Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

To, co nas łączy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

To, co nas łączy - ebook

Atalia jest początkującą dziennikarką i właśnie rozstała się z niedoszłym narzeczonym. Ma wspaniałych, oddanych przyjaciół, za których byłaby w stanie skoczyć w ogień.
Henrik zajmuje się rodzinnym, świetnie prosperującym różanym interesem. Chociaż zwykle zaraża innych pogodą ducha, wewnątrz toczy walkę z traumatycznymi wspomnieniami.
Pewnego wiosennego dnia spotykają się w dość niecodziennych okolicznościach. Oboje bardzo szybko przekonują się, jak wiele ich łączy. O wiele więcej niż na początku mogliby sądzić.
Jaka będzie cena rozwikłania starych, skrywanych tajemnic? Czy uda im się uratować uczucie, które w tym czasie się zrodziło?
Poznaj opowieść z Kopenhagą w tle, o tym, że miłość potrafi pokonywać różne przeszkody. Bo żeby zacząć patrzeć w przyszłość, trzeba uporać się z przeszłością.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8075-704-2
Rozmiar pliku: 838 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dwa tygodnie wcześniej

Wiosna.

Magiczna pora roku, kiedy wszystko powoli budzi się do życia, otrząsając się z zimowego letargu.

Szarawe otoczenie, dotychczas pokryte cienką warstwą słabo zmrożonego śniegu, wymieszanego z paskudnie kapiącym z zachmurzonego nieba deszczem, w końcu przybiera przyjemniejszy wyraz.

W tym klimacie wówczas akurat trudno mówić o skrajnie niskich temperaturach. Kilkanaście kresek poniżej okrąglutkiego zera na przydomowych pogodowych stacyjkach to raczej bardzo rzadki meteorologiczny ewenement. Kopenhaskie uroki.

Puszczam nieśpiesznie metalową klamkę i słyszę za sobą tylko lekkie trzaśnięcie dużych, oszklonych drzwi.

Wychodzę z redakcji. Nareszcie.

Nadprogramowy dyżur zaczyna dawać mi się jednak we znaki. Uderza ze zdwojoną siłą w ścierpnięte od siedzenia przy średnio komfortowym biurku kości. I w oczy, bo po kilkugodzinnym wpatrywaniu się w migoczący nieustannie niebieskim światłem ekran monitora zamieniają się one w dwie pustynie. Barwą popękanych naczynek mogą bez obaw konkurować z jakimś białym królikiem.

Delikatne wczesnokwietniowe słońce, chowające się powoli za konturami okolicznych kamienic, obejmuje mnie błogo swoimi jasnymi, żółtawymi promieniami. Powiewający dość porywiście wiatr zmusza mnie do tego, aby znacznie mocniej trzymać w dłoni tekturową, trochę lichą teczkę z zaległymi artykułami do skorygowania najlepiej na wczoraj, podrzuconymi naprędce przez redaktora naczelnego, który złapał mnie tuż przy windzie.

Nigdy nie byłam dzieckiem szczęścia.

Kurczowo zaciskam na teczce skostniałe odrobinę palce, drugą ręką naciągając na siebie gruby grafitowy kardigan, w którym mam ochotę się utopić.

Idę powoli, by nie zamieniać rekreacyjnego marszu w chaotyczny trucht.

Choć wskazówki na małej, pobłyskującej tarczy zegarka przesuwają się leniwie w kierunku wieczornej siódemki, to nigdzie tak właściwie mi się nie śpieszy. Dzieci nie płaczą, nie mam do kogo biec na złamanie karku. Czekają na mnie jedynie puste mieszkanie i jego głucha cisza. Cudowne połączenie.

Poprawiam zsuwającą się z ramienia pojemną czarną torbę.

Po przeciwnej stronie ulicy garstka odzianych w eleganckie stroje ludzi wychodzi z teatru. Uśmiechają się i od razu dyskutują, pewnie na temat obejrzanego właśnie spektaklu.

Mimowolnie sama unoszę kąciki przesuszonych ust do góry, jakby uśmiech faktycznie był czymś zaraźliwym. Słoneczna pogoda zawsze wprowadza człowieka w zupełnie inne samopoczucie, wyrzucając z niego plączące się w środku zalążki chandry.

W duchu pękam z dumy, że już szmat czasu upłynął, odkąd złożyła mi niezapowiedzianą wizytę, wciskając w ręce pudełko znienawidzonych papierosów albo w najgorszym przypadku przepisywanych na receptę rozweselających cukierków.

Biorę głęboki wdech, czując w gardle łaskotanie rześkiego powietrza, i obserwuję śmiejących się beztrosko nastolatków. Stoją pod kawiarnią na rogu, popijając parującą jeszcze kawę, która od niedawna robi w tym miejscu prawdziwą furorę.

Patrząc na nich, dziwnie smutnieję. Uświadamiam sobie raptownie, jak szybko przemijają kolejne lata. Przesypują się między palcami jak piasek nabierany dla zabawy na plaży. Nie tak dawno też chciałam być za wszelką cenę dorosła, ganiałam się ze znajomymi po uliczkach rodzinnego miasta, które znałam na wylot.

Dorosłość wcale nie jest taka rewelacyjna, jak się młodym wydaje.

Parędziesiąt metrów później zatrzymuję się przed przejściem dla pieszych, tuż przed mostem – wyraźną granicą oddzielającą mnie od pracy, której dziś mam serdecznie dosyć. Myślami leżę już w wannie, wśród pachnących słodko, odprężających baniek mydlanych.

Ale zanim pogrążę się w tych fantazjach, rzeczywistość sprowadza mnie z hukiem na ziemię. Wbija ostry sztylet prosto w bijące donośnie serce, rozdzielając je bezczelnie na pół.

Mrużę oczy, jakbym sama siebie chciała oszukać, że to złudzenie. Przyglądam się postaci poruszającej się za przejeżdżającymi ścieżką rowerami. Dusi mnie głupie wrażenie, że świat zwalnia tempo razem z nim. Tak niechcący złośliwie, umyślnie postawił mnie w tym miejscu i o tej porze, abym mogła spoglądać tylko w ten konkretny kadr.

Tom.

Osoba, której lata temu przykleiłam plakietkę opatrzoną świecącym napisem „ten na zawsze, bratnia dusza”. Nieusuwalną, bo przecież snuliśmy śmiałe plany o ślubie, który mógłby się odbyć w nie tak odległej przyszłości. Wiedziałam nawet, że szukał u jednego z lepszych jubilerów pierścionka zaręczynowego, bo jego brat nie potrafi trzymać języka za zębami.

Ale jak widać, to były wyłącznie puste, nic nieznaczące słowa, nad którymi najwyraźniej nigdy się poważnie nie zastanawiał. Rzucał mi je jako przynętę, a ja łapałam ją jak naiwna rybka.

Bo teraz to nie mnie mocno i z zapalczywością obejmuje, całując czule w przypudrowane policzki, tylko swoją rudowłosą, ubraną w zwiewną fioletową sukienkę koleżankę, co do której zarzekał się, że absolutnie nic go z nią nie łączy.

Oczywiście… Cholerny bajkopisarz.

W tym momencie nie jestem pewna, jak powinnam kierować swoimi emocjami.

Wściekać się czy przyjąć to z obojętną godnością?

Pozwolić oczom, aby napełniły się morzem łez i wpaść w otchłań rozpaczy czy dziarsko wziąć teczkę pod pachę, podejść tam i wygarnąć mu bez owijania w bawełnę, co o nim myślę?

Nie, nie będę się zniżać do jego poziomu. Szkoda nerwów.

Wzdycham, odgarniając z czoła opadające na nie kosmyki. Wzdrygam się instynktownie, kiedy dotyka mojego łokcia, przyprawiając mnie o dreszcze.

– Skarbie, która jest godzina? Nie zabrałam ze sobą zegarka, skleroza jednak mnie zżera.

Odwracam się, odrobinę wystraszona, zerkając na niską, przygarbioną starszą kobietę, podpierającą się na chwiejnej, drewnianej lasce. Przytrzymuje wymizerowanymi palcami okulary, uśmiechając się z rozbrajającą serdecznością.

Patrzy na mnie jak na ukochaną wnuczkę. W ręce ściska niewielką siatkę z lekarstwami, które pewnie wykupiła w pobliskiej aptece. Jakoś robi mi się jej żal.

– Dziewiętnasta siedem – odpieram ciepło i odwzajemniam uśmiech, czym sprawiam jej ogromną radość.

Mam sentyment do starszych osób. I duży szacunek. Kiedyś też przecież taka będę, też będę potrzebować pomocy innych. Mam tylko nadzieję, że ominie mnie wątpliwa przyjemność chorowania, bo ten aspekt starości Komuś Wyższemu u Góry ewidentnie się nie udał.

Właściwie ten etap ludzkiej egzystencji jest niedopracowany pod każdym względem. Człowiek zamiast cieszyć się ostatnimi dniami swojego ziemskiego żywota, martwi się tym, czy w ogóle da radę wstać rano z łóżka bez brania masy proszków od bólu wszystkiego. Paranoja. Młodość przemija błyskawicznie, za to starość zamienia się w wiecznie gryzące troski. Zero równowagi.

Staruszka potakuje z zadowoleniem, wdzięczna, że poświęciłam jej swój czas. Nie zauważam nawet, że przechodnie już dawno znaleźli się po drugiej stronie przejścia dla pieszych.

– Dziękuję, kochanie – mówi dalej łagodnym tonem. – Ładna z nich para, nieprawdaż?

Bezbłędnie dostrzega, że mój wzrok bezwiednie ucieka w kierunku Toma i towarzyszącej mu Petry, którzy jak gołąbeczki spacerują sobie w najlepsze.

– Zna ich pani? – rzucam ze zdziwieniem.

Uśmiecha się lekko, a jej bystre niebieskie oczy połyskują spod srebrzystych, utrwalonych sporą warstwą lakieru loków.

– Mieszkam w tej kamienicy. O, tutaj. – Wskazuje z dumą ręką, w której trzyma torebkę, na drugi budynek. – Często ich widuję. Ten młodzieniec jest podobny do mojego świętej pamięci męża.

– Rozumiem…

– Zawsze jakoś tak im się przyglądam – kontynuuje z entuzjazmem. – Miło widzieć, że w tym trudnym dzisiaj świecie ktoś potrafi znaleźć jeszcze czas na miłość.

Zauważam w oczach tej kobiety prawdziwe wzruszenie i mocno ściska mnie w sercu. Jednocześnie sama strofuję się, aby głośno nie parsknąć z dezaprobatą.

Fakt, znalazł czas.

Ale nie dla mnie.

Mówią, że nic dwa razy się zdarza. Chyba jedynie w teorii, bo praktyka wygląda zgoła inaczej. To tylko przereklamowany, kłamliwy slogan. Życie właśnie uwielbia powtórki, szczególnie te przykre. I szczególnie w mojej rodzinie.

Tegoroczna wiosna nie będzie tak przyjemna, jak się tego początkowo spodziewałam. Jej istotny, jeśli nie najistotniejszy filar zawalił się raczej bezpowrotnie. Niczym zdmuchnięty przez olbrzyma domek z kart. A ja byłam bezradnym liliputem, niemogącym się nawet odezwać, obserwującym jedynie rychły upadek kolosa.

Ale… może tak miało być? Może pora poznać kogoś nowego? Lepszego? Nie ma ludzi niezastąpionych.

Podobno nic się nie dzieje bez powodu. To powiedzenie zawsze brzmiało, według mnie, bardziej realistycznie.1.

Postukuję nerwowo ulubionym, wypisanym prawie do ostatniej kropli czarnego tuszu długopisem o blat biurka, po którym rozchodzi się donośne, dźwięczne echo. Ściskam go z coraz większym rozdrażnieniem, wpatrując się w pustą kartkę.

Powinnam już dawno zapisać pomysły na nowy artykuł, który muszę przygotować najpóźniej na jutro rano. Ale zamiast składać nawet krótkie zdania, mam teraz ogromną, nieodpartą ochotę zrobić z tego papieru okrągłą kulkę i wyrzucić ją z zamachem przez okno. Żeby więcej jej dzisiaj nie widzieć.

– Podobno Duńczycy statystycznie są jednym z najszczęśliwszych narodów na świecie – zaczyna z przekonaniem siedzący naprzeciwko mnie Mikael, przymykając demonstracyjnie swojego laptopa. – Ale jak patrzę na ciebie, to odnoszę wrażenie, że ty akurat zaliczasz się do grona niestatystycznych odłamków – kontynuuje ochoczo, unosząc jedną brew.

Lustruje mnie tymi przenikliwymi do bólu piwnymi tęczówkami, jakby chciał sprowokować moją narwaną w takich sytuacjach duszę do dyskusji.

Mikael uwielbia wdawać się w długie debaty, zwłaszcza że pod koniec zwykle triumfuje. Aktualnie jednak cały ten jego urok jest dla mnie utrapieniem. Niech sobie lepiej odpuści. Tak będzie bezpieczniej dla nas obojga.

W uszy wgryza mi się nawarstwiony szelest przewracanych pobieżnie papierów, wymieszany z głosami pracowników, którzy porozumiewają się, krzycząc do siebie z dwóch końców głównej sali. Od rana w ogóle nie umiem się skupić, a taki rumor wcale mi w tym nie pomaga.

Niestatystyczny odłamek.

Ciekawe określenie, nawet mi się podoba. To drugie słowo pasuje doskonale.

Bo właśnie rozsypałam się od środka na takie drobniuteńkie kawałeczki, które nie mogą się ze sobą ani trochę dogadać, aby posklejać się na nowo w odpowiednie pary.

Wzdycham, zasłaniając dłonią swoje pole widzenia tak, żeby ostre słońce, wpadające przez przestronne, wypucowane do ostatniego skrawka okno, nie raziło mnie zbyt mocno.

Na zewnątrz pogoda jest naprawdę śliczna. Ciepłe promienie rozświetlają całą okolicę, tętniącą rozbudzającym się na wiosnę życiem. Bezchmurne niebo o lazurowej barwie od razu napawa optymizmem.

Jako ten odłamek rzekomo najszczęśliwszego społeczeństwa na świecie chyba rzeczywiście wpasowuję się w jego bardziej zrzędliwą frakcję, której sondaże nie tolerują.

U mnie miejsce czystego nieba zajęły ciemne gradowe chmury, które raczej nie znikną zbyt prędko. Sama bezwiednie je na siebie ściągam, tworząc sytuacje bez wyjścia. Kwestia zwichniętej podświadomości.

– Bo statystyki to kłamstwa ubrane w ładne cyferki i kolorowe diagramy – odpowiadam beznamiętnie, wbijając wzrok w kartkę. – Nic poza tym, wiesz?

– Jest w nich też jakaś prawda.

Biorę do ręki stojący obok kubek termiczny z posłodzoną kawą, która jakoś przestaje mi smakować. Upijam kilka łyków, krzywiąc się odruchowo od nadmiaru wsypanego do niej cukru. Zerkam na Mikaela, który nagle umilkł.

Sunie dłonią po swoich krótko ostrzyżonych brązowawych włosach, a jego twarz przybiera nieco odmienny wyraz. Jakby zauważył, że wcale nie jestem w nastroju do sarkastycznych żartów.

Że jedyne, na co mam teraz ochotę, to wrócić do domu i zatrzasnąć się w tej swojej samotni. Przynajmniej do jutra.

Na pewno dostrzegł coś znacznie wcześniej, ale się do tego nie przyznawał. Mistrz konspiracji.

W końcu znamy się i przyjaźnimy bite cztery lata, wiemy o sobie naprawdę sporo, powoli stajemy się dla siebie przyszywanym rodzeństwem. Mikael to człowiek zagadka, dający się poznać tylko nielicznym, bo zbyt wiele razy spotkał się z odtrąceniem.

Ma też dziwny dar zaglądania ludziom do ich wnętrz i analizowania ich dokładniej niż wykształcony psycholog z certyfikatem. Moje na bank zdążył przeczytać kilkukrotnie, ciągle odkrywając nowe elementy tej depresyjnej układanki.

Podpiera się na aż sinym od takiego ułożenia przedramieniu i oddycha jakby ciężej, ze współczuciem, którego wcale od nikogo nie oczekuję.

Nie lubię, gdy ktoś się nade mną lituje i patrzy na mnie jak na nieporadną życiowo sierotkę. Nigdy nią zresztą nie byłam, zawsze radziłam sobie ze wszystkim sama.

Teraz również dam radę. Może nie tak od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale… krok po kroku, nie mam wyjścia. Na złamane serce jeszcze nikt nie wymyślił cudownych tabletek. A szkoda, byłyby pewnie farmaceutycznym hitem.

– Dalej o nim myślisz? – rzuca Mikael po dłuższej chwili ciszy, patrząc na mnie z palącą wymownością.

O nim.

Pan anonimowy. Od czternastu dni i kilku ostatnich godzin, które ciągną się w nieskończoność.

Celowo nie używa jego imienia, żebym szybciej pozbyła się go ze swoich myśli. Ale nawet nie zdaje sobie sprawy, jakie to skomplikowane.

– Ciężko jest ot tak zapomnieć o człowieku, z którym spędziło się ostatnie lata. – Odsuwam kartki na bok, żeby mnie nie drażniły swoją obecnością i nie ponaglały do kreatywnego myślenia, od którego jestem teraz daleka.

– On najwidoczniej nie miał z tym problemu. – Mikael chrząka z ironią, wyraźnie dając mi do zrozumienia to, czego za żadne skarby nie chcę przyswoić.

Właśnie.

Najwidoczniej nie miał. Otóż to.

– Jeśli woli tę rudą siksę, to niech sobie do niej idzie – odpowiadam o wiele bardziej stanowczo, uruchamiając brzęczący przeraźliwie komputer. – Droga wolna.

Przyklaskuję sobie w myślach za takie podejście, które jednak kłóci się cały czas z sercem, podziurawionym jak szwajcarski ser. Zużywa teraz pewnie kolejną paczkę chusteczek, budując z nich awaryjną fortecę.

Ruda siksa, czyli Petra. Sekretarka w firmie logistycznej jego ojca, w której on odbywa praktyki, żeby w przyszłości też zająć się takim biznesem.

Może stwierdził, że jednak jestem dla niego za młoda? Poznaliśmy się w uniwersyteckiej bibliotece, gdy zagubiona biegałam po niej jak wariatka, szukając potrzebnej mi natychmiast książki. Wówczas dopiero zaczynałam swoją naukową przygodę, a on zabierał się do napisania końcowej pracy.

Jak mi tłumaczył, po prostu nie miał zielonego pojęcia, jak mi powiedzieć o swojej pięciomiesięcznej, genialnie prosperującej znajomości. Najgorsza wymówka, z jaką się w życiu spotkałam.

– Dokładnie to chciałem od ciebie usłyszeć – wtrąca z przekąsem Mikael, o mało nie zachłystując się przez to gorącą herbatą. – Taka dziewczyna jak ty powinna znaleźć sobie kogoś tysiąc razy lepszego. Palant na ciebie nie zasługiwał.

Uśmiecham się odruchowo, czując, że mocny róż wypełza mi na policzki. Mikael wie, jakimi słowami sprawić mi przyjemność, nawet wtedy, gdy o to nie proszę.

Przyjaciele to w końcu osoby, które przy nas pozostają, kiedy cała reszta tych niby kochanych duszyczek odchodzi, zostawiając nas bez ostrzeżenia na lodzie.

Aż żałuję, że między nami niczego więcej nigdy nie będzie.

– Cieszę się, że masz o mnie takie dobre zdanie.

Bo ja ciągle widzę samą siebie przez jakieś krzywe, uszkodzone najwyraźniej zwierciadło. Pora zamienić je na nowszy model.

Teraz to on się uśmiecha z zadowoleniem, otwierając ukradkiem szufladę, w której zwykle trzyma kolorowe spinacze i stare, niepotrzebne notatki.

– A mógłbym mieć inne? – odpowiada, pokazując mi na swojej dłoni dwa cukierki. Zakrywa je tak, jakby były czymś tajnym. – W nagrodę pozwolę ci wybrać smak.

– Cóż za wyróżnienie. – Śmieję się, dostrzegając niemalże dziecięcy błysk w jego oczach.

– Z reguły przydzielam taki, na jaki akurat natrafię. Dla ciebie mogę zrobić wyjątek.

Zgarniam łapczywie tego o wiśniowym nadzieniu i wkładam go na razie do kieszeni obszernego swetra. Nie wiadomo, kiedy będzie przydatny jako mały pocieszyciel.

I zapada raptownie cisza. Aż nienaturalna.

Pracownicy poszczególnych ekip, z których każda ma swój oddzielny redakcyjny rewir, poszli na wyczekiwaną od rana przerwę. Pozostali skończyli pogaduszki i zajęli się pracą, więc wszelki zgiełk ustał.

Wydaję z siebie dziwnie świszczące w płucach westchnienie, odchylając się z impetem na skórzane oparcie krzesła.

– A możesz też zrobić jeszcze jeden wyjątek i nie wracać do tego tematu? Mam go dość – mówię, przerywając tę obopólną konsternację.

Do tematu o imieniu Tom. Ostatnio mam uczulenie na te trzy literki.

– Jasne, przepraszam. – Unosi ręce jakby w geście rezygnacji. – Ale porozmawiamy w zamian o czymkolwiek innym? Nie znoszę ciszy. Denerwuje mnie.

– Może włącz na chwilę radio, dopóki cała ferajna nie wróci – odpieram bez namysłu, machinalnie wpisując do systemu hasło i myląc się z rozpędu.

Spoglądam na drapiącego się po szyi nerwowo Mikaela, orientując się, że popełniłam wobec niego ogromne faux pas.

Przeklinam się w duchu, zaciskając z zażenowaniem usta, które błagają mnie, abym natychmiast go przeprosiła.

Przecież on nigdy nie słucha radia, nawet kiedy jedzie samochodem w długą trasę. Jeśli istnieją ludzie nielubiący muzyki, bez względu na gatunek, co może brzmieć dla przeciętnego zjadacza popularnych przebojów nieco absurdalnie, to przede mną siedzi jeden z takich wyjątkowych przypadków.

Kiedyś opowiadał, że marzył o karierze muzyka, w ostatniej klasie podstawówki założył nawet z kumplami własny zespół. Był na jego czele, jako główny wokalista i gitarzysta.

Wielkie tournée, setki tysięcy sprzedanych płyt, nagrody i fani. Fantazje kilkunastoletniego chłopaka z małej dzielnicy.

Ale pewnego dnia, na międzyszkolnym przeglądzie talentów, nauczyciel śpiewu stwierdził, że Mikael, jako jedyny z ich ledwie kształtującej się formacji, nie ma w sobie „tego czegoś”, co przyciągnęłoby tłumy.

Cóż, nie ma to jak zabijanie dopiero co rodzących się ambicji w dzieciaku, który może w przyszłości faktycznie coś by osiągnął, gdyby podszlifował swój warsztat.

Gryzę się za karę w ten swój niewyparzony język, zapowietrzając się jak balonik.

– Nie chciałam…

– Nic nie szkodzi. Nawet nie zdążyłem się obrazić. – Uśmiecha się lekko z widoczną nostalgią, co sprawia, że mam ochotę go przytulić. – W szafce leży jeszcze połowa paczki cukierków, gdybyś potrzebowała pocieszającej mocy cukru – dodaje półszeptem.

Teraz chyba oboje potrzebujemy jej równie mocno.

Oddycham powoli. Wdech i wydech. Równomiernie wypuszczam co kilka sekund nadmiar nabranego rozpaczliwie powietrza.

Wokół panuje cisza. Ogarnia mnie swoimi przyjemnymi łapkami, gładząc po głowie dla uspokojenia myśli.

Jak kilkuletnią dziewczynkę, która po rysunkowych niepowodzeniach na pierwszych zajęciach plastycznych w przedszkolu potrzebuje otuchy i czegoś, co osłodzi gorycz dziecięcej porażki.

Właśnie jestem tą zasmuconą kruszyną, wciąż przeżywającą uczuciowy zawód.

Przymykam swoje delikatne powieki, oplecione siecią niebieskawych naczynek. Pojawia się czarna nicość, która sprawia, że nadpobudliwie bijące serce nareszcie zaczyna wracać do normalnego rytmu.

Takiego jak zazwyczaj. Ale raczej jeszcze długo nie będzie w stanie zapełnić w sobie tej wyrwy zamoczonej łzami, wylewanymi w cierpliwe poduszki. Co prawda, poczucie braku trochę się już zmniejszyło, jednak… nadal we mnie jest.

Wiem, rozczulam się nad sobą, ale któż by tego nie robił?

Jeśli przeznaczenie faktycznie jednak istnieje, to na pewno samo kiedyś do mnie dotrze. Nie chcę za nim gonić. Może później znajdzie się ktoś inny, kto podaruje mi o niebo lepsze wspomnienia.

Tymczasem… nie chcę skończyć jak mama. Tak, okropnie to brzmi. Jednak zbyt dobrze pamiętam jej emocjonalne katusze, których, niestety, byłam swego czasu przymusowym obserwatorem.

Ciągle w uszach słyszę jej płacz, przebijającego się przez ścianę oddzielającą nasze sypialnie na poddaszu.

Ciągle mam przed oczami jej smutną twarz, którą usilnie starała się specjalnie dla mnie rozweselać, abym się nie przejmowała, nie martwiła. Bo to sprawy dorosłych. Bo dzieci ich nie rozumieją.

A ja właśnie, pomimo swoich ledwie sześciu lat, sporo rozumiałam. Nie udawało jej się tak łatwo mnie zbyć. Byłam zbyt bystra i zbyt… wścibska. Przy każdym śniadaniu zadawałam to samo pytanie, w końcu uzyskując na nie odpowiedź. Na początku zdawkową, potem trochę pełniejszą. Cierpliwość jednak zawsze popłaca.

Unoszę rozgrzane do czerwoności dłonie spod tafli chłodniejącej już wody, która pachnie urokliwie malinowym płynem do kąpieli.

Przesuwam nimi po twarzy, jakby chcąc się ocknąć z zawieszenia. Otwieram ciężkie powieki i od razu kieruję wzrok na pusty kieliszek. Stoi sobie na brzegu wanny. Po jego szklanym rancie spływa ostatnia, zagubiona ciemnokrwista kropla, uświadamiająca mi fakt, że chyba nadszedł czas, aby ruszyć to bezwładne ciało. Pewnie moja skóra wygląda teraz jak rozmoczone ciasto.

Próbuję wybić sobie z głowy pomysł na to, żeby zaraz pójść do jakiegoś czynnego sklepu po paczkę najtańszych papierosów. Były one czymś odprężającym, szczególnie dawniej, podczas sesji, pomagały mi skutecznie zmniejszyć poziom stresu, nieraz też i poczucie bezradności.

Popalałam dość nieumiejętnie, krztusząc się jak tytoniowy laik duszącym dymem, gdy ten nadto zachłannie wdzierał się do nieprzygotowanych na jego przybycie płuc. Tak dla towarzystwa. Dzisiaj wiem, że tego typu forma wpędzania się w nałóg jest czystą głupotą.

Ale każdy musi przejść w swoim życiu chociaż jeden epizod głupoty, żeby zrozumieć pewne sprawy i ich ewentualne konsekwencje. Na całe szczęście pojęłam to wystarczająco szybko.

Po kilku minutach wychodzę wreszcie z łazienki, okrywając się przydługim szlafrokiem. Na kuchennym stole już od paru chwil dzwoni telefon.

Mama.

O wilku mowa.

Jakbym przywołała ją swoimi rozmyślaniami. Zawsze wie, kiedy zadzwonić. Wyczucie czasu godne pozazdroszczenia.

– Tak, mamuś? – mówię niewyraźnie, po drugiej stronie słuchawki słysząc jej nieznaczne westchnienia.

Jak gdyby pełne ulgi, że w ogóle postanowiłam odebrać. Niekiedy rzeczywiście mam w zwyczaju ignorowanie dobijających się do mnie osób. Udaję wtedy, że nie widzę ich numerów w wydłużającym się spisie nieodebranych połączeń. Ale jej nie miałabym sumienia odmówić.

– Chciałam tylko zapytać, jak się czujesz – odpowiada spokojnie, a ja niemalże widzę ten lekki, ledwie zauważalny uśmieszek troski. – Wszystko dobrze?

Sama się uśmiecham, choć nie wiem, do jakiej kategorii ten mój brzydki uśmiech zaliczyć.

– Jest w porządku. – Przełykam z trudem ślinę, bo raptem zasycha mi w gardle.

Mała zamiana ról. Teraz to ja gram tę, która nie chce przysparzać zmartwień całemu światu, chowając się przed nim z fałszywą godnością.

– Na pewno? – pyta mama niepewnie po sekundzie.

Mrugam szybko, odganiając od siebie śmiech pełen desperacji. Wdech. Wydech. Jeszcze raz.

– Na pewno – powtarzam, pociągając nosem. – Lepiej opowiadaj, co u ciebie. Jakieś zmiany w miasteczku?

Umiejętność odwracania uwagi od własnej osoby mam opanowaną do perfekcji. Coraz piękniej kłamiesz, Atalio.2.

Elektroniczny zegarek, uformowany w różową postać Myszki Minnie, wyświetlał północ. Za oknem panował zupełny mrok. Niewysokie latarenki, stojące tuż przy ogrodzeniu, rozrzedzały jedynie ponurą czerń swoim słabym, pomarańczowym światłem. Krajobraz jak z dreszczowca.

Wsłuchiwałam się bezwiednie w warkot silnika przejeżdżającego samochodu, który wdzierał się do mojego pokoju przez lekko uchyloną szybę.

Leżałam na wznak, jak nieruchoma lalka, nie ruszając nawet palcem. Jakby ktoś mnie zaczarował. Albo raczej odebrał zdolność zasypiania.

Od kilku dni nie mogłam normalnie zmrużyć oka. Sen nie chciał do mnie przyjść, a jeśli zebrał się na jakieś ochłapy litości, to nie trwała ona zbyt długo i przychodził ewentualnie wraz z bladym świtem. Chwilę przed pobudką, marne pocieszenie.

Miałam nadzieję, że wszystko, co się wokół mnie działo, było wyłącznie złym snem. Że za chwilę, kolejnego poranka, szybko się z niego ocknę. Byłam strasznie naiwna.

Wzdychałam ciężko, wbijając mętny wzrok otulony pajęczynką nocnej mgły w sufit. Jakby szukając w nim czegoś względnie ciekawego, wyobraźnią malując tam złotawe gwiazdki, których ściągnięcie na ziemię kiedyś tak hojnie obiecywał mi tata.

Szkoda, że żadnej nie miałam okazji trzymać w ręku. Nigdy zresztą ta okazja nie nadeszła. Rozpływała się z biegiem dziecięcych lat, aż rozleciała się całkowicie.

Ułożyłam się na boku z głośnym westchnieniem bezradności. Za niezamkniętymi celowo drzwiami widziałam niebieskawe światło włączonego nadal telewizora, odbijające się na śliskiej boazerii.

Nigdy nie zamykałam nocą drzwi. Ta szpara pomiędzy ich krawędzią a framugą dawała mi poczucie złudnego bezpieczeństwa.

Wiedziałam, że skoro telewizor ciągle grał, to ona też jeszcze nie spała. Znałam jej nawyki na wylot.

Patrzyłam kilka minut w tę migoczącą poświatę, zastanawiając się w duchu, czy warto wychylać w ogóle nos na korytarz.

Czułam w środku dziwaczne mrowienie, którego nie umiałam z niczym powiązać. Może wtedy zbyt mało wiedziałam, aby to zrobić, choć zaczynałam rozumieć coraz więcej. Stawałam się odkrywczynią własnych, rodzinnych tajemnic.

Widziałam przecież wszystko dookoła. Nie byłam ślepym, nieświadomym kompletnie stworzeniem, niepotrafiącym odczytywać ludzkich gestów. W tym akurat byłam od małego mistrzynią. Sześcioletni Einstein psychologii.

Zmarszczyłam stanowczo swoje przerzedzone brwi, wyglądające jak dwie kreski maźnięte beżowym cienkopisem, decydując się w końcu na coś konkretnego.

Chwyciłam mocno swojego ukochanego misia z zieloną jak moje oczy apaszką w grochy i ruszyłam w stronę schodów.

– Chodź, Panie Honning – mówiłam cicho do niego, jakby był żywą istotą. – Idziemy zobaczyć, co z mamą, zgoda?

Zawsze byłam chodzącym oceanem troski o innych. Byłam chyba aż zbyt empatyczna jak na swój wiek. Ale po prostu nie mogłam przeboleć, gdy komuś działa się krzywda. Od razu garnęłam się do pomocy. Czy to koleżance z podwórka, czy mamie.

O nią martwiłam się w szczególności.

Dopiero po latach dostrzegłam to, że jej łzy czułam także w swoich oczach. Że cierpiałam razem z nią, przeżywając wszystko podwójnie.

– Co tu robisz, Ati? Nie możesz zasnąć?

Odwróciła się w moją stronę, gdy tylko postawiłam stopy na skrzypiącym przy każdym najmniejszym kroku fragmencie parkietu.

Rozglądałam się po salonie, by skontrolować sytuację. W kącie jarzył się jeszcze nieznacznie rozpalony popołudniową porą kominek, z którego zwisał przysychający, sinozielony kwiatek. Na ekranie niewielkiego telewizora pojawiła się uśmiechająca się szeroko pogodynka.

Mama lustrowała mnie uważnie swoimi dużymi szarymi oczami; miała też w nich iskierki strachu.

Że ją nakryłam.

Że zobaczyłam te rzewne krople, spływające wartkim strumyczkiem po jej pełnych, gładkich policzkach.

– Jakoś nie mogę… – Kręciłam głową, odpowiadając niemrawo, sunąc wolną dłonią po klejących się jednak mimowolnie powiekach.

Siedziała w starym fotelu, w którym zazwyczaj czytywała namiętnie norweskie kryminały, przytrzymując stojący na kolanach pusty kubek. Pewnie po kolejnej herbacie. Potrafiła ją pić litrami, bez opamiętania, jedną za drugą. W szafkach zawsze walały się jej opakowania – można by było otworzyć osiedlowy sklepik herbaciany. Już wiem, po kim odziedziczyłam tę słabość.

– Pan Honning ci nie pomaga? – Wskazała na pluszaka, zmuszając się do jakiegokolwiek uśmiechu.

Widziałam, z jakim wysiłkiem jej to przychodzi. Nie miała w sobie żadnej siły. Jej bezradność była wręcz widoczna.

Pośpiesznie przetarła palcami twarz, ścierając z niej perliste resztki wilgoci, gdy przycupnęłam obok na dywanie i rozsiadłam się na nim wygodniej niż na sofie. Oparłam głowę o jej nogi, a ona gładziła moje włosy z niesamowitą delikatnością i zaplatała je w luźny warkoczyk.

– Nie za bardzo, chyba nie chce ze mną rozmawiać. – Przytuliłam go do swojego serca jak najlepszego przyjaciela, którym przecież był. – Ty też nie możesz spać, prawda? – dodałam głośniej.

Pan Honning. Dziecięca wyobraźnia zawsze chadzała najprostszymi drogami, jeśli chodzi o wymyślanie imion. To było oczywistą oczywistością. Odcień miodu załatwił całą sprawę.

Dostałam go chyba na czwarte urodziny i cieszyłam się z niego bardziej niż z dwóch lalek. One szybko wylądowały na samym dnie kosza z zabawkami, pośród tony kolorowych klocków. On jednak nigdy się tam nie znalazł. Był moim kompanem na dobre i na złe. Do dzisiaj stoi w mojej nowej sypialni na półce. Pewnych rzeczy nigdy się nie wyrzuca.

Jednak w tamtym momencie nie był żadnym, nawet najmniejszym ukojeniem. To w końcu tylko przedmiot. Bez uczuć, bez bijącego serca. Nie mówił, nie mógł mnie pocieszyć.

Nie mógł zastąpić mi taty, który zniknął nagle bez słowa, nawet nie dając mi na pożegnanie buziaka. Jakbym nigdy nic dla niego nie znaczyła. Obce osoby zaczęły być dla niego ważniejsze niż własna córka.

Zerknęłam na mamę z ciekawością, chcąc wymusić na niej jakąś odpowiedź. Miałam w głowie milion pytań, ale nie wiedziałam, od którego w ogóle powinnam zacząć. Każde było na swój sposób istotne.

Dlaczego nie było tu z nami taty?

Dlaczego kłóciła się z nim przedwczoraj przez telefon?

Dlaczego wtedy, zaraz po rozłączeniu się, o mało nie roztrzaskała całego zestawu porcelanowych talerzy?

– Oglądałam film, leciał mój ulubiony. – Westchnęła i pocałowała mnie czule w czoło.

– Zawsze oglądaliście jakieś razem.

Zdawałam sobie sprawę z tego, że mój upór mógł ją nieraz nieźle denerwować. Był jednak naprawdę przydatną cechą.

Uśmiechnęła się lekko; na jej wąskich ustach malował się przy okazji grymas zgryzoty. Nie potrafiła go ukryć. Może nawet nie chciała.

Też ciągle liczyła, że tata gwałtownie otworzy drzwi i zobaczymy go w progu. Z tą jego bankową, biznesową teczką, w której przechowywał wszystkie papiery dla swoich klientów.

– Kiedy wróci? – drążyłam po chwili wspólnego milczenia, które dotychczas zagłuszał głos telewizyjnego prezentera, odczytującego wiadomości z poprzedniego dnia.

Spojrzała prosto w moje rozszerzone źrenice. Jej rzęsy drżały nerwowo wraz z powiekami, jakby dostawała jakiegoś ataku lękowego. Nigdy nie trzęsły się w podobny sposób.

– Nie mam pojęcia. – Wzruszyła bezwiednie ramionami, związując warkoczyk cienkim kosmykiem, udającym gumkę do włosów.

– Ale wróci?

Głupiutka, dziecięca naiwność. Bezlitośnie zdradliwa.

– Wróci. Obiecuję ci to – odparła ze stuprocentowym przekonaniem, zdobywając się na szerszy uśmiech, w którym jednak nadal brakowało szczerości. – Pojechał po prostu w dłuższą delegację. To nic wielkiego. Wszystko jest w porządku, kwiatuszku.

Pocałowała mnie ponownie i objęła troskliwie. Jakby oddając mi resztę swojego ciepła, którego tak potrzebowałam.

Obiecała. Prosiła, błagała niejednokrotnie przy kolejnych rozmowach.

Starała się dotrzymać słowa, choć to zdawało się niemożliwą do wykonania misją. Jednak liczyły się chęci, a te były przecież ogromne.

Nic jednak nie dały.

On nie wrócił.

I wcale nie pojechał w delegację. W tę wymówkę nie wierzyłam ani przez chwilę, ani jednego dnia, które tak ufnie odliczałam w duchu. Wyczulony umysł nie dał się oszukać.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Honning (z duń.) – miód.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: