Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tęczowa Dolina - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 marca 2023
Ebook
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tęczowa Dolina - ebook

Ryszard Ćwirlej Tęczowa Dolina

Trzy pozornie niezwiązane ze sobą sprawy, trzy śledztwa i jedno rozwiązanie.

Na jednym z warszawskich osiedli stróż znajduje zwłoki lokatora zastrzelonego we własnym mieszkaniu. W trakcie dochodzenia okazuje się, że tuż przed morderstwem kilka osób widziało bezdomnego kręcącego się w pobliżu kamienicy.

Mniej więcej w tym samym czasie emerytowany policjant dowiaduje się, że jest jedynym spadkobiercą ciotki. A przecież od lat byli skłóceni... Podejrzewa, że coś ze spadkiem jest nie tak, postanawia to wyjaśnić i wyrusza do nadmorskiej miejscowości Chłopy.

Specjalizujący się w dziennikarstwie śledczym reporter dowiaduje się, że w Ustroniu Morskim uzdrowiciel podaje ludziom lekarstwo, które niemal natychmiast stawia na nogi nawet poważnie chorych. Dziennikarz podejrzewa, że to oszustwo i zamierza przyjrzeć się tej sprawie. Tymczasem znachor znika w tajemniczych okolicznościach...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67502-81-8
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Oko­lice Ustro­nia Mor­skiego
Wto­rek
7 wrze­śnia 2021
Godzina 14.30

Skrze­kliwy głos sroki wbił się ostro w leśną ciszę, roze­rwał ją, by zaraz w niej uto­nąć… Skrzy­dlata zło­dziejka przy­sia­dła na sosno­wej gałęzi, obser­wu­jąc uważ­nie, co dzieje się na dole. A działo się sporo nie­zwy­kłych rze­czy, które mogły zain­te­re­so­wać każ­dego cie­kaw­skiego ptaka.

Kilka osób stało, kilka sie­działo na roz­kła­da­nych krze­seł­kach tury­stycz­nych, a jesz­cze inne krę­ciły się ner­wowo po wydep­ta­nej ścieżce, nie mogąc zna­leźć sobie miej­sca. Ptak lustro­wał wszystko, licząc na jakąś oka­zję. Wie­dział dobrze, że tam, gdzie są ludzie, zawsze znaj­dzie się coś do jedze­nia.

_Sroki nauczyły się żyć tam, gdzie my_ – pomy­ślał gospo­darz, spo­glą­da­jąc w górę. Ptak w tym cza­sie, prze­krzy­wiw­szy głowę, obser­wo­wał star­szego czło­wieka, który jadł kanapkę. Cze­kał, aż coś spad­nie mu na zie­mię. I nie pomy­lił się w swo­ich rachu­bach. Wargi starca roz­chy­liły się, męż­czy­zna kaszl­nął gło­śno i z ust wyle­ciał mu duży kawa­łek chleba. Sroka natych­miast sfru­nęła z gałęzi, chwy­ciła zdo­bycz i odle­ciała na sąsied­nie drzewo. Wró­ble, które rów­nież dostrze­gły oka­zję, przy­le­ciały na miej­sce, gdzie jesz­cze przed sekundą leżał chleb, ale było już za późno.

Wycią­gnął papie­rosa z kie­szeni woj­sko­wej ame­ry­kań­skiej kurtki, wło­żył go do ust i zapa­lił. Kil­ka­dzie­siąt par oczu wpa­try­wało się w niego, ale nie robiło to na nim żad­nego wra­że­nia. Przy­zwy­czaił się już, że spo­glą­dają na niego z podzi­wem, ale i lękiem. I ni­gdy nie odzy­wają się nie­py­tani. Czuli przed nim respekt i to mu się podo­bało. Nie był prze­cież byle kim. Był uzdro­wi­cie­lem, ojcem Ber­nar­dem, któ­rego sza­no­wali wszy­scy w oko­licy, a i ksiądz z miej­sco­wej para­fii darzył zaufa­niem, widząc w nim kogoś w rodzaju swo­jego sprzy­mie­rzeńca.

Począt­kowo, gdy się tu spro­wa­dził i zaczął leczyć ludzi zio­łami, pro­boszcz ostrze­gał przed kon­tak­tami z nim, bo wyczuł pod­skór­nie, że Ber­nard może zagro­zić jego mono­po­li­stycz­nej pozy­cji w kwe­stiach pośred­nic­twa mię­dzy sacrum a pro­fa­num. Ale on wie­dział, jak prze­cią­gnąć kle­chę na swoją stronę. Wpadł na pro­sty pomysł, który wkrótce spa­cy­fi­ko­wał nie­chęć duchow­nego. Ludziom, któ­rzy chcieli mu pła­cić za porady lekar­skie, mówił, że nic się nie należy. A jeśli chcą się odwdzię­czyć, mają iść pro­sto do kościoła w Ustro­niu Mor­skim i wrzu­cić co łaska do skrzynki przy ołta­rzyku z obra­zem Świę­tej Panienki. Szybko roze­szła się wieść, że ojciec Ber­nard to czło­wiek święty, bo nie bie­rze za pomoc, ale każe dawać na Kościół.

Dopa­lił papie­rosa, a nie­do­pa­łek zga­sił sta­ran­nie w puszce po kon­ser­wie tury­stycz­nej, która stała na sto­liku przed wej­ściem do bun­kra. Bo ojciec Ber­nard miesz­kał w ponie­miec­kim bun­krze obrony Wybrzeża i tu też przyj­mo­wał cho­rych, któ­rzy odwie­dzali go codzien­nie.

– Kto następny będzie? – rzu­cił, nie zwra­ca­jąc się do nikogo kon­kret­nego.

– Wygląda na to, że my – ode­zwała się kobieta sto­jąca obok roz­kła­da­nego fotela, na któ­rym sie­dział star­szy od niej przy­naj­mniej o dzie­sięć lat, szczu­pły męż­czy­zna.

– A pomo­dli­li­ście się już? – zapy­tał Ber­nard, tym razem patrząc na kobietę.

– Przez cały czas się modlimy – odparła.

– Ja nie pytam, czy przez cały czas, ale czy dziś, kon­kret­nie, w tej inten­cji, z jaką tu przy­je­cha­li­ście? – pouczył ją dość opry­skli­wym tonem, jak stary, kapry­śny nauczy­ciel ma w zwy­czaju stro­fo­wać głu­piego i do tego jesz­cze krnąbr­nego ucznia.

– My jeste­śmy wie­rzący… – kobieta pró­bo­wała się wytłu­ma­czyć, ale Ber­nard uniósł ostrze­gaw­czo rękę.

– Jeśli myśli­cie, że moje lekar­stwo to jakiś cudowny lek, to wszy­scy się myli­cie. I niczego w takim razie nie rozu­mie­cie. Dla­tego powiem wam, skąd się bie­rze uzdro­wie­nie. Ta moc uzdra­wia­nia jest w was samych. Ale niczym jest wasza wła­sna ener­gia i niczym są cudowne leki bez waszej wiary, która otwo­rzy dla was serce Pana. Dla­tego, zanim zba­dam kogo­kol­wiek, zanim przy­łożę ręce, by obu­dzić w was ener­gię, zanim w końcu dam wam odpo­wiedni lek, musi­cie popro­sić Pana, by zechciał wam pomóc. Bo bez jego woli nic się nie wyda­rzy.

– Ja jestem już gotowy! – powie­dział chudy męż­czy­zna i pod­niósł się z tury­stycz­nego krze­sła, pod­trzy­mu­jąc się opar­cia trzę­są­cymi się rękoma.

– Jerzy, na Boga, uwa­żaj! – żona chciała go przy­trzy­mać, ale on ode­pchnął jej dłoń. Powoli, krok za kro­kiem, ruszył w stronę uzdro­wi­ciela.

– Idę sam! – powie­dział Jerzy.

– Ludzie, to cud! – krzyk­nęła kobieta.

Ber­nard patrzył na męż­czy­znę, sto­jąc w drzwiach. Nie miał zamiaru mu poma­gać. Widział to już nie­raz i dobrze wie­dział, że pacjent powi­nien dojść sam. Słabi, wyczer­pani cho­robą ludzie wsta­wali i szli ku niemu, wyzwa­la­jąc w sobie resztki sił. Wie­rzyli bowiem, że w tym miej­scu wszystko się odmieni.

– Patrz­cie, idzie bez laski! – mówili do sie­bie cze­ka­jący na swoją kolejkę cho­rzy, wska­zu­jąc pal­cami na czło­wieka, który jesz­cze przed chwilą ledwo potra­fił ustać, wspie­ra­jąc się na ramie­niu żony. Teraz poru­szał się sam, nie­po­rad­nie i powoli, ale samo­dziel­nie.

– Panie Boże, dzię­kuję za to wszystko! – podą­ża­jąca za mężem krok w krok kobieta ocie­rała wierz­chem dłoni łzy spły­wa­jące po policz­kach.

– Ojciec Ber­nard go ule­czył! – zawo­łała jakaś sta­ruszka.

– Święty czło­wiek! – krzy­czała inna.

– Chwała Panu naszemu! – cie­szył się gruby męż­czy­zna na wózku inwa­lidz­kim, w bejs­bo­lówce na gło­wie.

– Podzię­kujmy ojcu dyrek­to­rowi! – wyrwało się chu­dej kobie­cie, ubra­nej w szarą suk­nię z bia­łym koł­nie­rzem, ale jakoś nikt nie pod­chwy­cił jej entu­zja­zmu dla radio­wego dzieła w miej­scu, w któ­rym nie ma zasięgu radio, tele­wi­zor ani nawet tele­fon, bo fale eteru zago­spo­da­ro­wują dzięk­czynne modli­twy.

– Chodź ze mną, synu – powie­dział ojciec Ber­nard, gdy sta­ru­szek pod­szedł do niego i się zatrzy­mał, bo nie wie­dział, co ma dalej robić. Pustel­nik objął go ramie­niem i popro­wa­dził do wnę­trza swego domo­stwa, w któ­rym zapach ziół i grzy­bów mie­szał się z odo­rem nie­my­tych ludz­kich ciał, prze­po­co­nych skar­pet i tyto­nio­wego dymu. Jed­nak dla tych wszyst­kich, któ­rzy prze­stę­po­wali próg samotni, był to naj­pięk­niej­szy zapach nadziei.

Wyszli pięć minut póź­niej. Męż­czy­zna wyglą­dał, jakby był młod­szy o dzie­sięć lat. Dosłow­nie try­skał ener­gią. W ręce miał bute­leczkę z jakimś spe­cy­fi­kiem. Żona chciała mu podać rękę, ale gniew­nie odrzu­cił pomoc.

Ber­nard zatrzy­mał się w drzwiach. Do jego uszu dobiegł bowiem wyraźny dźwięk sil­nika samo­cho­do­wego. Ale prze­cież samo­chody tu nie dojeż­dżały. Nie było drogi, a jedy­nie wąska ścieżka wio­dąca u pod­nóża wydm. Skąd więc ten sil­nik?

Nie musiał zbyt długo cze­kać na wyja­śnie­nie tej samo­cho­do­wej zagadki. Na nie­wielką polankę wje­chała tere­nowa toyota. Pomy­ślał, że to straż leśna, ale co by od niego mogli chcieć leśnicy? Prze­cież nic złego tu nie robił, a poza tym teren daw­nego pasa umoc­nień nale­żał do woj­ska, które już się stąd wynio­sło i nikt nie patro­lo­wał opusz­czo­nych bun­krów.

Czworo drzwi otwo­rzyło się nie­mal jed­no­cze­śnie. Z auta wyszło czte­rech męż­czyzn. Trzej byli mło­dzi i wyspor­to­wani, ubrani w zgo­dzie z modą panu­jącą jak kraj długi i sze­roki w obci­słe koszulki, pod­kre­śla­jące jakość i obfi­tość mię­śni na karku i bicep­sach, luźne spor­towe spodnie i buty typu adi­das. Ten czwarty zupeł­nie do nich nie paso­wał stro­jem. Miał na sobie sta­lo­wo­szary gar­ni­tur, koszulę w deli­katne prążki i fio­le­towy kra­wat. Był mło­dym, naj­wy­żej trzy­dzie­sto­let­nim typem biz­nes­mena albo kie­row­nika w jakiejś kor­po­ra­cji. Na pierw­szy rzut oka było widać, że to on tu dowo­dzi. Zoba­czyw­szy pustel­nika, męż­czyzna się uśmiech­nął.

– Ty jesteś Ber­nard, nie? – zapy­tał grzecz­nie, pod­czas gdy trzej pozo­stali roz­sta­wili się w taki spo­sób, by móc kon­tro­lo­wać każdy ruch zebra­nych tu ludzi. _Fachowcy_ – pomy­ślał Ber­nard z uzna­niem. Wie­dział, że w ten spo­sób zabez­pie­czają teren, ale przede wszyst­kim swo­jego bossa.

– Jestem – pustel­nik ski­nął głową.

– Trudno cię odna­leźć w tym lesie…

– Czego chce­cie?

– Chcemy ci tylko prze­ka­zać, że _pacta sunt servanda_.

– Co? – wyszep­tał Ber­nard, a jego twarz nagle pobla­dła.

– Wytłu­macz­cie mu – rzu­cił do ochro­nia­rzy ten w gar­ni­tu­rze. Nie trzeba im było dwa razy mówić. Bły­ska­wicz­nie rzu­cili się na uzdro­wi­ciela. Dwaj wykrę­cili mu ręce, a trzeci, wycią­gnąw­szy z kie­szeni pałkę tele­sko­pową, spraw­nie ją roz­ło­żył, a potem ude­rzył nią Ber­narda w głowę. Ten, ogłu­szony, natych­miast padł na kolana i wtedy do bicia przy­stą­pili pozo­stali. Kopali tak długo, aż usły­szeli kolejny roz­kaz:

– Wystar­czy! – odstą­pili więc od leżą­cego na ziemi uzdro­wi­ciela i spoj­rzeli wycze­ku­jąco na szefa. – No co tak sto­icie? – wark­nął. – Jedziemy! Po chwili nie było już po nich śladu. I wtedy dopiero z osłu­pie­nia otrzą­snęli się ci wszy­scy, któ­rzy cze­kali na wizytę. Zaczęli krzy­czeć, szlo­chać i rwać włosy z głowy, uświa­do­miw­szy sobie, że przyj­mo­wa­nie pacjen­tów na dzi­siaj zakoń­czyło się defi­ni­tyw­nie, a ich lekarz sam potrze­buje leka­rza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: