Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Testament dziwaka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Testament dziwaka - ebook

Ekscentryczny milioner z Chicago, William J. Hypperbone, umierając pozostawia ogromny spadek, opiewający na sumę 60 mln ówczesnych dolarów. Otrzyma go osoba, która ukończy jako pierwsza grę w ‘Stany Zjednoczone’. Jest to zmodyfikowana przez niego stara gra ‘Gęś’. Gracze są tu żywymi pionkami a poszczególnymi polami na planszy gry są wszystkie ówczesne Stany Zjednoczone Ameryki. W zależności od wyrzuconych punktów gracze przemieszczają się po całym terytorium USA, od stanu do stanu, kierując się do wyznaczonego im punktu. Nagrodę główną może wygrać tylko jedna z sześciu osób wylosowana spośród wszystkich pełnoletnich mieszkańców Chicago. W grze bierze także udział siódmy gracz, tajemnicza postać ukrywająca się pod inicjałami X.K.Z., dodana poza losowaniem wolą milionera w jego testamencie. (za Wikipedią).

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-261-5
Rozmiar pliku: 344 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wielka uroczystość

Ruch i życie, jakie zapanowały od wczesnego ranka dnia 3-go Kwietnia 1897 roku na ulicach wspaniałej stolicy Illinois, były istotnie wyjątkowe. Wzrastające ciągle tłumy płynęły, niby wezbrana fala, ze wszystkich stron miasta, dążąc ku 22-ej dzielnicy, zaliczanej do bogatszych, a leżącej między North Avenue i Division Street, idącemi zgodnie z równoleżnikami, gdy North Halsted i Lake Shore Drive, które ciągnąc się wzdłuż wybrzeży jeziora Michigan, dążą znowu równo z liniami południków. Jak wszystkie bowiem nowsze miasta Ameryki, również i Chicago, buduje się regularnie, niby w kwadraty olbrzymiej szachownicy.

– Gdzież oni wszyscy myślą się tam pomieścić? – zauważył do swego towarzysza jeden z policyantów, wysoki, silny mężczyzna, Irlandczyk rodem, podobnie jak większa tu część owych stróżów bezpieczeństwa publicznego.

– Będzie to szczególniej korzystny dzień to dla złodziei kieszonkowych – odpowiedział zagadnięty.

– To też niech każdy pilnuje dziś swej sakiewki, my już temu nie podołamy pierwszy – rzekł pierwszy.

– Oczywiście, dość będzie roboty z utrzymaniem porządku wśród takiego tłumu.

– A i tak, przy najlepszych naszych chęciach, uduszonych lub choćby z połamanemi żebrami okaże się liczba niemała. Gotowym się założyć w najlepszym razie o całą setkę... Bodaj, że połowa mieszkańców naszego miasta wyległa dziś na ulice. I jak tu dać opiekę wszystkim!

Rzeczywiście, tłum dążący zgodnie w jednym kierunku, stawał się coraz liczniejszy, tylko na szczęście mieszkańcy Ameryki przyzwyczajeni są wystarczać sobie własną opieką, nie oglądając się na to, czego jej policya mianowicie w takich razach udzielić nie jest wstanie i hasło: „pomagaj sobie sam!” tem konienieczniejsze dzisiaj okazać się miało, jeśli, jak przypuszczał policyant, połowa ludności miastasta chciała wziąć udział w zapowiedzianej uroczystości.

Chicago bowiem, liczące w owej dobie z górą milion siedem kroć sto tysięcy mieszkańców, których piątą część stanowili urodzeni już w Stanach Zjednoczonych, dawało gościnę około pięciu kroć Niemcom i tyluż Irlandczykom; Anglicy i Szkoci składali razem liczbę pięćdziesięciu tysięcy, wychodźtwo polskie i czeskie drugie tyle, Żydzi około piętnastu tysięcy, wreszcie Francuzi w liczbie dziesięciu tysięcy dopełniali tego różnorodnego zbiorowiska narodów.

Mimo wszakże swej wielkości, miasto to nie zajęło jeszcze dotychczas całej swej przestrzeni 471 hektarów, jaka mu wyznaczoną została wzdłuż wybrzeża Michiganu, przestrzeni równającej się prawie całemu departamentowi Loary – jakkolwiek biorąc na uwagę nieustający wzrost jego, może to w krótkim nastąpić czasie.

Zarówno też z bogatych dzielnic, jak North Side i Smith Side, uważanych tam, podobnie jak przedmieście Saint-Germain w Paryżu, za najarystokratycznięjsze, jak również ulic Madison i Chark, zamieszkałych przeważnie przez pracującą ludność: Polaków, Czechów, Włochów i Chińczyków – cały ten tłum różnorodny swym składzie, pod wpływem tejże w samej ciekawości, śpieszył gwarnienie i wesoło na niezwykłą uroczystość, o której nie omieszkały go powiadomić pisma miejscowe.

Wszystkie też klasy społeczeństwa amerykańskiego mają tam swoich przedstawicieli począwszy od rodzin wysokich urzędników państwowych, radców miasta, deputowanych stanu, oraz właścicieli i agentów olbrzymich fabryk, przedsiębiorstw, magazynów i bazarów, z kórych na cały świat znane firmy Morshall Field, Lehmann et C° i Demiball, do robotników z fabryk margariny, wyrabiający owo uznanej dobroci sztuczne masło, w cenie zaledwie dziesięciu centimów za funt – pracowników kołodzielni sławnego Pullmana – urzędników Wielkiego domu handlowego Montgomary Ward et C° – robotników fabryk Mac Cormick’a, wynalazcy rozpowszechnionej po całym święcie żniwiarki i samowiązarki, ludzi z olbrzymich fabryk stalowych Besmer’a, oraz z fabryk Mac Gregor Adams’a, obrabiających nikiel, cynk, miedź, obok rafinady srebra i złota – z olbrzymich pracowni fabrycznych obuwia, wydoskonalonych do tego stopnia, że półtorej minuty wystarcza do zupełnego wykończenia bucika – wreszcie owe kilkanaście tysięcy pracowników w fabrykach Elgina, które dostarczają przemysłowi wszechświatowemu po dwa tysiące zegarków dziennie.

Dodajmy jeszcze do tej listy i tak już poważnej, personel zajęty przy obsłudze olbrzymich elewatorów, czynnych przy wyładowaniu towarów w tem pierwszorzędnem mieście handlowem, dalej urzędników całej sieci kolei żelaznych z ich 23-ma łączącemi się tu liniami i ruchem 1,300 pociągów dziennie, dowożących miastu po 170 tysięcy podróżnych – oraz ludzi, którzy zostając w obsłudze wozów parowych i tramwajów elektrycznych, przewożą dziennie po dwa miliony osób – wreszcie całą kolonię marynarzy zajętych w porcie, którego ruch handlowy wymaga dziennie około sześćdziesięciu statków na swe usługi.

Łatwo też bystre oko dostrzeże w ruchliwym tym tłumie wyraziste postacie dyrektorów, redaktorów, współpracowników, felietonistów i reporterów owych pięciuset pism codziennych i tygodniowych, drukowanych w Chicago, a najmniej wprawne ucho wyróżni mimo wyjątkowego gwaru nawoływania przekupniów i handlujących zbożem i jarzynami, których czynności zwykły się skupiać na Board of Trade, albo Wheat Pit, lub wreszcie na giełdzie zbożowej – a oprócz nich jeszcze niemałe ma znaczenie cały poważny zastęp urzędników licznych banków państwowych i prywatnych.

Któżby też nie za uważył ruchliwej młodzieży, kształcącej się w szkółkach, szkołach i gimnazyach, których Chicago, jak w ogóle wszelkie miasta Ameryki, posiada ilość wielką, oraz licznych słuchaczy kilku uniwersytetów miejscowych.

Nie braknie tam również artystów dramatycznych, zajętych w 23-ch teatrach miejskich, a obługa 29-ciu pryncypalnych hoteli i tak olbrzymich restauracyi, że niektóre z nich mogą ugościć po dwadzieścia pięć tysięcy konsumentów w ciągu jednej godziny, niemniej powiększa liczbę cisnących się tłumów. Wyróżniają się tu jeszcze atletycznej budowy ludzie, czynni w kolosalnych bydłobójniach z Great Union Stach Yard, które na rachunek domów Armor, Swift, Neson, Moris i wielu innych, prowadzących największy w świecie handel mięsem solonem, biją codziennie po kilka tysięcy wołów i tyleż trzody, co niemało przyczynia się, że cyfra prowadzonych tam interesów, dochodzi rocznie do trzydziestu miliardów, a Chicago, jako królowa zachodu, zajmuje najsłuszniej po New-Yorku drugie miejsce wśród miast Stanów Zjednoczonych.

A teraz weźmiemy na uwagę, że zgodnie z duchem całej republiki, mieszkańcy stolicy Illinois przejęci są na wskroś zasadami i swobody demokratycznej, i „decentralizacya” jest tam zupełną, to jakaż być musiała siła, która, jeśli nam wolno zabawić się grą słów, ześrodkowała w dniu owym całą tę ludność?

Czyż była to kwestya jakiejś nadzwyczajnej spekulacyi, znanej Ameryce pod nazwą „boom’u”, wzburzającej zwykle wszystkie umysły?... A może wybuchła jedna z tych walk wyborczych, które zwykły tak roznamiętniać tłumy, lub też przygotowywał się olbrzymi „meeting”, na którym konserwatywni republinakanie i liberalni demokraci mają stoczyć najzaciętszą walkę na słowa, albo wreszcie był to dzień otwarcia nowej wszechświatowej wystawy na obszarach cienistego Linkoln-parku, wzdłuż Midwaj Plaisenu, jako wznowienie świetnych dni 1893 roku?...

Nie – uroczystość, na którą śpieszyły tłumy, była odmiennej zupełnie natury i charakter jej, zwykłym porządkiem rzeczy, winien być raczej poważnie smutny. Lecz organizatorowie z wolą osoby, której bezpośrednio dotyczyła, starali się jej nadać możliwe cechy wesołości.

Mimo wszakże napływających ze wszystkich stron tłumów, ulica de la Salle, dzięki opiece policyi była w godzinach tych wolną zupełnie, aby pochód, który się przygotowywał mógł się rozwinąć z niczem nie krępowaną swobodą.

Jeżeli zaś ulica ta nie jest poszukiwaną przez bogaczy amerykańskich, na równi z ulicami de la Prairie, du Calumet i de Michigan, przy których wznoszą się najwspanialsze pałace, niemniej jednak należy ona do licznie uczęszczanych, a francuska nazwa nadaną jej została ku pamięci Roberta Cavaliero de la Salla, zasłużonego podróżnika, który w 1679 r. przybył jeden z pierwszych do tej bogatej okolicy jezior, aby ją odpowiednio wyzyskać.

Na tej więc ulicy de la Salle, przed domem o wspaniałym frontonie, stał dnia tego, w rannych godzinach, wysoki wóz, okryty czerwonem suknem, zdobnem w złote i srebrne hafty, wśród których jaśniały litery W. I. H., obok istotnej powodzi najpiękniejszych żywych kwiatów, jakimi Chicago słusznie szczycić się może, jeśli obok nazwy: „siedziby milionerów” przyznane mu jest również miano: „miasta ogrodów”.

Spadające z wysokości wozu kwieciste z girlandy, podtrzymywane były przez najbliżej stojące osoby w liczbie sześciu, po trzy z każdej strony – z przodu zaś i za wozem ciągnął się długi szereg zaproszonych uczestników uroczystości, których wyprzedzało kilka oddziałów wojska w galowych mundurach, oraz orkiestra i chór śpiewaków.

W grupie mężczyzn zebranych tuż za wozem w liczbie około dwudziestu, znani są ogólnie: James Gordon T. Dawidson, S. Allen, Harry B. Andrews, John J. Dickson, Tomasz R. Carlisle i t. d., jako członkowie „Klubu Dziwaków” z Mohawk Street, wraz z prezydującym Jerzym B. Higginbothon i przedstawicielami innych klubów, których miasto liczy co najmniej dwadzieścia kilka.

Ponieważ zaś Chicago jest główną kwaterą oddziału Missuri, więc dowodzący nim generał James Moris, z przybocznym swym sztabem i starszymi oficerami, zajmował tam również miejsce obok gubernatora Stanu, Johna Hamiltona, otoczonego znowu radcami miasta i urzędnikami czynnymi w dziale administracyjnym, przybyłemi tu dzisiaj osobnym pociągiem ze Springfield'u, właściwej urzędowej stolicy Illinois, w której się mieści cała administracya prowincyi.

Za temi wybitnemi osobistościami widnieje dopiero liczny zastęp przemysłowców, przedsiębiorców, fabrykantów, adwokatów, doktorów, dentystów, do których z chwilą gdy kondukt wyjdzie już z ulicy de la Salle, przyłączą się owe masy szerokiej publiczności, zalewającej obecnie sąsiednie ulice, a bezpieczeństwa której strzedz ma kawalerya generała Moris, stawiona wzdłuż miasta z dobytemi szablami i powiewającym i sztandarami.

Pomijając już szczegółowy opis wszystkich władz cywilnych i wojskowych, wszystkich stowarzyszeń korporacyi, biorących udział w tej nadzwyczajnej ceremonii, dodamy tylko, każdego bez wyjątku z jej uczestników zdobi założony do butonierki kwiatek geranii, doręczany przez stojącego na peronie pałacu sędziwego jego burgrabi.

Sam też pałac świąteczny przyjął dziś wygląd, gdy wszystkie jego świeczniki i lampki elektryczne, jaśniejąc pełnem światłem, współzawodniczą z pogodnem słońcem kwietniowem, gdy przez otwarte jego okna powiewają różnobarwne flagi, a przy drzwiach salonów służba w świeżej liberyi krząta się niby w chwili rozpoczęcia jakiegoś świetnego balu, – w sali zaś jadalnej, na stołach, uginających się pod pyszną zastawą srebra i kryształów, stoją półmiski z najwykwintniejszemi potrawami, obok dzbanów napełnionych winem wysokiej wartości i butelek najlepszej marki szampana.

Nareszcie z ostatniem uderzeniem godziny 9-ej na zegarze City Hall, zabrzmiała muzyka, rozległo się trzykrotnie powtórzone przez tłumy „wiwat” i pochód w całej swej świetności, z rozwiniętemi chorągwiami ruszył z miejsca.

W takt miarowych dźwięków marsza, stąpają konie w swych szkarłatnych oponach ze wspaniałymi pióropuszami na głowach, a kwiatowe girlandy wyprężają się w rękach sześciu uprzywilejowanych, których dobór już na pierwszy rzut oka, jest wyraźnie dziełem kapryśnego losu.

Wyszedłszy z ulicy de la Salle, pochód wstąpił w obszary Lincoln-parku, ciągnącego wzdłuż się brzegu Michiganu, gdzie też niezliczone tłumy przyłączywszy się, rozlały swobodnie na tej przestrzeni dwustu pięćdziesięciu akrów. Tutaj wśród wspaniałych cienistych alei i uroczych lasków, wznoszą się pomniki poświęcone pamięci Grant’a i Lincoln’a, a gdy z jednej strony znajduje się plac dla popisów wojskowych, w przeciwnej mieści się dział zoologiczny, którego dzikie zwierzęta głośnym rykiem napełniają powietrze, a zwinne małpy skaczą po drzewach, jakby szły w zawody z ruchliwym tłumem ludzi, wśród których słyszeć się dają różne uwagi odnośne do chwili.

– Sądzićby można, że to dziś niedziela, a nie piątek – mówił jakiś stary jegomość. – Dawno już chyba park nie był tak napełniony w dniu powszednim.

– Bezwątpienia – odpowiada mu sąsiad – uroczystość dzisiejsza dorównywa najświetniejszym, jakie miasto nasze zapisało w swych kronikach.

– Ot, szczęśliwcy ci, którzy idą najbliżej wozu! – wykrzykuje jakiś młody marynarz.

– Tak, tak! Najniespodziewaniej znajdą oni swe kieszenie dobrze wypchane – potakuje stojący obok robotnik z fabryki Cormick’a.

– Niema co mówić, wielki oni los wygrali – potwierdza otyły piwowar, obcierając kraciastą chustką krople potu, spływające mu po mocno zarumienionych policzkach. – Dałbym też chętnie bodaj tyle złota ile sam ważę, żeby być na ich miejscu.

– I napewno jeszczebyś pan zyskał – przytakuje barczysty mężczyzna – zapewne jeden z tych, którzy są czynni w bydłobójni na Stock-Yards.

– Ho, ho, ile to im teraz jeden dzień przyniesie dochodu – odezwał się ktoś inny.

– Już im to wystarczyć może...

– Spodziewam się, taki majątek...

– A ile też? Ile?... – pytano.

– No zawsze pewnie nie mniej jak dziesięć milionów dolarów dla każdego....

– Eh, to mało... będzie ze dwadzieścia...

– Cóż znowu dwadzieścia! Powiedz pan raczej czterdzieści!

I dzielni ludziska, począwszy raz wyliczać wielkie sumy, w jednej chwili doszli do miliarda, który to wyraz zresztą bywa w codziennem w użyciu Stanach Zjednoczonych.

Tymczasem kondukt, przy dźwiękach orkiestry lub wesołych pieśniach chóru, przerywanych od czasu do czasu radosnymi okrzykami tłumu, wyszedłszy z parku, skierował się ku zachodniej stronie miasta, postępując aleją Fullerton tak szeroką, że mimo wielkiego zbiorowiska ludzi, zostawało jeszcze dość miejsca dla swobodnego ruchu wozu i tych, którzy stanowili główny orszak.

Po przejściu mostu dosięgnięto wspaniałej ulicy zwanej bulwarem Humboldta, na której przeciwnym krańcu znajduje się park również imienia tego zasłużonego uczonego niemieckiego.

Tam to, wśród, obszaru świeżej zieleni, zajmującego 200 akrów, przy nadchodzącym już południu, zatrzymał się pochód na pół godzinny odpoczynek, a gdy chór zaintonował pieśń: „Star Spangled Banner”, rozległy się tak głośne oklaski, jakby to było w koncertowej sali w casino.

Punktem najwięcej wysuniętym na zachód, przez który wedle programu orszak przechodził, był park Garfiełd. Jak widzimy, wielkiemu miastu nie brak zadrzewienia, i gdy obszernych parków posiada ono piętnaście, zdobi go jeszcze nadto wielka ilość pięknie utrzymanych skwerów.

Znowu więc na zakręcie bulwaru Duglas znaleziono się w parku tegoż nazwiska, skąd przez South West, kanał Michigan i aleję Western długą na trzy mile angielskie, pochód dosięgnął parku Gage, właśnie gdy biła godzina czwarta po południu.

Tutaj nowy odpoczynek okazał się koniecznym, a dźwięki muzyki z wesołego repertuaru Parney’a, Lecoq’a i Offenbacha, ożywiły wszystkich prawdziwie już utrudzonych, mimo, że wyjątkowa pogoda, choć przy dość nizkiej jeszcze temperaturze, sprzyjała przez dzień cały. Kwiecień bowiem jest tam równie jak u nas miesiącem przejściowym, po zimie zwykle o tyle mroźnej, że ścięte lodem wody jeziora Michigan, uniemożliwiają ruch statków przez miesiące od grudnia do końca marca.

Jakkolwiek wszakże uroczystość przeciągała się tak długo, tłumy towarzyszące jej nie zmniejszały się bynajmniej. W miarę bowiem, jak usuwali się mieszkańcy północnych dzielnic, miejsce ich śpieszyli zająć inni, z bliżej położonych, a ożywienie ostatnich nie ustępowało w niczem rozochoceniu pierwszych.

Gdy przy końcu ulicy Garfield, pochód znalazł się w olbrzymim parku Washingtona, obejmującym 370 akrów, chór zaśpiewał przepiękną pieśń Bethovena „Na chwałę Boga” za którą mu wielotysięczny tłum słuchaczy gromkimi podziękował oklaskami, poczem dążąc długą aleją Grewe, zatrzymano się ostatecznie przed bramą parku, otoczonego gęstą siecią relsów tramwajowych, będących wymownem świadectwem o niezwykłym ruchu, jaki się zwykł tam skupiać.

Zanim wszakże przekroczono główną bramę oparkanienia, zabrzmiały w całej pełni skoczne dźwięk i walców Strausa, niby przegrywka przed rozpoczęciem balu. Czyżby w otoczeniu cienistych dębów tej ustroni znajdowało się jakieś kolosalne casino, w murach którego nieprzeliczone zebranie ma zamiar przepędzić noc wśród wesołych pląsów?

Nie, tu już nie wpuszcza tłumów rozstawiona straż policyjna i wojskowa, tu już tylko wybranym, należącym do orszaku wejść wolno po utrudzającym przebyciu 15 mil angielskich, wzdłuż olbrzymiego miasta.

I park ten nie jest parkiem, lecz cmentarzem Oakswoods, najobszerniejszym z owych dwunastu, na których Chicago składa szczątki swych mieszkańców i wóz ten wspaniały, cały w purpurze, złocie i kwiatach, jes tylko wozem pogrzebowym, wiozącym na miejsce wiecznego spoczynku zwłoki Wiliama I. Hypperbone, jednego z członków „Klubu Dziwaków”.William I. Hipperbone

Jeżeli panowie James T. Davidson, Gordon S. Allen, Harry B. Andrews, John J. Dickson i Tomasz R. Carlisle, byli jednymi z pierwszych otaczających wspaniały wóz pogrzebowy, jako członkowie „Klubu Dziwaków”, nie idzie zatem, aby odznaczali się oni w swem życiu jakąś szczególną oryginalnością.

Dziwactwo ich ograniczało się w większej części na fakcie na leżenia do Klubu z Mohawk Str., którego założyciele zbogaceni bądź to na zyskownej sprzedaży gruntów podmiejskich, bądź na handlu solonem mięsem, na źródłach naftowych, kopalniach metali, budowaniu kolei żelaznych i t. d. i t. d – mieli może zamiar wprowadzenia w podziw Świat Nowy i Stary oryginalnością, na jaką się tylko Ameryka zdobyć może. Faktem jednak pozostało, że członkowie ci, w liczbie pięćdziesięciu, prócz tego, przedstawiali razem niebywałą w świecie cyfrę kapitałów, prowadzili w salonach swego klubu, zdala od gwaru miejskiego, spokojne życie, zapełniane czytaniem rozlicznych gazet i pism tygodniowych, albo grą mniej więcej wysoką, jak to zresztą bywa w każdym innym klubie.

To też odnośnie do przeszłości, jak do chwili obecnej, panowie ci mówili sobie nieraz:

– Rzeczywiście, my nie jesteśmy wcale, ale to wcale dziwakami.

Był wszakże między nimi człowiek jeden, który okazywał pewną skłonność do oryginalności, i jakkolwiek niczem dotychczas się nie odznaczał, pozwalał zawsze spodziewać się w przyszłości czegoś tak nadzwyczajnego, coby choć w części usprawiedliwiło nazwę przyjętą przez klub; lecz niestety zmarł on właśnie.

Czego jednak William I. Hipperbone nie zdążył zrobić życia, dopełnił, przyznać to trzeba, w znacznej mierze po swej śmierci, gdy zgodnie z wyraźnie wypisaną ostatnią jego wolą, ceremonia jego pogrzebu odbyła się, jak to widzieliśmy, z nieprzyjętemi dotychczas nigdzie cechami ogólnej radości.

Gdy nić jego życia przecięła złośliwa Parka, William I. Hipperbone dochodził zaledwie lat pięćdziesięciu. W wieku tym, był on jeszcze bardzo przystojnym, wysokiego wzrostu, silnie zbudowanym mężczyzną, a choć nieco sztywny w ruchach, odznaczał się wszakże pewną elegancyą i, że tak powiemy, szlachetnością.

Ciemno-szatyn, włosy zwykł był nosić krótko przycięte w nieco rudawym zaroście brody, rozdzielonym w pośrodku, jaśniała już tu i owdzie srebrna nitka, a z pod silnie zarysowanej linii brwi, spoglądały ciemno-niebieskie oczy, bystre i intelligentne, kąciki zaś cienkich, zaciśniętych ust, podnosił charakterystyczny wyraz złośliwości czy pogardy.

Piękny ten typ Amerykanina północy cieszył się zdrowiem iście żelaznem. Nigdy dentysta miał do czynienia z jego zębami, białymi jak kość słoniowa, nigdy doktór nie badał jego pulsu lub języka, nie ostukiwał płuc, nie nadsłuchiwał uderzeń serca i termometrem nie mierzył temperatury ciała, nie dlatego bynajmniej, aby w Chicago brakło uznanej sławy doktorów lub dentystów, ale, że wprost nie przedstawiała się ku temu żadna potrzeba.

Słusznie też sądzić było można, że żadna siła, chociażby stu doktorów razem, nie zdołałałaby go wyprawić z tego świata na tamten. A przecież jego to właśnie wóz pogrzebowy stał teraz przed bramą cmentarza Oakswoods.

Dla dopełnienia podanego portretu zewnętrznego, winniśmy jeszcze skreślić w kilku słowach naturę moralną tej ciekawej osobistości. William I. Hypperbone był więc temperamentu zimnego, bardzo pozytywny w swych zasadach i zdolny w każdej okoliczności panować nad sobą. Jeżeli zaś znajdował, że życie tu na ziemi ma swój powab, to dlatego, że umiał być filozofem; jakkolwiek nawet filozofia życia nie przedstawia zbyt wiele trudności dla posiadacza olbrzymiej fortuny i doskonałego zdrowia, obok braku wszelkich trosk rodzinnych, gdyż William I. Hipperbone umarł kawalerem.

Wprawdzie, gdy skończył rok czterdziesty, powziął myśl ożenienia się, ale właśnie zamiar ten uważać można jako jedyną jego oryginalność. Miss Antonia Burgogne bowiem, z którą zapragnął połączyć się węzłem małżeńskim, urodzona w czasie wielkiej wojny 1781 roku, w tymże samym w dniu, którym kapitulacya lorda Cornvalis zmusiła ostatecznie Anglię do uznania niepodległości Stanów Zjednoczonych, była już w ową porę staruszką stuletnią.

Lecz dziwnym zbiegiem wypadków, właśnie gdy William I. Hipperbone zdecydował się prosić ją o rękę, ona w ataku silnego kaszlu kokluszowego, zakończyła swą ziemską pielgrzymkę, nie dla zdążywszy przyjąć zaszczytnej dla siebie propozycyi.

Tak więc William I. Hypperbone pozostał nadal w celibacie, i odtąd życia jego wątek snuł w się spokoju niczem nie zakłóconym.

Bo czyż istniała dla niego jaka przeciwność, jakie nieurzeczywistnione pragnienie? Czyż nie był wielkim ulubieńcem losu, który go wprost obrzucał swemi łaskami?

Zaledwie dwudziesto-pięcioletni młodzieniec, znanym już był jako posiadacz znacznej udało fortuny, którą udało mu się jeszcze następnie w setki razy powiększyć. Urodzonemu bowiem w Chicago, wystarczało iść z potężną falą rozwoju tego miasta, którego czterdzieści sześć tysięcy hektarów oceniane w 1823 roku zaledwie na 2,200 dolarów, doszły obecnie, jak zapewnia jeden z podróżnych, do bajecznego prawie szacunku sześciu miliardów.

W tych to więc łatwych warunkach taniego kupna, a drogiej sprzedaży gruntów miejskich, kiedy za jeden yard kwadratowy płacą teraz przedsiębiorcy pod budowę dwudziestoośmio piętrowych gmachów po dwa, a nawet trzy tysiące dolarów, oraz w świetnych przedsiębiorstwach kolejowych i naftowych, zbogacił się William I. Hypperbone do tego stopnia, że umierając zostawił majątek ceniony nawet przez Amerykanów.

Nic też dziwnego, że wraz z obiegającą wiadomością o śmierci bogacza pytano się wmieście, komu przypadną w udziale jego miliony, kto będzie szczęśliwym spadkobiercą zacnego członka „Klubu dziwaków”.

A był on członkiem swego klubu nie dla formy tylko, lecz jednym z najgorliwszych jego uczestników, przepędzając mianowicie szereg lat ostatnich więcej w gmachu przy Mohawk Str. aniżeli we własnym pałacu.

Tam przyjmował on całodzienny swój posiłek, tam najmilszy znajdował wypoczynek i najprzyjemniejszą rozrywkę w grze, lecz nie w domino, ani w trik–trak, ani nawet w karty. Nic zajmował go baccar, lansquenet, lub poker, a tym mniej whist lub écarté, albo tak wielce ulubiony obecnie u nas wint. Dla niego istniała jedna tylko gra, którą on sam wprowadził do klubu, gra szlachetna, jeszcze podobno przez starożytnych Greków uprawiana: „gra gęsi”.

Prawie trudnem jest do uwierzenia, jak się William I. Hypperbone do gry tej zapalał, ile wzruszeń doznawał w owem przeskakiwaniu z jednej przedziałki w drugą, zależnie od kaprysu rzucanych kostek, gdy wypadło przechadzać się po „Moście”, lub w „Porcie” zatrzymać w „Hotelu”, błądzić po „Labiryncie”, wpaść do „Studni”, znaleźć się zamknięty w „Więzieniu”, potknąć się o „Trupią czaszkę”, odwiedzać działki: „Marynarza”, „Rybaka”, „Jelenia”, „Węża”, „Słońca”, „Lwa”, „Królika” i t. d., zanim dostał się ku największemu swemu uszczęśliwieniu, do ostatniej przedziałki, stanowiącej o wygranej.

Oczywiście, odpowiednio do zamożności członków klubu, przypadające w grze opłaty dochodziły do tysięcy dolarów i w tymże samym stosunku ostateczna wygrana, zawsze, bądź co bądź, mile była widzianą.

Tak więc William I. Hypperbone przepędzał, z małemi przerwami, dnie całe w klubie, ograniczając nawet ruch potrzebny dla zdrowia do dwugodzinnego jedynie spaceru nad brzegiem jeziora, a wolny od gorączki podróżowania, tak ogólnie właściwej Amerykanom, zadawalniał się najdokładniejszem poznaniem tylko rodzinnego kraju, za jaki uważał Stany Zjednoczonej rzeczypospolitej.

Jeżeli jednak ten gorliwy członek „Klubu dziwaków” i zarazem właściciel wielkiej fortuny, zmarł bez testamentu, nie zostawiając ani bliższej ani dalszej rodziny, to cóż się stanie z majątkiem jego?

Czyż miałby przejść na własność skarbu państwa, który, chociażby finanse jego stały jak najlepiej, nigdy przecież nie uchyla się zaprzyjęcia takiej spuścizny.

Ale może zmarły pomyślał wcześniej o odpowiednich rozporządzeniach; może przez pamięć na miłe chwile spędzone w klubie, porobił zapisy dla swych kolegów, dotrzymujących mu zawsze wiernie towarzystwa w jego ulubionej „grze gęsi”, lub też mając na względzie przyjemności, jakich mu zabawa nie skąpiła, ustanowił jedną lub dwie olbrzymie wygrane w roku... Kto wie, wszystkiego na świecie spodziewać się można.

Aby więc wiedzieć w tej mierze coś stanowczego, udał się prezes klubu Georges B. Higginbothan wraz z Tomaszem Carlisle na ulicę Sheldan Nr. 17 do rejenta Tornbrock, którego klientem był zmarły oddawna.

– Wizyta panów – rzekł z głębokim ukłonem pan Tornbrock – czyni honor wielki, jakkolwiek wyznaję, żem się jej poniekąd spodziewał...

– Właśnie przyszliśmy się dowiedzieć – odpowiedział również z głębokim ukłonem prezes Higginbotham – czy zmarły nasz przyjaciel zostawił testament, a w danym razie, jaką jest treść jego?

– Wybaczą panowie, ale pierwej nim zajmiemy się kwestyą testamentu, trzeba nam pomyśleć o pogrzebie zmarłego...

– A czyż nie miałby się odbyć z odpowiednią wspaniałością?

– Winniśmy we wszystkiem zastosować się do woli mego klienta, woli wypowiedzianej bardzo szczegółowo w tym oto akcie – odparł Tornbrock, wskazując dużą kopertę, której złamane pieczęcie świadczyły, że treść zawartych w niej papierów jest już znana.

– A więc ceremonia pogrzebowa... – począł Tomasz Carlisle.

– Ma być zarówno wspaniałą, jak wesołą – dokończył rejent. – Sądzę też, że życzeniu zmarłego publiczność Chicago chętnie uczyni zadość, łącząc radosne swe okrzyki z dźwiękami orkiestry i chórem artystów opery miejskiej, zaangażowanych dla uświetnienia pochodu.

– Tego można się było spodziewać po członku klubu naszego – zauważył prezes z potakującym kiwnięciem głowy.

– Oczywiście, że pogrzeb jego powinien koniecznie różnić od się przyjętych ceremonii dla zwykłych śmiertelników – dodał Carlisle.

– Zmarły William I. Hipperbone – mówił dalej Tornbrock – oświadczył nadto wolę, aby sześć osób wskazanych losem tworzyło najbliższe otoczenie trumny. W tym celu przygotował sam oddawna, w wielkiej urnie umieszczonej w przedsionku jego pałacu, karteczki z imionami i nazwiskami mieszkańców Chicago w wieku od 25 do 60 lat, względu na płeć i zajmowane stanowisko.

Wczoraj więc zaraz, zgodnie z włożonym na mnie przez zmarłego obowiązkiem, przystąpiłem w obecności prezydenta miasta i jego urzędników do pomienionego losowania, poczem bez zwłoki czasu zawiadomiłem urzędowym listem osobistości w ten sposób wybrane, aby spełniając wolę zmarłego, stawiły się w oznaczonej godzinie, zająć miejsca zaszczytnie im przeznaczone.

– I pewny jestem, że nie znajdzie się między nimi żaden, któryby dobrowolnie usunął się od tego – zawołał Carlisle – bo czyż nie można że się spodziewać, że oni też będą szczególniej faworyzowani przez testatora, jeżeli nie zostaną jedynymi jego spadkobiercami.

– I to jest możliwem – odparł rejent – nicby mię tutaj zadziwić nie było wstanie...

– A jakie są warunki, obowiązujące tych wybranych losu? – zapytał prezes Higginbotham.

– O, jeden tylko jedyny, postawiony jest warunek: wszyscy mają być urodzeni w naszem mieście i stałymi jego mieszkańcami.

– I prócz tego nic więcej?...

– Nic zupełnie.

– Pozwól pan jeszcze na jedno pytanie, panie Tornbrock. Kiedyż mianowicie nastąpić ma otworzenie testamentu?

– We dwa tygodnie od daty zgonu.

– Dopiero!...

– Takie jest wyraźne życzenie zmarłego.

– A po co właściwie ta zwłoka?

– Klient mój chciał, aby zanim publiczność dowie się o ostatecznych jego rozporządzeniach, nie zachodziła już żadna wątpliwość co do rzeczywistej śmierci jego.

– Czyli, że przypuszczał możliwość letargu. Przyznać mu w tem musimy wielką rozwagę i praktyczność – zadecydował Jerzy B. Higginbotham.

– A w tak ważnych okolicznościach przymioty te są nieocenione – dorzucił Tomasz Carlisle – szczególniej, jeżeli niema mowy o spaleniu ciała.

– A i wtenczas, drogi panie, można być jeszcze narażonym spalenie żywcem! – na zawołał rejent.

– Oczywiście, ale potem przynajmniej już się ma pewność niezawodnej śmierci.

Ponieważ jednak nie było mowy o „crematoryum”, – więc zwłoki William I. Hypperbone, złożone do trumny, przewiezione zostały jak widzieliśmy, na wspaniałym wozie przed bramy cmentarza.

Wiadomość o jego zgonie wywołała w mieście żywe zainteresowanie, i jak to zwykle bywa w podobnych razach, powtarzano sobie szczegóły wypadku, a mianowicie, że śmierć jego nastąpiła nagle w klubie, właśnie gdy rozpoczął ulubioną swą „grę gęsi” i pierwszem szczęśliwem rzuceniem kości, liczbą „dziewięć” otrzymaną z „sześciu” i „trzech” skoczył odrazu do 56-ej przedziałki. Przywołanym jak najśpieszniej lekarzom pozostawało jedynie stwierdzenie nieodwołalnego faktu. Zmarły przeniesiony został do pałacu swego, gdzie też zawiadomiony o tem pan Tornbrock, pośpieszył natychmiast, aby dopełnić przyjętych wobec swego byłego klienta zobowiązań.

Po otworzeniu koperty zawierającej rozporządzenia odnośne do pogrzebu, przystąpił notaryusz przedewszystkiem, do losowania przygotowanych w urnie kartek z nazwiskami osób urodzonych i zamieszkałych w Chicago, a gdy z pomiędzy setek tysięcy tychże, otrzymał owych sześciu, mających zająć pierwsze miejsce w pogrzebowym kondukcie, trudno sobie wyobrazić, jaki zastęp reporterów wszystkich pism miejscowych otoczył dom przy ulicy de la Salle; jak każdy z nich pragnął pierwszy otrzymać spis nazwisk ludzi, budzących od tej chwili najwyższe w mieście zajęcie – i pomieścić jak najprędzej w szpaltach swego pisma tak sensacyjną dla czytelników wiadomość.

Ale pan Tornbrock, jako prawdziwy Amerykanin, nie omieszkał skorzystać z nadarzającej się sposobności, oświadczając, że temu tylko z dzienników złoży ową listę, który w urzędowej licytacyi da najwyższą za nią sumę, przeznaczając takową na dwa szpitale miejskie, potrzebujące najwięcej zapomogi, z pomiędzy dwudziestu jeden, jakie Chicago posiada.

Po zawziętej walce wzajemnego podbijania ceny, ostatecznie pomiędzy dyrektorami „Trybuny” a „Chicago Inter-Ocean”, „Trybuna” utrzymała się przy pierwszeństwie ceną dziesięciu dolarów, które przyjęli z wielką radością opiekunowie „Miłosiernego przytułku dla kalek”, oraz „Szpital dla dzieci”.

Ale dyrektor „Trybuny” nie żałował tego wydatku, mając na względzie olbrzymie powodzenie, jakie zapewnił swemu dziennikowi, pomieszczeniem nazwisk tych sześciu wybranych losem, którzy odtąd przez dłuższy czas zajmować niezawodnie będą natężoną uwagę ogółu. Nikt też obliczyć nie jest w stanie, jakie korzyści osiągnął na owych dwóch milionach pięćkroć stu tysiącach nadzwyczajnych egzemplarzy, jakie rozkupiła zaraz w rannych godzinach dnia następnego publiczność miasta – a więcej jeszcze na dziesiątkach milionów, zesłanych po wszystkich Stanach Zjednoczonej rzeczypospolitej.

Dla „Trybuny” wszakże interes podobny nie jest bynajmniej nowością. To też dywidendy, jakie przynosi to pismo są tak znaczne, że akcye jego wartości tysiąca dolarów, dochodzą do bajecznego kursu 25, 000 dolarów.

Nadto oprócz samego numeru wydrukowała jeszcze redakcya „Trybuny” dnia tego, na naoddzielnych ćwiartkach papieru, listę nazwisk owych „sześciu szczęśliwych”, jak ich już ogólnie w mieście nazywano, a kartki te w cenie zaledwie trzech centów, sprzedawane przez chłopców na rogach ulic, rozkupione zostały w ilości nadzwyczajnej, przeważnie przez biedną ludność wyrobniczą i podmiejską. Tak ogólne od razu było zainteresowanie się tym niezwykłym zdarzeniem.

Ale czy sama lista nazwisk:

Maks Rèal

Tomasz Krabbe

Herman Titbury

Harris T. Kymbele

Helena Nałęcz i

John Urrican

mogły w zupełności zadowolnić rozbudzoną ciekawość ludzką? Łatwo pojąć, jak każdy pragnął nadto wiedzieć, kim mianowicie były te osobistości, jakie każda z nich zajmowała dotychczas stanowisko w społeczeństwie? A nawet, zważywszy, karteczki do losowania przygotowane były przez dłuższy ciąg czasu, słusznie stawiano sobie pytania: czy nie umarł już który z wybranych losem, lub czy koleje życia nie zmusiły innych do opuszczenia lądu stałego Ameryki, a nawet wreszcie, czy też wszyscy z nich zechcą przyjąć przeznaczoną sobie rolę, mimo przypuszczalnych korzyści olbrzymiego spadku?

Wszelkie obawy jednak okazały się płonne. Wszyscy, choć oczywiście nieznani sobie nawzajem, stawili się punktualnie na obchód ceremonii pogrzebowej, a pan Tornbrock po sprawdzeniu tożsamości każdego, wskazywał im miejsca oznaczone koleją losowania i składał do ręki jedną z girland kwiatowych zwieszających się z woz u. A gdy tak stanęli, wszystkich oczy badawczo skierowały się ku nim.

Ponieważ było wyraźną wolą zmarłego, aby wszelkie oznaki żałoby zostały pominięte, przeto każdy wystąpił w swem zwykłem odświętnem ubraniu, ktére krojem i gatunkiem materyału wskazywało dość wyraźnie, z jak różnych warstw społeczeństwa pochodzili.

A jeżeli publiczność przyglądała się im z wielką ciekawością, nie z mniejszą pewno badali się oni wzajemnie. I kto wie, zważywszy powszechną chciwość ludzką, czy nie uważali się już za rywali olbrzymiego spadku, czy w sercu niejednego z nich nie budził się żal, że nie on sam zagarnie miliony zmarłego, ale może dzielić się niemi będzie musiał aż z sześciu towarzyszami.

Mimo jednak różnic myśli i uczuć odnośnie do przyszłości, w obecnej chwili pozostaje wszystkim jedynie przekroczyć bramę cmentarną, po za którą, w głębi grobowca, złożone zostaną na wieczysty spokój zwłoki tego, który jako William I. Hypperbone był członkiem „Klubu Dziwaków”.Oakswoods

Już sama nazwa Oakswoods wskazuje, że miejsce zajęte obecnie na cmentarz, było niegdyś lasem dębowym, które to drzewo słusznie zaliczone jest do bogactw Stanu Illinois, słynącego przedewszystkiem bujnością flory. A jeśli ogólnie biorąc, cmentarze amerykańskie są na równi z angielskimi utrzymywane z takiem staraniem, że robią raczej wrażenie pięknych ogrodów ozdobionych pomnikami, to cmentarz Oakswoods może być zaliczony do najpiękniejszych.

Nie brak tam niczego, czem zachwycać się zwykło ludzkie oko. Rozłożyste drzewa rzucają cień miły, tworząc laski i wspaniałe aleje; obszerne trawniki nęcą swą zielonością, a przejrzyste wody strumieni i stawów tak wdzięcznie ożywiają tę ustroń, że prawie wydaje się niepodobnem, aby to było miejsce żałoby i smutku. Nawet ptactwo radośniej zda się tu świergotać, a może też rzeczywiście jest swobodniejsze, czując się bezpieczne wśród tej ciszy cmentarnej, gdzie żyjący człowiek tylko gościem bywa.

Żaden wszakże z pomników Oakswoods, a jest wśród nich nie mało bardzo kosztownych, nie może iść w porównanie z tym, jaki sobie William I. Hypperbone jeszcze za życia wznieść kazał.

Budynek ten w stylu anglo–saksońskim, łączącym gotyk z renesansem, na zewnątrz zdaje się być kaplicą, o pięknej fasadzie i lekkiej wieżyczce, strzelającej wysoko w górę, lecz wewnętrznem urządzeniem przypomina raczej czarowny pałacyk, przeznaczony na mieszkanie żyjących.

Wzniesiony nad brzegiem obszernego stawu, którego przejrzyste wody odbijają błękit nieba i okalającą zieloność, zyskuje jeszcze więcej.

Pięknej roboty sztachety z aluminium otaczają go dokoła; za bramą aleja wiecznie zielonych drzew, złączonych z sobą, niby zdobną wstęgą, festonami pnących roślin, prowadzi do schodów z białego marmuru. Tu podwoje z bronzu, lekkie jak złota koronka, dają przejście do przędpokoju zastawionego nizkiemi otomanami, z kosztownem pokryciem ze smyrneńskich dywanów. Ogromną chińską żardinierę stojącą pośrodku, zapełniają egzotyczne rośliny z wonią upajającą; zawieszony u sufitu siedmioramienny świecznik rozlewa łagodne, niebieskawe światło elektryczne, a pyski fantastycznych łbów zwierzęcych, które wyzierają ze ścian, są wentylatorami i otworami kaloryferów, utrzymujących tu latem i zimą zawsze świeżą i równą temperaturę.

Naprzeciw drzwi wchodowych podwoje zwierciadlane prowadzą do kolistej sali, której wyszukany zbytek równa się przepychowi, jakim się bogacze Wschodu zwykli otaczać.

Przez matowe szyby sklepienia, zlewające się tu światło dozwala w najdrobniejszych i szczegółach podziwiać prześliczne freski i rzeźby, które w fantastycznych liniach arabesków zdobią dokoła ściany. Z pośród jaskrawych jedwabiem krytych sprzętów, wychylają się posągi z marmuru i bronzu wesołych faunów i nimfa nadobnych; a przestrzenie między filarami, wspierającymi sklepienie, zajmują płótna najpierwszych mistrzów malarstwa doby obecnej. Puszyste dywanowe chodniki, rozesłane na mozajkowej posadzce, przyjemnie tłumią kroki idącego.

Za salą tą, w głębi mauzoleum, znajduje się jeszcze obszerny pokój w nowoczesnym już guście, zastawiony w harmonijnym nieładzie miękkiemi sofami, kanapami i fotelami.

Rozrzucone na stołach najnowsze książki i broszury w różnych językach, obok dzienników i illustracyi Nowego i Starego Świata, świadczą, że wymarzony ten zakątek idealnej wygody i ciszy musi być często odwiedzany. Że zaś gość przybywający tu, gdyby nawet przedłużył swój pobyt, nie był narażony na głód i pragnienie, upewnia szeroki kredens, kryjący się w głębi, za którego kryształowemi szybami widnieją butelki i flakony najpierwszej marki win i likierów, obok konserw, pasztetów i innych przekąsek, które stróż budynku obowiązany jest codziennie świeże zastawiać.

Ale gdzież właściwe jest tu miejsce na grobowiec, jeśli wogóle takiem jest przeznaczenie tego klejnocika zarówno pod względem architektury, jak urządzenia?...

Wróćmy jeszcze do sali głównej i przypatrzmy się pięknej rzeźbie z białego marmuru, ustawionej w pośrodku pod jej kryształowem sklepieniem. Jakkowiek na pierwszy rzut oka zdaje się ona być tylko dziełem fantazyi artysty, przeznaczonym ku ozdobie takiej właśnie, jak ta, halli, dziełem przedstawiającem unoszoną na głowach potworów morskich, olbrzymią muszlę dziwacznych kształtów, niemniej jednak jest to sarkofag, do którego William I. Hypperbone pragnął po śmierci być złożonym i gdzie też niebawem, po usunięciu wierzchniego nakrycia muszli, ustawioną zostanie trumna z ciałem jego.

Bezwątpienia grobowiec taki nie może nasuwać myśli ponurych i złowrogi szelest skrzydeł śmierci, jaki zda się nam słyszeć u bram cmentarnych, cichł tu, ustępując miejsca jakiemuś zadowoleniu błogości nieledwie.

Ale przyznajmy też szczerze, że było to miejsce ostatniego spoczynku, zupełnie odpowiednie dla tego milionowego dziwaka amerykańskiego, którego fantazyi zawdzięczali mieszkańcy Chicago radosną uroczystość pogrzebową, przy skocznych dźwiękach muzyki i wesołych pieśniach.

Zaznaczyć jeszcze musimy, że jeżeli wstęp do mauzoleum Williama I. Hypperbone był stanowczo dla obcych wzbroniony, sam właściciel jego zwykł tam spędzać dwa razy w tygodniu parę godzin popołudniowych, a nawet od czasu do czasu zapraszał z sobą kilku przyjaciół z klubu.

A były to posiedzenia jedne z najprzyjemniejszych, zapełnione bądź to czytaniem, bądź rozprawianiem o najświeższych wydarzeniach w polityce świata, o różnych kierunkach społecznych, o korzyściach czy stratach w przemyśle i handlu, jakie przypuszczalnie mógł sprowadzić nowy bil Mac Kinley’a – słowem, o wszystkiem, czem poważne umysły zwykły się zajmować.

Nieraz też, gdy zabrzęczały kieliszki ze złocistym napojem, rozmowa przybierała ton poufnych pogawędek, które przeciągając się do wieczora, zostawiały najmilsze wrażenia powracającym wreszcie do swych domów członkom „Klubu Dziwaków!”

A teraz, gdyśmy poznali w szczegółach prywatne życie Williama I.&ndsp;Hypperbone, czyż nie wypada nam przyznać, że posiadał dość cech niezwykłych, by go zaliczyć do najoryginalniejszych ludzi współczesnych? Brakowało chyba jeszcze tylko dla dopełnienia miary, aby śmierć jego, która całe miasto tak poruszyła, nie była śmiercią rzeczywistą.

Pod tym względem jednakże mogą spadkobiercy jego, kimkolwiek się okażą, nie odczuwać najmniejszej bojaźni.

Śmierć dziwaka w Chicago była jak najprawdziwszą. Nawet dla upewnienia się pod tym względem, zastosowane zostały, znane już ówcześnie promienie ultra X profesora Fryderyka Elbinga, przez uczonego tego „kritikshalhen” zwane, które posiadają tę nadzwyczajną własność, że przechodząc przez ciało człowieka, wywołują fotograficzne obrazy, różniące się wielce, jeżeli ciało to jest żywe lub martwe. Otóż doświadczenie wykazało najzupełniejszą martwotę ciała, przedwcześnie zmarłego milionera.

Było już wpół do szóstej i wiosenne słońce chyliło się ku zachodowi, gdy orszak pogrzebowy przekroczył bramę cmentarza Oakswoods, przyczem powstał taki ścisk wśród olbrzymiej masy publiczności, pragnącej towarzyszyć pochodowi aż do końca, że policya, chociaż tak licznie rozstawiona, ledwie zdołała utrzymać porządek o tyle, że nie zdarzył się żaden nieszczęśliwy wypadek, z tych, jakie w podobnych okolicznościach najczęściej się przytrafiają.

Nareszcie kondukt stanął przed bramą ogrodzenia mauzoleum, właśnie w chwili, gdy przy zapadającym mroku wieczornym, zajaśniały nagle dokoła i na samym budynku aż do najwyższego szczytu wieżyczki, wspaniałe światła elektryczne, w których blasku cmentarz i całe to niezwykłe zgromadzenie dziwnie osobliwego nabrały uroku.

Ponieważ uroczystość dobiegała już końca, a we wnętrzu budynku, mieszczącego sarkofag, najwyżej paręset osób mogło się pomieścić, nadeszła więc chwila, w której ostatnie numera programu miały być dopełnione. W oczekiwaniu tego tłumy ścisnęły się bardziej, i gdy każdy starał się zająć miejsce najbliższe wozu, powstało dokoła głośne zamieszanie. Powoli wszakże ruch ustawał, szmery cichły i głębokie zapanowało milczenie.

Teraz więc, zanim zdjęto trumnę z wozu, by ją przenieść do grobowca, czcigodny pastor Bingham, który z urzędu swego, jako duchowny eksportował ciało, odczytał donośnym głosem słowa liturgiczne, wysłuchane przez publiczność w należytem skupieniu. Była to jedna, jedyna chwila w której ceremonia pogrzebu przybrała tak właściwy sobie charakter religijny.

Skoro ucichły słowa Pisma świętego, wnet zabrzmiały zawsze głęboko wzruszające tony przepięknego żałobnego marsza Chopin’a, którego wykonaniu możnaby jedynie zarzucić nieco przyśpieszone tempo, przystosowane widocznie do ogólnego usposobienia, a może i woli zmarłego.

Teraz wysunął się naprzód prezes klubu, Georges Higginbotham, by jako przyjaciel zmarłego wygłosić pożegnalną mowę. Przedewszystkiem streścił w słowach uznania życie Williama I. Hypperbona, zapełnione tak szczęśliwemi spekulacyami, że postawiły go one w rzędzie nietylko milionerów miasta Chicago, ale nawet w gronie wybitnych obywateli Zjednoczonych Stanów Ameryki, którymby też niezawodnie z gotowością służył swą fortuną, gdyby okoliczności tego wymagały. Tylko, że na szczęście, państwo nie znajdowało się w takiej potrzebie. A jakim okazywał się on niezrównanym towarzyszem, jak cennym przyjacielem – o tem najlepiej wiedzą członkowie klubu, któremu prawie wyłącznie ostatnie lata swego życia poświęcił.

– Był to – zapewniał w końcu szanowny mówca – umysł niepowszedni, mający wszelkie dane do wyróżnienia się w swem społeczeństwie, umysł z tych, jakie należycie oceniać zwykliśmy dopiero, gdy go już nie stanie! To też jakże boleśnie da nam się odczuć brak jego!... A jeśli już obecna ceremonia, w której niemal całe miasto wzięło udział, wymownem jest świadectwem popularności, jaką sobie zyskał, to któż przewidzieć zdoła, jakie jeszcze warunki przekaże testamentem swym domniemanym spadkobiercom? Kto wie, czy nie poczyni tam zastrzeżeń, zdolnych wprowadzić w podziw mieszkańców obu części Ameryki, co równa się prawie wszystkim innym częściom świata!

Za te słowa, które długoletnia przyjaźń ze zmarłym podyktowała prezydentowi „Klubu Dziwaków”, zgromadzona publiczność dziękowała szmerem uznania, wzmagającym się niby szum wiatru wśród konarów dębowego lasu.

Tym, którzy zajmując dalsze miejsca, wszystkiego dosłyszeć nie mogli, bliżej stojący powtarzali ciekawsze ustępy, bo żaden z uczestników uroczystości nie chciał być pokrzywdzonym choćby o jedno przemijające wrażenie.

Ale gwar powstały zagłuszył niebawem śpiew chóru, który z akompaniamentem orkiestry wykonał uroczysty hymn z Messyady Hendla, stanowiący ostatni numer programu uroczystości.

A jednak publiczność stała jeszcze nieruchoma, jakby w oczekiwaniu jeszcze czegoś więcej, może czegoś nadzwyczajniejszego niż wszystko, w czem dotychczas brała udział. I tak ogólne było podniecenie umysłów, że bodaj nawet jakieś zjawisko, burzące odwieczny porządek w świecie, nie byłoby nikogo w tej chwili zadziwiło.

Gdy wszakże nic podobnego nie zaszło, służba w galowej liberyi zdjęła trumnę ze wspaniałego wozu i po usunięciu kosztownych nakryć, poniosła na swych barkach do wnętrza mauzoleum, przez którego otwarte podwoje, tak szerokim strumieniem spływało światło lamp elektrycznych, że przyćmiewało jasność, jaka już dokoła panowała.

Sześciu wybranych nie ustąpiło i teraz jeszcze z pierwszego miejsca, jakie zrazu zajęli, tylko w braku girland kwiatowych, każdy z nich ujął, wedle wskazówek mistrza ceremonii, jedną z klamr srebrnych, zdobiących boki trumny. Za nimi szeregiem posuwali się zwolna członkowie klubu, oraz dostojni przedstawiciele władzy cywilnej i wojskowej, za którymi już zamknięto bramę ogrodzenia z obawy zbyt wielkiego natłoku ludzi.

Tymczasem z chwilą, gdy trumna zniknęła za podwojami budynku, zahuczały z wielką siłą trąby i kotły muzyki wojskowej i przed oczyma wszystkich pozostałych jeszcze na cmentarzu, przy natężonem oświetleniu dorównywającem siłą prawie jasności słonecznej, ukazał się widok piękny, prawie jedyny w swoim rodzaju.

Oto wielka ilość ptaków, z powiewającemi różnobarwnemi wstążeczkami, które im przywiązano zawczasu, wzleciała w górę z radosnym świergotem, ciesząc się z odzyskanej znów wolności.

I gdy tak się wzbiły, niby żywe chorągiewki nad głowami zdumionych, otaczając mauzoleum, zdawało się, że dusza zmarłego unoszona ich lotem, dążyła wprost ku wyżynom niebieskim.

Tymczasem we wnętrzu budynku grono zaproszonych stanęło w milczeniu dokoła sarkofagu, gdzie też niezwłocznie wpuszczoną została trumna, poczem wielebny pastor Bingham odmówił ostatnie rytuałem przepisane modlitwy kończąc je słowami pożegnania:

– Cześć pamięci zacnego Williama I. Hypperbone’a!

– Cześć, cześć jego pamięci!... – powtórzyli obecni, a za nimi, jak potężne echo rozległ się po cmentarzu tenże sam okrzyk z ust zebranego tłumu.

Teraz nareszcie „sześciu wybranych” procesyonalnem okrążeniem sarkofagu, dopełniło ostatniego obowiązującego ich na dzisiaj ceremoniału, a służba gotową już była ciężką marmurową płytą zamknąć grobowiec.

Czynności tej wszakże najniespodziewaniej przeszkodził pan Tornbrock, który wystąpił naprzód i wyjąwszy z kieszeni papier z ostatnią wolą zmarłego, odczytał obecnym ostatni jej paragraf:

„Wolą moją jest, aby grób mój pozostał otwarty przez dni dwanaście, i aby rano tegoż dnia dwunastego, wszystkie sześć osób, które towarzyszyć będą memu pogrzebowi, przyszły złożyć swe karty wizytowe na mej trumnie, poczem dopiero kamień może być położony; pan Tornbrock zaś w tymże samym dniu, punktualnie o dwunastej, odczyta w sali Audytoryum mój testament, który złożyłem do rąk jego. Podpisano własnoręcznie

William I. Hypperbone.”

– O! stanowczo niema najmniejszej wątpliwości, że wielkim dziwakiem był zmarły, i kto wie, czy ta jego oryginalność pośmiertna będzie ostatnią – myślał niejeden z uczestników pogrzebu, wracając do domu, gdy już drzwi mauzoleum zostały zaryglowane, i stróż, stały jego mieszkaniec, zajął się gaszeniem światła.

Jeszcze czas jakiś rozbrzmiewały kroki rozchodzących się tłumów, aż wreszcie wszystko ucichło i cmentarz Oakswoods pogrążył się znowu w zwykłym o tej porze spokoju i ciszy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: