Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

To oślepiające, nieobecne światło - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,00

To oślepiające, nieobecne światło - ebook

Nowe wydanie powieści, która zdobyła Nagrodę Impac 2004. Ta historia zdarzyła się naprawdę. Maroko, tajne więzienie Tazmamart. Bohater powieści, skazany za udział w zamachu na króla, zostaje – podobnie jak jego towarzysze – osadzony w celi wielkości grobu. Pod ziemią, bez światła, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, ma umierać długo i w męczarniach. Jest jednak coś, co sprawi, że po osiemnastu latach nadal będzie żył i kiedy wyjdzie na wolność, opowie innym tę wstrząsającą historię. Tahar Ben Jelloun nada zaś jego relacji doskonałą artystyczną formę.

To jedna z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących powieści ostatnich lat. Wpisuje się w tradycję literatury łagrowej i obozowej, ale wprowadza do niej nowe tony: odmienną wrażliwość i islamski mistycyzm. Dla jednych książka Ben Jellouna będzie zapisem dramatycznych przeżyć, dla innych – poetycką opowieścią o wyzwoleniu. Jest jednocześnie jednym i drugim: ukazuje pełnię człowieczeństwa.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67016-90-2
Rozmiar pliku: 815 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2

Po­cząw­szy od no­cy dzie­sią­te­go lip­ca ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­te­go pierw­sze­go ro­ku, nie mam wie­ku. Nie po­sta­rza­łem się ani nie od­młod­nia­łem. Stra­ci­łem swój wiek. Nie moż­na go już wy­czy­tać z mo­jej twa­rzy. Lub ra­czej to mnie już nie ma, by słu­żyć mu twa­rzą. Za­trzy­ma­łem się po stro­nie ni­co­ści, gdzie czas jest znie­sio­ny, wy­sta­wio­ny na wiatr jak bia­łe płót­no na roz­le­głej pla­ży, od­da­ny nie­bu ogo­ło­co­ne­mu z gwiazd, ob­ra­zów, ukry­tych tam dzie­cię­cych ma­rzeń, ogo­ło­co­ne­mu ze wszyst­kie­go, na­wet z Bo­ga. Za­trzy­ma­łem się tu, że­by na­uczyć się za­po­mnie­nia, ale ni­g­dy, na­wet w my­ślach, nie uda­ło mi się za­nu­rzyć w tej ni­co­ści cał­ko­wi­cie.

Nie­szczę­ście na­de­szło jak coś na­tu­ral­ne­go, jak za­wie­ru­cha, pew­ne­go dnia, kie­dy nie­bo by­ło błę­kit­ne, tak błę­kit­ne, że na chwi­lę mnie ośle­pi­ło, a w gło­wie krę­ci­ło mi się, jak­by mia­ła za­raz od­paść. Wie­dzia­łem, że te­go dnia błę­kit zo­sta­nie spla­mio­ny krwią. By­łem te­go tak pe­wien, że zro­bi­łem ablu­cje i mo­dli­łem się w ro­gu kwa­te­ry, gdzie pa­no­wa­ła dła­wią­ca ci­sza. Zmó­wi­łem na­wet do­dat­ko­wą mo­dli­twę na po­że­gna­nie z ży­ciem, wio­sną, ro­dzi­ną, przy­ja­ciół­mi, ma­rze­nia­mi, ży­wy­mi. Ze wzgó­rza na­prze­ciw spo­glą­dał na mnie osioł. Miał w oczach ta­ki żal i smu­tek, z ja­kim pa­trzą na nas zwie­rzę­ta, kie­dy chcą nam współ­czuć w cier­pie­niu. Po­my­śla­łem: „Przy­naj­mniej nie wie, że nie­bo jest nie­bie­skie, i nie mu­si prze­le­wać krwi”.

Kto jesz­cze pa­mię­ta bia­łe mu­ry pa­ła­cu Schi­rat? Kto pa­mię­ta krew na ob­ru­sach, krew na in­ten­syw­nie zie­lo­nym traw­ni­ku? Strasz­li­wie po­mie­sza­ły się tam bar­wy. Na nie­bie nie by­ło już błę­ki­tu, a na cia­łach – czer­wie­ni; słoń­ce w nie­zwy­kłym po­śpie­chu zli­zy­wa­ło krew, a my mie­li­śmy w oczach łzy. Pły­nę­ły sa­me i pa­da­ły na rę­ce, któ­re nie mo­gły już utrzy­mać bro­ni. By­li­śmy gdzie in­dziej, być mo­że tam, gdzie źre­ni­ce ucie­ka­ją spod po­wiek. Na­sze oczy by­ły bia­łe. Nie wi­dzie­li­śmy już nie­ba ani mo­rza. Skó­rę mu­skał chłod­ny wiatr. Od­głos wy­bu­chów po­wta­rzał się w nie­skoń­czo­ność. Miał nas prze­śla­do­wać jesz­cze dłu­go. Wziął w nie­wo­lę nasz słuch. Nie wiem już, czy od­da­li­śmy się w rę­ce kró­lew­skiej gwar­dii, któ­ra nas osa­czy­ła, czy też zo­sta­li­śmy za­trzy­ma­ni i roz­bro­je­ni przez ofi­ce­rów, któ­rzy zmie­ni­li front, gdy wiatr po­wiał z dru­giej stro­ny. Nie mie­li­śmy nic do po­wie­dze­nia. By­li­śmy zwy­kły­mi żoł­nie­rza­mi, pion­ka­mi, ka­de­ta­mi, nie dość waż­ni, by prze­jąć ini­cja­ty­wę. By­li­śmy cia­ła­mi, któ­re drża­ły z zim­na w go­rącz­ce la­ta. Zwią­za­no nam rę­ce na ple­cach i wrzu­co­no do cię­ża­ró­wek, gdzie le­ża­ły sto­sy ran­nych i tru­pów. Gło­wę mia­łem za­kli­no­wa­ną mię­dzy cia­ła­mi dwóch mar­twych żoł­nie­rzy. Ich krew ka­pa­ła mi do oczu. By­ło go­rą­co. Obaj po­pu­ści­li kał i mocz. Czy mia­łem jesz­cze pra­wo do nie­sma­ku? Zwy­mio­to­wa­łem żół­cią. O czym my­śli czło­wiek, kie­dy po twa­rzy spły­wa mu cu­dza krew? O kwia­tach, o ośle na wzgó­rzu, o dziec­ku ba­wią­cym się w musz­kie­te­ra, z ki­jem za­miast szpa­dy. A mo­że już nie my­śli. Pró­bu­je opu­ścić cia­ło, nie być tu, wie­rzyć, że śpi i śni bar­dzo zły sen.

Nie. Wie­dzia­łem, że to nie sen. Mój umysł był ja­sny. Drża­łem na ca­łym cie­le. Nie za­ty­ka­łem no­sa. Peł­ny­mi płu­ca­mi wdy­cha­łem wy­mio­ci­ny i śmierć. Chcia­łem się udu­sić. Usi­ło­wa­łem wło­żyć gło­wę do pla­sti­ko­wej tor­by le­żą­cej przy tru­pach. Zdo­ła­łem je­dy­nie roz­wście­czyć żoł­nie­rza, któ­ry ogłu­szył mnie kop­nia­kiem w kark. Tra­cąc przy­tom­ność, prze­sta­łem czuć smród tru­pów. Nie czu­łem już nic. By­łem po­za tym wszyst­kim. Obu­dził mnie cios kol­by w pisz­czel.

Gdzie nas przy­wieź­li? By­ło zim­no. Mo­że do kost­ni­cy szpi­ta­la woj­sko­we­go w Ra­ba­cie? Nie od­dzie­li­li ży­wych od mar­twych. Jed­ni ję­cze­li, in­ni ude­rza­li gło­wą w mur, prze­kli­na­jąc prze­zna­cze­nie, re­li­gię, woj­sko i słoń­ce. Mó­wi­li, że za­mach sta­nu nie po­wiódł się z po­wo­du słoń­ca. By­ło zbyt sil­ne, zbyt ja­sne. In­ni krzy­cze­li: „Ja­ki za­mach sta­nu? We krwi ma­my na­sze ha­sło: Al­lah, Oj­czy­zna, Król”. Po­wta­rza­li je jak li­ta­nię, któ­ra mia­ła od­ku­pić ich zdra­dę.

Mil­cza­łem. Nie my­śla­łem o ni­czym. Pró­bo­wa­łem roz­to­pić się w ni­co­ści i ni­cze­go już nie sły­szeć ani nie czuć.3

W ba­ra­ku B miesz­ka­ło nas dwu­dzie­stu trzech, każ­dy w swo­jej ce­li. Po­za dziu­rą wy­ko­pa­ną w zie­mi, do któ­rej za­ła­twia­li­śmy po­trze­by, by­ła tam jesz­cze szpa­ra nad me­ta­lo­wy­mi drzwia­mi, przez któ­rą wpa­da­ło po­wie­trze. Nie mie­li­śmy już imion, prze­szło­ści ani przy­szło­ści. Odar­to nas ze wszyst­kie­go. Zo­sta­ły nam skó­ra i gło­wa. Nie wszyst­kim. Nu­mer 12 pierw­szy stra­cił ro­zum. Bar­dzo szyb­ko zo­bo­jęt­niał. Prze­sko­czył kil­ka eta­pów. Zstą­pił w ot­chłań cier­pie­nia, zo­sta­wia­jąc gło­wę lub to, co z niej zo­sta­ło, przy drzwiach obo­zu. Nie­któ­rzy twier­dzi­li, że wi­dzie­li, jak ro­bił gest, jak­by od­ry­wał gło­wę i schy­lał się, że­by ukryć ją mię­dzy dwo­ma wiel­ki­mi ka­mie­nia­mi. Wszedł wol­ny. Nic go nie mo­gło do­się­gnąć. Mó­wił sam do sie­bie, ni­g­dy nie prze­sta­wał. Na­wet kie­dy spał, je­go usta wciąż beł­ko­ta­ły nie­zro­zu­mia­łe sło­wa.

Od­ma­wia­li­śmy zwra­ca­nia się do sie­bie ina­czej niż po imie­niu lub na­zwi­sku, co by­ło za­ka­za­ne. Nu­mer 12 miał na imię Ha­mid. Był szczu­pły i bar­dzo wy­so­ki, o ma­to­wej ce­rze. Je­go oj­ciec, ad­iu­tant, stra­cił rę­kę w In­do­chi­nach. Ar­mia po­kry­ła kosz­ty kształ­ce­nia dzie­ci, z któ­rych wszyst­kie zo­sta­ły woj­sko­wy­mi. Ha­mid chciał być pi­lo­tem rej­so­wym i ma­rzył o opusz­cze­niu woj­ska.

Te­go dnia nie spo­sób go by­ło uci­szyć. Je­go sza­leń­stwo tro­chę nas uspo­ka­ja­ło. Wte­dy mo­gli­śmy jesz­cze ja­koś re­ago­wać, ocze­ki­wać lo­gicz­ne­go wy­wo­du, słów, któ­re skło­ni­ły­by nas do na­my­słu, roz­ba­wi­ły lub na­wet da­ły na­dzie­ję. Wie­dzie­li­śmy, że Ha­mid gdzieś od­szedł. Opu­ścił nas. Nie wi­dział nas już ani nie sły­szał. Mó­wił ze wzro­kiem utkwio­nym w su­fit. W pew­nym sen­sie tak wła­śnie mo­gli­śmy wy­glą­dać w przy­szło­ści, na­wet je­śli do­sta­tecz­nie czę­sto po­wta­rza­no nam, że przy­szło­ści dla nas nie ma. Mo­że le­ka­rze na­szpi­ko­wa­li go nar­ko­ty­ka­mi, od któ­rych zwa­rio­wał, a po­tem przy­sła­li, że­by po­ka­zać, co mo­gło się przy­da­rzyć i nam. To nie­wy­klu­czo­ne, gdyż w cią­gu tych mie­się­cy spę­dzo­nych pod zie­mią, kie­dy pod­da­wa­no nas wszel­kim ro­dza­jom tor­tur, jed­ni stra­ci­li ży­cie, a in­ni, jak Ha­mid, ro­zum.

Je­go głos roz­brzmie­wał w ciem­no­ściach. Od cza­su do cza­su roz­po­zna­wa­li­śmy sło­wo lub na­wet zda­nie: pa­jąk, pod­rzu­tek, pa­sja, praw­do­po­dob­nie, po­pe­li­na, po­py­cha­ny, przy­cisk, par­dzo pla­dy, po­mrzeć z pó­lu i pra­gnie­nia… To był dzień li­te­ry P.

Straż­ni­cy, chcąc nas roz­zło­ścić, po­zwo­li­li mu mó­wić, że­by je­go to­wa­rzy­stwo sta­ło się dla nas jesz­cze bar­dziej mę­czą­ce. Aby nie dać im sa­tys­fak­cji, Ghar­bi, nu­mer 10, za­czął re­cy­to­wać Ko­ran, któ­ry znał na pa­mięć. Na­uczył się go w szko­le ko­ra­nicz­nej, jak więk­szość z nas, ty­le że on przy­go­to­wy­wał się do funk­cji woj­sko­we­go mu­ftie­go. Wziął na­wet kie­dyś udział w kon­kur­sie re­cy­ta­tor­skim i zdo­był trze­cią na­gro­dę. Był do­brym mu­zuł­ma­ni­nem, nie za­nie­dby­wał mo­dlitw i przed snem za­wsze czy­tał kil­ka wer­se­tów. W szko­le ofi­cer­skiej na­zy­wa­no go Ustaz, to zna­czy Mistrz.

Kie­dy Ustaz za­czął re­cy­to­wać Ko­ran, głos Ha­mi­da stop­nio­wo cichł, aż w koń­cu zu­peł­nie za­milkł. Moż­na by po­my­śleć, że lek­tu­ra świę­tej księ­gi przy­no­si­ła mu ulgę lub przy­naj­mniej od­ra­cza­ła sza­leń­stwo. W chwi­li gdy Ustaz skoń­czył, wy­po­wia­da­jąc for­mu­łę: „I tak sło­wo Bo­ga Wszech­mo­gą­ce­go jest Praw­dą”, Ha­mid na no­wo pod­jął swój ob­se­syj­ny, gwał­tow­ny, cha­otycz­ny mo­no­log. Nikt nie ośmie­lił się in­ter­we­nio­wać. Mu­siał wy­rzu­cić z sie­bie wszyst­kie arab­skie i fran­cu­skie sło­wa. W ten spo­sób od­cho­dził, od­ci­nał się od nas i przy­wo­ły­wał śmierć. Przy­szła po nie­go, kie­dy wpadł w trans i pa­rę ra­zy ude­rzył gło­wą o ścia­nę. Wy­dał prze­cią­gły krzyk, a po­tem nie sły­sze­li­śmy już ani je­go gło­su, ani od­de­chu. Ustaz wy­re­cy­to­wał pierw­szą su­rę Ko­ra­nu. Ra­czej za­śpie­wał. To by­ło pięk­ne. Ci­sza, ja­ka za­pa­no­wa­ła, by­ła nie­zwy­kła.

Zde­cy­do­wa­li­śmy, że Ustaz bę­dzie ne­go­cjo­wał ze straż­ni­ka­mi wa­run­ki po­grze­bu Ha­mi­da. By­ło to trud­ne i trwa­ło dłu­go. Na­le­ża­ło zwró­cić się do ko­men­dan­ta obo­zu, któ­ry cze­kał na roz­ka­zy ze sto­li­cy. Chcie­li rzu­cić cia­ło do fo­sy bez ob­rząd­ku, bez mo­dli­twy, bez lek­tu­ry Ko­ra­nu. Na­szym pierw­szym ak­tem opo­ru sta­ło się żą­da­nie god­ne­go po­chów­ku dla jed­ne­go z nas. By­ło nas dwu­dzie­stu dwóch ży­wych zgro­ma­dzo­nych wo­kół cia­ła, któ­re­go głos roz­brzmie­wał nam jesz­cze w gło­wach. Po­wo­ła­li­śmy się na mu­zuł­mań­ską tra­dy­cję, któ­ra po­tę­pia od­ra­cza­nie po­chów­ku, bo słoń­ce mo­że tyl­ko raz zajść nad cia­łem zmar­łe­go. Trze­ba się by­ło spie­szyć, zwłasz­cza że po­twor­ny upał – był wrze­sień – mógł pręd­ko na­ru­szyć cia­ło.

Po­grzeb od­był się na­za­jutrz ra­no. Mi­mo oko­licz­no­ści czu­li­śmy się szczę­śli­wi. Po czter­dzie­stu sied­miu dniach prze­by­wa­nia w ciem­no­ściach znów uj­rze­li­śmy świa­tło. Mru­ży­li­śmy oczy, nie­któ­rzy pła­ka­li. Ustaz, któ­ry pro­wa­dził ce­re­mo­nię, po­pro­sił o wo­dę do ob­my­cia cia­ła i ca­łun. Je­den ze straż­ni­ków, wy­raź­nie po­ru­szo­ny, przy­niósł kil­ka ba­niek z wo­dą i cał­kiem no­we bia­łe prze­ście­ra­dło.

Wszy­scy ko­rzy­sta­li z oka­zji i pró­bo­wa­li zlo­ka­li­zo­wać miej­sce, w któ­rym się zna­leź­li­śmy. Szu­ka­łem ja­kichś punk­tów orien­ta­cyj­nych. Nasz ba­rak ota­cza­ły gru­be mu­ry wy­so­kie na co naj­mniej czte­ry me­try. Jed­no by­ło pew­ne: nie prze­by­wa­li­śmy w po­bli­żu mo­rza. Wo­kół wzno­si­ły się gó­ry. Nie by­ło drzew. W da­li ko­sza­ry. Ni­cość i pust­ka. Na­sze wię­zie­nie w po­ło­wie by­ło pod zie­mią. Straż­ni­cy miesz­ka­li za­pew­ne w dwóch nie­wiel­kich ba­ra­kach kil­ka­set me­trów od miej­sca, gdzie wła­śnie grze­ba­li­śmy Ha­mi­da.

Przez pra­wie go­dzi­nę sze­ro­ko otwie­ra­łem oczy, a na­wet usta, by wchło­nąć jak naj­wię­cej świa­tła. Na­wdy­chać się ja­sno­ści, zgro­ma­dzić jej za­pas, za­cho­wać ja­ko schro­nie­nie i przy­po­mi­nać so­bie o niej za każ­dym ra­zem, gdy ciem­ność zbyt moc­no za­cią­ży na po­wie­kach. Zdją­łem ko­szu­lę, że­by skó­ra na­są­czy­ła się świa­tłem i za­gar­nę­ła go jak naj­wię­cej. Straż­nik ka­zał mi się ubrać.

Wie­czo­rem by­ło mi wstyd, że przy oka­zji po­grze­bu to­wa­rzy­sza po­czu­łem ra­dość. Czy by­łem aż tak bez­li­to­sny i po­twor­ny, by czer­pać ko­rzyść ze śmier­ci jed­ne­go z nas? Praw­da by­ła gorz­ka i okrut­na. Czy je­że­li dzię­ki śmier­ci są­sia­da bę­dę mógł choć przez pa­rę chwil oglą­dać słoń­ce, mam pra­wo mu jej ży­czyć? Nie ja je­den o tym my­śla­łem. Dris, nu­mer 9, miał od­wa­gę po­wie­dzieć to na głos: po­grzeb stał się dla nas oka­zją, że­by wyjść na ze­wnątrz i zo­ba­czyć pro­mień świa­tła. To by­ła re­kom­pen­sa­ta, speł­nie­nie skry­tej na­dziei, o któ­rej roz­my­śla­li­śmy, ale o któ­rej nie śmie­li­śmy mó­wić.

I tak śmierć zmie­ni­ła się w za­chwy­ca­ją­cy pro­mień słoń­ca. Bo prze­cież zo­sta­li­śmy tu wtrą­ce­ni, by umrzeć. Za­da­niem straż­ni­ków by­ło utrzy­my­wa­nie nas moż­li­wie jak naj­dłu­żej w sta­nie przed­śmiert­nym. Na­sze cia­ła mia­ły ule­gać stop­nio­we­mu roz­kła­do­wi. Trze­ba by­ło roz­ło­żyć cier­pie­nie w cza­sie, po­zwo­lić mu roz­cho­dzić się po­wo­li, tak by nie za­po­mnia­ło o żad­nym or­ga­nie, żad­nym skraw­ku skó­ry, by wę­dro­wa­ło od pal­ców u nóg aż po wło­sy, krą­ży­ło mię­dzy za­głę­bie­nia­mi, zmarszcz­ka­mi, wbi­ja­ło się w cia­ło jak igła w po­szu­ki­wa­niu ży­ły, w któ­rą wpu­ści jad.

Niech przyj­dzie śmierć! Niech po­zo­sta­li przy ży­ciu dzię­ki niej zo­ba­czą dzień! Od­nio­sła już pierw­szy suk­ces. Ha­mid po­da­ro­wał nam haust świa­tła. To był po­że­gnal­ny pre­zent od nie­go. Od­szedł pra­wie bez bó­lu.

Po ro­ku spę­dzo­nym w tej no­rze każ­de­go z nas prze­śla­do­wa­ło py­ta­nie: Na ko­go te­raz ko­lej?. Za­sta­na­wia­łem się. Dris cier­piał na cho­ro­bę mię­śni i ko­ści. Nie po­wi­nien był na­le­żeć do na­szej jed­nost­ki. Mie­li­śmy na­wet zo­sta­wić go w szpi­ta­lu woj­sko­wym w Ra­ba­cie. Do­wód­ca za­po­mniał. Prze­zna­cze­niem Dri­sa by­ła śmierć w tym wię­zie­niu pod zie­mią. Je­go wy­chu­dłe no­gi zgię­ły się i przy­war­ły do pier­si. Wszyst­kie mię­śnie za­ni­kły. Nie był w sta­nie pod­nieść rę­ki. Straż­ni­cy zgo­dzi­li się, że­bym go kar­mił i po­ma­gał za­ła­twiać po­trze­by. Nie mógł już gryźć. Żu­łem chleb i po­da­wa­łem mu ma­ły­mi por­cja­mi, któ­re po­pi­jał ły­kiem wo­dy. Zda­rza­ło mu się źle prze­łknąć i nie móc od­krztu­sić. Wte­dy po­chy­lał się, wkła­dał gło­wę mię­dzy no­gi i tur­lał się po zie­mi, że­by wo­da spły­nę­ła do prze­ły­ku. Schudł tak bar­dzo, że przy­po­mi­nał osku­ba­ne­go pta­ka. Nie wi­dzia­łem do­brze je­go oczu. Mu­sia­ły być prze­zro­czy­ste, pu­ste. Spał przy­kuc­nię­ty, z gło­wą opar­tą o mur i rę­ka­mi wci­śnię­ty­mi pod sto­py. Du­żo cza­su za­ję­ło mu zna­le­zie­nie po­zy­cji, w któ­rej mógł za­snąć, nie czu­jąc za­nad­to bó­lu sta­wów. Po­wo­li tra­cił mo­wę. Trze­ba by­ło zga­dy­wać, co beł­ko­cze. Wie­dzia­łem, że pro­si o śmierć. Nie mo­głem mu po­móc. Gdy­bym miał ma­łą nie­bie­ską pi­guł­kę, pew­nie bym mu ją dał, że­by go uwol­nić. Pod ko­niec od­ma­wiał je­dze­nia. Czu­łem, że w je­go oczach za­miesz­ka­ła śmierć. Pró­bo­wał mi coś po­wie­dzieć, chy­ba ja­kąś licz­bę. Wy­da­wa­ło mi się, że cho­dzi o licz­bę czter­dzie­ści. Po­dob­no śmierć po­trze­bu­je czter­dzie­stu dni, aby opa­no­wać ca­łe cia­ło. W je­go przy­pad­ku za­bra­ła je dość szyb­ko.

My­łem go z wiel­kim tru­dem. Pod­wi­nię­te ko­la­na zro­bi­ły wgłę­bie­nie w klat­ce pier­sio­wej. Że­bra wci­snę­ły się w sta­wy. Nie spo­sób by­ło roz­pro­sto­wać rąk ani nóg. Je­go cia­ło zmie­ni­ło się w ko­ści­sty kłę­bek. Wa­żył chy­ba mniej niż czter­dzie­ści ki­lo. Stał się ma­łą dziw­ną rze­czą. W zde­for­mo­wa­nym przez cho­ro­bę cie­le nie by­ło już nic z czło­wie­ka. Za­nim skoń­czy­łem go myć, ode­pchnę­li mnie dwaj straż­ni­cy, któ­rzy wło­ży­li cia­ło na tacz­ki i od­je­cha­li, od­pro­wa­dziw­szy mnie do ce­li. Ode­bra­ło mi mo­wę. Znik­nę­li, a ja nie zdą­ży­łem po­wie­dzieć sło­wa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: