Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Taniec zegara - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
30 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Taniec zegara - ebook

„Tak dawno już nie czułam się potrzebna” – mówi sześćdziesięciojednoletnia Willa Drake do swojego męża, zanim podejmie jedną z najważniejszych decyzji w swoim życiu.

Bohaterkę dwudziestej drugiej powieści Anne Tyler poznajemy, gdy jest na życiowym zakręcie. Z synami utrzymuje sporadyczny kontakt, jej drugi mąż domaga się nieustannej uwagi. Pewnego dnia Willa odbiera niespodziewany telefon – była dziewczyna jej syna została postrzelona i ktoś musi się zająć jej dziewięcioletnią córką. Willa postanawia pomóc: nie tylko opiekuje się dziewczynką i jej matką, wchodzi też w relacje z sąsiadami, jednym zdaniem, zadomawia się, co wkrótce stanie się powodem do nieporozumień. Co zrobi Willa, gdy przyjdzie jej podjąć ważną życiową decyzję? Czy więź, która łączy ją z Cheryl, małą dziewczynką, która mogłaby być jej wnuczką, jest warta poświęceń?

 

O autorce

Anne Tyler urodziła się w 1941 roku w Minneapolis w Stanach Zjednoczonych. Napisała ponad dwadzieścia powieści. W 1988 roku otrzymała nagrodę Pulitzera za książkę „Lekcje oddychania”. Dwie jej powieści zostały sfilmowane: „Obok życia” i „Przypadkowy turysta”. Mieszka w Baltimore w stanie Maryland.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66005-24-2
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1967

.

Willa Drake i Sonia Bailey sprzedawały batoniki, chodząc od domu do domu. Zbierały pieniądze dla orkiestry szkolnej swojej podstawówki, Herbert Malone Elementary School. Jeśli sprzedałyby dość batoników, orkiestra pojechałaby na regionalny konkurs do Harrisburga. Willa nigdy nie była w Harrisburgu, ale podobało jej się ostre, chropawe brzmienie tej nazwy. Sonia tam była, ale nic nie pamiętała, bo była wtedy malutka. Obie przysięgły sobie, że jeśli nie pojadą, to umrą.

Willa grała na klarnecie. Sonia na flecie. Miały po jedenaście lat. Mieszkały w odległości dwóch przecznic od siebie w Lark City w stanie Pensylwania. To nie było ani prawdziwe miasto, ani nawet miasteczko; brakowało w nim w dodatku chodników, z wyjątkiem ulicy, na której właśnie się znajdowały. Willi wydawało się, że chodniki są nieprawdopodobnie ważne. Planowała, że kiedy dorośnie, nigdy nie będzie mieszkać w miejscu ich pozbawionym.

Z powodu braku chodników nie pozwalano im chodzić po ulicach po zmierzchu. Wyruszyły więc po południu, Willa taszczyła wielki karton batoników, a Sonia trzymała dużą kopertę z klipsem, do której miały wkładać zarobione pieniądze. Zaczęły od domu Sonii, bo najpierw musiały dokończyć odrabianie pracy domowej. Matka dziewczyny kazała im obiecać, że wrócą, kiedy tylko słońce – w połowie lutego bladomleczne – zapadnie za poszarpaną linię drzew nad wzgórzami Bert Kane Ridge. Mama Sonii miała tendencję do martwienia się na zapas, dużo bardziej niż matka Willi.

Planowały, że zaczną w odległym miejscu, na Harper Road, i wrócą do swojej okolicy. Nikt z orkiestry nie mieszkał przy Harper Road, więc dziewczynki myślały, że jeśli dotrą tam pierwsze, to się obłowią. Był poniedziałek, pierwszy dzień kampanii batonikowej; większość pewnie będzie czekać do weekendu.

Trzy osoby, które sprzedadzą najwięcej, miały wygrać w pełni opłaconą kolację z trzech dań w restauracji w śródmieściu Harrisburga, z panem Buddem, ich nauczycielem muzyki.

Domy na Harper Road zbudowano stosunkowo niedawno. Nazywano je ranczerskimi. Wszystkie były parterowe, nowe, z cegły, zaś ludzie, którzy w nich mieszkali, także byli na ogół nowi – większość z nich pracowała dla zakładów meblarskich, które otwarto w Garrettville kilka lat wcześniej. Willa i Sonia nie znały tam nikogo. Dzięki temu nie musiały się za bardzo wstydzić, odgrywając sprzedawczynie.

Zanim spróbowały w pierwszym domu, zatrzymały się za wielkim, wiecznie zielonym krzakiem, żeby się przygotować. Przed wyjściem z domu Sonii umyły ręce i buzie, a Sonia się uczesała. Włosy miała proste, ciemne, przypominające wstążkę, przez które grzebień prześlizguje się bez oporu. Grzywa żółtych loków na głowie Willi wymagała szczotki, nie grzebienia, ale Sonia nie miała szczotki, więc Willa tylko najlepiej jak mogła przyklepała dłońmi swoje niesforne kosmyki. Obie ubrane były w niemal identyczne wełniane płaszcze z kapturami, obszytymi sztucznym futerkiem, oraz w dżinsy z mankietami podwiniętymi w taki sposób, żeby widać było ich kraciastą podszewkę. Sonia miała na nogach adidasy, ale Willa została w swoich butach do szkoły, brązowych sznurowanych trzewikach, bo nie miała ochoty wpadać do domu i zadawać się z młodszą siostrą, która błagałaby, żeby zabrała ją ze sobą.

– Kiedy otworzą drzwi, pokaż im cały karton – powiedziała Willi Sonia. – Nie tylko jeden batonik. I zapytaj, czy chcieliby kupić batoniki. W liczbie mnogiej.

– To ja mam zapytać? Myślałam, że ty to zrobisz.

– Mnie by było głupio pytać.

– A myślisz, że mnie nie?

– Ale ty lepiej sobie radzisz z dorosłymi.

– A ty co będziesz robić?

– Ja się zajmę pieniędzmi – powiedziała Sonia i zamachała kopertą.

– Dobra, ale ty musisz zapytać w następnym domu.

– Dobrze.

Oczywiście, że „dobrze”, bo w następnym domu byłoby już łatwiej. Willa zacisnęła ramiona na kartonie, a Sonia odwróciła się, by ruszyć pierwsza po ścieżce z płyt chodnikowych.

Przed tym domem stała metalowa rzeźba, bardzo nowoczesna, przypominała wysoki, wygięty łuk. Guzik dzwonka miał wewnętrzne światełko, które błyszczało nawet w dzień. Sonia przycisnęła go. Głośny dwutonowy sygnał zabrzmiał wewnątrz, a po nim zapadła cisza tak głęboka, że zaczęły mieć nadzieję, że nikogo nie ma w domu. Ale potem rozbrzmiały zbliżające się kroki, drzwi otworzyły się i stanęła w nich uśmiechnięta kobieta. Była młodsza od ich matek i bardziej elegancka, z krótkimi, brunatnymi włosami i jaskrawą szminką. Miała na sobie minispódniczkę.

– O, witajcie, dziewczęta – powiedziała, a za jej plecami pojawił się mały chłopiec, który ciągnął za sobą zabawkę na sznurku i pytał: – Kto to, mamo? Kto to, mamo?

Willa spojrzała na Sonię. Sonia popatrzyła na Willę. Coś w wyrazie twarzy Sonii – tak ufnym, pełnym oczekiwania, z wilgotnymi, lekko otwartymi ustami, jakby zamierzała mówić razem z Willą – wydało jej się komiczne. Poczuła chichot jak beknięcie wznoszący się w jej piersi i gulgoczący w gardle. Nagły, zaskakujący pisk, który z siebie wydobyła, także był komiczny – nawet strasznie śmieszny – i zaraz banieczka śmiechu zamieniła się w strugi, całe wodospady chichotu. Stojąca obok Sonia także parsknęła śmiechem i zgięła się wpół, podczas gdy kobieta przyglądała im się i wciąż uśmiechała pytająco. Willa zapytała:

– Chciałaby pani...? Chciałaby pani...? – ale nie mogła dokończyć; zanosiła się ze śmiechu, nie mogąc złapać tchu.

– Czy chciałyście zaoferować mi coś na sprzedaż? – zasugerowała kobieta uprzejmie. Willa domyślała się, że kiedy była w ich wieku, pewnie też zdarzały jej się ataki śmiechu, chociaż z pewnością – och, rany – z pewnością nie aż tak histeryczne, wszechowładniające, niekontrolowane. Ten chichot był jak płyn wypełniający całe ciało Willi, powodował, że łzy ciekły jej z oczu, zmuszał, by złożyć się wpół nad kartonem i zacisnąć nogi, żeby się nie posikać. Była przerażona, a po desperackiej, osłupiałej minie Sonii poznawała, że ona także jest przerażona – ale jednocześnie uczucie było nieprawdopodobnie fantastyczne, swobodne i odprężające. Bolały ją policzki, a mięśnie żołądka wydawały się miękkie jak jedwab. Mogłaby się rozpłynąć w kałużę, tu i teraz, na tym ganku.

Sonia poddała się pierwsza. Zmęczonym gestem machnęła ręką w kierunku kobiety i odwróciła się, by odmaszerować z powrotem po chodnikowych płytach; Willa także się odwróciła i poszła za nią bez dalszych wyjaśnień. Po chwili usłyszały, jak drzwi wejściowe delikatnie zamknęły się za ich plecami.

Już się nie śmiały. Willa czuła się kompletnie wyczerpana, pusta i trochę smutna. Sonia pewnie czuła to samo, bo choć słońce wciąż wisiało ponad Bert Kane Ridge jak cienka biała dziesięciocentówka, powiedziała:

– Powinnyśmy poczekać do weekendu. Z taką ilością pracy domowej nie ma mowy, żebyśmy dały radę.

Willa się nie sprzeciwiała.

Gdy ojciec otworzył jej drzwi, miał bardzo smutny wyraz twarzy. Jego oczy za małymi okularami bez ramek wydawały się mniej błękitne, bez zwykłego błysku. Przesuwał dłonią po swej gładkiej, łysej czaszce w ten powolny, niepewny sposób, który wskazywał, że coś go rozczarowało. Pierwszą myślą Willi było, że dowiedział się o jej napadzie śmiechawki. Wiedziała, że to mało prawdopodobne – poza tym ojciec nie należał do osób, które uznałyby to za coś niestosownego – ale jak inaczej można było wytłumaczyć jego zachowanie?

– Cześć, kochanie – powiedział tonem, w którym pobrzmiewało zniechęcenie.

– Cześć, tato.

Ojciec odwrócił się i wszedł do salonu, zostawiając jej zamknięcie za sobą drzwi wejściowych. Wciąż miał na sobie białą koszulę i szare spodnie, które nosił do pracy, ale buty zmienił na sztruksowe kapcie, więc musiał być w domu już od jakiegoś czasu. (Uczył ZPT w liceum; wracał do domu o wiele wcześniej niż inni ojcowie).

Siostra Willi siedziała na dywanie z gazetą otwartą na stronie z komiksami. Miała sześć lat i praktycznie z dnia na dzień przemieniła się ze ślicznego dziecka w brzydulę z obgryzionymi paznokciami, brakującym zębem z przodu i niepokojąco cienkimi brązowymi warkoczykami.

– Ile sprzedałaś? – zapytała siostrę. – Wszystkie?

Willa zostawiła karton z batonikami u Sonii i wróciła do domu tylko z torbą na książki. Odłożyła ją na kanapę i zrzuciła kurtkę. Oczy utkwiła w ojca, który nie zatrzymał się w salonie, ale kroczył dalej do kuchni. Poszła za nim. W kuchni sięgnął po patelnię stojącą na blasze obok kuchenki.

– Dziś na kolację grzanki z serem! – powiedział z udawaną radością.

– Gdzie mama?

– Wasza matka nie przyłączy się do nas.

Willa czekała, aż ojciec powie coś jeszcze, ale on nagle był bardzo zajęty podkręcaniem palnika pod patelnią, wrzucaniem na nią kawałka masła, znowu regulowaniem gazu, aż masło zaskwierczało. Zaczął pogwizdywać pod nosem jakąś melodyjkę bez początku i końca.

Willa wróciła do salonu. Elaine skończyła czytać komiksy, a teraz składała gazetę – kolejny zły znak: wyjątkowo starała się być grzeczna.

– Czy mama jest na górze? – zapytała Willa szeptem.

Elaine nieznacznie potrząsnęła głową.

– Wyszła?

– Yhy.

– Co się stało?

Elaine wzruszyła ramionami.

– Była zła?

– Yhy.

– Dlaczego?

Znów wzruszenie ramion.

No ale o co zwykle tak naprawdę chodziło? Ich matka była najładniejsza ze wszystkich mam w szkole, najenergiczniejsza, najmądrzejsza, ale wtem coś się działo i nagle wybuchała jak wulkan. Często zaczynało się od ojca. Mogło zacząć się od Willi albo Elaine, ale najczęściej od niego. Można by pomyśleć, że się w końcu nauczy, pomyślała Willa. Ale nauczy czego? Ojciec Willi wydawał się dokładnie taki, jaki był, i kochała go bardziej niż jakąkolwiek inną osobę na świecie. Był zabawny, miły, łagodny, nigdy się nie dąsał, jak ojciec Sonii, ani nie bekał przy stole, jak tata Madeleine. Ale ich matka mówiła do niego: „Och, przejrzałam cię na wylot! Bez przerwy tylko «tak, kochanie», «nie, kochanie», ale tak naprawdę jesteś wilkiem w owczej skórze”.

Wilk w owczej skórze. Willa nie była pewna, co to znaczy. Tak czy inaczej, musiał zrobić coś nie tak. Willa zapadła w kanapę i przyglądała się, jak Elaine odkłada starannie złożoną gazetę na stos magazynów.

– Powiedziała, że ma dość – odezwała się Elaine po dobrej chwili. Mówiła cichusieńko, ledwie poruszając ustami, jakby chciała ukryć fakt, że w ogóle mówi. – Powiedziała, że skoro uważa, że lepiej potrafi, niech sam prowadzi ten dom. Powiedziała mu, że udaje męczennika. Nazwała go świętym Melvinem.

– Świętym Melvinem? – zapytała Willa. Podrapała się w czoło. Wydawało się, że to musi znaczyć coś dobrego. – A co on na to?

– Z początku nic. A potem powiedział, że przykro mu, że ona tak to widzi.

Elaine usadowiła się na kanapie obok Willi, na samym brzeżku.

Salon niedawno został przemeblowany; był nowocześniejszy niż kiedyś. Ich matka wypożyczyła książki o urządzaniu wnętrz ze wszystkich bibliotek w Garrettville, a jedna z jej przyjaciółek z amatorskiego teatru przyniosła próbki materiałów, które rozłożyła tu i tam na kanapie i na tylnych oparciach foteli od kompletu. Komplety mebli były passé, oznajmiła ich matka. Teraz jeden z foteli był pokryty błękitnawym tweedem, a drugi obiciem w niebieskie i zielone pasy. Wykładzina dywanowa została usunięta i zamieniona na beżowawy dywan z frędzlami, tak że za jego brzegami widać było ciemną drewnianą podłogę. Willi brakowało wykładziny. Ich dom był jednym z tych starych, drewnianych domków, które skrzypiały i klekotały, gdy wiał wiatr, a wykładzina sprawiała, że wydawał się solidniejszy i cieplejszy. Tęskniła też za obrazem wiszącym niegdyś nad kominkiem, na którym widać było statek pod pełnymi żaglami na pobladłym morzu. (Teraz wisiało tam coś przypominające rozmazane kółko). Była jednak dumna z całej reszty. Sonia marzyła o tym, by mama Willi zjawiła się u niej w domu i na nowo urządziła ich stary, biedniutki salon.

Ojciec stanął w drzwiach z drewnianą łopatką w ręku.

– Groszek czy fasolka? – zapytał córki.

– A nie moglibyśmy pójść do zajazdu Binga, tato? Proszę?

– Co? – odrzekł, udając, że jest obrażony. – Wzgardziłabyś moimi grzankami serowymi à la maison na rzecz żarcia z fast foodu?

Grzanki z serem były jedyną potrawą, którą potrafił ugotować. Smażył je na dużym ogniu, co sprawiało, że wydzielały ostry, słonawy zapach, który Willa nauczyła się kojarzyć z nieobecnością matki – z wszystkimi jej straszliwymi bólami głowy, próbami w teatrze i tymi razami, gdy wybiegała z domu, trzaskając drzwiami.

– Tammy Denton chodzi z rodziną do Binga w każdy piątkowy wieczór – powiedziała Elaine.

Ojciec wywrócił oczami.

– Czy Tammy Denton wygrała ostatnio na wyścigach konnych?

– Co?

– Czy jakaś jej bogata ciocia umarła i zostawiła jej w spadku fortunę? A może znalazła w ogródku zakopaną skrzynię pełną skarbów?

Zaczął zbliżać się do Elaine, komicznie wywijając palcami wolnej ręki, grożąc, że ją połaskocze, a ona z krzykiem uciekła, śmiejąc się i chowając za Willę. Ta trzymała dystans. Siedziała sztywno i przyciskała łokcie do boków.

– Kiedy mama wróci? – zapytała.

Ojciec wyprostował się.

– Och, niedługo.

– Powiedziała, dokąd idzie?

– Nie, nie powiedziała – ale wiecie co? Myślę, że nasza trójka powinna wypić po coca-coli do kolacji.

– Super! – wykrzyknęła Elaine, wynurzając się zza Willi.

– Czy wzięła samochód? – kontynuowała Willa.

Ojciec przesunął dłonią po łysinie.

– Cóż, tak – odparł.

Czyli niedobrze. To znaczyło, że nie poszła po prostu na drugi koniec ulicy do domu swojej przyjaciółki Mimi Prentice; pojechała bóg-wie-gdzie.

– No cóż, czyli nici z drive-inu – powiedziała Elaine smutno.

– Przestań z tym drive-inem! – krzyknęła Willa, zwracając się ku siostrze.

Elaine rozdziawiła usta. Ojciec powiedział:

– Grzecznie proszę.

Ale nagle z kuchni zaczął unosić się dym, ojciec rzucił „ojej!” i pobiegł z powrotem, tam, skąd po chwili dochodzi klekot garnków i rondli.

Ich samochód był stary, jeden z błotników miał inny kolor od czasu, gdy matka wjechała w balustradę na autostradzie East-West Parkway, a wewnątrz zawsze walały się klamoty ojca – papierowe kubki, pogięte magazyny, papierki od cukierków oraz przeróżne listy poznaczone brązowymi kółkami od kubków z kawą. Matka od lat chciała mieć własny samochód, ale byli za biedni. To ona mówiła, że są za biedni. Ojciec mówił, że sobie radzą.

– Na jedzenie wystarcza, nieprawdaż? – pytał córki.

Tak, no i teraz jeszcze mieli nowy wspaniały salon, pomyślała Willa, czując się pełna wzgardy, goryczy i nieoczekiwanej dorosłości, kiedy te słowa przemknęły jej przez głowę.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: