… – bąknęłam, posyłając recepcjonistce przepraszający uśmiech. – Proszę sprawdzić jeszcze raz, tym razem na nazwisko Turner. Rezerwacja od szesnastego lipca do trzydziestego. Apartament małżeński – dodałam. – Miałam spędzić tu miesiąc miodowy, miałam mieć na nazwisko Turner, ale do ślubu… – Ugryzłam się w język, uświadomiwszy sobie, że powiedziałam zbyt wiele.

Kobieta przyjrzała mi się nieufnie, po czym bez słowa zaczęła z zapałem stukać długimi palcami w klawiaturę komputera. Śledziłam uważnie jej dłonie, przeklinając w duchu Martina, przez którego wynikło to całe zamieszanie. Przełknęłam nerwowo ślinę i przestępowałam z nogi na nogę. Chcąc pohamować nieco złość, zaczęłam po raz kolejny tego dnia bezgłośnie odliczać do dziesięciu.

– Była taka rezerwacja – odezwała się po dłuższej chwili recepcjonistka, unosząc na mnie wzrok. – Ale anulowaliśmy ją ze względu na zwiększone zapotrzebowanie pokoi na ten okres. Mam odhaczone w systemie, że została pani powiadomiona o odmowie drogą mailową.

Poczułam nagły wzrost ciśnienia, któremu towarzyszył tępy ból w skroniach. Wytrzeszczyłam oczy, nie mogąc uwierzyć w słowa wychodzące z ust pracownicy hotelu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: