Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

To koniec, Anno - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 kwietnia 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

To koniec, Anno - ebook

Dziennikarka telewizyjna Anna Rogozińska znajduje w skrzynce pocztowej tajemniczą kopertę. Z przesyłki wypada karta do gry – zaproszenie do morderczej rozgrywki – oraz lakoniczny list od siedzącego za kratami Kapelusznika. Czy niebezpieczny kryminalista pomoże Annie zapobiec serii zabójstw?

Problemy prywatne utrudniają śledztwo, w dodatku zwierzchnicy zlecają Annie zadanie angażujące niemal 24 godziny na dobę – reportaż o pracy pogotowia ratunkowego. Dziennikarka nie ma wyboru, musi podjąć wyzwanie, niestety ratownicy są niechętni do współpracy. Anna musi wytrzymać wycieńczające tempo i stan ciągłej gotowości, co więcej – zadanie może okazać się bardzo niebezpieczne…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7406-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TO KONIEC, ANNO

Wdech. Wydech.

Ma już wszyst­kiego dość. Szcze­gól­nie poja­wia­ją­cych się, odcho­dzą­cych i wra­ca­ją­cych męż­czyzn. Ma też dość prze­re­kla­mo­wa­nej miło­ści.

Wdech. Wydech.

Do uszu dociera przy­jem­nie niski głos Adele:

_– Hello, it’s me_. _I was won­de­ring if after all these years you’d like to meet._

Nie zasta­na­wia się. Chce zapo­mnieć.

Wdech. Wydech.

Za chwilę się zre­lak­suje. Zapach lawendy roz­py­cha się wła­śnie w jej noz­drzach. Stopa dotyka lustra wody. Odczuwa przy­jemne cie­pło. Wdech. Wydech.

Dopa­so­wuje swoje ciało do wanny. Zamyka oczy i sku­pia się na odde­chu.

Cie­pła woda roz­luź­nia jej mię­śnie. Scho­dzi z niej całe napię­cie. Cały ten popie­przony dzień.

Wdech. Wydech.

W tej chwili nie ma jej dla nikogo. Co wię­cej, nikogo nie ma dla niej. Staje się obo­jętna na dźwięki docho­dzące zza ściany. Wyobraża sobie, że jest sama. Sama na całym świe­cie.

Wdech. Wydech.

Przy­się­głaby, że coś wła­śnie zła­pało ją za kostki.

Otwiera oczy.

Czuje ból. Dokład­nie taki sam zwy­kle towa­rzy­szy jej w momen­cie, w któ­rym gałki oczne spo­ty­kają się z wodą.

Orien­tuje się, że jej twarz zna­la­zła się pod taflą.

Wdech.

Woda poja­wia się wszę­dzie. W nosie. W gar­dle. W prze­łyku. Chcia­łaby zna­leźć w sobie siłę, żeby zawal­czyć o oddech. Zła­pać się kra­wę­dzi wanny. Spoj­rzeć w oczy tego, który wła­śnie ją topi.

Nie liczy na to, że zmieni zda­nie. Nie jest aż tak naiwna. Pra­gnę­łaby jed­nak, żeby zapa­mię­tał jej spoj­rze­nie do końca swo­ich dni.

Szuka siły do walki, ale – mimo ogrom­nej moty­wa­cji – nie znaj­duje jej.

Skoro sama nie jest w sta­nie sobie pomóc, szuka innego wyj­ścia.

Pró­buje krzy­czeć. Bez­sku­tecz­nie. Prze­ko­nuje się, że układ odde­chowy został stwo­rzony do oddy­cha­nia. Inne jego funk­cje, w tym wydo­by­wa­nie się głosu, są wstrzy­mane, gdy trwa walka o zaczerp­nię­cie powie­trza.

Chcia­łaby zła­pać oddech, ale zamiast tego sły­szy szum. Jakby przy­ło­żyła do ucha muszlę przy­wie­zioną znad morza. I bicie serca. Coraz wol­niej­sze.

Czuje, że odpływa.ROZDZIAŁ 1

Roz­dział 1

Anna Rogo­ziń­ska od dawna marzyła o tym dniu. Wpa­try­wała się w szpi­talne okno i cze­kała. Cier­pli­wie cze­kała, aż odzy­ska siły i będzie mogła wró­cić do pracy. Snuła plany, w myślach ana­li­zo­wała hipo­te­tyczne prze­szkody, które będzie musiała poko­nać, żeby wró­cić na szczyt.

Rekon­wa­le­scen­cja prze­cią­gała się w nie­skoń­czo­ność, za oknem zmie­niały się pory roku, a w Ance doj­rze­wała nie­smaczna myśl, że zanim upora się ze skut­kami ubocz­nymi ostat­niego dzien­ni­kar­skiego śledz­twa, wszy­scy o niej zapo­mną. Dla­tego kiedy dziś wró­ciła do tele­wi­zji, posta­no­wiła dać z sie­bie dużo wię­cej niż zwy­kle. Mimo że zwy­kle dawała z sie­bie wszystko.

Zespół przy­jął ją chłodno, ale za to szef poznań­skiego oddziału Primo TV, Kamil Gra­bow­ski, wysłał ją z misją nagra­nia mate­riału z poznań­skiej Ławicy, zazna­cza­jąc, że ma się spi­sać, bo podobno na lot­ni­sku roz­pęta się nie­zła afera.

Anna naj­pierw odtań­czyła taniec rado­ści, a póź­niej zabrała ulu­bio­nego ope­ra­tora kamery, Artura, i poje­chała spraw­dzić, o co cho­dzi.

Po godzi­nie wró­ciła z obszer­nym mate­ria­łem i wizją, jak zmon­to­wać obraz. W końcu robiła to, do czego została stwo­rzona. Zmon­to­wany mate­riał wysłała do szefa.

– Pani Anno, popro­szę do mnie. – Gra­bow­ski wychy­lił się ze swo­jego gabi­netu jakiś kwa­drans póź­niej.

Pamię­tała, że takie spon­ta­niczne wizyty w gabi­ne­cie dyrek­tora mogły mieć trzy powody: gło­śna bura, cicha pochwała lub przy­dzie­le­nie zada­nia spe­cjal­nego. Liczyła na to ostat­nie. Już raz otrzy­mała świetną pro­po­zy­cję zawo­dową, ale z powodu pobytu w szpi­talu musiała z niej zre­zy­gno­wać.

– Pani Anno, co to ma być? – Pozba­wiony emo­cji głos szefa zbił Annę z tropu. Męż­czy­zna nawet nie pocze­kał, aż pod­władna usią­dzie.

– Jak to co? Świetny mate­riał. – Przy­glą­dała mu się uważ­nie, pró­bu­jąc z jego twa­rzy wyczy­tać inten­cje.

Nie ocze­ki­wała pochwał, bo Gra­bow­skiemu dobre słowa zwy­kle grzę­zły w gar­dle. Ale spo­dzie­wała się przy­naj­mniej zoba­czyć błysk w jego oku.

– Świetny?! – prych­nął iro­nicz­nie. – Chyba dla osie­dlo­wej tele­wi­zji!

– Ale prze­cież…

– Może zbyt szybko wró­ciła pani do pracy? Może powinna pani wyko­rzy­stać jesz­cze zale­gły urlop? Naj­wi­docz­niej to, czego pani doświad­czyła… To zatru­cie dopa­la­czami…

Słowa Gra­bow­skiego mogłyby świad­czyć o tro­sce, nawet jeśli nie przy­ja­znej, to przy­naj­mniej zwy­czaj­nej, ludz­kiej. Mogłyby, ale Anka sku­piła się nie tylko na fonii, lecz także na obra­zie docie­ra­ją­cym do jej oczu.

Tłu­sta głowa szefa, zwy­kle kiwa­jąca się na krót­kiej szyi, ster­czała nie­ru­chomo. Plecy były wypro­sto­wane tak mocno, jakby wła­śnie połknął pręt, a dło­nie, zwy­kle płyn­nie tań­czące w trak­cie roz­mowy, teraz leżały na biurku.

Za oknem zbie­rały się chmury. Obrzy­dli­wie ciemne i kłę­bia­ste potwory zakry­wa­jące resztki nie­bie­skiego nieba.

– Sze­fie – pró­bo­wała się bro­nić – dopa­la­cze nie mają z tym nic wspól­nego. Anty­ter­ro­ry­ści wypro­wa­dzili Syryj­czyka z samo­lotu tylko dla­tego, że jedna z pasa­że­rek uznała go za ter­ro­ry­stę. Prze­słu­chano go i wypusz­czono. Nagra­łam roz­mowy z nim, z kimś ze służby gra­nicz­nej i ze znie­cier­pli­wio­nym pasa­że­rem, narze­ka­ją­cym, że samo­lot nie wyle­ciał o cza­sie. Poka­za­łam kilka per­spek­tyw… – kon­ty­nu­owała ze słab­ną­cym entu­zja­zmem. Gra­bow­ski jej nie słu­chał. Wpa­try­wała się jed­nak w niego, mając nadzieję, że w końcu wymusi jego uwagę. – Poza tym zagro­że­nie ter­ro­ry­styczne… Ludzie albo je igno­rują, albo są prze­wraż­li­wieni. Może warto byłoby poru­szyć ten temat i poka­zać spo­łe­czeń­stwu, gdzie leżą gra­nice? Dzi­siej­sza sytu­acja to prze­cież dys­kry­mi­na­cja rasowa! Chło­pak nie zro­bił nic takiego. Po pro­stu uro­dził się w Syrii. Gdyby był biały, taka sytu­acja nie mia­łaby miej­sca. Gdyby…

– Pani Anno, nie jeste­śmy od tego, żeby gdy­bać.

Zwy­kle jej tłu­ma­cze­nia dopro­wa­dzały go do szału. Mio­tał się po biu­rze, obi­ja­jąc tłu­ste ciało o meble w kolo­rze wenge. Jak lew prze­cha­dzał się od ściany do ściany i sku­tecz­nie uni­kał wzroku zde­ner­wo­wa­nej dzien­ni­karki.

Kolejna bez­e­mo­cjo­nalna wypo­wiedź Gra­bow­skiego zmu­siła Annę do wycią­gnię­cia wnio­sków. Nie­wąt­pli­wie brała udział w przed­sta­wie­niu. Omi­nęła próbę gene­ralną i nie nauczyła się tek­stu, w prze­ci­wień­stwie do sie­dzą­cego za biur­kiem męż­czy­zny, który wyda­wał się pano­wać nad wszyst­kim. Nawet nad odde­chem.

Gdyby nagle zrzu­ciła z sie­bie ubra­nie i zaczęła tań­czyć nago, Gra­bow­ski nawet by nie mru­gnął.

– Sam pan mnie wysłał na to lot­ni­sko!

– Tak, żeby nagrała pani mate­riał o tym, jak spraw­nie reagują nasze służby, kiedy cho­dzi o zagro­że­nie ter­ro­ry­styczne. Myśla­łem, że pokaże pani jakie­goś twar­dziela – wyce­dził i zaci­snął pię­ści, jakby chciał wzmoc­nić prze­kaz słowny pre­zen­ta­cją – który powie, że nic nam nie grozi. Że pozna­niacy mogą spać spo­koj­nie. I że prze­ana­li­zuje pani sytu­ację na chłodno!

– Na chłodno? Mia­łam zosta­wić ważny pro­blem spo­łeczny?!

– Waż­nym pro­ble­mem jest zagro­że­nie ter­ro­ry­styczne! Zamiast sku­pić się na meri­tum i poka­zać kon­kret, pani wolała pójść w łzawy ton repor­tażu. I niby kogo to ma zain­te­re­so­wać? Repor­taż o bied­nym Syryj­czyku, któ­rego potrak­to­wano jak zwie­rzę? I o złej bia­łej kobie­cie, która ośmie­liła się poczuć zagro­żona? Miała prawo się bać! W tym roku nali­czy­łem już ponad dwa­dzie­ścia zama­chów ter­ro­ry­stycz­nych na całym świe­cie. Sły­szała pani, że syryj­scy uchodźcy szy­ko­wali zama­chy w Ber­li­nie?

– Nie sły­sza­łam.

– No wła­śnie, a to tylko potwier­dza moje obawy. Nie nadaje się pani do pracy.

_Czyli dotar­li­śmy do finału_ – pomy­ślała Anka i spu­ściła głowę. Kie­dyś zapewne kłó­ci­łaby się z sze­fem i jak lwica bro­niła swo­jego punktu widze­nia. Kil­ku­mie­sięczny pobyt w szpi­talu spra­wił jed­nak, że wypa­dła z obiegu i stra­ciła sporo pew­no­ści sie­bie.

– Nie inte­re­suje mnie duma jakie­goś bru­dasa! – Gra­bow­ski ude­rzył dłońmi o blat biurka. – Nie mam czas na pro­sto­wa­nie pani spo­łecz­nych zapę­dów. Pra­cu­jemy dla ogól­no­pol­skiej tele­wi­zji, musimy wpa­so­wać się w sztywne reguły!

– Sze­fie…

– Nie wiem, co z panią zro­bić. Jest pani wypa­lona i prze­wraż­li­wiona. Szcze­rze przy­znam, że trzy­ma­łem dla pani miej­sce, by po cho­ro­bie mogła pani do nas wró­cić. W końcu, jakby nie było, omal nie stra­ciła pani życia pod­czas wyko­ny­wa­nia obo­wiąz­ków służ­bo­wych. Sta­ra­łem się, pani Anno. I przy­znaję, że kie­dyś ceni­łem pani podej­ście do pracy. Nie­stety teraz widzę, że stare sen­ty­menty to nie­zbyt dobry spo­sób na zarzą­dza­nie sta­cją tele­wi­zyjną. To jest nie­do­pusz­czalne, że eks­cy­tuje się pani sen­ty­men­tal­nymi pier­do­łami. Pani Anno, to już nie jest dzien­ni­kar­stwo…!

Bar­dziej niż kie­dyś? Słowa Gra­bow­skiego błą­dziły po gło­wie Anki jesz­cze długo po tym, jak wyszła z budynku. Nie to spo­dzie­wała się usły­szeć.

Sama dzie­liła swoje życie na „kie­dyś” i „teraz”. Chciała jed­nak zapo­mnieć o tej gra­nicy. O roz­mo­wie z mor­dercą, która uświa­do­miła jej, że wybrany przez nią zawód dzien­ni­ka­rza śled­czego był zde­cy­do­wa­nie bar­dziej nie­bez­pieczny, niż wcze­śniej sądziła. Uświa­do­miła sobie, że powoli tra­ciła świa­do­mość i kon­trolę nad wła­snym cia­łem. I o tym, że ambi­cja i chęć roz­wi­kła­nia sprawy zwią­za­nej z dopa­la­czami spra­wiły, że mogła umrzeć.

Żyła bar­dziej przez przy­pa­dek. To pod­ko­chu­jący się w niej Łukasz przy­czy­nił się do tego, że ją odra­to­wano. Pamię­tała, jak krzy­czał: „Nie zamy­kaj oczu, nie zasy­piaj, zostań ze mną, Anka!”.

– I jak pod­su­mu­jesz pierw­szy dzień w pracy?

Łukasz sie­dział obok niej na kana­pie. Zado­mo­wił się już. Nawet swe­ter, który miał na sobie, paso­wał do wystroju miesz­ka­nia.

Widziała, że bar­dzo chciał się wto­pić w tło i spra­wić, że któ­re­goś dnia Anka powie mu: „zostań”. Bywał u niej wła­ści­wie codzien­nie, odkąd wró­ciła ze szpi­tala. Począt­kowo wynaj­dy­wał jesz­cze pre­tek­sty dla swo­ich wizyt. Raz przy­szedł wymie­nić uszczelkę w kra­nie, innym razem prze­cho­dził obok, jesz­cze innym wno­sił na pię­tro siatki z zaku­pami, a póź­niej przy­go­to­wy­wał kola­cję. Potem wpa­dał już jak do sie­bie. Sia­dał na kana­pie, zamie­niał z nią kilka słów, a potem włą­czał tele­wi­zor i szu­kał kanału infor­ma­cyj­nego.

– Nie mogę narze­kać. Pierw­sze dni są zwy­kle trudne. Nie­ważne, czy w nowym miej­scu, czy na sta­rych śmie­ciach.

– Czyli było ciężko? – Ode­rwał wzrok od tele­wi­zora i spoj­rzał na nią zatro­skany.

– Nie. – Pokrę­ciła głową i ucie­kła do kuchni.

Nie chciała, by widział jej twarz, by się o nią mar­twił. Cza­sami zwy­czaj­nie wola­łaby, żeby go tu nie było.

Nie potra­fiła mu jed­nak tego powie­dzieć. Był przy niej przez cały ten trudny szpi­talny czas. Zawsze cier­pliwy i pomocny. Sie­dział przy jej łóżku, gła­dził po dłoni, a ona zasta­na­wiała się, czego mu bra­kuje.

Bo tego, że cze­goś bra­ko­wało, była pewna. Był prze­cież bar­dzo dobrym czło­wie­kiem – inte­li­gent­nym, oczy­ta­nym i uwiel­bia­ją­cym swoją pracę. Wiele rze­czy ich łączyło. Przy­glą­dała mu się tygo­dniami, spod przy­mknię­tych powiek, ale jakoś ni­gdy nie mogła w nim doj­rzeć kan­dy­data na kochanka.

Był dla niej bar­dziej jak brat, nawet przy­stojny, dobrze ubrany, cheł­piący się kalo­ry­fe­rem na brzu­chu. Nie potra­fiła zauwa­żyć w nim męż­czy­zny. Dobrze się im roz­ma­wiało, ale bra­ko­wało mię­dzy nimi che­mii – spe­cy­ficz­nej i bar­dzo przy­jem­nej reak­cji orga­ni­zmu na bli­skość dru­giej osoby.

– Anka, tele­fon! – Głos Łuka­sza wyrwał ją z zamy­śle­nia.

Wró­ciła do pokoju i zer­k­nęła na wyświe­tlacz komórki leżą­cej na futu­ry­stycz­nej półce z książ­kami. Dobrze znała tę kom­bi­na­cję cyfr. Potrze­bo­wała chwili spo­koju i odosob­nio­nego miej­sca.

– Zro­bić ci kanapkę? – zapy­tała Łuka­sza, nim ode­brała. Chciała mieć pre­tekst do wyj­ścia z pokoju.

Kiw­nął głową, ale nie ode­rwał wzroku od tele­wi­zora. Na ekra­nie trzech poli­ty­ków pró­bo­wało się wza­jem­nie prze­krzy­czeć.

Wró­ciła do kuchni, przy­ło­żyła apa­rat do ucha i ode­zwała się naj­bar­dziej neu­tral­nie, jak tylko potra­fiła:

– Halo?

– Cześć, Aniu – przy­wi­tał ją męski głos.

Otwo­rzyła lodówkę. Poczuła chłód. Zwy­kle źle zno­siła zimno, ale w tej chwili wła­śnie tego potrze­bo­wała.

– Cześć.

– Jestem w Pozna­niu.

– Życzę przy­jem­nego pobytu. – Sta­rała się zacho­wać dystans.

Wyjęła z lodówki szynkę, majo­nez i masło. Się­gnęła do chle­baka. Zamiast ocze­ki­wa­nego bochenka zna­la­zła tylko jedną bułkę.

– Musimy się spo­tkać.

– Nie.

– Musimy – powtó­rzył kate­go­rycz­nie.

– Zapo­mnia­łeś? – syk­nęła naj­ci­szej jak potra­fiła. – To już nie­ak­tu­alne.

– Bar­dziej aktu­alne, niż ci się wydaje. Cze­kam tam, gdzie zawsze.

Mimo że dopiero minęła dzie­więt­na­sta, wokół pano­wała ciem­ność. Neon nie przej­mo­wał się jed­nak bra­kiem słońca. Po dwu­na­stu godzi­nach sie­dze­nia w domu korzy­stał z wol­no­ści. Zado­wo­lony biegł przed sie­bie, rado­śnie poszcze­ku­jąc.

Pro­ku­ra­tor Wik­tor Braun jak co wie­czór spa­ce­ro­wał wzdłuż Warty, obser­wu­jąc swo­jego psa i roz­my­śla­jąc nad życiem. Jesie­nią i zimą oko­lice koryta rzeki były wylud­nione, co bar­dzo mu odpo­wia­dało. Dzięki ota­cza­ją­cej go ciszy i ciem­no­ści korzy­stał z odro­biny wol­no­ści.

W pracy zawsze był na świecz­niku. Trzy­mał się wypeł­nio­nego po brzegi planu dnia, pro­ce­dur i para­gra­fów. Kon­tro­lo­wał, kon­sul­to­wał, prze­słu­chi­wał i wygry­wał kolejne bata­lie sądowe. Zawsze schlud­nie ubrany, opa­no­wany i uważny.

W osta­tecz­nym roz­ra­chunku praca przy­no­siła mu o wiele wię­cej rado­ści niż zmę­cze­nia, ale były chwile, takie jak ta, że zasta­na­wiał się, czy w jego życiu jest cokol­wiek poza pracą.

Od dawna uspra­wie­dli­wiał się sam przed sobą, że nie ma czasu ani na przy­jem­no­ści, ani na przy­ja­ciół, ale chyba nad­szedł moment, żeby uświa­do­mić sobie, że to nie czas był naj­więk­szą prze­szkodą. Nie miał przy­ja­ciół, hobby ani marzeń do speł­nie­nia.

Gdyby otrzy­mał kilka godzin w pre­zen­cie i tak spę­dziłby je w pracy. Tylko ona przy­no­siła mu praw­dziwe poczu­cie satys­fak­cji.

– Neon! – przy­wo­łał do sie­bie psa, który odbiegł zbyt daleko.

Wyżeł dobiegł do jego nóg. Dał się pogła­skać i znowu ruszył przed sie­bie.

Braun zatrzy­mał się przy ławce, przy któ­rej widoczne były ślady byt­no­ści rdzen­nie chwa­li­szew­skiego towa­rzy­stwa. Poroz­rzu­cane butelki po piwie, zgnie­ciona paczka po papie­ro­sach i mnó­stwo petów. Powoli się do tego przy­zwy­cza­jał. Nie miał wyj­ścia. Zamiesz­kał prze­cież w nowym budynku wybu­do­wa­nym w dziel­nicy, która nie miała naj­lep­szej opi­nii.

Ślady. Nie lubił do tego wra­cać. Zwłasz­cza jesie­nią. Cztery lata temu z drzew też spa­dały liście. I też nie­omal nie zdą­żyłby tego zauwa­żyć. Tra­giczny wypa­dek spra­wił, że czas się zatrzy­mał, a on – sku­piony na pracy pro­fe­sjo­na­li­sta – zauwa­żył leżące na ziemi liście.

Nie chciał jed­nak pamię­tać emo­cji zwią­za­nych z tam­tym wyda­rze­niem. Zamiast nich sku­piał się na cyfrach, a one mówiły same za sie­bie.

Eks­perci usta­lili, że mię­dzy poja­wie­niem się prze­szkody na dro­dze a wci­śnię­ciem hamulca przez kie­rowcę mija około sekundy. Do tego trzeba doli­czyć około pół sekundy na zadzia­ła­nie układu hamul­co­wego. Razem daje to pół­to­rej sekundy, w ciągu któ­rej samo­chód jadący z pręd­ko­ścią pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę pokona dystans przy­naj­mniej pięt­na­stu metrów.

Tam­ten jechał wła­śnie z taką pręd­ko­ścią, a droga jego hamo­wa­nia wynio­sła trzy­na­ście metrów. Razem dwa­dzie­ścia osiem metrów.

– Kie­ru­jący pojaz­dem nie miał szans, żeby wyha­mo­wać. – Wik­tor powtó­rzył słowa jed­nego z bie­głych wypo­wia­da­ją­cego się w sądzie.

Zapa­mię­tał wszyst­kie, nawet naj­drob­niej­sze szcze­góły tam­tego wypadku. A także to, że zabra­kło kilku sekund, kilku metrów. A może jedy­nie odro­biny szczę­ścia?

Raport z miej­sca zda­rze­nia poka­zał, że kie­rowca jechał zgod­nie z prze­pi­sami, a pie­szy wtar­gnął na jezd­nię, nie pozo­sta­wia­jąc sobie żad­nych szans. Zna­lazł się zbyt bli­sko samo­chodu. Trudno było z tym dys­ku­to­wać. Dla Brauna nie był to jed­nak byle jaki prze­cho­dzień.

Po zakoń­cze­niu każ­dej sprawy rese­to­wał tą część umy­słu, która się nią zaj­mo­wała. Było to nie­zbędne, by zro­bić miej­sce na nową sprawę. Wypa­dek sprzed czte­rech lat na­dal jed­nak tkwił w jego pamięci. W lecie, zimie czy wio­sną uda­wał, że go tam nie ma, ale jesie­nią wysu­wał się na front i krzy­czał: „Jestem tu, jestem! Jak możesz z tym żyć?”.

Z ulgą zamknęła za Łuka­szem drzwi. Nie było łatwo się go pozbyć, ale w końcu się udało.

Z prze­ra­że­niem obser­wo­wała, co się z nimi działo. Mogła na nim pole­gać. Spraw­dził się w trud­nej sytu­acji, teo­re­tycz­nie powinna więc paść mu w ramiona i zade­kla­ro­wać miłość aż do śmierci. Jed­nak cały czas spo­koju nie dawała jej myśl, że nie mogła w Łuka­szu odna­leźć nawet cie­nia męż­czy­zny.

Była mu wdzięczna, ale chciała się go pozbyć. Przy Łuka­szu jej aser­tyw­ność i bez­ce­re­mo­nialna bez­po­śred­niość tra­ciły nie­stety na sile.

Z per­spek­tywy fotela, na któ­rym sia­dała, gdy on zale­gał na kana­pie, zauwa­żała ogromne podo­bień­stwo Łuka­sza do jej świę­tej pamięci ojca. Miała przed oczyma wytłusz­czone zda­nie, które zna­la­zła ostat­nio w jed­nej z bab­skich gazet: „kobiety wybie­rają na part­ne­rów męż­czyzn, któ­rzy naj­bar­dziej przy­po­mi­nają im ich nie­obec­nych ojców”. Nawet jeśli było w tym stwier­dze­niu jedy­nie zia­renko prawdy, to zauwa­żała jesz­cze jedno podo­bień­stwo: powoli zmie­niała się przy nim we wła­sną matkę. Nie chciała tego.

Wró­ciła do salonu po tele­fon i wybrała ostatni numer, który do niej zadzwo­nił.

– Jesteś tam jesz­cze? – spy­tała.

– Jestem. Jedziesz?

– Skoń­czy­łam spo­tka­nie, mogę być naj­wcze­śniej za pół godziny.

– Tak długo nie będę cze­kał. Bądź za kwa­drans.

W restau­ra­cji _Wieniawskiego5_ pano­wał nie­oczy­wi­sty kli­mat. Indu­strialne lampy sufi­towe i cegła na jed­nej ze ścian two­rzyły wra­że­nie miej­sca ide­al­nego do pro­wa­dze­nia roz­mów biz­ne­so­wych. Nastro­jowe oświe­tle­nie z kin­kie­tów ocie­plało jed­nak nowo­cze­sne wnę­trze, podob­nie jak bież­niki zdo­biące stoły, stwa­rza­jąc przy­jemne miej­sce do nie­ofi­cjal­nych roz­mów, także tych bar­dziej intym­nych. Wszystko to czy­niło miej­sce sym­pa­tycz­nie nie­zo­bo­wią­zu­ją­cym.

„Spo­koj­nie, to tylko lunch. Co będzie dalej, zależy tylko i wyłącz­nie od cie­bie. Nie zro­bię nic, na co nie dasz mi przy­zwo­le­nia” – tak odczy­tała to miej­sce, kiedy ponad rok temu weszła do niego po raz pierw­szy, przyj­mu­jąc zapro­sze­nie Roberta, wice­pre­zesa
Primo TV.

Poczuła się na tyle bez­pieczna, że nawet nie zauwa­żyła, że łagod­nie prze­szli do kolej­nego etapu zna­jo­mo­ści. Wie­czory zwy­kle roz­po­czy­nali w restau­ra­cji, a koń­czyli w łóżku.

Dzi­siaj nie czuła się tu bez­piecz­nie. Chciała mieć to spo­tka­nie za sobą. Pchnęła drzwi wej­ściowe i od razu go zoba­czyła. Sie­dział przy ścia­nie i wpa­try­wał się w nią. Anna zdjęła kurtkę i powoli skie­ro­wała się do jego sto­lika.

Nie zdą­żyła do niego podejść, gdy on iro­nicz­nie i gło­śno zapy­tał:

– Kupić ci zega­rek?

Zaci­snęła zęby i stłu­miła w sobie chęć odwró­ce­nia się na pię­cie i wyj­ścia.

– Nie, dzię­kuję. Chcia­łam ci przy­po­mnieć, że skoń­czy­li­śmy etap dawa­nia i przyj­mo­wa­nia pre­zen­tów.

Spoj­rzał na nią tak, że od razu poża­ło­wała swo­ich słów. Na­dal wyda­wało jej się, że wszystko w Rober­cie Zie­liń­skim jest ide­alne. Inte­re­su­jące spoj­rze­nie, zawsze dwu­dniowy zarost, deli­katne dło­nie oraz mie­szanka inte­li­gen­cji, poczu­cia wła­snej war­to­ści, humoru i zło­śli­wo­ści. Nie bez zna­cze­nia było rów­nież umię­śnione ciało opa­ko­wane w dobrze skro­jony gar­ni­tur i pozy­cja zawo­dowa.

Naj­bar­dziej jed­nak ide­alny wyda­wał się Ance fakt, że Robert miał żonę i dzieci. To pozwa­lało im kie­dyś na budo­wa­nie rela­cji, w któ­rej nie liczyło się nic oprócz dobrej zabawy. Ich spo­tka­niom nie towa­rzy­szyły obawy, że któ­reś z nich zaan­ga­żuje się na tyle, by mieć wobec dru­giego jakie­kol­wiek ocze­ki­wa­nia.

– Co sły­chać?

– Dzię­kuję, wszystko w porządku. A co u two­jej żony i dzieci?

Zasko­czyła go. Zawsze go zaska­ki­wała. Do tej pory ni­gdy nie nega­tyw­nie. Kie­dyś wyda­wała mu się kobietą ide­alną – inte­li­gentną, atrak­cyjną i emo­cjo­nalną, ale nie­ro­biącą scen. Teraz ewi­dent­nie dążyła do zde­rze­nia. Czo­ło­wego.

– Dzię­kuję, mają się dobrze.

Nie mógł nie zauwa­żyć, że jest spięta. Zaci­skała usta, bez prze­rwy poru­szała dłońmi. Albo pocie­rała jedną o drugą, albo pastwiła się nad słomką wysta­jącą ze szklanki z colą.

– Schu­dłaś.

– Ale żyję.

Usły­szał dziś od Gra­bow­skiego, że Rogo­ziń­ska nie radzi sobie w pracy. Że to, przez co prze­szła, mocno odbiło się na jej psy­chice. Że reaguje zbyt emo­cjo­nal­nie i nie jest w sta­nie nad sobą pano­wać. Spo­tkał się z nią, żeby spraw­dzić, czy to, co do niego dociera, jest prawdą, czy tylko plot­kami i kwe­stią panu­ją­cej w Primo TV anty­pa­tii do jed­no­stek zawy­ża­ją­cych śred­nią.

– Aniu…

– Co Aniu, co Aniu? Prze­stań mi się tak przy­glą­dać! Wiem, że się zmie­ni­łam, ale spę­dzi­łam w szpi­talu sześć mie­sięcy, a potem ponad mie­siąc w domu. Mam prawo wyglą­dać mniej atrak­cyj­nie. Ostat­nio widzie­li­śmy się w lutym. Jest począ­tek paź­dzier­nika.

– Cie­szę się, że jesteś. Wie­dzia­łem, że sobie z tym pora­dzisz.

– Świet­nie. Po co kaza­łeś mi tu przy­je­chać?

– Aniu, co się z tobą dzieje?

– A co ma się dziać? Nic. O co ci cho­dzi?

Przy sto­liku obok poja­wili się mło­dzi ludzie. Roze­śmiana para trzy­ma­jąca się za ręce i towa­rzy­szący im zna­jomi. Robert dałby sobie rękę uciąć, że już kie­dyś widział gdzieś jedną z dziew­czyn. Koja­rzył jej kocie oczy i zna­mię na dekol­cie.

– Nic? – powtó­rzył z nadzieją, że spro­wo­kuje Ankę do roz­mowy.

– Nic. – Wzru­szyła ramio­nami.

Uda­wała obo­jętną. Jak kie­dyś, pod­czas pierw­szego spo­tka­nia poza Primo TV. Cze­kał na nią w tej samej restau­ra­cji, a potem wpro­sił się do jej miesz­ka­nia. Mimo że cel wizyty był oczy­wi­sty, nie pro­te­sto­wała. Jej spo­sób bycia dawał mu pew­ność, że nikt ni­gdy nie dowie się o tym, że miło spę­dzają wspólne chwile.

Dziś nie zabrałby jej nawet do knajpy. Uni­kał spo­tkań się z dziew­czy­nami roz­chwia­nymi emo­cjo­nal­nie. Jego żona nie zno­siła awan­tu­ru­ją­cych się kocha­nek.

– Mam nadzieję, że stać cię na szcze­rość przy­naj­mniej z samą sobą.

Dziew­czyna z kocimi oczami poma­chała do niego i wyszcze­rzyła zęby. Kiedy zoba­czył szparę mię­dzy jedyn­kami, od razu dopa­so­wał twarz do sytu­acji. A raczej ciało do hote­lo­wego pokoju. Odpo­wie­dział jej krót­kim uśmie­chem.

Anka musiała to zauwa­żyć, bo odwró­ciła się, zmie­rzyła towa­rzy­stwo wzro­kiem, po czym bąk­nęła:

– Pójdę już. Na pewno nie będziesz się nudził.

Zanim zare­ago­wał, zdą­żyła wstać z krze­sła. Się­gnęła jesz­cze po leżącą na stole komórkę. Sko­rzy­stał z oka­zji i zła­pał ją za rękę.

– Puść! – wysy­czała na tyle gło­śno, by zwró­cić uwagę nowo przy­by­łego towa­rzy­stwa.

– Usiądź, to pusz­czę. Mam ci coś waż­nego do powie­dze­nia. Cho­dzi o Primo TV.

– Jeśli doty­czy to Primo TV, to zadzwoń do mnie jutro, w godzi­nach pracy.

Ska­pi­tu­lo­wał. Posta­no­wił przejść do rze­czy. Zako­mu­ni­ko­wać to, o czym się dowie­dział, i wró­cić do hotelu. Miał czter­dzie­ści dzie­więć lat i był za stary na bez­sen­sowne kom­pli­ko­wa­nie sobie życia.

– Nie dostar­czy­łaś zdol­no­ści do pracy.

– Że co? – Usia­dła.

– Zaświad­cze­nie, że jesteś zdolna do pracy. Od leka­rza. Po dłuż­szej cho­ro­bie jest to nie­zbędne, by wró­cić do wyko­ny­wa­nia obo­wiąz­ków wyni­ka­ją­cych ze sto­sunku pracy.

– To tylko papie­rek. – Anka znowu wzru­szyła ramio­nami. – Zała­twię go jutro.

– Anka, do kurwy nędzy, otrzą­śnij się w końcu! – Skoro jego tro­ska nie robiła na niej wra­że­nia, musiał ude­rzyć z innej strony. Zale­żało mu prze­cież na tym, by wywo­łać w niej jakąś reak­cję. – Pod­czas two­jej nie­obec­no­ści w Primo TV tro­chę się pozmie­niało. Gra­bow­ski wszedł w łaski pre­zesa i nasta­wił go odpo­wied­nio prze­ciwko tobie. Cze­kali na twój powrót, tylko po to, żeby cię zwol­nić.

– Cze­kali? – Anka roze­śmiała się ner­wowo. – Robert, nie roz­śmie­szaj mnie. Bądź face­tem i powiedz mi to pro­sto w oczy. Cze­ka­łeś na to, żeby mnie zwol­nić. Ty, nie oni. I tu nie cho­dzi o pracę, tylko o twoje pie­przone ego! Musisz mnie zwol­nić, bo jest ci to potrzebne, żeby poczuć się lepiej!

– Dla­czego mówisz tak, jak­byś mnie nie znała?

– Nie mam czasu na takie roz­mowy. Mówi­łam już. Nie dzwoń do mnie. Mam faceta. Jestem zaje­bi­ście szczę­śliwa. Z nami koniec. Zra­ni­łam cię? Prze­pra­szam. Ale rozu­miem, że teraz ty musisz oddać mi z nawiązką?

– Prze­stań się mio­tać i posłu­chaj mnie, bo to ostat­nia rzecz, którą ci powiem.

Weszła do łazienki, zatkała odpływ wanny i odkrę­ciła kran z cie­płą wodą. Stru­mień ude­rzył o cera­miczne dno.

Z pokoju sączyła się spo­kojna muzyka. Sade aniel­skim gło­sem wyzna­wała wła­śnie, że dała mu wszystko, co miała w sobie, a on wziął jej miłość i odszedł.

Anka nie mia­łaby odwagi cze­goś takiego powie­dzieć, cho­ciaż wyda­wało jej się, że spo­tkało ją dokład­nie to samo. Nie teraz, nie z Rober­tem ani nie z Łuka­szem… Wcze­śniej. Kie­dyś dała całą sie­bie, w zamian otrzy­mu­jąc ochłapy. To nie była zwy­kła miłość. To było bole­sne doświad­cze­nie, które zmie­niło ją na zawsze.

– _I keep cry­ing / I keep try­ing for you / There’s nothing like you and I baby / This is no ordi­nary love / No ordi­nary love._

Roze­brała się, a pod wartki stru­mień wody wlała swój ulu­biony płyn do kąpieli. Łazienka bły­ska­wicz­nie wypeł­niła się zapa­chem lawendy, ylang-ylang i kar­da­monu, a fio­le­towa, gęsta ciecz zaczęła zamie­niać się w pianę.

Weszła do wanny, zanu­rzyła ciało, zamknęła oczy i wcią­gnęła tak dużo powie­trza, jak tylko się dało. Lubiła ostry zapach lawendy. Ylang-ylang wyostrzał jej zmy­sły, tłu­mił złość i wyci­szał myśli. Kar­da­mon wraz z kono­piami indyj­skimi i makiem był w śre­dnio­wie­czu skład­ni­kiem arab­skiej mik­stury nar­ko­tycz­nej.

– _Keep try­ing for you / Keep cry­ing for you / Keep fly­ing for you / Keep fly­ing / I’m fal­ling / I’m fal­ling._

Potrze­bo­wała takiej miesz­kanki, by zre­lak­so­wać się po cięż­kim dniu i jesz­cze cięż­szym wie­czo­rze. Musiała zebrać myśli i odna­leźć sie­bie. Powoli miała sie­bie dość. Uzmy­sło­wiła to sobie pod­czas roz­mowy z Rober­tem. Zebrały się nad nią chmury i tylko ona mogła je prze­go­nić.

_Chcą cię zwol­nić_ – przy­po­mniała sobie słowa Roberta. – _Pre­zes pod­jął decy­zję. Posta­wi­łem mu się, ale to był ostatni raz. Aniu, nie mogę dłu­żej być twoim anio­łem stró­żem. Mam zbyt wiele do stra­ce­nia. To koniec. Ura­to­wa­łem ci tyłek po raz ostatni. Sprawy wyglą­dają tak, że mają dla cie­bie pro­po­zy­cję. Nie do odrzu­ce­nia. Nie­stety._

– Wyrzu­cisz śmieci?

– Co?

– Śmieci. – Dziew­czyna pode­szła do zlewu, otwo­rzyła szafkę i poka­zała Muha­me­dowi, że odpadki nie miesz­czą się już w koszu.

– _Of course, hunny_.

Muha­med poca­ło­wał swoją dziew­czynę i ocho­czo zabrał się do wyko­na­nia zle­co­nego zada­nia.

Po wyda­rze­niach z poranka jego ciało na­dal maga­zy­no­wało w sobie nad­miar ener­gii i nega­tyw­nych emo­cji. Chęt­nie pozbyłby się przede wszyst­kim tej nega­tyw­nej czę­ści, posta­no­wił więc, że zbie­gnie z dzie­wią­tego pię­tra po scho­dach, a potem wróci pie­szo.

O czter­na­stej miał się poja­wić w lon­dyń­skiej sie­dzi­bie kon­tra­henta i omó­wić z nim zmiany w umo­wie. Obu­dził się rano w dobrym humo­rze. Zjadł śnia­da­nie, przy­go­to­wał się do podróży, chwy­cił walizkę i wyru­szył na lot­ni­sko. Odprawa poszła szybko, w stre­fie bez­cło­wej wypił kawę i zre­lak­so­wany wsiadł do samo­lotu.

Potem było już tylko gorzej. Dwóch anty­ter­ro­ry­stów cho­wa­ją­cych swoje twa­rze za komi­niar­kami wypro­wa­dziło go siłą z samo­lotu. Tra­fił do pokoju, w któ­rym przez kilka godzin odpo­wia­dał na to samo, bez­sen­sowne pyta­nie.

– Nie jestem ter­ro­ry­stą – powta­rzał tak długo, dopóki sam nie zaczął w to wąt­pić.

Nie zro­bił prze­cież nic złego. Wyko­ny­wał obo­wiązki zawo­dowe, nie prze­wo­ził nie­bez­piecz­nych sub­stan­cji, nie miał na sobie pasa sza­hida. Nie wyta­tu­ował sobie na czole napisu: „_Allāhu Akbar_”.

Mimo to, odkąd poja­wił się w Pol­sce, spo­ty­kał się z podej­rza­nymi spoj­rze­niami lub dziw­nymi uwa­gami. Część ludzi omi­jała go sze­ro­kim łukiem. Zdą­żył się do tego przy­zwy­czaić. Wyróż­niał się kar­na­cją, oprawą oczu i inten­syw­no­ścią koloru wło­sów.

Wyje­chałby, gdyby nie Mał­go­sia.

– Dzień dobry. – Na par­te­rze minął sąsiadkę.

Uśmiech­nął się do niej, ale nie odpo­wie­działa. Wykrzy­wiła twarz i spoj­rzała na niego z pogardą. Pomy­ślał, że może pomy­lił powi­ta­nia, że po zmroku powi­nien użyć innego.

Afera na lot­ni­sku skoń­czyła się nie­za­do­wo­le­niem lon­dyń­skiego klienta, pro­ble­mami w pracy, zain­te­re­so­wa­niem mediów i roz­mową z adwo­ka­tem, który zaofe­ro­wał Muha­me­dowi swoją pomoc w wywal­cze­niu odszko­do­wa­nia za naru­sze­nie jego praw.

Nie czuł jed­nak, że ma jakieś prawa. Że jest gotowy do walki. Chciał tylko spo­koju.

Chłodny, jesienny wiatr przy­wi­tał go od razu, kiedy wyszedł z klatki scho­do­wej. Posta­wił koł­nierz kurtki i ruszył przed sie­bie. Było już cał­kiem ciemno, a śmiet­nik znaj­do­wał się za budyn­kiem.

Na rogu stała osie­dlowa mło­dzież, która jak zwy­kle nie miała nic do roboty. Mał­go­sia nazy­wała ich „dre­sia­rzami” i kazała mu ich uni­kać. Sta­rał się, ale tym razem za późno ich zauwa­żył, przez co nie miał zbyt dużego pola manewru. Mógł wpraw­dzie się cof­nąć i obejść blok z dru­giej strony, ale uznał, że jeśli się odwróci, oni uznają to za ucieczkę. Prze­szedł więc obok, sta­ra­jąc się zacho­wać jak naj­więk­szy dystans i wpa­tru­jąc się w swoje buty. Nie szu­kał zaczepki.

– Zobacz­cie, paso­żyt lezie z wor­kiem! Cie­kawe co tam ma! Może coś ukradł?

Kilku męż­czyzn pode­szło do niego. Jeden szturch­nął go ramie­niem.

– Ej, bru­da­sie, patrz, gdzie leziesz!

– Nosz kurwa, nie jesteś u sie­bie!

– Tej, Michu, to ter­ro­ry­sta!

Igno­ro­wał zaczepki. Do śmiet­nika miał już tylko kilka kro­ków. Posta­no­wił, że wróci inną drogą. Nie będzie rzu­cał się im w oczy.

– Ter­ro­ry­sta do odstrzału! Na bank ma w tym worku bombę i zaraz roz­pier­doli nam osie­dle!

Silna dłoń zła­pała go za ramię. Pra­wie tak silna jak dłoń anty­ter­ro­ry­sty, który wypro­wa­dzał go z samo­lotu.

– Po chuj tu przy­je­cha­łeś, bru­da­sie?!

– Zostaw­cie mnie – ode­zwał się i wła­śnie wtedy otrzy­mał pierw­szy cios.

Naj­pierw zabo­lał go nos, potem całe ciało. Kolejne ude­rze­nia posy­pały się z róż­nych stron. Sły­szał pod­eks­cy­to­wane głosy:

– Wra­caj do sie­bie!

– Powiedz swoim kum­plom, że jeśli tu przy­jadą, to ich zaje­biemy!

– I pamię­taj, jesz­cze raz tkniesz pol­ską dziew­czynę, a poła­miemy ci ręce!

Zwi­nął się w pozy­cję embrio­nalną i sta­rał się zakry­wać głowę rękoma. Nie wszyst­kie słowa rozu­miał, nie wszyst­kie był w sta­nie usły­szeć. Łapał jed­nak ogólny sens. Mowa nie­na­wi­ści. Nie mógł jej nie zauwa­żyć. Tra­cąc przy­tom­ność, poża­ło­wał, że jed­nak nie ma na sobie pasa sza­hida.

Tak, nie powinna wycho­dzić pro­sto z wanny na dwór, zwłasz­cza że ter­mo­metr wska­zy­wał tylko dzie­sięć stopni Cel­sju­sza. Anka w myślach przy­znała rację matce.

Zimno ata­ko­wało jej roz­grzane ciało. Wci­skało się mię­dzy nie­do­piętą kurtkę i prze­ni­kało do środka, szu­ka­jąc sobie wygod­nego miej­sca.

– Dobry wie­czór, czy znajdę jesz­cze jakieś pie­czywo? – spy­tała z nadzieją, kiedy dotarła do celu swo­jej nie­roz­sąd­nej podróży.

Czynny do pół­nocy osie­dlowy sklep sta­no­wił mekkę dla wszyst­kich zapo­mi­nal­skich, cho­ciaż o tej godzi­nie przy­cią­gał chyba wię­cej tych potrze­bu­ją­cych wyso­kich pro­cen­tów.

– Nie­stety. – Eks­pe­dientka pokrę­ciła prze­cząco głową.

– A może jed­nak? Coś? Cokol­wiek?

– Mam jesz­cze jeden tostowy, ale jutro koń­czy się jego data waż­no­ści.

– Na bez­ry­biu i rak ryba – skwi­to­wała i dodała: – Biorę!

W dro­dze powrot­nej ze zdzi­wie­niem odno­to­wała, że mimo nie­sprzy­ja­ją­cej aury grupa osie­dlo­wych dre­sia­rzy stoi przy bloku obok. Być może była już za stara na to, by zro­zu­mieć feno­men roz­ma­wia­nia ze zna­jo­mymi w środku nocy, na wie­trze i w ciem­no­ści.

Na klatce scho­do­wej pano­wały ciem­no­ści. Poma­cała ścianę w poszu­ki­wa­niu włącz­nika świa­tła, a kiedy go zna­la­zła, poczuła się pew­niej. To wła­śnie wtedy jej wzrok padł na skrzynki na listy.

Ta naj­wy­żej poło­żona, ozna­czona nume­rem dzie­sią­tym, wyda­wała się nie być pusta. Rze­czy­wi­ście dawno jej nie spraw­dzała.

W środku leżała koperta zaadre­so­wana na Kan­ce­la­rię Prawną AR.

– Mece­nas Anna Rogo­ziń­ska – odczy­tała.

List nie wyglą­dał na prze­syłkę rekla­mową. Koperta była szara, adres odbiorcy wypi­sany ręcz­nie sta­ran­nym pismem. Z tyłu nie było adresu nadawcy.

– Kan­ce­la­ria prawna? Co to za żarty?

Anka poko­ny­wała schody, jed­no­cze­śnie zaj­mu­jąc się otwie­ra­niem koperty. Jak zwy­kle w takich sytu­acjach przed­miot mar­twy wyka­zał się nie­by­wałą zło­śli­wo­ścią. Naj­pierw oka­zał się tak mocno zakle­jony, że nie mogła go otwo­rzyć, a póź­niej, kiedy zde­cy­do­wała się na jego roze­rwa­nie, wypadł jej z rąk.

Znowu zga­sło świa­tło na klatce, a Anka musiała po omacku odna­leźć włącz­nik. Tym razem nie poszło jej to tak spraw­nie jak na par­te­rze. Tam loka­li­za­cję włącz­nika znała nie­mal na pamięć. Na trze­cim pię­trze ni­gdy wcze­śniej się nie orien­to­wała, który przy­cisk odpo­wiada za uru­cho­mie­nie dzwon­ków do drzwi, a który roz­pala żarówki.

Po chwili zasta­no­wie­nia zre­zy­gno­wała. Wycią­gnęła z kie­szeni komórkę i uru­cho­miła latarkę. Cof­nęła się do schodka, na któ­rym upu­ściła list. Pod­nio­sła kopertę i roz­sy­pane kartki, po czym pobie­gła do domu.

Dopiero kiedy zamknęła za sobą drzwi, przyj­rzała się zawar­to­ści prze­syłki. Zło­żona kartka zapeł­niona była nie­bie­skimi, rów­nymi lite­rami. Uwaga Anki sku­piła się jed­nak nie na liście, ale na dołą­czo­nej do niego kar­cie do gry.

Nie była zwy­kła, jak w więk­szo­ści talii. Intry­go­wała i prze­ra­żała jed­no­cze­śnie. Przed­sta­wiała ludzki szkie­let przy­ozdo­biony róża­nym wian­kiem. W oczy rzu­cały się przede wszyst­kim czer­wone plamy, które wyda­wały się być śla­dami po kro­plach krwi. Na dwóch rogach karty wid­niało czer­wone serce oraz litera „Q”.

– Kró­lowa Kier? – Anka zamarła.

Kró­lowa Kier koja­rzyła jej się tylko z jed­nym. Chcąc wyklu­czyć rodzące się w jej gło­wie podej­rze­nia, zer­k­nęła na koniec listu. Szu­kała jakie­goś pod­pisu, cze­goś, co pomoże jej usta­lić, kto i dla­czego prze­słał jej taką kartę.

– Zakład karny. – Jej wzrok padł na ostat­nie słowa listu. – Jeśli mia­ła­byś ochotę do mnie napi­sać, to kie­ruj listy na adres Zakładu kar­nego w Rawi­czu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: