Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Terry Pratchett. Życie z przypisami. Oficjalna biografia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,99

Terry Pratchett. Życie z przypisami. Oficjalna biografia - ebook

Sir Terry Pratchett, nagradzany bestsellerowy autor, twórca fenomenalnie popularnego cyklu Świat Dysku. Sławny i podziwiany na całym świecie za swoje znakomite książki, inteligentny ironiczny humor, za działalność humanitarną. Ale to tylko część obrazu.

W chwili śmierci w 2015 roku pracował nad swoją najciekawszą historią – własną. Nad opowieścią o chłopcu, któremu w wieku sześciu lat dyrektor szkoły powiedział, że niczego nie osiągnie, i który przez całe swoje późniejsze życie udowadniał, że tamten nie miał racji. Terry miał bowiem pełno zadziwiających osiągnięć: przerwał naukę by zostać dziennikarzem, co nie zmienia faktu, że otrzymał niezliczona liczbę doktoratów honorowych, nim skończył 20 lat miał pomysł na swoją debiutancką powieść, która ukazała się w 1971 roku pod tytułem „Dywan”, został jednym z najlepiej sprzedających się i lubianych pisarzy w Wielkiej Brytanii, zdobył prestiżowy Medal Carnegie i otrzymał tytuł szlachecki.

Niestety Terry’emu zabrakło czasu by ukończyć wspomnienia, które tak bardzo chciał napisać. Teraz przerwane wątki podjął Rob Wilkins, dawny asystent, przyjaciel, a dziś opiekun literackiego dziedzictwa Pratchetta. Wykorzystując wspomnienia własne, ale też rodziny, przyjaciół i kolegów pisarza, Wilkins kreśli pełną panoramę życia Terry’ego – od dzieciństwa po jego oszałamiającą karierę pisarską, w tym to, jak przyjął i jak sobie radził z „przeszkadzajstwem” choroby Alzheimera.

Głęboko poruszająca i osobista opowieść o nadzwyczajnym życiu sir Terry’ego Pratchetta, spisana z niezrównanym wyczuciem i pełna zabawnych anegdot i zarazem jedyna oficjalna biografia jednego z najznakomitszych autorów.

***

„Niekiedy zabawna, czasem boleśnie intymna. Wspaniale jest uzyskać takie zbliżenie życia zawodowego pisarza”. – Frank Cottrell-Boyce, „Observer”

„Ta biografia tka magię z powszedniości w taki właśnie sposób, w jaki robił to sam Pratchett”. – „The Telegraph”

„Tak bezpośrednia, zabawna i niesentymentalna, jak wszystko, co jej bohater sam mógłby stworzyć”. – „Mail on Sunday”

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67710-34-3
Rozmiar pliku: 9,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Pięć miesięcy przed śmiercią Terry Pratchett napisał pięć listów, zapieczętował je w kopertach i zamknął w sejfie w swojej pracowni, by zostały otwarte, kiedy już go nie będzie. To ten, który zaadresował do mnie.

Wiltshire
4 października 2014 roku

Drogi Robie,

no więc odszedłem. Bywały takie dni, kiedy czułem się, jakby już mnie nie było, więc teraz marzę tylko o chłodnym, cichym pomieszczeniu i spokoju, by uporządkować swoje przyćmione myśli. Myślę, że byłem dobry, choć mógłbym być lepszy, ale Terry Pratchett jest martwy i więcej słów nie będzie.

Proszę, opiekuj się Lyn. Zleć wykonanie tej pięknej biżuterii, którą zaprojektowałem, i wręcz ją z wyrazami mojej miłości. Wybierz prezent na każde Święta i urodziny. Posyłaj kwiaty. Urządzaj duże przyjęcie co roku, albo częściej, jeśli to konieczne lub jeśli wymagają tego okoliczności, i wypijcie brandy za pamięć o mnie i o szczęśliwych dniach.

Zadbaj o firmę, to ona też o ciebie zadba. Za wszystko, co robiłeś, za wszystkie drobiazgi i rzeczy o wiele większe, i za zakopywanie ciał… dziękuję ci.

Naucz się latać. Załatw to teraz.

I uważaj na siebie.

Walcz!

Terry

Żeby to było jasne od początku: przez lata mojej pracy z Terrym Pratchettem nie mieliśmy żadnych rzeczywistych ciał do zakopywania. Zdarzało się, że ludzie naprawdę go drażnili i faktycznie (jak rozmaite osoby często o nim mawiały) głupców nie znosił cierpliwie. Nigdy jednak nie bywał aż tak rozdrażniony. Zatem – dla fanów ekshumacji i niewyjaśnionych historii kryminalnych – to nie jest taka książka.

Jednakże, i co do tego nie ma wątpliwości, w życiu Terry’ego wiele działo się spraw, co do których znajdowałem się w wyjątkowym położeniu, by być ich świadkiem i się w nie angażować. We „wszystkie drobiazgi i rzeczy o wiele większe”, żeby zacytować Jego list. I chciałbym, by to była właśnie taka książka.

I żeby wyjaśnić również inną kwestię: na kolejnych stronicach postaram się opisać całą historię życia Terry’ego, nie tylko tę jej część, kiedy byłem przy nim. Z pewnością nie będzie to próba opowiedzenia historii mojego życia. Na samym początku muszę chyba jednak poświęcić nieco miejsca, by wyjaśnić, kim jestem, jak w ogóle znalazłem się obok Terry’ego, i jak doszło do tego, że piszę jego biografię.

Zatem, by nakreślić tło: nazywam się Rob Wilkins i początkowo miałem być taką „gosposią ze wsi”. Przynajmniej w takim sensie, że Terry poszukiwał osoby specyficznego typu, takie miał założenia, o kimś takim myślał, kiedy doszedł do wniosku, że potrzebuje osobistego asystenta czy też sekretarza.

Ta „gosposia” miała być kimś, kto zjawi się w odpowiedzi na ogłoszenie przyklejone na szybie wiejskiego sklepiku: ktoś, zapewne emerytka, kto przyjdzie na kilka dni w tygodniu pomóc w administracji, wypełni to i owo, może zajmie się formularzami vatowskimi. Może też, przy odrobinie szczęścia, dopilnuje, by w lodówce w pracowni był zapas mleka do herbaty, tak żeby Terry – który często zapominał o drobiazgach – nie musiał wstawać od biurka i schodzić po nie do domowej kuchni.

Miała to być osoba, która (to bardzo ważne) nie jest namiętnym czytelnikiem książek Terry’ego Pratchetta, gdyż mogłaby wtedy mieć pytania – albo co gorsza sugestie. Albo, co jeszcze gorsze, opinie. Ponieważ – i nie powinno to zabrzmieć niewdzięcznie – zapewne byłoby to rozpraszające, co z kolei przekreślałoby sens całego przedsięwzięcia.

To, że Terry w ogóle pomyślał o asystencie… no cóż, możemy chyba przyjąć, że w znacznej mierze było to winą Jilly Cooper. Tych dwoje znakomitych brytyjskich autorów zderzyło się ze sobą przy kanapkach na jakimś bankiecie wydawniczym w Londynie, jak czasem się zdarza znakomitym autorom. I podczas rozmowy Terry zastrzygł uszami, gdy Jilly mimochodem wspominała o „mojej asystentce” – kobiecie imieniem, jak się zdaje, Amanda, którą Jilly opisywała jako „niebiańską”, „cudownie łagodną” i którą bez wahania uznawała za „najlepszą w tym fachu”.

Otóż Terry, na ogół całkiem obojętny na pułapki tego świata, miał w sobie – jak większość pisarzy – cienką, ale stalową żyłkę współzawodnictwa, która biegła przez jego umysł niczym struna fortepianu i niekiedy dało się ją lekko szarpnąć. Jak się zdaje, była to jedna z takich sytuacji. Jeśli autorka takich bestsellerów jak _Jeźdźcy_ (_Riders_), _Rivals_ (Rywale) czy _Score!_ (Traf!) była oficjalnie autorką potrzebującą osobistej asysty, to czyż nie wynika z tego, że Terry – który w owym czasie sprzedał około 50 milionów książek w dwudziestu dziewięciu językach – takiej asysty potrzebował?

Było to w roku 2000. Terry miał pięćdziesiąt dwa lata. Mieszkał pod Salisbury w posiadłości, którą nazywał „Domesday Manorette”. Przez ostatnią dekadę był najlepiej sprzedającym się brytyjskim autorem, który to tytuł dopiero niedawno, z pewnymi oporami, odstąpił innej pisarce, niejakiej J.K. Rowling. Cykl o Świecie Dysku liczył wtedy dwadzieścia pięć tomów, na drodze do ostatecznych czterdziestu jeden, a Terry napisał też szereg tytułów poza nim, w tym serię niezwykle popularnych książek dla młodszych czytelników. Płodny twórca, który najwyraźniej nigdy nie doświadczył nawet dwóch minut braku inwencji (i w rezultacie dość lekceważąco traktował samo to pojęcie oraz tych, którzy się na nie skarżyli), wydawał średnio dwie książki rocznie i niekiedy miał jeszcze czas, by wcisnąć trzecią. Jego książki były fenomenalnie popularne i wręcz legendarnie wszechobecne: mówiło się często, że żaden pociąg w Wielkiej Brytanii nie ma prawa wyruszyć w drogę, dopóki nie potwierdzi się, że przynajmniej jeden z jego pasażerów czyta Terry’ego Pratchetta.

Sukces na tak oszałamiającym poziomie pociągał za sobą obowiązki, większe nawet niż nacisk na pisanie kolejnych powieści. Przede wszystkim chodziło tu o kwestie związane z – jak dość ironicznie określał to Terry – „byciem znautorem” (znanym autorem). Bycie znautorem, jak tłumaczył, to sprawa w wielu istotnych kwestiach odmienna od bycia pisarzem. Rzeczywiście, owo znautorstwo zasadniczo łączyło się z obowiązkami uniemożliwiającymi pisarzowi pisanie: w przypadku Terry’ego były to coroczne długie i mające fenomenalną frekwencję trasy promocyjne, kiedy podpisywał książki – dwie w Wielkiej Brytanii i dodatkowe w innych krajach. Zakładał wtedy swoją czarną fedorę, czarną skórzaną kurtkę Levi’s i czarne dżinsy Hugo Boss („ruszał z albumem w trasę”, jak to nazywał). Nie można też zapominać o równie popularnych wystąpieniach, w takim samym stroju, na spotkaniach, konwentach i festiwalach. Na to wszystko musiał poświęcać coraz więcej czasu i energii.

Brzemię bycia znautorem prześladowało Terry’ego także w domu, przy biurku. Miało formę listów – dostawał ich całe worki. Czytelnicy książek Terry’ego byli wyjątkowi nie tylko ze względu na ich liczbę, ale też siłę i głębię przywiązania do jego książek; wielu z nich czuło potrzebę, by do niego napisać. Do tego zdarzały się często bardziej oficjalne prośby, często o radę albo pieniądze, czy też, w przypadku bardziej zuchwałych korespondentów, o radę i pieniądze naraz. W pewnym momencie samo czytanie i odpowiadanie na te listy w sposób, w jaki Terry czuł się moralnie zobowiązany odpowiadać, wypełniłoby cały dzień pracy, nie pozostawiając już ani chwili na coś, co być może chciałby robić poza tym, na przykład na pisanie książki. Czy też, w przypadku Terry’ego, na pisanie kilku książek równocześnie. Lubił mieć na warsztacie dwie, niekiedy nawet trzy, z nabierającymi kształtu gdzieś w cieniu zarysami czwartej.

Do tego dochodził nieustannie dzwoniący telefon – ludzie dzwonili w sprawach tych książek, tych festiwali, prosząc o wywiad albo komentarz, czy też o kilka słów do czegoś, co nazywał „Ulubioną łyżeczką” w dodatkach do gazet. A Terry, który zaczynał karierę jako dziennikarz – najpierw w gazetach, potem po drugiej stronie barykady, jako rzecznik prasowy – był fizycznie niezdolny do braku reakcji na dzwoniący telefon. Przegapisz telefon, przegapisz temat. (Jak się jeszcze przekonamy, gazetowa edukacja Terry’ego w dużej mierze uformowała jego podejście do pracy).

I w końcu dochodziły jeszcze najrozmaitsze gadżety. W tym czasie była to już istotna działalność, jednak Terry upierał się, że sam musi udzielić zgody na każdy licencjonowany produkt ze Świata Dysku. Od figurek po świece, od ściereczek po tabliczki na drzwi, od pocztówek po wisiorki. W jego opinii wszystko to było rozszerzeniem świata, jaki stworzył w książkach, i nie chciał, by ktokolwiek coś niewłaściwie rozumiał czy pozwolił sobie na niedozwoloną swobodę, co prowadziłoby do zafałszowania obrazu tego świata, a zatem rozczarowania czy – co gorsza – oszukiwania i wręcz okradania czytelników. Była to postawa szlachetna, zwłaszcza jeśli wiedziało się, jakie kwoty – „sumy tak wielkie, że aż oczy łzawią”, jak to określał – rozmaite firmy podsuwały mu pod nos, by wyrwać mu z rąk dyskową franczyzę. Jednak te honorowe zasady wymagały ciężkiej pracy administracyjnej. Jak powiedział w 1996 roku w wywiadzie dla Science Fiction Book Club: „Jeśli z czapki Myszki Miki odpadną ci uszy, ten miły pan Disney nie przejmie się tym specjalnie. Jeśli ktoś kupi koszulkę ze Świata Dysku i kolory się spiorą, to ja jestem tym człowiekiem, do którego trafi e-mail ze skargą”.

I tak, dodając jedno do drugiego, Terry znalazł się w niebezpiecznym punkcie, kiedy to biznes bycia Terrym Pratchettem groził, że uniemożliwi mu to, co go Terrym Pratchettem uczyniło. Równocześnie to, co zaczęło się dosłownie jako chałupnictwo – gdy Terry w zamienionym na pracownię pokoiku w małym domu jego i Lyn w Somerset co wieczór po pracy pilnie wklepywał czterysta słów na amstradzie CPC 464 – rozrosło się w coś, o czym twórca nie śmiał nawet marzyć, to znaczy w wielomilionowe międzynarodowe przedsięwzięcie. Jednakże było to wielomilionowe międzynarodowe przedsięwzięcie, w którym nadal dominował nieco chaotyczny duch chałupnictwa.

Na przykład w tamtym okresie Terry zapisywał swoje teksty na dyskietkach, a po dniu pracy, zanim przeszedł z pracowni do domu na kolację, wyjmował te dyskietki z komputera i dla bezpieczeństwa wsuwał do kieszeni koszuli. Ale, jak często z takimi rzeczami bywa, ta koszula mogła potem trafić do kosza z praniem. Po czym z tego kosza całkiem logicznie przedostawała się do pralki. A w rezultacie nie jest to przypadek całkiem nieznany, że warta milion funtów powstająca powieść przechodziła przez ryzykowne pranie w sześćdziesięciu stopniach z pełnym cyklem wirowania.

Zdarzyło się też, że czek na honorarium w kwocie nieco poniżej ćwierć miliona funtów przyszedł pocztą, został gdzieś odłożony i w niewyjaśniony sposób zniknął, zanim trafił do banku. Jednak tę historię w całości poznamy trochę później.

Na razie powiedzmy tyle, że dla Terry’ego stało się oczywiste, czego potrzebuje. Potrzebował gosposi ze wsi.

Zamiast niej dostał mnie. Nie byłem ze wsi (mieszkałem wtedy w Cheltenham, jakieś siedemdziesiąt mil od Salisbury) i nie identyfikowałem się jako kobieta. Nigdy też nie wypełniałem formularza vatowskiego – taka konieczność nie pojawiła się w żadnej z moich dotychczasowych ról życiowych. Nie byłem emerytem – miałem dwadzieścia dziewięć lat. Co więcej, wśród innych istotnie dyskwalifikujących cech należy wymienić tę – potencjalnie najważniejszą ze wszystkich – że zdecydowanie byłem czytelnikiem Terry’ego Pratchetta. I to bardzo zapalonym – takim, którego obecność w kolejkach na wszystkich autografowych sesjach książek Pratchetta od roku 1993 (w księgarni WH Smith w Oxfordzie, _Johnny i zmarli_) była tak ostentacyjnie konsekwentna, że mam na półce egzemplarz powieści _Bogowie, honor, Ankh-Morpork_ (_Jingo_) z 1997 roku podpisaną: „jednemu z gangu smutasów”.

Całkiem przypadkiem pracowałem również w czymś, co można określić jako „wewnętrzne obrzeża Pratchettowskich operacji”. Spotkałem Colina Smythe’a, który był agentem Terry’ego i człowiekiem, któremu w 1968 roku Terry jako pierwszemu wręczył swój maszynopis, prosząc o opinię. (Opinia Colina brzmiała, by tekst wydać, której to decyzji nigdy nie miał powodu żałować). Ponieważ miałem wykształcenie techniczne, w 1998 roku Colin zaproponował mi stanowisko dyrektora technicznego w Colin Smythe Publishing; moim podstawowym zadaniem była digitalizacja jak dotąd konsekwentnie analogowej działalności wydawnictwa, którym Colin kierował ze swojego domu w Gerrards Cross.

W tej roli zdarzało mi się niekiedy odbierać telefony od najbardziej znanego klienta Colina. A kiedy Terry kupił swoją pierwszą nagrywarkę CD i usiłował skłonić ją do działania, główny szef operacji – a naprawdę jedyny pracownik techniczny – został wysłany do Salisbury jako wsparcie.

Zaparkowałem, zszedłem po zboczu do domu i znalazłem przypiętą do drzwi kuchennych kartkę: „Rob: w Kaplicy”. Podążyłem zgodnie ze wskazówkami pomocnej, ręcznie wyrysowanej mapki i po raz pierwszy zostałem dopuszczony do wewnętrznego sanctum, do epicentrum Świata Dysku w świecie Kuli: specjalnie zaadaptowanej pracowni z dużym podzielonym kamiennymi szprosami oknem, ogromnym opalanym drewnem kominkiem, długą ścianą z rzędami półek pełnych książek, z unoszącym się wszędzie zapachem wosku. Tam, przy wielkim obitym skórą biurku, ledwie widoczny zza gór książek, magazynów, kartek papieru i ogólnie no… rzeczy, siedział autor.

Byłem o dwadzieścia lat młodszy od Terry’ego i z powodu uwielbienia dla powieści ze Świata Dysku żywiłem dla niego podziw graniczący z zachwytem, co – jak sobie uświadomiłem – całkiem mu odpowiadało. Okazało się również, że mieliśmy ze sobą trochę wspólnego. Obaj w latach młodzieńczych poznaliśmy radość jazdy skuterem. Obaj mieliśmy szczęście posiadać ojców, którzy chętnie poświęcali wieczory i weekendy, by uczyć nas, jak te skutery naprawiać. Obaj amatorsko interesowaliśmy się elektroniką – czytaliśmy te same magazyny, kupowaliśmy te same części w tych samych firmach wysyłkowych, rozpoczynaliśmy w domu podobne projekty.

„Och”, powiedział Terry. „A zatem nie jest ci obcy ten wyjątkowy ból, kiedy kropla gorącego lutu spada na nylonową skarpetkę?”.

Nie był mi obcy.

Co więcej, obaj byliśmy ludźmi, którym po odebraniu przesyłki z nowym elektronicznym sprzętem instynkt nakazywał odłożyć nieotwartą instrukcję, zdjąć boczny panel, zajrzeć do wnętrza i sprawdzić, jakie można wprowadzić modyfikacje, których producent zapewne wolałby nie wprowadzać. W pewnym okresie w latach osiemdziesiątych obaj nauczyliśmy mówić nasze wczesne komputery Sinclair ZX81 – aczkolwiek Terry nauczył swój mówić mu „dzień dobry” i informować o najwyższej i najniższej nocnej temperaturze w jego szklarni, podczas gdy ja swój wypowiadać brzydkie słowa dla rozbawienia kolegów. Na Terrym z pewnością zrobiło wrażenie to, że wiedziałem, czym jest układ scalony General Instrument SPO256. Zaimponowałem mu także tym, że łatwo i szybko rozwiązałem problemy z nagrywarką CD. Cieszyłem się wtedy przydomkiem, który dla mnie wymyślił – Kapitan Kondensator – pierwszym z wielu, jakimi mnie określał.

Potem jeszcze wiele razy wyruszałem do Wiltshire z podobnymi misjami technicznego wsparcia. W grudniu 2000 roku, kiedy Terry dowiedział się, że kończę pracę w Colin Smythe Publishing, zadzwonił do mnie i zapytał, czy miałbym ochotę popracować jako jego osobisty asystent.

Uznałem, że przez jakiś czas może być zabawnie, także z powodu uczuć, jakie żywiłem dla jego książek. Trzeba przy tym dodać, że nie tak sobie wyobrażałem długoterminowe zatrudnienie. Pomyślałem, że popracuję u niego przez rok, a potem będę o tym opowiadał wnukom. „Znacie Terry’ego Pratchetta? No więc kiedyś…”

Półtorej dekady później, w 2015 roku, kiedy zmarł, nadal dla niego pracowałem. I wciąż to robię.

Praca okazała się bardziej wciągająca, niż sobie wyobrażałem. Nie oczekiwałem na przykład, że w jakikolwiek sposób stanę się świadkiem procesu twórczego Terry’ego, nawet jako jego asystent. Sądziłem, że to realne pisanie książek odbywa się w ciszy i samotności, za zamkniętymi drzwiami, podczas gdy ja siedzę sobie gdzie indziej i pracuję nad innymi rzeczami: pocztą, VAT-em, mlekiem itd. Rzeczywiście, tym też się zajmowałem. Ale Terry widział moją rolę szerzej – fakt, który stał się oczywisty pewnego dnia, kiedy pod koniec porannego pisania wstał sprzed ekranu i włożył kurtkę. „Muszę się przejść”, oświadczył. „Uporządkuj to dla mnie, dobrze?”

Pierwszy szkic Terry’ego Pratchetta – co odkryłem, kiedy zdenerwowany usiadłem na jego miejscu – okazał się dokumentem wysoce ekscentrycznym, prezentującym przypadkowe zmiany rozmiaru czcionki, a nawet przypadkowe zmiany koloru tejże. Wyobraźcie sobie jednak dreszcz emocji u kogoś, kto do tej pory między datami kolejnych wydań tylko bębnił palcami w stół, czekając na nowe słowa Terry’ego Pratchetta. Pochłaniałem jego teksty, a teraz mogłem być w tym samym pokoju, wręcz przy tej samej klawiaturze, gdzie słowa nabierały kształtu… I miałem nie tylko porządkować użyte w nich czcionki, ale z czasem czytać te słowa autorowi, by mógł je ponownie ocenić, rozmawiać z nim o nich, w końcu zapisywać je, kiedy dyktował, a one płynęły strumieniem z jego umysłu (technika, którą Terry zaczął stosować, zanim jeszcze w ostatnich latach stracił zdolność używania klawiatury)… To naprawdę był wyjątkowy przywilej.

Co do Terry’ego, mam wrażenie, że szybko się przyzwyczaił do myśli o sobie jako kimś, kto ma „pracownika”, choć pewnie nigdy by się do tego nie przyznał. Któregoś dnia rozmawiał przez telefon z jakąś gazetą – tym razem nie chodziło o rubrykę „Ulubionej łyżeczki”, ale o coś zbliżonego: o wywiad. W pewnej chwili opuścił słuchawkę do piersi i zawołał: „Rob, czym sobie sprawiłem największą przyjemność?”.

Miałem mniej więcej sekundę do namysłu, nim Terry rzucił: „Mniejsza z tym. To ty”.

W pierwszych, niepewnych tygodniach mojej pracy Jilly Cooper i jej asystentka, „najlepsza w tym fachu”, często wisiały mi nad głową. Kilka razy padła groźba (retoryczna z pewnością – chociaż czy na pewno?) wysłania mnie do Gloucestershire na tydzień szkolenia u Jilly i Amandy. Byłem także wielokrotnie zwalniany, choć szybko zrozumiałem, że Terry jako pisarz interesuje się eksperymentalnym wypowiadaniem kwestii, by sprawdzić, jak brzmią, a jeśli człowiek również przyjmie takie eksperymentalne podejście i zwyczajnie zjawi się następnego dnia, okaże się, że jednak wcale nie został zwolniony.

W swojej przedmowie do _Kiksów klawiatury_ (_A Slip of the Keyboard_) Neil Gaiman na zawsze zmienił wizję studiów nad Pratchettem, podejmując dyskusję z publicznym wizerunkiem Terry’ego jako „przemiłego żartownisia” – nieporozumienie wynikające zapewne z jego dobrodusznego wyglądu (w dobre dni miał pięć stóp i osiem cali – sto siedemdziesiąt trzy centymetry – wzrostu). Ta powtarzana bez złej woli sentymentalizacja Terry’ego, jak podkreślił Neil, pomijała między innymi trawiący go gniew. „Ten gniew jest zawsze obecny”, pisał, „jest napędzającą go energią”.

Cóż, poznałem ten gniew we wszystkich jego pięćdziesięciu siedmiu odmianach, jak to zobaczymy. Ale przekonałem się również (podobnie jak Neil), jak wielkodusznym, jak spektakularnie dowcipnym, jak wspaniałym był towarzyszem. Podczas przeciętnego roboczego tygodnia w Kaplicy powstawała masa tekstu, a jednak w jakiś sposób, kiedy pomysły wręcz buzowały Terry’emu w głowie, zawsze znalazło się dość czasu na działania, które można jedynie zarejestrować pod literą M, jak „marnowanie czasu”. Zdarzały się na przykład dnie poświęcane na projektowanie wciąż bardziej skomplikowanych i zbędnych sposobów automatyzacji prac biurowych. Albo godziny mijające przy karmieniu żółwi czy spędzane w miejscowym centrum ogrodniczym. Niekiedy zabieraliśmy lunch nad rzekę, do pasterskiej chaty, którą Terry wyremontował, i tam pracowaliśmy przez resztę popołudnia. Zdarzały się wieczory, kiedy siadywaliśmy pod miedzianym dachem obserwatorium, które Terry zbudował niedaleko domu, i popijając piwo, patrzyliśmy w gwiazdy, po czym bardzo często wracaliśmy przez trawnik do Kaplicy, by tam zapisać ostatnie wieczorne słowa.

Pierwsze tygodnie mieliśmy za sobą i groźby wysłania mnie na szkolenie do Jilly Cooper zdarzały się coraz rzadziej. Pamiętam nawet, kiedy ten temat pojawił się po raz ostatni. Po którymś z moich grzechów zaniechania, którego szczegółów już nie pamiętam, znowu nastąpiła rozmowa o okresie uwięzienia na czas wedle uznania Jilly. Po kilku dniach, kiedy pracowałem ciężko, by odkupić swoje winy, szukając zapewnienia, że wszystko już między nami w porządku, zacząłem się głośno zastanawiać, czy powinienem się pakować na wyjazd do Gloucestershire.

Terry nie odrywał wzroku od ekranu. „Teraz już nie musisz tam jechać”, rzucił od niechcenia. „Jej asystentka jest druga najlepsza w tym fachu”.

Kiedy już zyskałem zaufanie Terry’ego, zdawało się, że praca dla niego zajmuje coraz więcej czasu. Telefon mógł się odezwać wieczorem albo w weekend: „Miałbyś może ochotę przyjść? Miałbym dla ciebie drobną robótkę…”. Towarzyszyłem mu w drodze i w efekcie byłem przy nim wszędzie, dokąd zaprowadziły go obowiązki. Nasza relacja pogłębiała się i rozszerzała, aż w końcu wyraźnie nie była już tylko pracą, ale też przyjaźnią.

Kiedy w roku 2007 u Terry’ego zdiagnozowano PCA (_posterior cortical atrophy_, zanik korowy tylny) w okrutnie wczesnym wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat, zadania asystenta z konieczności znów się rozszerzyły. Gdy choroba dzień po dniu bezlitośnie odbierała mu możliwości, zaczął wymagać pomocy w sprawach, jakich żaden z nas nie potrafiłby przewidzieć. Zacząłem mu towarzyszyć podczas publicznych występów, czytałem mu, kiedy sam już nie potrafił, pomagałem podczas rozmów na scenie jako „stróż anegdot”. Z konieczności staliśmy się scenicznym duetem. Starsky i Hutch? Laurel i Hardy? Sami osądźcie. Ale jeśli kluczowe w mojej roli zawsze było oczyszczenie przestrzeni wokół Terry’ego, by mógł bez przeszkód robić to, co czyniło go Terrym Pratchettem, teraz, kiedy zegar odmierzał już czas, stało się to jeszcze ważniejsze.

W tych latach zdarzały się – co nieuniknione – chwile trudne i ponure i czasem ciężko było do nich wracać, by napisać tę książkę. Dużą część tego okresu, jak teraz sobie uświadamiam, przeżyłem, negując powagę tego, co się działo, gdyż uważałem to za najłatwiejszą (i najbardziej angielską) metodę radzenia sobie z sytuacją. Terry jednakże postępował przeciwnie: na wieści o swoim zbliżającym się końcu reagował odważnie, nie szukając fałszywego pocieszenia. Z determinacją opowiadał publicznie o swojej chorobie i wypełniał trudną misję wprowadzenia do debaty publicznej tematu wspomaganego samobójstwa. A przede wszystkim (będąc Terrym) bezustannie pracował – realizując trzy telewizyjne dokumenty i pisząc siedem bestsellerów.

Naturalnie, przyjmował wszystko z humorem – z humorem w nieodmiennie Pratchettowym stylu. Kiedyś później powiedział do mnie: „Wydaje się, że mamy teraz wspólny mózg”. Bardzo mi to pochlebiło.

Ale, oczywiście, u Terry’ego zwykle pojawiał się też ładunek głębinowy z opóźnionym zapłonem. „A jeśli połączyć nas obu w jedno”, dokończył, „można otrzymać jedną mniej więcej porządną istotę ludzką”.

* * * * *

Terry często mówił o „zrobieniu” swojej autobiografii. W latach przed chorobą mówił o niej niemal wyłącznie po to, by odrzucić ten pomysł. Co może być interesującego dla czytelnika, tłumaczył, w opowieści o gościu, który wstał rano, zjadł śniadanie, napisał kilka słów, zjadł obiad, napisał jeszcze kilka słów, zjadł kolację, obejrzał z żoną jakiś film czy program w telewizji i poszedł spać (możliwe, że posiedział trochę dłużej, żeby jeszcze napisać kilka słów)?

Jakoś go nie przekonywało, że jest coś ciekawego w opowieści o drodze dzieciaka z kwaterunkowego mieszkania w Beaconsfield do szlachectwa i rezydencji pod Salisbury, o drodze pokonanej wyłącznie dzięki sile jego wyobraźni; albo opowieści o tym, jak chłopiec z, jak to Terry określał, „pełną gębą wad wymowy” staje się jednym z najpopularniejszych mówców swojego pokolenia; albo jak ktoś, kto opuścił szkołę z zaledwie pięcioma egzaminami na poziomie podstawowym, może zostać honorowym profesorem Kolegium Trójcy Świętej w Dublinie, z tyloma doktoratami _honoris causa_, że zaczyna już tracić rachubę.

Jednak na napisanie zawsze czekało coś innego – wielkie historie, w których swobodnie mogły się zdarzać rzeczy bardziej niezwykłe i porywające.

Wcześniej, w 2007 roku, Jacqueline Wilson, autorka, którą Terry wysoko cenił, opublikowała wspomnienia – _Jacky Daydream_ (_Marzenia Jacky_), będące opowieścią o jej dzieciństwie. Ta decyzja intrygowała Terry’ego. Jacqueline miała wtedy sześćdziesiąt dwa lata – o kilka więcej niż Terry. Dlaczego teraz, zapytał ją kiedyś, i dlaczego akurat ten okres życia? Jacqueline odpowiedziała dość żartobliwie: „Bo wszyscy, którzy mogliby sprawdzić fakty, już nie żyją”.

Potem Terry również doszedł do wniosku, że dopiero wówczas będzie mógł swobodnie spisywać swoje wspomnienia, kiedy wszyscy w nich występujący nie będą już dostatecznie żywi, by protestować. Co oczywiście było kolejnym sposobem odsuwania projektu tak daleko, by nie kłuł więcej w oczy.

Teraz jednak, wobec bezpośredniego zagrożenia dla pamięci Terry’ego, perspektywa wspomnień była całkiem inna. Już w samochodzie, gdy wracaliśmy razem ze Addenbrooke Hospital w Cambridge tamtego okropnego grudniowego popołudnia, kiedy Terry poznał druzgocącą diagnozę, zaczął mówić o swojej autobiografii – o tym, że musi się w końcu do niej zabrać, i o tym, że zegar już tyka.

Nie wiedzieliśmy jednak nawet w przybliżeniu, ile zostało nam czasu. Rok? Dwa? Jak ten czas podzielić? Na czym powinien się przede wszystkim skoncentrować?

Okazało się, że naprawdę mieliśmy tego czasu więcej, niż sądziliśmy: minie siedem lat, zanim nadejdzie ostatni dzień pracy Terry’ego w Kaplicy. Jednak, kiedy już przyszło wybierać, priorytetem zawsze były powieści: najpierw _Nacja_ (_Nation_), czyli książka, nad którą Terry pracował w chwili diagnozy, potem _Niewidoczni Akademicy_ (_Unseen Academicals_), _W północ się odzieję_ (_I Shall Wear Midnight_), _Niuch_ (_Snuff_), _Spryciarz z Londynu_ (_Dodger_), _Para w ruch_ (_Raising Steam_), _Pasterska korona_ (_The Shepherd Crown_)… Ścigał się z czasem, by spisać te historie.

Jednakże trafiały się dni, kiedy nastrój był odpowiedni i Terry kazał mi zamknąć plik z powieścią, nad którą akurat pracowaliśmy, i otworzyć plik pamiętnika. Spędzaliśmy popołudnie nad autobiografią: on dyktował, a ja pisałem. Zaczął konwencjonalnie, od wspomnień z dzieciństwa i posuwał się dalej, i czasami przychodziło mu to całkiem łatwo, a czasami nie. W chwili, kiedy skończył nam się czas, dotarliśmy do roku 1979, gdy Terry włożył garnitur (rzadkie wydarzenie w jego życiu), by pojechać do Bristolu na rozmowę o pracy w Generalnej Dyrekcji Energetyki, oddział południowo-wschodni. Plik rozrósł się do nieco powyżej 24 tysięcy słów, dość topornych i chaotycznych, czekających na redakcję i zasadniczy szlif, którego Terry nigdy już im nie zapewni. Zamierzał zatytułować tę książkę _Życie z przypisami_.

To oczywiste, że słowa te były bezcennym źródłem dla kolejnych rozdziałów tej książki i przekonacie się, że szczodrze z nich cytuję. Oczywiście, nasuwa się pytanie, czy Terry z roku 2014 jest całkowicie wiarygodny jako autor opowieści o swoim życiu. Może i nie. Ale czy byłby nim Terry w dowolnym wieku? Choć był człowiekiem nieodmiennie uczciwym i otwartym w życiu codziennym, wyznawał też zasadę, by nie pozwalać prawdzie stawać na drodze dobrej opowieści, a zwłaszcza dobrej zabawnej opowieści. W tym instynkcie możemy odnaleźć wpływ matki, która, jak powtarzał: „miała skłonność do polerowania faktów, by bardziej błyszczały”. Terry sugerował też takie wygładzanie opowieści u swojego dziadka ze strony ojca. A jeden z jego wujów podobno stworzył całą historię niesłabnącej brawury w czasie drugiej wojny światowej, którą w rzeczywistości przeżył, pakując owoce w Kent. Terry podziwiał go za to ogromnie.

Ale kiedy się zastanowić, to takie wygładzanie opowieści, genetyczne czy nie, było całą działalnością Terry’ego. Jego trzy wybrane profesje – najpierw dziennikarstwo, potem public relations, i wreszcie pisarstwo – były to zajęcia, w których prawda… ujmijmy to w taki sposób… podlega negocjacjom. Co najmniej. Z całą pewnością dla Terry’ego istniały opowieści należące do kategorii „zbyt dobra, by sprawdzać”. I oczywiście zawsze było możliwe, że opowieść „zbyt dobra, by sprawdzać” może w szerszym porządku rzeczy dotrzeć do głębszych prawd o życiu niż ta nie tak dobra, a sprawdzona.

Mimo to takie podejście do anegdot stanowi swego rodzaju wyzwanie dla biografa, który ma pewien formalny obowiązek, by wspierać swoje twierdzenia, że rzeczy się wydarzyły, dowodami, że tak było w istocie. Ponadto, by sprawę skomplikować jeszcze bardziej, niekiedy sam fakt, czy coś rzeczywiście się wydarzyło, moim zdaniem był o wiele mniej interesujący od faktu, że Terry twierdził, że się wydarzyło. Powiedzmy więc tyle, że na kolejnych stronach tej książki starałem się trzymać ustalonej prawdy, równocześnie podejmując wysiłek, by nie psuć czytelnikom radości czy też – co najważniejsze – próbując nie odbierać bezdyskusyjnej wartości humorystycznej dopracowanej historii.

Najprostszą – i najsmutniejszą – prawdą jest to, że autobiografia musiała zająć miejsce na długiej liście książek Terry’ego Pratchetta, których lektury pozbawiło nas bezlitosne degeneracyjne schorzenie mózgu. Ta strata pogrążyła tych z nas, którzy kochali Terry’ego, w jeszcze głębszej żałobie przeżywanej po stracie Terry’ego, i żadnej z tych wyrw najzwyczajniej nie da się wypełnić. Ale tu prezentuję z całą pokorą jego portret namalowany przeze mnie na podstawie moich własnych wspomnień, wspomnień Lyn i Rhianny, wspomnień Dave’a Busby’ego i Colina Smythe’a, i jeszcze wielu osób, które znały go dobrze, a także wspomnień samego Terry’ego w zakresie, w jakim je spisał czy też dał nam je poznać.

Będę się starał wyobrazić sobie, że Terry, który zagląda mi przez ramię, kiedy spisuję swój wkład w tę opowieść, nie powtarza stale: „Bzdura! Wcale tak nie było”, ale przynajmniej od czasu do czasu mówi: „Hmm… No tak, chyba faktycznie trochę tak właśnie było…”.

W chwili pisania tego tekstu, w roku 2021, łączna liczba sprzedanych egzemplarzy oscyluje wokół 100 milionów.

Mówiono też często, że Terry’emu przypada zaszczyt bycia autorem, którego książki są najczęściej kradzione w księgarniach – stwierdzenie rzucone mimochodem przy jakiejś okazji i towarzyszące mu potem już zawsze. W tej kwestii nie istnieją żadne godne zaufania statystyki, ale tak czy inaczej Terry’emu to niespecjalnie przeszkadzało. Uważał, że zanim ludzie byli w stanie ukraść jego książki, on zdążył już odebrać należne honorarium.

Czy też, jak to ujął w rozmowie z Davidem Langfordem dla „Ansible” w 1999 roku: „Jeśli w twoim świetlnym mieczu odpadnie czubek, George Lucas o tym nie usłyszy. Ale jeśli świeca ma niewłaściwy kolor, to ja dostaję te cholerne e-maile”. Inna franczyza, ta sama zasada, choć z dodatkowym przekleństwem.

„Kaplicą” Terry Pratchett nazywał swoją pracownię, specjalnie urządzoną i wyposażoną, w wolnostojącym budynku na terenie posiadłości, w pewnej odległości od właściwego domu (przyp. tłum.).

Najkrócej mówiąc, są to bebechy prymitywnego syntezatora mowy. Ale tego pewnie nie muszę wam tłumaczyć.

Zbiór niebeletrystycznych tekstów Terry’ego, wydany w roku 2014. (W Polsce rok później, przyp. tłum.).

Autentyczna pasterska chata. Muszę dodać, że działo się to na długo przed tym, jak David Cameron, były torysowski premier, na zawsze pogrążył wizerunek chaty jako miejsca literackich przedsięwzięć. (W 1997 roku David Cameron kupił chatę czy też szopę, by w niej pisać swoje pamiętniki – przyp. tłum.).

Terry kochał przypisy.

W tej kwestii naszym przyjacielem będą przypisy – miejsce, by umieścić korektę czy alternatywne odczytanie i nie zniszczyć przy tym połysku oryginalnej opowieści.ŹRÓDŁA CYTATÓW

Neil Gaiman, Terry Pratchett, _Dobry omen_, tłum. Juliusz Wilczur-Garztecki, Jacek Gałązka, Warszawa 2009.

Terry Pratchett, _Dywan_, tłum. Jarosław Kotarski, Poznań 1992.

Terry Pratchett, _Johnny i bomba_, tłum. Jarosław Kotarski, Poznań 1997.

Terry Pratchett, _Kosiarz_, tłum. Piotr W. Cholewa, Warszawa 2013.

Terry Pratchett, _Niewidoczni Akademicy,_ tłum. Piotr W. Cholewa, Warszawa 2011.

Terry Pratchett, _Niuch_, tłum. Piotr W. Cholewa, Warszawa 2012.

Terry Pratchett, _Świat finansjery_, tłum. Piotr W. Cholewa, Warszawa 2021.

Terry Pratchett, _Wolni Ciut Ludzie_, tłum. Piotr W. Cholewa, Warszawa 2010.

Terry Pratchett, _Wykład Richarda Dimbleby: Podać rękę śmierci_, tenże, _Kiksy klawiatury. Eseje i nie tylko_, tłum. Piotr W. Cholewa, Warszawa 2015.

Terry Pratchett, _Zadziwiający Maurycy i jego edukowane gryzonie_, tłum. Piotr W. Cholewa, Warszawa 2021.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: