Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tokijskie piekło - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tokijskie piekło - ebook

Tokio zalewa fala terroru. Muzułmańscy fundamentaliści przeprowadzają serię ataków na środki masowego transportu. Pośród chaosu tylko jeden człowiek waży się im wypowiedzieć otwartą wojnę. Ken'ichi to były przywódca gangu młodzieżowego, a zarazem ktoś, kto ma piekielnie dobry powód, by stać się uczestnikiem trawiącego miasto koszmaru. Dowiedziawszy się, że napastnicy są o krok od pojmania jego kuzynki, bez wahania wyrusza jej na pomoc. Nie wie, że swoim największym wrogiem okaże się on sam i nieokiełznany gniew, z jakim będzie musiał się zmierzyć, gdy cały jego świat stanie na głowie. Tymczasem w mrokach podziemnego przejazdu czai się coś jeszcze. Pradawny żywioł, u zarania dziejów ciśnięty w najgłębszą szczelinę szeolu...

Książka z serii Glimpses of Distant Worlds.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-207-4
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Znam cię.

Choć nie mógł sobie przypomnieć jej imienia, wiedział,

że kiedyś już się spotkali.

Wchodząc między wrony, musisz krakać jak one – to ona nauczyła go tego powiedzenia. Stojąc przed dumnym obliczem ich władcy, w tle dźwięków bluźnierczej uczty, będzie musiał wykorzystać cały swój spryt, by opuścić to przeklęte miejsce w jednym kawałku i wrócić tam, gdzie wszystko się zaczęło. Jednak czy aby na pewno należy do tego świata?

Na granicy wymiarów, gdzie ścierają się cienie pradawnych istot, a upadli i dawni bogowie ramię w ramię toczą bój o losy świata, ktoś otwiera przejście... z czeluści kosmicznej pustki wygląda ten, który nigdy powinien był opuścić swojego więzienia.Skąpane w pomarańczowym blasku niebo roztaczało się wszędzie, gdzie sięgnąć wzrokiem. Echa natury powróciły w okolice miejsca świeżej potyczki – stukot drzewojadów i ciche pobrzękiwania owadów pozwalały sądzić, że w ich najbliższym otoczeniu nie ma już więcej bestii. O ile oczywiście w kategoriach mniej lub bardziej upiornych mieszkańców tego świata nie postrzegało się samych drzewojadów. Były to uskrzydlone, pokryte gęstym pierzem istoty. Pośród barw dominowała zieleń i przeciągłe czerwone smugi okalające okolice oczu. W nich z kolei dostrzec można było zatopione w turkusowych odcieniach kruczoczarne źrenice kształtem przypominające pazury. Na tym etapie zapewne można by się zastanawiać, dlaczego niektórzy zwykli nazywać te ptaki bestiami. Otóż przeciętny dorosły drzewojad ważył do kilkunastu kilogramów, a długością ciała nie ustępował najwyższym mężom. Rozpiętość skrzydeł tych istot sięgała do blisko czterech i pół metra. Od typowych ptaków różniły się także budową dzioba. Jak sama nazwa wskazuje, ich podstawowym pożywieniem było drewno. Mocno umięśniona szyja i zaostrzony, wyposażony w cztery części dziób doskonale się uzupełniały oraz umożliwiały ich właścicielom rozdrabnianie dobrze nawodnionych włókien drewnianych, a nawet rozłupywanie sęków. Pierw niczym śrubokręt wkręcały się w najzdrowsze pnie w zasięgu wzroku, następnie rozpościerały dziób – niszcząc korę i dostając się do najsmaczniejszych części drzewa. Jako zwierzęta były jednak bardzo terytorialne i ze swoimi gabarytami stanowiły dla człowieka pewne zagrożenie. Najczęściej wybierały odludne, leśne gęstwiny. W konflikt z chłopami popadały zazwyczaj wygnane ze stada pojedyncze osobniki. Te zbliżały się bowiem do osad ludzkich i niszczyły drzewa owocowe w sadach. Tylko sporadycznie zdarzało się, że wioskę nawiedzało całe stado tych stworzeń. Naturalnie w opinii sadowników cieszyły się mianem szkodników. Aktualnie nie stanowiły jednak większego zagrożenia, tym bardziej że zdawały się spółkować w bezpiecznej odległości.

Linia horyzontu zaznaczyła się na odległym górskim łańcuchu. Jego uszu dobiegł łagodny szum wiatru. Słońce układało się do snu pośród gąszczu zalesionych wzniesień. Kolejny, nieco mocniejszy od poprzedniego powiew zatrząsł koronami drzew. Spojrzał na nią spod opuszczonej przyłbicy.

– Dobrze się czujesz?

Nie odpowiedziała. Trudno się dziwić – pomyślał, spoglądając na zakrwawione brunatne rękawice. Uszyte z niedźwiedziej skóry, okrywały wierzchnie części jego dłoni. Spody pozostawały odkryte, zapewniając mu lepszy chwyt. Chciałoby się rzec – ot, zwykły szczegół, choć jakże istotny w tej profesji. Gdyby nie umiejętność szybkiego dobywania broni i lekkość w posługiwaniu się nią, dawno leżałby trupem, gnijąc wystawiony na żer ścierwojadów pośród spękanych ziem nasłonecznionego pobitewnego pobojowiska lub w jakiejś zatęchłej, wilgotnej norze. Owszem – liczyła się technika, jednak bez zwinnych rąk i sprytu, który zwykł nazywać życiową zaradnością, musiałby się liczyć z nie lada problemami. Bo właśnie tak zarabiał na chleb, nie znał innego życia. A już na pewno nie zyskałby sobie reputacji otaczającej jego przydomek – to ona zapewniała dopływ nowych zleceń. Zyskał osobliwą pozycję społeczną. Gdy tylko pojawiał się w zasięgu wzroku, okna pobliskich domów były zatrzaskiwane. Tłum spoglądał nań z podejrzliwością. Szeptał za jego plecami. Jedynie starszyzna pertraktowała warunki umowy. Zwyczajni ludzie obawiali się go nie mniej niż potworów, które szlachtował – człowieka w rogatym hełmie, z krwawym emblematem na grzbiecie. Czy myślał o tym jak o przekleństwie? Niekoniecznie. Lubił samotność; albo raczej przywykł do niej. Nie mając absolutnie nikogo – żadnej bliskiej osoby, o którą mógłby się troszczyć – bez głębszego zastanowienia szlifował fach rzeźnika. Jakoś tak wyszło. Gdy już oddasz się jakiemuś zajęciu, trudno powiedzieć, kiedy staje się ono twoim jedynym celem w życiu. Jego przypadek zdawał się to potwierdzać. Przynajmniej tak sądził do tej pory… Bo jeśli w istocie miał to za sobą, uodpornił się na widok okrucieństwa, nauczył liczyć ze stratami w postaci cywili, to co działo się z nim teraz?

W dalszym ciągu nie umiał powstrzymać drżenia źrenic. Do ciężkiej cholery, to nic nadzwyczajnego… nic, co odbiegałoby od normy – pomyślał. Przynajmniej kila razy mierzył się z wargami. Bestie te przypominały wilki, lecz były od nich dużo masywniejsze, z natury krwiożercze i piekielnie inteligentne – gdy upatrzyły sobie ofiarę, potrafiły ją śledzić przez wiele dni, a nawet wmanewrować w zastawioną przez siebie zasadzkę. Szczególnie niebezpieczne okazywały się co liczniejsze watahy. Zwęszywszy grupę podróżnych, często wędrownych kupców, stwory celowo ujawniały swoją obecność. Widywano je na skalnych ostępach, w ustronnych dolinach, pośród suchych traw rozległych wrzosowisk. Zachowując spory dystans, tylko niekiedy pokazywały się bliżej osaczanych karawan. Nocami słyszano ich odrażające ujadanie. Człowiek to zabawna istota, przesycona głęboko zakorzenionym, egzystencjalnym lękiem – zawsze będzie unikać spotkania z nieznanym, cokolwiek by to nie było, do tego stopnia, że próbując uchronić się przez niebezpieczeństwem, wpadnie w jeszcze większe tarapaty. Taki samozachowawczy absurd, któremu z dumą się przeciwstawiał. Jednak każda filozofia znajdzie tak samo gorących orędowników, jak i zaprzysiężonych wrogów. Nie bez powodu przylgnęła doń łatka groźnego szaleńca. Ci, którzy wykazują dryg do ryzyka, zawsze będą obiektem podejrzeń szarych mas. Nawet jeśli mają rację. Zdradzając swoją obecność, wargi budziły niepokój. Podstępna gra z ludzkimi zmysłami odbywała się w jednym celu – strudzeni podróżą, borykający się z uczuciem osaczenia kupcy mieli tendencję do zbaczania z kursu. Gubiąc szlak, zjeżdżali z dużych, otwartych przestrzeni. Wprost do pułapki misternie utkanej przez chytre niczym lisy monstra. Warto zauważyć, że masa ciała dorosłego samca przekraczała czterysta kilogramów. Jego całkowita długość wahała się pomiędzy dwoma i pół a trzema metrami. Zdarzały się osobniki dorastające trzystu dwudziestu centymetrów. Jakież szanse miał człowiek przy odciętej drodze ucieczki w starciu z kilkunastoma takimi bestiami?

Szczęśliwie dla niego wyglądało, że tym razem miał do czynienia z niezbyt liczną grupą. Największe ze stworzeń mierzyło niewiele więcej niż on sam, pozostałe dwa jeszcze mniej. Ubił samicę z młodymi, a to oznaczało, że nie byli tu bezpieczni. Gdzieś tam, być może w oddali, musiał kręcić się ojciec.

Tuż obok, na wydeptanej ścieżce, odbijał się cień wbitego ostrzem w ziemię półtoraręcznego miecza. Zakończona głowicą w postaci bogato zdobionego wachlarza, układająca się w kształt wyrafinowanego krzyża rękojeść miała oplot z łuski syczącej osy. To szczególne niebezpieczny rodzaj pokrytego twardą łuską lądowego owada – za pomocą długiego pokładełka nakłuwa ofiary i umieszcza w ich ciele własne jaja. Tuż po wykluciu larwy rozpoczynają kilkutygodniowy okres żerowania. Konsumują organy wewnętrzne, tkankę mięśniową i szpik kostny nosiciela. Pasożyty równocześnie wydzielają silny środek znieczulający, by ofiara nie zdawała sobie sprawy, że jest pożerana żywcem. Zazwyczaj atakują jaszczury – dziko żyjące gady, na które można się natknąć u podnóży skalistych gór lub na piaskach pustyni, w suchym klimacie – jednak zdarza się, iż zbłąkana osa zawędruje w okolice ludzkich osad. Istota to ostrożna, gabarytów torsu dorosłego mężczyzny, na inkubatory dla żarłocznego potomstwa wybiera osoby śpiące, głównie dzieci i ciężarne kobiety. Larwy wyżerające płód znacznie później ujawniają oznaki swojej obecności. Żywiąc się tkanką nosiciela, ponadkilkusetkrotnie zwiększają objętość ciała. Gdy ten wyzionie ducha, do osiągnięcia dojrzałości żerują na padlinie. Dlatego purpurowe wybroczyny (pojawiające się po około tygodniu, często, gdy jest już za późno) i krwawienie z otworów ciała, w połączeniu z lekkim oszołomieniem, to zawsze zły znak u dziecka. Łuskę syczących os pozyskuje się właśnie z truchła, tyle że zwierzęcego – gdy larwa przeistoczy się w dorosłego osobnika, jeszcze przez kilka dni pozostaje zagrzebana w szczątkach żywiciela. Dojrzewa płciowo.

Soki trawienne, krew i ślina dziko żyjących jaszczurów są mocno toksyczne i przy dłuższym kontakcie powodują rozkład ludzkiej tkanki. Jednak w przypadku grubej, elastycznej łuski tego owada jest inaczej. Czernieje przy kontakcie z wyjątkowo trującymi substancjami w ciele gadów. Jako taka stanowi popularny materiał do oplotu broni białej. Osy znajdowane w dziecięcych zwłokach są wraz z nimi kremowane. Robi się to w obawie przed ich powrotem. Krąży taki pogląd, że co raz zasmakuje w ludzkim mięsie, prędzej czy później wróci po więcej. Wizja wciąż powracającego roju śmiercionośnych owadów, by na nowo złożyć jaja w ciałach lokalnych mieszkańców, w oczach wodza wioski musi wyglądać niczym zapowiedź rychłej apokalipsy. Tym bardziej, że przedstawiciele tego gatunku rozmnażają się w nieprzerwanych, codwumiesięcznych cyklach. Mało kto wie, że większość os ginie zaraz po opuszczeniu ciała żywiciela. Stosunkowo niewielkie padają ofiarą naturalnych wrogów. Inaczej sprawa ma się w miastach – zabobony, choć wciąż obecne w świadomości swołoczy, ustępują miejsca burżuazyjnemu pragmatyzmowi. Krwawe żniwo zebrane przez szkodniki wśród klasy pracującej to ostatnia rzecz, na jakiej mogłoby zależeć arystokracji. Ci mają białych magów i najlepszych znachorów. Dlatego niezwykle rzadko, by nie powiedzieć prawie nigdy, zdarza się, że z powodu osy ginie przedstawiciel magnaterii. Pomoc na ogół nadchodzi o czasie. Jednak niezależnie od stanu pochodzenia, gdy umierasz wskutek pożarcia przez larwy złośliwego owada, twoje szczątki zostają spalone. Razem z pulchnymi, dobrze odżywionymi lokatorami w środku.

Tylko niektórzy dzierżą ostrza, których rękojeści powija kremowa, jakby dziewicza łuska tych pasożytniczych istot. Mówi się, że pozyskano ją z larw gnieżdżących się w bebechach dzieci. Ciężko stwierdzić, ile w tym prawdy, lecz jedno nie budziło wątpliwości – oplot na jego mieczu straszył właśnie takim kolorem, nie licząc przebarwień u brzegu rękojeści, co wskazywało, że stoczył już w życiu wiele bitew i utłukł niejedną jadowitą bestię…

Chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza, zdjął hełm. Nakrycie głowy, podobnie jak reszta pancerza, wzmocnione było ekstraktem z krwi gargulca. Proces tworzenia zbroi zdawał się nieszczególnie wyszukany. Płynny brąz wzbogacano upuszczoną uprzednio z tętnic maszkarona juchą. Litr na napierśnik, drugi i można było uformować fartuch, z kolejnego tworzyło się hełm. Dwie trzecie tej części na obojczyk, naramienniki i okrycia bioder. Jedną trzecią pochłaniała produkcja ruchomych części łokci i kolan, zarękawia, nagolenników. Do tego buty i rękawice. Z pięciu litrów uzyskiwano kompletny oręż. Problem w tym, że ustrojstwo miało tendencję do szybkiego krzepnięcia. Mówiąc prościej, zamieniało się w kamień. Proces spowalniało jedynie odcięcie dopływu powietrza do cieczy. Kontener służący do jej transportu powinien być szczelny. W takich warunkach posoka utrzymywała swój płynny charakter przez trzy dni i noce. Inna sprawa, że niewielu mężów garnęło się do polowania na te istoty. Szczyciły się wyjątkowo paskudnymi zwyczajami. Wygrywając utarczkę, nie pozbawiały oponenta życia. Przynajmniej nie od razu. Za to bawiły się nim przez wiele dni, znane ze swoich sadystycznych skłonności. Jak nietrudno się domyślić, pancerz wylewany tym sposobem osiągał niebotyczne ceny, a na rynku zyskał status białego kruka.

Uszlachetniona rogami węża piaskowego przyłbica w dotyku również przypominała szorstką, kamienną pokrywę. Wnętrze wyściełał przepocony jedwab, tak by dało się ją nosić. Dwa spośród trzech rogów stopione były ze skroniami, groźnie wijąc się w górę, ostatni – wychodzący z potylicy – wyprostowany i tylko u skraju lekko zagięty do przodu, nieco dłuższy od pozostałych. W istocie stanowił fragment oskalpowanego kręgosłupa. Wespół z kościstymi, zakręconymi wypustami czaszki imitował zwierzę, które wyczekując na ofiarę, zagrzebywało się w piasku. Na powierzchni, jako część łba, pozostawało tylko kościste poroże oraz wyróżniająca się kształtem, zlokalizowana na końcu ogona podłużna wypustka stanowiąca osobliwe zwyrodnienie kręgów. Pokrywała ją cienka warstwa gadziej skóry. Praktycznie pozbawiona mięśni szkieletowych, częściowo sparaliżowana, pięła się ku górze niczym bezgłośna, uszkodzona grzechotka. Ze względu na całkiem spore rozmiary węże piaskowe czaiły się na brzegach rzek, atakując zarówno ciągnące do wodopoju zwierzęta lądowe, jak i polujące na nie krokodyle. Gdy ofiara rozdziawiła pysk, zwinnym ruchem wskakiwały do jej przełyku. Wspomagając się haczykowatymi płetwami, wpełzały do żołądka i rozrywały go od wewnątrz. Pod tym względem w pewnym stopniu przypominały syczące osy. Tyle że gdyby przyjrzeć się im bliżej, stanowiły raczej dziwaczne połączenie węża z rybą i ogonem przywodzącym na myśl żądło skorpiona, niźli typowego latającego owada. Ich smukłe cielska dorastały ośmiu metrów. Od czasu do czasu pojawiały się plotki, iż widywano nawet dwunastometrowe osobniki, jednak nie było na to dowodów. Tak skonstruowany hełm pełnił rolę odstraszającą – w przyrodzie wszystko stanowi element łańcucha pokarmowego, a różne jego ogniwa podświadomie czują, gdzie akurat przyczaił się drapieżnik, i wiedzą, jak go rozpoznać. Bo liczy się przystosowanie, a sprytniejszy zawsze wygrywa…

Umorusana we krwi klinga nosiła wyraźne znamiona walki. Obejrzał się przez ramię. Powinien był odetchnąć z ulgą – psie wynaturzenia, które chciały ją pożreć, spoczywały w gęstych oczkach cuchnącej posoki – tymczasem on wciąż nerwowo łykał powietrze.

– …

Ciepło jej rąk, niczym kojąca wszelkie zdenerwowanie fala, rozeszło się delikatnie wzdłuż jego policzków i ogarnęło zlane zimnym potem czoło. Ich lica niemal się stykały. Kępka kruczoczarnych włosów przysłaniała jej spojrzenie. Teraz, gdy się jej przyglądnął, dostrzegł, że jest nieco niższa od niego.

Kładące się w zakolu górskiej doliny przygaszone słońce powoli ustępowało miejsca gwiazdom. Jego ostatnie promienie rozlewały się na taflach wyżynnych stawów. Kryształki wody skrzyły się w oddali. Zupełnie jak świeczki. Setki maleńkich płomyków zwiastujących nadejście końca dnia. Żarłoczny fiolet pochłonął już większą część nieboskłonu. W tle nocnych barw malowało się nowe źródło światła – coraz bardziej widoczny księżyc nieśmiało zaznaczał swoją obecność.

Nie pamiętał, kiedy ostatnio był taki spokojny. Całe rozdrażnienie uleciało jak za dotknięciem magicznej różdżki. Zamiast niego wypełniło go poczucie szczęścia i odpowiedzialności zarazem – nie potrafił tego wyjaśnić.

– Znam cię.

Wciąż milczała. Nie mógł się mylić. Dotyk jej dłoni i bliskość o kimś mu przypominały. To nieistotne – zabił w sobie ciekawość. Poza chwilą nie liczyło się teraz nic więcej. Chciał, aby trwała wiecznie. Zakłócona odgłosem chodu masywnych łap rozpłynęła się w uścisku terroru. Zatracony w dziwnie nostalgicznym, znajomym uczuciu nie zauważył, kiedy odgłosy przyrody ponownie umilkły.

– Hej, Romeo… mamy problem – pięć par miniaturowych ust, rozmieszczonych na opuszkach jego palców, naraz ostrzegło właściciela o zbliżających się kłopotach.

Leżące w środkowej części dłoni oko – inteligentna, egzystująca od przeszło pół milenium forma życia – stanowiło cenny atrybut na polu bitwy, jednak nie chciał, by ktokolwiek poza nim dowiedział się o jego istnieniu. Aby uciszyć nietuzinkowego kompana, mocno zacisnął pięść. Wierzchnie strony rękawic, podobnie jak buty, pokrywała gęsta zwierzęca sierść. Uważał, że ciężkie obicia stawów skokowych do pewnego stopnia ograniczają zakres manewrów w trakcie walki. Podobnie to wyglądało z nadgarstkami – mosiężne rękawice szybko męczyły przeguby dłoni, a oręż ważył swoje. Za sprawą przytwierdzonych na wysokości kostek, luźno opadających na palce niedźwiedzich pazurów rękawice przypominały łapska dużego, leśnego drapieżnika. Wzorem rogów na hełmie pełniły rolę odstraszającą. Problem rodził się wówczas, gdy miał do czynienia z mięsożercą, który w stadzie zwykł atakować nawet niedźwiedzie. A przecież te ogromne krótkopyskie bestie1 ważyły ponad tonę! Stojąc na tylnych kończynach, pozostawały dwukrotnie wyższe od człowieka.

Za jego plecami czaił się warg. Dużo większy niż te, które ubił przed momentem. Jego złowieszczy warkot przyćmił echa pozostałej części natury…

------------------------------------------------------------------------

1 Niedźwiedź krótkopyski. W rzeczywistości żył w plejstocenie, w okresie od 1,8 miliona lat temu. Szacuje się, że wymarł po ostatnim maksimum glacjalnym około 11 400 lat temu, w holocenie.I GOOD MORNING, BROTHER

– Pora wstawać, braciszku.

Unosząc powieki, dostrzegł jej zamknięte oczy. Całowała go. Znowu sobie z niego żartowała. Choć łączyły ich więzy krwi, pokrewieństwo nie było aż tak bliskie.

– Zwariowałaś? Jak wujek nas nakryje, zabije mnie.

– Tata? Przecież go znasz.

– Wiesz, jak bardzo cię kocha – przyłożył rękę do jej włosów – powinnaś je rozpuścić.

Odwzajemniła się łagodnym uśmiechem.

– Spóźnimy się na pociąg – odparła, wstając z łóżka.

– Jeszcze nie.

Ich usta ponownie zetknęły się, gdy ją objął. Ułożyła głowę na poduszce. Leżeli naprzeciw siebie.

– Dobrze, wieczorem.

– A gdyby świat miał się skończyć za godzinę?

Na chwilę jakby spoważniała.

– Głupek.

Radosna mina na powrót zagościła na jej twarzy.

– Cóż… wtedy nie zobaczysz mnie w rozpuszczonych włosach.

– To szantaż – zażartował.

– Ale motywacja jest prawdziwa. Ken’ichi, nie chcesz spróbować mojego bento?1

– Czyżby… – usiadł w łóżku.

– Co?

Kochała się z nim droczyć. Wiedziała, jak bardzo lubi jej kuchnię. W szczególności jedną potrawę.

– Takoyaki?

Uśmiechnęła się szerzej, zbliżając wskazujący palec ku wargom.

– Ta-jem-ni-ca.

– Nie wierzę – odwrócił wzrok, udając niezadowolenie – … chcesz mnie doprowadzić do szaleństwa.

– Żebyś myślał tylko o jedzeniu. Od pierwszych godzin lekcyjnych. Nerwowo spoglądał na zegar, wiedząc, ile jeszcze musisz czekać.

Coś zaświtało jej w głowie. Nie mogła się powstrzymać.

– Wyobraź sobie, jak mijają pierwsze zajęcia. Ktoś chce z tobą rozmawiać, ale jesteś w transie. Mija przerwa, znowu lekcje i kolejna przerwa, tak w kółko. Wszystkie twoje myśli zapętlają się na zawartości pudełka. Tego samego, które przyszykowałam i już czeka w kuchni. Nie możesz się skupić. Lekceważysz nauczyciela i dostajesz karne zadanie… to akurat dobrze by ci zrobiło – zaśmiała się głośniej. – Myślisz tylko o jego zawartości, przestajesz podrywać koleżanki. Straszne, prawda?

– Właśnie.

– Chwila… Co powiedziałeś? – zarzuciła mu ręce na szyję. – Czy ja dobrze słyszałam? Podrywać koleżanki?

Poczuł dreszcz. Ilekroć chciała go wkręcić, zawsze dawał się nabrać. Miała do tego talent.

– …

Zebrał się na odwagę i popatrzył w jej kierunku. Miała kamienny wyraz twarzy.

– Hotaru? – miał nadzieję przerwać tę niezręczną ciszę. – Dlaczego milczysz?

Wybuchła śmiechem.

– W końcu będę psychologiem. To terapia. Te-ra-pia.

– Chyba szokowa – odetchnął – myślałem, że serce wyskoczy mi z piersi.

– Zawał ci raczej nie grozi – jej dłonie powędrowały niżej – przynajmniej statystycznie.

– Nie wierzysz mi?

– Bardziej niż komukolwiek.

Znali się od piaskownicy. Byli kuzynami. On – milczący typ – rzadko rozmawiał z innymi dziećmi, nie lubił mówić bez potrzeby. Jednak przy niej się otwierał. Ona – taka już chyba była – zdawała się ani przez chwilę nie tracić uśmiechu z twarzy. Lata mijały, a dzięki ich bliskiej relacji Ken’ichi socjalizował się z otoczeniem. Cieszyła się, widząc, jak rozmawia z nowymi przyjaciółmi. Nabrał też pewności siebie.

Jednak rok temu coś się stało. Zdarzenie, które miało ogromny wpływ na jego postrzeganie świata. W wypadku samochodowym zginęli jego rodzice. Sam brał w nim udział. To wtedy zamieszkał z nią pod jednym dachem. Początki były ciężkie. Nie tylko wrócił do swojego dawnego „ja”. Przestał chodzić do szkoły i znikał na całe noce. Chodziły słuchy, że przewodził jakiemuś gangowi.

Nie wierzyła plotkom. Oczywiście umiał kierować motorem – jeden stał nawet w garażu – ale od czasu wypadku nie dotknął kierownicy. Przynajmniej tak sądziła. To wtedy postanowiła, że zostanie psychologiem. Robiła wszystko, by jakoś pomóc mu się z tym uporać.

Tak jak czas leczy rany, i ona mogła się znowu szczerze śmiać. Chociaż nabyte w owym czasie pokłady sarkazmu już z nim zostały, wiedziała, że jest lepiej. Zbliżyli się do siebie. Gdy to robiła – najpierw droczyła się z nim, by później wczuwać się w rytm bicia jego serca – miała wrażenie, że po długiej nieobecności nareszcie powrócił do świata żywych. Był tu z nią, obecny, i nie uciekał od rzeczywistości. Nie miał już takiej potrzeby.

– Pomyśl o tym jak o lekarstwie. Dręczyło cię, czy świat nie skończy się za godzinę, teraz masz powód, by wyczekiwać południa.

– Doprawdy? A co potem? W końcu skończy się i takoyaki, i przerwa.

– Coś wymyślimy.

Wychodząc z pokoju, obdarzyła go czułym spojrzeniem.

– Dopiero chciałeś mnie widzieć w rozpuszczonych włosach. Poza tym nie przypominam sobie, bym choć raz wspomniała, że znajdziesz dziś w bento takoyaki.

*

Gdy schodził na dół, znajdowała się już przy wyjściu. Kątem oka dostrzegł wujka czytającego w kuchni poranną gazetę. Jadł śniadanie.

Daichi-san był dobrze zbudowanym mężczyzną w średnim wieku. Miał krótkie czarne włosy. Na co dzień towarzyszyła mu poważna mina. Lubił proste, stonowane koszule i chodził pod krawatem. W pracy przywdziewał laboratoryjny fartuch. Kierował pionem badawczym w jednej z tokijskich firm farmaceutycznych. Chyba lubił swoją pracę. Jednak w domu rzadko o niej wspominał.

Jego żona, Michi-san, to kobieta drobnej postury. Zajmowała się domem. Była młodszą siostrą matki Ken’ichiego – dzieliła je różnica dwóch lat. To ona zaproponowała, aby siostrzeniec zamieszkał u nich po wypadku. Daichi-san nie miał nic przeciwko. Przymykał oko na wybryki rozżalonego stratą rodziców chłopaka.

– Kochanie, dobrze widzę czy mi się zdaje?

Dolawszy mu kawy, Michi zmierzwiła jego czuprynę. Robiła tak, jeszcze gdy byli nastolatkami, a on odpowiadał: Kiedyś się zemszczę.

Mężczyzna oderwał wzrok od czytanego artykułu. Zmierzył ją poważnym spojrzeniem.

– Jeszcze trochę i będziesz łysy – zażartowała z uśmiechem na twarzy. Mógł tego nie okazywać, ale w głębi ducha świetnie się bawił. Ostatecznie prowadził z nią tę osobliwą grę już od przeszło szesnastu lat.

Ken’ichi wsunął stopy do butów. Przyglądając się im wielokrotnie, dochodził do wniosku, że oto widzi ich córkę. Wiecznie uśmiechnięta, nie stroniła od przekomarzań – matczyna spuścizna wyciągnęła go z ramion desperacji. Choć to może zbyt łagodne określenie – walczyła o niego jak lwica, bez chwili wytchnienia i z niesłabnącą zaciekłością. Dopóki nie pogodził się z faktami i nie zaczął żyć dalej. Zastanawiał się, ile razy musiała przez niego płakać. W ukryciu, by nie widział, jak cierpi. Pewnej nocy zobaczył. Tak naprawdę wiedział już od dawna. Wmawiał sobie jednak, że to go nie dotyczy. Nie prosił, by wtrącała się do jego życia. Lubił ją, ale cóż mogła o nim wiedzieć? Ból, jaki się czuje po utracie rodziców. Nie znała go, swoich miała na dole. Wystarczyło otworzyć drzwi i zejść po schodach. Ale gdy ją ujrzał, bezradną i łkającą, coś w nim pękło. To doświadczenie finalnie pomogło mu się otrząsnąć.

Twarz pokerzystki – dziedzictwo ojca – nie służyła już ukryciu smutku. Tamta maska gdzieś przepadła, zastąpiła ją nowa. I wolał jej przeznaczenie.

– Ken’ichi-kun, nie zjesz czegoś?

– Dzięki, ciociu, poczekam na obiad.

Daichi-san uśmiechnął się pod nosem.

– Prędzej, spóźnimy się do szkoły… – Hotaru nerwowo przebierała nogami, ściskając w dłoniach pasek od torebki.

– Myślisz, że wstrzymaliby przez to lekcje?

– Zostałby bohaterem. Choć zarząd uczniowski mógłby mieć obiekcje – wtrąciła z kuchni Michi-san.

Zniecierpliwiona Hotaru wsparła pięści na grzbiecie Ken’ichiego. Pchnęła go ku wyjściu.

– Uważaj, żeby nie wyjść razem z drzwiami – nareszcie miał okazję odgryźć się za wcześniej.

– Wychodzimy! – Hotaru obejrzała się na zegar w przedpokoju.

– Uważajcie na siebie! – Michi usiadła przy stole. – Zgodzisz się na to?

Daichi odłożył gazetę. Zbliżywszy filiżankę do ust, wysączył łyk kawy.

– Powinniśmy zostawić sprawy ich własnemu biegowi.

– Jesteś pewny? – zanurzyła nóż w słoiku z dżemem. – Im dalej pozwolimy się temu rozwinąć, tym trudniej będzie później zapobiec.

Mężczyzna skinął głową w porozumiewawczym geście.

– Jeśli zajdzie taka potrzeba – kończąc to mówić, przesmarowała tost i wzięła kęs do ust.

– Pamiętasz, jak odbieraliśmy go ze szpitala?

– Do czego zmierzasz?

– Po prostu odpowiedz – wstał z siedzenia i podszedł do niej. Wskazując na krawat, dodał – Możesz mi z tym pomóc?

– Rok temu. Nie mogłam uwierzyć, że wyszedł z tego cało. Dalej nie mogę – odparła, wiążąc węzeł.

– Lekarze mówili, że wszystkiego był świadom. Rozumiesz? Musiał to oglądać. Zmarli gwałtownie na oczach piętnastoletniego syna. Choć wiek nie ma tutaj znaczenia. Jestem dwadzieścia lat starszy, a za nic nie chciałbym się znaleźć na jego miejscu. Nie potrafię powiedzieć, jak bym zareagował.

– Chyba nikt nie potrafi…

– Straciłaś siostrę. Tobie na pewno bliżej do zrozumienia niż mi. Ale masz rację… Nie wiem, co dokładnie między nimi zaszło. Tak samo jak oni nie domyślają się, że my wiemy. Jestem gotów wyrazić aprobatę; o ile zmądrzał.

– Dziękuję – skończywszy wiązać krawat, pocałowała go.

– Nie każę mu się z tym godzić. Odpowiedzialność nie wyklucza rozpamiętywania przeszłości. Ale jeśli naprawdę mu na niej zależy, będzie się musiał postarać. Fakt, iż skończył z nocnymi wypadami to dobry początek.

Poznała jego zdanie. Mogła odetchnąć z ulgą. Jeśli to miało przynieść szczęście ich córce, była gotowa zaryzykować. Ken’ichi nie był złym chłopcem, po prostu dużo przeszedł. Jej samej również brakowało siostry.

– Nie martw się, będzie dobrze – Daichi nie lubił, gdy coś ją trapiło.

– Wiem – przyłożyła rękę do szyi męża. Kciuk spoczął na ogolonym zeszłego wieczoru policzku.

– Gdyby przyprowadziła dziewczynę; nawiedzoną feministkę z wąsikiem; moglibyśmy porozmawiać o aborcji w trakcie kolacji. Dwa razy starszą, z utlenionymi włosami i kolczykiem w nosie. Dziwną fryzurą. Z dwojga złego przynajmniej nie miałaby jak zajść w ciążę. Zresztą dwie kobiety to nie tak obrzydliwe jak kobieta z mężczyzną… – spojrzał na nią z góry. Była niższa od niego.

Rozbawiona przeczesała dłonią jego włosy. Następnie obdarzyła go poważnym spojrzeniem i napomknęła:

– Wyłysiej.

– Uważaj, czego sobie życzysz. Jeszcze trochę, a tak na mnie wpłyniesz, że zrzucę czuprynę podświadomie. We śnie.

– Wyliniejesz jak bernardyn.

– Dlaczego jak bernardyn? – mimo iż przywykł do jej poczucia humoru, wciąż potrafiła go zaskoczyć.

– Ostatnio zaśliniłeś poduszkę w nocy. I lepiej, żebym się nie dowiedziała, o kim śniłeś…

Z ust Daichiego wydobył się głośny śmiech.

– Dobrze, kochanie – ucałował ją, wychodząc z kuchni – uszanuję twoje życzenie.

– Chwileczkę… – wsparła ręce na biodrach – Daichi! Wracaj tu… Wracaj tu natychmiast! Słyszysz?

Nie dając za wygraną, ruszyła za mężem. Złapała go w przedpokoju. Skierowany ku wyjściu, poprawiał marynarkę. Wyciągnęła rękę i już miała ją położyć na jego barku, gdy ten przeskoczył za nią i objął swymi silnymi męskimi ramionami.

– Nie powinnaś się denerwować, wiesz o tym – z ust Daichiego popłynęły łagodnie zabarwione słowa.

– Łatwo ci mówić.

– Wiesz, że to nieprawda. Jest moją córką – gładząc ciało żony, mężczyzna przesunął dłonie niżej – … choć nie jedyną.

– Kiedy im powiemy?

Przylegając do jej pleców, Daichi złożył palce na lekko wydętym podbrzuszu. Aby dostrzec, że nosiła w sobie dziecko, trzeba było się dobrze przyjrzeć.

– Poczekajmy. Oni też mają przed nami swoje tajemnice.

– Przynajmniej tak sądzą – zaśmiała się Michi z lekką nutą zakłopotania.

– Jeśli chcesz, mogę to zakończyć.

– Źle mnie zrozumiałeś. Jak każda matka martwię się, gdy jej dziecko wchodzi w ten wiek.

– Mówimy o Ken’ichim. To silny chłopak. Na pewno jej nie skrzywdzi. I nie pozwoli, żeby zrobił to ktoś inny.

– Wiem, Daichi. Wiem – zamykając oczy, poklepała go po ręce.

------------------------------------------------------------------------

1 Rodzaj posiłku kuchni japońskiej, mający postać pojedynczej porcji na wynos, kupowanej w punktach gastronomicznych lub przygotowywanej w domu. Pakowany w odpowiednie pudełko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: