Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Towar - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
3 lipca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Towar - ebook

Mroczna tajemnica w sercu raju

Agent śledczy John Puller dowiaduje się o śmierci swojej ciotki. Ciało znaleziono na jej posesji, w miejscowości Paradise na Florydzie. Zdaniem lokalnej policji doszło do wypadku. Puller udowadnia jednak, że w sprawę były zamieszane osoby trzecie.

Pozornie miasteczko Paradise wydaje się utożsamieniem swojej rajskiej nazwy.

Ale Puller, zagłębiając się w śledztwo, odkrywa, że miejscowej społeczności bliżej do piekła niż raju.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-5962-5
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Miał minę człowieka, który boi się, że ten wieczór będzie jego ostatnim. Nie bez powodu. Prawdopodobieństwo, że tak się stanie, wynosiło pięćdziesiąt procent i mogło wzrosnąć w zależności od tego, co przyniesie najbliższa godzina.

Margines błędu był minimalny.

Ryk dwusilnikowej łodzi płynącej na niemal pełnym gazie zniweczył nocną ciszę uśpionych wód oceanu. O tej porze roku, w sezonie huraganów, Zatoka Meksykańska zwykle nie bywała tak spokojna. Choć na otwartym Atlantyku zanosiło się na kilka sztormów, jak dotąd żaden nie uformował silnego centrum i nie wdarł się do zatoki. Wszyscy na wybrzeżu trzymali kciuki i modlili się, by tak pozostało.

Kadłub z włókna szklanego równo ciął gęstą, słoną wodę. Łódź mogłaby wygodnie przewozić około dwudziestu osób, lecz na pokładzie znajdowało się ich trzydzieści. Rozpaczliwie trzymali się wszystkiego, czego tylko mogli, żeby nie wypaść za burtę. Nawet na spokojnym morzu nadmiernie obciążona łódź, poruszająca się z dużą prędkością, nigdy nie będzie zbyt stabilna.

Sterujący nią kapitan nie dbał o wygodę pasażerów. Dla niego najważniejsze było przetrwanie. Jedną ręką trzymał ster, drugą – podwójną manetkę. Z niepokojem obserwował prędkościomierz.

Dawaj, dawaj. Dasz radę. Uda się.

Sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę. Pchnął manetkę do przodu i wskaźnik powoli przesunął się na siedemdziesiąt. Niemal maksymalna prędkość. Nawet gdyby łódź miała silnik dwuśrubowy, nie byłby w stanie osiągnąć większej szybkości bez nadmiernego zużycia paliwa. A w pobliżu nie było żadnych przystani, by zatankować bak.

Panował upał, którego nie łagodził nawet prąd powietrza wywołany ruchem łodzi. Przynajmniej nie trzeba było przejmować się komarami. Nie przy tej prędkości i tak dużej odległości od lądu. Mężczyzna kolejno taksował podróżnych wzrokiem. Nie tracił czasu na jałową obserwację – liczył głowy, choć znał już wynik. Czterech członków załogi. Wszyscy uzbrojeni, wszyscy pilnowali „pasażerów”. W razie buntu przypadałoby pięciu na jednego. Ale „pasażerowie” nie mieli na wyposażeniu pistoletów maszynowych. Jeden magazynek wystarczyłby do sprzątnięcia ich wszystkich, i jeszcze zostałyby wolne naboje. Większość stanowiły kobiety i dzieci, ponieważ to właśnie na nie było największe zapotrzebowanie.

Nie, bunt go nie martwił. Martwił go czas.

Spojrzał na swój podświetlany zegarek. Będzie trudno. Z opóźnieniem wyruszyli z ostatniego posterunku. Potem ich ploter nawigacyjny wariował przez trzydzieści szargających nerwy minut, kierując ich w złą stronę. Bezkresny ocean. Gdziekolwiek spojrzeć, wszystko wygląda tak samo. Żadnego lądu, który pomógłby w nawigacji. Nie płynęli wytyczonymi kanałami żeglugowymi. Bez elektronicznych drogowskazów wpadliby w poważne tarapaty. To jak pilotowanie samolotu w gęstej mgle bez żadnego oprzyrządowania. Skutek może być tylko jeden: katastrofa.

Problem z ploterem na szczęście udało się rozwiązać, skorygowali kurs, a kapitan natychmiast docisnął gaz. A potem jeszcze mocniej. Jego wzrok raz po raz mknął ku desce rozdzielczej, by skontrolować poziom oleju, paliwa oraz temperaturę silnika. Każda awaria miałaby opłakane skutki. Przecież nie mogli wezwać na pomoc straży przybrzeżnej.

Daremnie wypatrywał na niebie czujnych oczu. Bezzałogowych oczu przesyłających gigabajty danych na temat tego, co widzą. Zespoły reagowania usłyszałby dopiero wtedy, gdy byłoby już za późno. Kutry straży przybrzeżnej okrążyłyby ich, zanim zdążyliby wykonać jakikolwiek manewr. Strażnicy wtargnęliby na pokład, natychmiast zorientowaliby się, co jest grane, a on trafiłby do więzienia na długie lata, prawdopodobnie na dożywocie.

Jednak bardziej niż straży przybrzeżnej bał się innych ludzi.

Zwiększył prędkość łodzi do siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę i modlił się w duchu, żeby nie wysiadł główny silnik. Ponownie zerknął na zegarek. Odliczał w głowie minuty, lustrując wodę przed sobą.

– Rzucą mnie rekinom na pożarcie – mruknął pod nosem.

Nie po raz pierwszy żałował, że zgodził się na ten śliski interes. Jednakże wynagrodzenie było tak dobre, że pomimo ryzyka po prostu nie mógłby odrzucić propozycji. Wykonał już piętnaście takich kursów i wykombinował sobie, że po kilkunastu kolejnych mógłby rzucić wszystko w diabły, osiąść w jakimś ładnym, spokojnym miejscu gdzieś na archipelagu Florida Keys i żyć sobie tam jak król. Taki wariant bił na łeb, na szyję opcję wypływania z pozieleniałymi na twarzach turystami z północy na połów tuńczyka albo marlina, co przy wzburzonym morzu najczęściej kończyło się nie udanym połowem, a zarzyganiem całego pokładu.

Ale najpierw muszę dopłynąć tą łajbą do celu i dostarczyć tych ludzi we wskazane miejsce.

Przyglądał się czerwonym i zielonym światłom nawigacyjnym na dziobie. Rzucały nikły blask w mroku bezksiężycowej nocy. Odliczał w myślach kolejne minuty, nie przestając śledzić zegarów.

I nagle zamarło mu serce.

Zaczynało się kończyć paliwo. Wskaźnik opadał niebezpiecznie blisko poziomu rezerwy. Poczuł skurcz żołądka. Łódź ma za duże obciążenie. Problem z systemem nawigacji kosztował ich ponad godzinę spóźnienia, wiele mil morskich oraz cenne paliwo. Zawsze dla pewności zabierał dziesięć procent zapasu, lecz nawet ta nadwyżka może nie wystarczyć. Ponownie przyjrzał się pasażerom. Głównie kobiety i nastolatki, ale także muskularni mężczyźni ważący, lekko licząc, ponad dziewięćdziesiąt kilogramów każdy. Był też wśród nich prawdziwy olbrzym. Wyrzucenie pasażerów za burtę w ramach rozwiązania kwestii niedostatku paliwa wydawało się więcej niż problematyczne. Równie dobrze mógłby przyłożyć sobie lufę do skroni i pociągnąć za spust.

Szybko powtórzył w głowie obliczenia, tak jak czynią piloci samolotów po otrzymaniu pełnej listy pasażerów i ładunku. Pytanie pozostawało takie samo, bez względu na to, czy transport odbywał się drogą wodną czy dziewięć tysięcy metrów nad ziemią.

Czy wystarczy mi paliwa, żeby dotrzeć na miejsce?

Napotkał wzrok jednego ze swoich ludzi i przywołał go skinieniem. Mężczyzna wysłuchał obaw szefa i dokonał własnych obliczeń.

– Będzie ciężko – odparł ze zmartwioną miną.

– A nie możemy zacząć wyrzucać ludzi za burtę – skwitował kapitan.

– Zgadza się. Mają listę. Wiedzą, ilu wieziemy. Gdybyśmy zaczęli spychać ich do wody, równie dobrze moglibyśmy skoczyć tam sami.

– Co ty nie powiesz, cwaniaku – warknął kapitan.

Podjął decyzję i poluzował manetkę, redukując prędkość do sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. Śruba zwolniła obroty. Łódź nadal była na pełnym ślizgu. Gdy patrzyło się gołym okiem, nie widziało się wielkiej różnicy między sześćdziesięcioma pięcioma a siedemdziesięcioma pięcioma kilometrami na godzinę, ale zmniejszone zużycie paliwa mogło przekładać się na różnicę między pustym bakiem przed końcem podróży a jej planowym zakończeniem. Zatankują na miejscu i droga powrotna z zaledwie pięcioma osobami na pokładzie nie będzie stanowiła problemu.

– Lepiej być trochę później niż wcale – zadecydował ostatecznie.

Zabrzmiało to na tyle nieszczerze, że nie umknęło uwadze drugiego mężczyzny. Mocniej zacisnął ręce na broni. Kapitan odwrócił wzrok. Ścisnęło mu się gardło, obleciał go blady strach.

Dla ludzi, którzy go wynajęli, czas był istotny. Spóźnienie, choćby tylko o kilka minut, nigdy nie było mile widziane.

Nagle ten zawrotny zysk wydał się niewart zachodu. Trudno wydawać pieniądze, kiedy jest się trupem.

Na szczęście pół godziny później, gdy silniki zaczynały zasysać powietrze zamiast paliwa, kapitan dostrzegł przed sobą cel podróży. Wyrastał prosto z oceanu niczym tron Neptuna.

Byli na miejscu. Mocno spóźnieni, ale przynajmniej się udało.

Spojrzał na pasażerów. Oni także wpatrywali się w tę konstrukcję wytrzeszczonymi oczami. Trudno się im dziwić. Choć widzieli taką budowlę nie pierwszy raz, teraz – nocą – jawiła się im niczym jakieś monstrum. Zresztą i jemu też włosy stawały dęba na głowie, chociaż odbył już wiele podobnych rejsów. Chciał jedynie zrzucić ładunek, napełnić bak i wziąć dupę w troki. Gdy tylko dwadzieścioro pięcioro pasażerów zejdzie z pokładu, staną się cudzym zmartwieniem.

Zmniejszył moc silników, powoli i ostrożnie przybijał do pływającej metalowej platformy przywiązanej do większej konstrukcji. Kiedy zamocowano cumy, czyjeś ręce zaczęły ściągać pasażerów na platformę, która podskakiwała na lekkiej fali powstałej w trakcie manewru.

Nie widział większego statku, który zwykle czekał, by zabrać ludzi w dalszą drogę. Musiał już odpłynąć z ładunkiem.

Gdy kapitan podpisał dokumenty i odebrał zapłatę w zafoliowanych, owiniętych taśmą paczkach, rzucił okiem na pasażerów stłoczonych przy długich metalowych schodach. Wszyscy wyglądali na przerażonych.

I słusznie, pomyślał. Nieznane nie przeraża tak bardzo jak znane. On zaś doskonale rozumiał, że ci ludzie są aż nadto świadomi tego, co ich czeka. I wiedzieli też, że ich los nie obchodzi nikogo.

Nie byli bogaci.

Nie byli wpływowi.

Byli towarem.

Ich liczba rosła w postępie geometrycznym, ponieważ świat szybko przeobrażał się w krainę bogatych, a co za tym idzie – wpływowych, za której granicami pozostawała cała reszta. A jeśli bogaci i wpływowi czegoś pragnęli, zwykle to dostawali.

Otworzył jeden z plastikowych pakiecików. Jego mózg z opóźnieniem zarejestrował obraz, jaki się ukazał jego oczom. Kiedy stało się jasne, że zamiast pieniędzy trzyma w dłoniach pociętą gazetę, podniósł wzrok.

Z odległości około trzech metrów z lufy MP5 mierzył do niego mężczyzna stojący na „tronie Neptuna”. Ta prawdziwa maszynka do zabijania jeszcze tej samej nocy miała dowieść swej przerażającej skuteczności.

Kapitan zdążył tylko podnieść rękę, jak gdyby mięśnie i kości mogły zablokować grad kul sypiących się z prędkością znacznie większą niż ta rozwijana przez jumbo jeta. Miały moc tysięcy dżuli. Dwadzieścia nabojów wpakowanych w niego w tym samym czasie rozerwało ciało na strzępy.

Siła gradu pocisków zmiotła je burtę. Zanim mężczyznę pochłonęła ciemna toń, dołączyła do niego czwórka pozostałych członków załogi. Martwych, pokawałkowanych jak on. Wszyscy zniknęli w morskich głębinach. Rekiny będą miały wyżerkę.

Punktualność była, jak się zdawało, nie tylko cnotą, lecz także absolutną koniecznością.2

Z łodzi natychmiast spuszczono paliwo, olej oraz inne płyny, a następnie ją zatopiono. Na powierzchni wody utworzyła się wielka połyskująca plama ropy, która byłaby widoczna dla samolotów patrolowych straży przybrzeżnej oraz DEA^().

Za dnia opuszczona platforma wiertnicza wyglądałaby na... opuszczoną. Żadnego więźnia w polu widzenia. Wszyscy znajdowaliby się w środku głównej konstrukcji, bezpiecznie ukryci przed niepożądanym wzrokiem. Transport świeżego towaru odbywał się wyłącznie nocą. W dzień zawieszano wszelkie działania. Ryzyko, że ktoś coś zobaczy, było zbyt duże.

Tysiące nieczynnych platform wiertniczych w Zatoce Meksykańskiej czekało albo na rozbiórkę, albo na przekształcenie w sztuczne rafy. Choć prawo wymagało ich demontażu lub transformacji w ciągu roku od zamknięcia, w rzeczywistości termin tych zmian znacznie się odwlekał. I przez cały czas platformy – wystarczająco duże, by wygodnie pomieścić setki osób – po prostu stały sobie na wodach zatoki z dala od wybrzeża. Niezagospodarowane doskonale nadawały się do eksploatacji przez pewnych ambitnych ludzi, którzy potrzebowali miejsc do wyładunku cennego towaru, sprowadzanego tu przez morskie otchłanie.

Podczas gdy łódź powoli tonęła w głębokich wodach zatoki, pasażerów pędzono po stalowych schodach na górę. Byli ciasno powiązani. Młodsi z trudem nadążali za dorosłymi. Gdy upadali, brutalnym szarpnięciem natychmiast podciągano ich do szeregu i bito po barkach oraz ramionach. Twarze oszczędzano.

Jeden z mężczyzn, znacznie roślejszy niż cała reszta, wspinał się po metalowych schodach ze spuszczonym wzrokiem. Był zwalisty i muskularny, miał ponad dwa metry wzrostu, szerokie bary i wąskie biodra, obwód w udzie i łydce jak u zawodowego sportowca. Miał też żylaste mięśnie i wychudzoną twarz człowieka, który nie dojadał w dzieciństwie. Sprzeda się go za dobrą cenę, choć nie tak wysoką jak za dziewczyny. Z oczywistych powodów. Wszystko opierało się na zysku, a dziewczyny, zwłaszcza te młodsze, przynosiły najwyższy. Który można czerpać przez co najmniej dziesięć lat. Przez ten czas wszystkie razem zarobią dla swoich właścicieli miliony dolarów.

Z kolei życie mężczyzny będzie stosunkowo krótkie, ponieważ zapracuje się na śmierć, i to dosłownie. Tak przynajmniej sądzili ci, którzy go pojmali. Otrzyma etykietkę PNM – „produktu o niskiej marży”. Natomiast dziewczyny będą po prostu nazywane złotem.

Mamrotał coś pod nosem, ale najwyraźniej w języku, którego nikt dokoła nie rozumiał. Przeoczył jeden stopień i się potknął. Na jego ramiona oraz łydki natychmiast posypały się ciosy pałki. Jeden trafił w twarz i rozkrwawił mu nos. Nie było powodu, aby przejmować się jego wyglądem.

Wstał i szedł dalej. I nie przestawał mamrotać. Pobicie chyba nie zrobiło na olbrzymie większego wrażenia.

Przed nim wchodziła po schodach dziewczyna, która raz się na niego obejrzała, on jednak nie odwzajemnił spojrzenia. Starsza kobieta z tyłu pokręciła głową i zmówiła modlitwę w swoim ojczystym hiszpańskim, a na koniec się przeżegnała.

Mężczyzna potknął się ponownie i znów pałka poszła w ruch. Strażnicy coś tam do niego gadali, wymierzali mu twarde ciosy. Przyjął karę, podniósł się i szedł dalej. I mamrotał.

Błyskawica na sekundę rozjaśniła niebo na wschodzie. Nie wiadomo, czy mężczyzna zinterpretował to zjawisko jako boski znak do działania. Za to jego czyny nie pozostawiały co do tego najmniejszych wątpliwości.

Natarł na jednego ze strażników z takim impetem, że mężczyzna wypadł za poręcz i runął ponad dziewięć metrów w dół, odbijając się od stalowej platformy. Siła uderzenia złamała mu kark. Leżał znieruchomiały.

Nie zauważono ostrego noża, który mamroczący olbrzym wyciągnął strażnikowi zza pasa. Tylko po to go zaatakował. Gdy uzbrojeni bandyci składali się do strzału, zakładnik przeciął krępujące go więzy, z haka na barierce zerwał kamizelkę ratunkową, założył ją na siebie i zeskoczył po przeciwnej stronie platformy.

Dlatego nie runął na stalowy podest. Wylądował w ciepłych wodach zatoki.

Niezgrabnie rozciął taflę wody i się zanurzył.

Chwilę później powierzchnię morza rozpruły serie pocisków wystrzelonych z karabinów MP5, tworząc setki malutkich spienionych grzyw. Po kilku minutach spuszczono za nim szalupę. Ale on przepadł jak kamień w wodę. Po ciemku mógłby odpłynąć w dowolnym kierunku, trzeba by spenetrować duży obszar. W końcu szalupa zawróciła. Wody zatoki się uspokoiły. Prawdopodobnie utonął, pomyśleli.

A jeśli nie, to wkrótce utonie.

Pozostali więźniowie, w liczbie dwudziestu czterech sztuk, kontynuowali mozolną wędrówkę do cel na górze, gdzie będą przetrzymywani do czasu przybycia następnej łodzi, która zabierze ich w dalszą podróż. Umieszczano ich najczęściej po pięć osób w jednej klatce. Dołączali do innych więźniów, którzy także czekali na transport na ląd. Młodych, starszych i takich pomiędzy. Wszyscy byli obcokrajowcami, wszyscy biedni albo żyjący na marginesie. Niektórych wybrano i pojmano. Inni po prostu mieli pecha.

Pech pechem, ale za chwilę będzie jeszcze gorzej.

Strażnicy, w większości też obcokrajowcy, nigdy nie nawiązywali kontaktu wzrokowego i niemal nie zauważali istnienia swoich jeńców z wyjątkiem tych momentów, kiedy wsuwali im do klatek talerze z jedzeniem i dzbanki z wodą.

Jeńcy byli bezimiennymi, nic nieznaczącymi cząsteczkami materii tymczasowo przebywającymi w Zatoce Meksykańskiej. Siedzieli w kucki. Niektórzy patrzyli przez szczeble krat, większość wbijała wzrok w podłogę. Byli pokonani, zrezygnowani, apatyczni, nie próbowali podjąć walki ani znaleźć drogi na wolność. Zdawali się stoicko pogodzeni z losem.

Starsza kobieta, która szła wcześniej za olbrzymem, od czasu do czasu przenosiła wzrok na taflę oceanu daleko w dole. Nie byłaby w stanie niczego dojrzeć z tej zamkniętej przestrzeni. Ale raz czy dwa wydawało się jej, że coś widzi. Gdy przyniesiono posiłek i wodę, pobrała swój skromny przydział, rozmyślając o mężczyźnie, który zdobył się na ucieczkę. W milczeniu podziwiała jego odwagę, nawet jeżeli przypłacił ją życiem. A jeśli nie żył, przynajmniej był wolny. To dużo lepszy los niż ten, który ją czekał.

Tak, może to on jest szczęściarzem, pomyślała. Włożyła do ust kęs chleba, wypiła łyk ciepłej wody z plastikowego dzbanka i zupełnie zapomniała o śmiałku.

Niecały kilometr od „tronu Neptuna” płynął mężczyzna. Obejrzał się w kierunku zostawionej daleko w tyle konstrukcji, teraz już dla niego niewidocznej. Nigdy nie nosił się z zamiarem dopłynięcia do brzegu z platformy wiertniczej. To była całkowita improwizacja. Planował polecieć samolotem z Teksasu na Florydę. Tymczasem wskutek własnej nieostrożności nieoczekiwanie stał się ofiarą. Musiał jednak dostać się na ląd, a jedyny sposób dotarcia tam to przebycie drogi wpław.

Poprawił kamizelkę ratunkową – była dla niego za ciasna, ale pomagała utrzymywać się na powierzchni – i przez chwilę balansował, starając się wykonywać jak najmniej niepotrzebnych ruchów. Następnie przekręcił się na plecy i zaczął po prostu unosić się na wodzie. W ciemności rekiny wypływały na żer. Prędzej czy później będzie musiał ruszyć dalej. Noc była na to najlepszą porą pomimo niebezpieczeństw czyhających ze strony płetwiastych drapieżników. Światło dzienne narażałoby go na zbyt wiele zagrożeń, głównie ze strony człowieka. Korzystając z cennych wskazówek nawigacyjnych dawanych przez gwiazdy, wyruszył w kierunku, jak mniemał, lądu. Od czasu do czasu spoglądał wstecz na platformę, z całych sił próbując utrwalić sobie w myślach jej położenie na niezmierzonych wodach zatoki. Choć było to mało prawdopodobne, nie mógł wykluczyć, że kiedyś będzie musiał trafić do niej ponownie.

Wykonywał oszczędne ruchy, pozornie bez wysiłku. Dzięki wyporności kamizelki mógł utrzymywać takie tempo godzinami. Zresztą nie miał wyjścia, jeśli chciał dotrzeć do zamierzonego celu. Postanowił obrócić niedoszłą katastrofę na swoją korzyść.

Będzie zmierzał w tym samym kierunku, w którym kolejna motorówka zabrałaby go w późniejszym czasie. Może wyprzedzi innych przetrzymywanych na platformie i dotrze do celu przed nimi, jeśli tylko rekiny nie pokrzyżują mu planów, odgryzając rękę albo nogę i pozostawiając samego jak palec, aż wykrwawi się na śmierć.

Jego ruchy stały się machinalne, podobnie jak oddychanie. Dzięki temu mógł puścić myśli swobodnie, a potem skupić się na tym, co go czekało. Droga będzie długa i wyczerpująca, najeżona niebezpieczeństwami. Pewnie nie raz otrze się o śmierć. Ale wytrzymał już tak wiele, by znaleźć się w tym punkcie. Wola przetrwania pchała go naprzód.

I trzeba mieć nadzieję, że ona wystarczy.

Zwykle wystarczała w życiu, jakże dalekim od normalności, za to naznaczonym przede wszystkim nieszczęściem i cierpieniem.

Ze spokojem ducha uznał, że taki już jego los.

I płynął dalej.4

Moment był wprost idealny. Trudno o lepszy. Wykonał w wodzie jeszcze kilka zamaszystych ruchów, aż wreszcie poczuł grunt pod stopami.

Miał szczęście. Dwie godziny po ucieczce z platformy z wody podjęła go mała łódź rybacka. Rybacy o nic nie pytali. Nakarmili go, napoili. Podali mu swoją lokalizację. Przez odwrócenie kursu mógł się lepiej rozeznać w położeniu platformy na wodach zatoki. Nie potrafił zapomnieć o wszystkich przetrzymywanych na niej więźniach. Gdyby kiedyś tam wrócił, już dawno by ich nie było. Zastąpiliby ich inni.

Kuter nie mógł odwieźć go na sam brzeg, ale rybacy obiecali wysadzić go dość blisko. Posuwali się powolutku, czas się dłużył. Pomógł im w pracy, chcąc częściowo odwdzięczyć się za ratunek. Nie mogli zboczyć z kursu, żeby zawieźć go prosto do celu. Wypłynęli na połów, więc muszą łowić.

Rybaków zdumiewała jego ogromna siła i chyba żałowali, że olbrzym ich opuszcza.

Dopłynąwszy do miejsca, w którym musiał wysiąść z kutra, wskazali mu kierunek. Dali też lepiej dopasowaną kamizelkę ratunkową. Ześliznął się za burtę i zaczął płynąć w stronę lądu.

Kiedy obejrzał się za siebie, zauważył, jak jeden z rybaków kreśli znak krzyża na piersi. Później skupił się już tylko na jednym: dotarciu do miejsca, w którym wreszcie poczuje ziemię pod nogami.

Gdy znalazł się na brzegu, mięśnie miał spięte, nabrzmiałe, był odwodniony. Przez tyle czasu otaczały go masy wody, a przecież nie mógł wypić ani kropli. Podskubywały go ryby. Pojedynczo nie stanowiły problemu, jednak kąsające w większej masie pozostawiły na nogach i ramionach maleńkie ranki i obrzęki. Głowa i barki bolały od cięgów, jakie zebrał od strażników, oraz od skoku z platformy. Czuł krwiaki i skaleczenia na twarzy spowodowane uderzeniami pałek.

Ale żył.

I był na lądzie.

Wreszcie.

Ostatnie metry pokonał, wysoko podnosząc nogi nad falami. Pod osłoną ciemności dotarł w końcu na biały jak mąka piasek Emerald Coast na florydzkim Panhandle. Rozejrzał się w lewo i prawo za nocnymi przeszukiwaczami plaży. Nie widząc nikogo, opadł na kolana, przeturlał się na plecy i zaczął głęboko oddychać, wpatrując się w niebo tak czyste, że miliardy gwiazd zdawały się zlewać w jedną łunę. Paradise było niewielkim miasteczkiem z długimi plażami, a centrum przylegało do wybrzeża. Dzielnica handlowa leżała nieco dalej na zachód. Pora na szczęście była na tyle późna, że na biegnącej równolegle do plaży promenadzie nie widział żywego ducha.

Podziękował Bogu, że pozwolił mu przeżyć. Długie godziny spędzone na otwartym morzu, a później życzliwa załoga kutra rybackiego, która wzięła go na pokład. Jakie było tego prawdopodobieństwo w bezkresie zatoki, gdyby nie boska interwencja? Rekiny też jakimś cudem zostawiły go w spokoju. To również musiał przypisać modlitwie.

Porywacze go nie ścigali.

Znów zasługa modlitwy.

Plaża na szczęście była opustoszała.

No, nie całkiem.

Bóg musiał coś przeoczyć.

Skulił się, słysząc nadchodzących ludzi.

Następnie lekko zagrzebał się w piasku, jego sto trzydzieści kilogramów żywej wagi i ponad dwa metry wzrostu stopiło się z białymi drobinkami, dla których ludzie ściągali tu z całego świata i wylegiwali się przez okrągły rok.

Dwie osoby. Rozpoznał po głosach.

Jeden męski. Drugi kobiecy.

Lekko uniósł głowę i spoglądał w ich kierunku. Nie spacerowali z psem. Znów zadziałała modlitwa. Pies już by go wywęszył.

Jeżeli go nie zauważą, nie podejmie żadnych działań. A nawet gdyby, mogą po prostu założyć, że odpoczywa sobie na plaży, rozkoszując się wieczorem. Miał nadzieję, że jednak go nie zobaczą, a jeśli okaże się inaczej, to że nie wpadną w popłoch. Zdawał sobie sprawę, że po wyczerpującej morskiej podróży z pewnością wygląda okropnie.

Naprężył mięśnie w oczekiwaniu, aż go miną.

Byli jakieś dwanaście metrów od niego. Kobieta popatrzyła w jego stronę. Księżyc rzucał bladą poświatę.

Usłyszał okrzyk, a potem kobieta powiedziała coś do swojego towarzysza.

Po chwili uświadomił sobie, że wcale nie spogląda w jego kierunku.

Gdy obserwował tych dwoje, zza wydm wyłoniła się jakaś gibka postać.

Jeden trzask i mężczyzna upadł. Kobieta rzuciła się do ucieczki, ale rozległ się kolejny trzask i upadła także ona, głucho uderzając o ubity piasek.

Postać schowała broń, chwyciła kobietę za ręce i wciągnęła ją do wody na odległość co najmniej trzech metrów od brzegu. Resztą zajęły się fale. Zabrały ciało, które szybko zniknęło pod wodą.

Ten sam los spotkał mężczyznę.

Postać stała na piasku blisko wody i lustrowała fale, prawdopodobnie sprawdzając, czy zwłoki nie zostaną wyrzucone na brzeg. Potem odwróciła się i zniknęła równie nagle, jak się pojawiła.

Wciąż leżał płasko na plaży, mimo dręczących wyrzutów sumienia, że nie pospieszył tamtej parze z pomocą. Ale wszystko działo się tak szybko, wątpił, by zdołał zapobiec ich śmierci.

Niekiedy Bóg był zajęty innymi rzeczami. Wiedział, że taka jest prawda. Bóg często nie miał dla niego czasu, kiedy on naprawdę go potrzebował. Inna sprawa, że potrzebowało go wielu ludzi. Był tylko jednym z miliardów, które prosiły go od czasu do czasu o pomoc.

Czekał, póki nie upewnił się, że strzelec odszedł. Nie miał pojęcia, dlaczego ta para zginęła. Nie miał pojęcia, kto ich zabił. I nie był to jego interes.

Teraz nie mógł tu dłużej zostać. Ruszył ku promenadzie i dostrzegł przypięty do słupka rower. Wyrwał słupek z ziemi, uwalniając zabezpieczenie. Owinął łańcuch wokół ramy, wsiadł na rower i odjechał.

Miał w pamięci mapę ulic miasteczka. Wiedział, dokąd pójść i gdzie się zatrzymać, mógł się przebrać, odpocząć, zjeść, napić, a później rozpocząć poszukiwania, bo to był prawdziwy powód, dla którego tu przybył.

Rozpłynął się w ciemnościach, zaczął znów mamrotać pod nosem, błagać o wybaczenie, że nie pomógł tamtej parze i nie zabił napastnika. Był dobry w zabijaniu, może najlepszy. Ale nie oznaczało to wcale, że lubił zabijać. Nie lubił.

Był olbrzymem o gołębim sercu.

Jednak nawet olbrzymi o gołębim sercu mogą zostać sprowokowani do walki w słusznej sprawie.

On miał słuszne powody.

Miał ich pod dostatkiem.

Nie zamierzał być łagodny. Nie w tym miejscu.

Tylko to go napędzało. W gruncie rzeczy tylko to utrzymywało go przy życiu.

Pedałował przed siebie, a w tym samym czasie morze powoli wciągało w głębinę zwłoki dwóch osób.5

John Puller ostro skręcił w lewo i jechał dalej wąską dwupasmową drogą. Na tylnym siedzeniu samochodu leżał jego kot Dezerter, który przybłąkał się pewnego dnia i wtargnął do jego życia – i prawdopodobnie równie niespodziewanie go opuści. Puller służył w armii, wcześniej był komandosem, a obecnie agentem specjalnym w Wojskowym Wydziale Śledczym. Na razie nie prowadził żadnego śledztwa. Wracał z kotem z przedłużającej się wycieczki, pozwalając sobie na mały odpoczynek po koszmarnym zdarzeniu w górniczym miasteczku w Wirginii Zachodniej, którego o mało nie przypłacił życiem wraz z wieloma innymi osobami.

Zjechał na parking przed swoim osiedlem. Znajdowało się niedaleko Quantico w Wirginii, gdzie miały swe siedziby kwatera główna CID oraz Siedemset Pierwsza Grupa Specjalna CID, jednostka, do której był przypisany Puller. Dojazd do pracy miał więc bezproblemowy, choć rzadko dłużej przebywał w Quantico. Częściej był w drodze, badając przestępstwa popełniane przez osoby noszące mundur Armii Stanów Zjednoczonych, a mimo to dopuszczające się haniebnych czynów. I, niestety, pracy mu nie brakowało.

Zaparkował samochód, zadbanego służbowego chevroleta malibu, wyjął z bagażnika plecak, otworzył tylne drzwi i cierpliwie czekał, aż z siedzenia zwlecze się Dezerter, tłusty, rudo-brązowy pręgowany kocur. Zwierzę poczłapało za nim do domu. Puller mieszkał na powierzchni pięćdziesięciu pięciu metrów kwadratowych ascetycznego, surowego wnętrza bez ani jednego zbędnego grata. Służył w wojsku niemal przez całe dorosłe życie i teraz, gdy miał trzydzieści kilka lat, jego awersja do bałaganu i rupieci ugruntowała się nieodwracalnie.

Wyjął kocią karmę, nalał wody do miseczki, wyjął piwo z lodówki, usiadł na skórzanym rozkładanym fotelu, oparł stopy na podnóżku i zamknął oczy. Nie pamiętał, kiedy ostatnio przespał całą noc. Właśnie postanowił to zmienić.

Ostatnie tygodnie nie były łaskawe dla Pullera, który mierzył niemal sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów i zwykle ważył sto pięć kilogramów. Co prawda nie zmalał, zgubił za to około czterech i pół kilograma, ponieważ stracił apetyt. Pod względem fizycznym nadal pozostawał w formie. Poradziłby sobie z każdym sprawdzianem, jakiemu poddałaby go armia, testującym siłę, wytrzymałość czy szybkość. Ale z psychiką już tak dobrze nie było. Nie wiedział, czy jeszcze kiedyś wróci do równowagi. Czasem wydawało mu się, że tak, innym razem, że nie. To był jeden z tych innych razów.

Puller wybrał się w podróż, żeby na nowo poukładać sobie wszystko w głowie po ciężkich przeżyciach w Wirginii Zachodniej.

Nie poskutkowało. Mało tego, jeszcze mu się pogorszyło. Pobyt z dala od domu i przejechane kilometry dały mu zdecydowanie za dużo czasu na myślenie. Bywa, że nadmiar myślenia człowiekowi nie służy. Nie chciał dłużej myśleć. Chciał jedynie robić coś, co przeniesie go w przyszłość zamiast cofać do przeszłości.

Zawibrował telefon. Puller spojrzał na wyświetlacz.

USDB^(). Znajdował się w Fort Leavenworth w stanie Kansas. Było to wojskowe więzienie dla najistotniejszych – to znaczy najniebezpieczniejszych – przestępców.

Puller dobrze je znał. Bywał tam dość często.

Gdyby Pentagon postawił na swoim, jego starszy, a zarazem jedyny brat, Robert Puller, siedziałby tam do końca swoich dni, a może i dłużej.

– Halo?

– Proszę czekać – odezwał się rzeczowy damski głos.

Po chwili zgłosił się inny, znajomy.

Dzwonił brat, były major sił powietrznych, skazany przez sąd wojskowy za zdradę kraju z powodów, w które Puller ani nie był wtajemniczony, ani których prawdopodobnie nie zrozumiałby do końca życia.

– Hej, Bobby – powiedział z przygnębieniem Puller. Zaczynała go boleć głowa.

– Gdzie jesteś?

– Przed chwilą wróciłem – odparł z irytacją. – Ledwo zdążyłem usiąść. Co się stało?

– Jak wycieczka? Poukładałeś sobie wszystko?

– W porządku.

– Czyli nie i zwyczajnie mnie zbywasz. Nie ma sprawy. Przeżyję.

Zwykle Puller cieszył się na rozmowę z bratem. Widywali się i rozmawiali ze sobą dość rzadko. Tym razem się nie cieszył. Tym razem miał ochotę siedzieć na fotelu, pić piwo i nie myśleć zupełnie o niczym.

– Co się stało? – powtórzył pytanie nieco bardziej stanowczym tonem.

– Okej, zrozumiałem. „Spadaj, nie chce mi się gadać”. Nie zawracałbym ci gitary, gdyby nie pewna rozmowa telefoniczna.

Puller usiadł prosto i odstawił piwo.

– Jaka rozmowa? Ze Starym?

W życiu braci Pullerów był tylko jeden Stary.

John Puller senior, emerytowany generał broni i legenda walk zbrojnych. Stary wyga ze szkoły walki Pattona, której motto brzmiało: „Skop im dupę, o nazwiska nie pytaj”. Były dowódca legendarnej Sto Pierwszej Dywizji Powietrznodesantowej przebywał obecnie w szpitalu dla weteranów i cierpiał na krótkie, lecz dotkliwe napady demencji oraz długie i jeszcze dotkliwsze napady depresji. Demencja wynikała zapewne z podeszłego wieku. Depresję powodował fakt, że nie nosił już munduru, nie dowodził ani jednym żołnierzem i dlatego uważał, że nie ma po co dłużej żyć. Puller senior został powołany na ten ziemski padół wyłącznie z jednego powodu: miał prowadzić żołnierzy do walki.

A ściślej, został powołany na ziemię, żeby prowadzić żołnierzy do zwycięskiej walki. Tak przynajmniej uważał. I obaj jego synowie zgodziliby się z tą oceną.

– Dzwonili ze szpitala w imieniu Starego. Nie mogli się z tobą skontaktować, więc próbowali dotrzeć do mnie. Tylko że ja nie bardzo mogę go odwiedzić.

– W jakiej sprawie? Znów szwankuje mu głowa? Upadł i złamał biodro?

– W obu wypadkach odpowiedź jest przecząca. Nie sądzę, by chodziło o niego osobiście. Nie powiedzieli jasno, w czym rzecz, prawdopodobnie dlatego, że tato im tego jasno nie wyłuszczył. Zdaje się, że chodzi o jakiś list, który mu przysłano, ale głowy za to nie dam. Tak to w każdym razie wygląda.

– List. Od kogo?

– Na to też nie potrafię odpowiedzieć. Pomyślałem, że skoro jesteś prawie na miejscu, mógłbyś tam pojechać i zorientować się, co jest grane. Mówili, że wydaje się naprawdę zdenerwowany.

– Nie znają treści listu? Jak to możliwe?

– Wiesz jak – odparł Robert. – Wszystko jedno, jak stary jest tato czy jak bardzo nie kontaktuje. Jeśli nie chce, żeby ktoś przeczytał list, to nikt go nie przeczyta. Wciąż potrafi dopiąć swego, nawet w tym wieku. W całym systemie opieki zdrowotnej dla weteranów nie ma lekarza, który odważyłby się go skarcić albo chociaż spróbował to zrobić.

– Okej, Bobby, zaraz do niego pojadę.

– John, nie ściemniaj, tylko powiedz: wszystko w porządku?

– Bobby, nie ściemniam, tylko mówię: nie, nie jest w porządku.

– I co zamierzasz z tym zrobić?

– Służę w wojsku.

– A co to dokładnie znaczy?

– Że nie zamierzam się poddawać.

– Możesz zawsze z kimś pogadać. Armia ma od tego mnóstwo specjalistów. W Wirginii Zachodniej musiałeś nurzać się w niezłym gównie. Każdego by to rozwaliło. Jak zespół stresu pourazowego.

– Nie potrzebuję z nikim gadać.

– Nie byłbym taki pewien.

– Pullerowie nie zwierzają się ze swoich kłopotów.

John oczyma wyobraźni widział, jak brat z dezaprobatą kręci głową.

– Zasada rodzinna numer trzy lub cztery?

– Dla mnie to w tej chwili numer jeden – odparł John.6

Idąc korytarzem szpitala dla weteranów, Puller zastanawiał się, czy na starość też skończy w takim miejscu. Kiedy patrzył na schorowanych i kalekich byłych żołnierzy, jeszcze bardziej podupadł na duchu.

Może lepiej będzie strzelić sobie w łeb, gdy nadejdzie czas.

Wiedział, gdzie znajduje się pokój ojca, ominął zatem stanowisko pielęgniarek. Prawdę powiedziawszy, usłyszał ojca na długo przed tym, jak go zobaczył. John Puller senior zawsze miał głos jak dzwon i ani wiek, ani zniedołężnienie nie osłabiły jego mocy. Wręcz przeciwnie – w pewnym sensie wydawał się brzmieć donośniej niż kiedyś.

Gdy Puller zbliżał się do pokoju ojca, otworzyły się drzwi i wyszła stamtąd umęczona pielęgniarka.

– Boże, jak dobrze, że pan przyszedł – powiedziała, podnosząc wzrok na Johna. Nie był w mundurze, ale najwyraźniej rozpoznała go bez trudu.

– W czym problem? – zapytał Puller.

– W nim problem – odparła. – Od dwudziestu czterech godzin domaga się pańskich odwiedzin. I nie odpuści.

Puller położył rękę na klamce.

– Był generałem broni. To cecha osobnicza. Oni nigdy niczego nie odpuszczają. Mają to w genach.

– Powodzenia – rzekła pielęgniarka.

– Powodzenie na nic się tu nie przyda – powiedział Puller, wchodząc do pokoju i zamykając za sobą drzwi.

Oparł się o nie szerokimi plecami i powiódł wzrokiem po pomieszczeniu. Było małe, miało może dziewięć metrów kwadratowych, niczym więzienna cela. W zasadzie przypominało rozmiarem miejsce, które będzie w USDB domem dla jego brata przez resztę życia.

W środku stało szpitalne łóżko, nocny stolik z klejonego drewna, wisiała tam też zapewniająca prywatność zasłona oraz stało krzesło, które wyglądało na niewygodne i takie okazało się w praktyce.

Jedno okno, mikroskopijna szafa oraz łazienka z poręczami i przyciskami alarmowymi w wielu różnych miejscach.

I w końcu ojciec, John Puller senior, były dowódca chyba najsłynniejszej amerykańskiej dywizji, czyli Sto Pierwszej Dywizji Powietrznodesantowej Krzyczące Orły.

– Oficerze, gdzieżeście się podziewali, do ciężkiej cholery?! – zapytał Puller senior, wpatrując się w syna w taki sposób, jakby brał go na muszkę.

– Na misji, dopiero wróciłem. Podobno coś nie gra, sir.

– I to jak wszyscy diabli.

Puller podszedł bliżej i stanął w pozycji „spocznij” w nogach łóżka, na którym spoczywał ojciec ubrany w biały podkoszulek i luźne niebieskie spodnie. Niegdyś niemal dorównujący wzrostem synowi, skurczył się z wiekiem do nieco ponad metra osiemdziesięciu pięciu centymetrów – wciąż był wysoki, ale już nie przypominał takiego olbrzyma, jak za młodu. Głowę okalała biała falbanka podobnych do waty włosów, na środku świeciła łysina. Miał jasnoniebieskie oczy, które raz płonęły ogniem, raz ziały pustką, a ta zmiana dokonywała się czasem w ciągu kilku sekund.

Lekarze nie do końca wiedzieli, co dolega Pullerowi seniorowi. Oficjalnie nie zdiagnozowali ani choroby Alzheimera, ani demencji. Zaczęli po prostu mówić, że to „starość”.

Puller miał nadzieję, że ojciec zachował wystarczającą jasność umysłu, by mógł opowiedzieć mu o liście. A przynajmniej pozwolił mu go zobaczyć.

– Dostaliście list? – podpowiedział. – Ściśle tajna wiadomość? Może od SecArma? – zapytał, mając na myśli Sekretarza Obrony.

Choć ojciec od prawie dwudziestu lat nie pełnił służby czynnej, chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. Puller uznał, że lepiej będzie zachowywać te wojskowe pozory, żeby zapewnić ojcu komfort, jak również posunąć rozmowę naprzód. Czuł się z tym głupio, ale lekarze przekonali go, że to najlepszy sposób postępowania, przynajmniej na krótką metę. A może ojcu już niewiele do tej mety pozostało.

Emerytowany generał skinął głową z ponurą miną.

– To nie żaden pic, tak w każdym razie uważam. Zaniepokoiłem się, oficerze.

– Mogę zyskać dostęp do tego listu, sir?

Ojciec się zawahał, podniósł na niego wzrok z miną człowieka, który nie całkiem wie, na co lub na kogo patrzy.

– Generale, mógłbym zyskać dostęp do listu? – ponowił pytanie Puller głosem cichszym, a zarazem bardziej stanowczym.

Ojciec pokazał poduszkę.

– Tu, pod spodem. Zaniepokoiłem się.

– Tak jest. Mogę, sir?

Ojciec kiwnął głową i usiadł na łóżku.

Puller podszedł bliżej i uniósł poduszkę. Leżała pod nią rozerwana koperta. Wziął ją do ręki i się jej przyjrzał. Adres wypisano wielkimi literami. Szpital dla weteranów. Nazwisko taty. Stempel z Paradise na Florydzie. Nazwa wydawała się mgliście znajoma. Spojrzał na nadawcę w lewym górnym rogu koperty.

Betsy Puller-Simon. Dlatego brzmiało znajomo.

To jego ciotka, siostra ojca. Starsza od brata o niemal dziesięć lat. Jej mężem był Lloyd Simon. Zmarł wiele lat temu. Puller stacjonował wtedy w Afganistanie. Pamięta, jak dostał od ojca wiadomość o śmierci Lloyda. Od tamtej pory rzadko myślał o ciotce i nagle zaczął się zastanawiać dlaczego. W tej chwili skupił na niej całą uwagę.

Napisała do brata. Brat się zaniepokoił. Puller zapewne wkrótce się dowie, z jakiego powodu. Miał nadzieję, że nie chodzi o zaginionego domowego pupila czy niezapłacony rachunek albo o to, że wiekowa ciotka powtórnie wychodzi za mąż i na przykład chce, by jej młodszy brat poprowadził ją do ołtarza.

To raczej niemożliwe.

Wysunął z koperty pojedynczą kartkę i ją rozprostował. Gruby papier z ładnym znakiem wodnym. Za pięć lat pewnie nie będą już takiego produkować. Kto w dzisiejszych czasach pisze odręczne listy?

Skupił wzrok na ozdobnym, fantazyjnym piśmie zapełniającym całą stronicę. Skreślone granatowym atramentem litery zdawały się wyskakiwać z kremowego papieru.

List składał się z trzech ustępów. Puller przeczytał wszystkie trzy dwukrotnie. Ciotka zakończyła słowami: „Serdecznie Cię pozdrawiam, Johnny. Betsy”.

Johnny i Betsy?

Dzięki temu ojciec wydawał się tu prawie ludzki.

Prawie.

Puller wreszcie zrozumiał, dlaczego ojciec zdenerwował się po przeczytaniu tego listu. Ponieważ ciotka była wyraźnie zaniepokojona, gdy go pisała.

W Paradise na Florydzie działo się coś, co się jej nie podobało. Nie wdawała się w szczegóły, ale to, o czym napomknęła, wystarczyło, by wzbudzić zainteresowanie Pullera. Tajemnicze nocne wydarzenia. Ludzie, którzy skrywają swe drugie oblicze. Atmosfera ogólnego niepokoju. W liście nie padły żadne nazwiska. Ale zakończyła go prośbą o pomoc. Nie ze strony brata.

Prosi konkretnie o moją pomoc.

Ciotka musiała wiedzieć, że John jest wojskowym agentem śledczym. Może mówił jej ojciec. Albo dowiedziała się na własną rękę. Wykonywana przez niego praca nie była żadną tajemnicą.

Złożył kartkę i schował ją do kieszeni. Zerknął na ojca, który patrzył w przymocowany do ściany mały telewizor na ruchomym ramieniu. Pokazywano teleturniej The Price Is Right. Ojciec zdawał się zaintrygowany tym, co działo się na ekranie. Oto człowiek, który prócz dowodzenia Sto Pierwszą Dywizją stał na czele całego korpusu złożonego nawet z pięciu dywizji, liczących w sumie prawie sto tysięcy doskonale wyszkolonych żołnierzy. I prowadził ich do walki zbrojnej. Teraz zaś z przejęciem oglądał teleturniej, którego uczestnicy odgadywali ceny codziennych przedmiotów, próbując je wygrać.

– Mogę zatrzymać list, sir? – zapytał.

Skoro Puller stawił się na wezwanie i odebrał list, sytuacja wydawała się opanowana. Ojciec jakby stracił całe zainteresowanie i przestał się denerwować. Odprawił go roztargnionym machnięciem ręki.

– Zajmijcie się tym, oficerze. Zameldujcie, gdy sprawa będzie rozwiązana.

– Dziękuję, sir. Zrobię, co się da.

Choć ojciec na niego nie patrzył, Puller dziarsko zasalutował, wykonał zwrot w tył i ruszył do wyjścia. Postąpił w ten sposób, ponieważ po ostatnim spotkaniu z ojcem wychodził od niego z odrazą i frustracją, żegnany jego krzykami. Tamto wspomnienie najwyraźniej wyparowało już z pamięci ojca.

Wraz z wieloma innymi. Tkwiło natomiast w pamięci Pullera, gwałtowne i brutalne.

Jednak gdy jego ręka dotknęła klamki, ojciec się odezwał.

– Zaopiekujcie się Betsy, oficerze, bo przede wszystkim chodzi o nią.

Puller obejrzał się na ojca. Stary generał odwrócił wzrok od ekranu i patrzył prosto na niego. Jasnoniebieskie oczy spoglądały z dawną przenikliwością. Ojciec nie przebywał już w krainie teleturniejów.

– Tak jest, sir. Można na mnie liczyć.

W drodze do wyjścia Puller natknął się na lekarza pierwszego kontaktu, który opiekował się ojcem. Łysiejący, drobnej postury, był dobrym fachowcem i ciężko pracował za wynagrodzenie znacznie niższe, niż zaoferowano by absolwentowi Yale w każdym innym szpitalu.

– Jak miewa się ojciec? – zapytał Puller.

– Dobrze, jak na pacjenta w jego wieku. Pod względem fizycznym wciąż jest niezwykłym okazem zdrowia. Nie chciałbym siłować się z nim na rękę. Ale tu, na górze, sprawy wymykają się spod kontroli.

– Można jakoś temu zaradzić?

– Zażywa leki przepisywane zwykle w tego rodzaju dolegliwościach. Oczywiście nie ma na to lekarstwa. Nie potrafimy w tej chwili odwrócić tego procesu, choć rysuje się pewna nadzieja na przyszłość. Myślę, że to będzie powolny zjazd po równi pochyłej, John. Który z czasem może przyspieszyć. Przykro mi, że nie mam lepszych wiadomości.

Puller podziękował doktorowi i poszedł dalej. Wiedział o tym wszystkim, ale i tak pytał przy każdej wizycie w szpitalu. Może w głębi ducha łudził się, że pewnego dnia usłyszy inną odpowiedź.

Wyszedł ze szpitala i ruszył w stronę samochodu. Po drodze wyjął list z kieszeni. Na szczęście ciotka przytomnie zapisała swój numer telefonu w Paradise. Dotarł do auta, przycupnął na masce, wyjął komórkę i wklepał cyfry.

Nie należał do ludzi, którzy lubią odkładać na przyszłość coś, co mogą zrobić od razu.

Po czterech sygnałach włączyła się poczta głosowa. Puller nagrał wiadomość, rozłączył się i schował telefon.

Ponownie utkwił wzrok w liście, siedząc na masce swojego chevroleta malibu. Właściwie nie tyle swojego, ile należącego do Armii Stanów Zjednoczonych, ale ponieważ Puller był członkiem tej armii, pewnie wychodziło na to samo.

List wyrażał niepokojące obawy... Właściwie próbował dzwonić do niej tylko raz. Może po prostu wyszła do lekarza. Starsi ludzie spędzają mnóstwo czasu w gabinetach lekarskich. Na co jasno wskazywał choćby przykład ojca.

Puller westchnął. Pod wieloma istotnymi względami nie był to jego problem. Ojciec prawdopodobnie o wszystkim już zapomniał. On sam nie widział się z ciotką od bardzo dawna. Nie była częścią jego dorosłego życia. Co innego w dzieciństwie. W pewnym sensie zastępowała mu wtedy matkę, której przy nim nie było, bo po prostu być nie mogło.

Tyle lat później Puller wciąż miał żywo w pamięci chwile spędzone z Betsy Simon. Gdy potrzebował czegoś, czego w jego życiu zwyczajnie zabrakło, spieszyła mu z pomocą. Dostawał od niej to, czego potrzebują mali chłopcy. Czego nie mogą dać im ojcowie, nawet jeśli są blisko, a ojciec blisko nie był. Całkowicie pochłaniało go komenderowanie tysiącami ludzi, wydawanie rozkazów, by działali nie tylko wedle reguł wojskowych, ale i jego własnych. Betsy Simon wypełniała tę pustkę. Wtedy była dla niego szalenie ważną osobą. Rozmawiał z nią o wszystkim, zarówno o kłopotach, jak i o sukcesach. Potrafiła cudownie słuchać. Z czasem Puller zdał sobie sprawę, że udzielane mu przez nią w okresie dojrzewania rady były formułowane tak sprytnie, że uznawał je za swoje własne pomysły.

Pozostało mu jeszcze trochę urlopu. I tak nikt się nie spodziewał, że zjawi się w pracy. Nie może odwrócić się do tej sprawy plecami.

Ani do ciotki. I nie wynikało to z czystego altruizmu. Puller zastanawiał się, czy ciotka nie pomogłaby mu jeszcze raz przejść przez trudny moment w życiu. Nie chodziło tylko o ojca. Właściwie z nikim nie rozmawiał o tym, co wydarzyło się w Wirginii Zachodniej. Nawet z bratem. A choć powiedział mu, że nie potrzebuje o tym gadać, prawda wyglądała inaczej. Jednakże brakowało mu kogoś, przy kim czułby się swobodnie.

Może ciotka okazałaby się taką osobą. Nie po raz pierwszy.

Wszystko wskazywało na to, że pojedzie do Paradise.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: