Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Towiańscy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Towiańscy - ebook

Oparte na faktach dzieje Andrzeja Towiańskiego, założyciela Koła Sprawy Bożej oraz jego rodziny, w tym stryja imiennika, konfidenta, z którym go mylono.

Fabuła obejmuje nieznane dotąd losy dorosłych dzieci Towiańskich, zarówno z rodziny carskiego szpiega, jak i mistyka. Śledzimy historię między innymi Jana Towiańskiego, wychowawcy synów Władysława Czartoryskiego oraz jego brata Adama, właściciela Żelazowej Woli, który uratował miejsce urodzenia Fryderyka Chopina od kompletnej ruiny. Zaglądamy do alkowy, by dowiedzieć się, jakim małżeństwem byli państwo Towiańscy i Guttowie. A wszystko to podane dyskretnie i subtelnie, z zachowaniem wierności dokumentom.

Kategoria: Polonistyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-969034-7-1
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WILNO, LITWA, 1809–1815

Tej jesieni dziesięcioletni Andrzej, syn Izabeli i Jakuba Towiańskich, szlachty herbowej z Antoszwińcia, rozpoczął naukę w wileńskim gimnazjum. Już w domu nauczył się dobrze czytać, pisał schludnie, liczył bystro, lecz męczyła go konieczność zapamiętywania wielu szczegółów, nazwisk, dat i nowych pojęć. W szkole szybko zaprzyjaźnił się z Ferdynandem Guttem, synem aptekarza. Znajomość ta przydała mu się do obrony przed drwinami nowych kolegów.

– A waćpan coś taki markotny? – usłyszał, kiedy tylko zamyślił się na chwilę.

– Nie odpowiada waćpanu miejskie powietrze? – drwił Ignacy z klasy o rok wyższej.

– A może do mamusi tęskno? – zaśmiał się młodszy Skoczkowski. Czuł się pewnie, bo miał w szkole starszego brata.

– Dajcie mu spokój – ujął się wówczas za Andrzejem Ferdynand, który znał dowcipnisiów. – Widzicie, że chłopak tu nowy, pomóc mu trzeba, nie zniechęcać do naszej braci.

Zawstydzony Ignaś podał rękę nowemu koledze i przedstawił się:

– Ignacy Kościński z Wilna, uczeń klasy drugiej. W zeszłym roku byłem świadkiem, jak pierwsi absolwenci naszej szkoły zdawali maturę! – dodał z dumą.

– Andrzej Tomasz Towiański z Antoszwińciów. Żywię nadzieję, że i my pójdziemy w ich ślady.

Sześcioletnie gimnazjum wileńskie powołano do życia w 1803 roku, dzięki staraniom księcia Adama Czartoryskiego. Pierwszy rocznik absolwentów opuścił mury tej szkoły w roku, w którym antoszwiński panicz rozpoczął w niej naukę. Wiedza nie wchodziła mu łatwo, ale zaliczał się do najlepszych. Kiedy „Kurier Litewski” ogłosił listę wyróżniających się uczniów gimnazjum, znalazło się na niej i jego nazwisko.

Tak dobre oceny Andrzeja to również zasługa Ferdynanda, który nie opuścił go w potrzebie, kiedy zaczął tracić wzrok. Byli w ostatniej klasie gimnazjum, lekarze okazali się bezradni, nie pomógł też ojciec młodego Gutta, znany z wyrobu wyśmienitych lekarstw. Stan zdrowia pogarszał się i przyjaciel musiał mu czytać wszystko, co było konieczne do opanowania na zajęcia. Andrzej zamieszkał wtedy w domu państwa Guttów, w trzykondygnacyjnej kamienicy przy ulicy Zamkowej, z pięknym ogrodem na tyłach posesji.

– Posłuchaj tego! – Ferdynand wyrecytował Exegi monumentum Horacego.

– Non omnis moriar… Jakież to wspaniałe! – zachwycali się obaj maksymą rzymskiego poety. – Gdybym i ja mógł to powiedzieć pod koniec swojego życia… – rozmarzył się Andrzej.

– Na pewno nie cały umrzesz! Zostanie po tobie szczęka, bo zęby nie rozkładają się tak szybko – próbował zażartować Ferdynand. Zazdrościł koledze równego uzębienia, sam miał bowiem wykrzywione górne jedynki. Andrzej próbował się uśmiechnąć, ale myślami błądził już gdzieś daleko, wyobrażając sobie, co zrobi, aby pamięć o nim nie zaginęła wraz z jego odejściem z tego świata.

– Jak dokonać czegoś wielkiego bez wzroku? – zadumał się.

– Homer był ślepcem, a Beethoven jest podobno całkiem głuchy – odrzekł wesoło Ferdynand. Próba pocieszenia przyjaciela nie okazała się strzałem w dziesiątkę. Andrzej jednak nie tracił nadziei, że jego stan zdrowia ulegnie poprawie. Modlił się o to żarliwie i stosował do wszystkich zaleceń. Medycyna wileńska proponowała przemywanie oczu naparem z rumianku, noszenie kilka godzin dziennie opaski na oczach na przemian ze specjalnie przyciemnianymi szkłami osadzonymi na nosie za pomocą drucików. Antoszwińska znachorka, z której porad również skorzystał, kazała okładać powieki na całą noc wywarem z pokrzywy i jeść dużo marchwi. Matka Andrzeja zadbała, żeby miał ich pod dostatkiem. Nie wiadomo, co ostatecznie pomogło, ale pewnego dnia wzrok chłopca poprawił się. Nosił wprawdzie okulary, ale mógł już swobodnie się uczyć.

Młody Towiański nie podzielał zainteresowań kolegów autorami klasycznymi. Znał Horacego, Homera, Cycerona czy Wergiliusza, lecz wolał opowieści o chrześcijańskich świętych, pustelnikach i męczennikach za wiarę. Próbował zrozumieć sens ich poświęcenia. Zadawał sobie pytanie, dlaczego uciekali od ludzi, zamiast im pomagać, zamykali się w klasztorach i innych miejscach odosobnienia, a potem stawali się ideałami świętości. Jednak jeden autorytet wileńscy gimnazjaliści mieli wspólny. Był nim Napoleon Bonaparte. Dawał Polakom nadzieję na odzyskanie niepodległości i to wystarczyło, aby chłopcy przeżywali każdą informację o cesarzu Francuzów. Andrzej mógł się pochwalić pomnikiem, który jego ojciec kazał wystawić na cześć Napoleona w antoszwińskim parku dworskim, narażając się tym rosyjskiej policji. Miał trzynaście lat, kiedy dowiedział się o klęsce pod Moskwą. Od tej pory zastanawiał się, co poszło nie tak. Dlaczego Napoleon nie dokończył swej misji uwalniania świata ze szponów despotyzmu? Podczas jednej z rozmów z Ferdynandem zrozumiał, że nie da się tego osiągnąć, przelewając krew na polach bitew.

– Widzisz, Andrzeju – zaczął syn aptekarza – chciałbym być lekarzem, pomagać ludziom, ratować im życie, a nie pozbawiać go, walcząc za ojczyznę.

– Czuję podobnie – zgodził się młody Towiański. – Miłość do narodu nie może się wyrażać nienawiścią do kogokolwiek.

Przypomniał sobie, jak będąc ośmioletnim chłopcem, żałował żołnierzy rosyjskich, wracających po przegranych bitwach z wojskami Napoleona. Widok głodnych, rannych i wycieńczonych sprawił, że zaniósł się wtedy od płaczu. Powinien już rozumieć, że to wrogowie jego ojczyzny, ale nie mógł powstrzymać łez. Byli tak wynędzniali, a nikt nie chciał udzielić im pomocy. Najchętniej chłopi rzuciliby się na nich z kosami i widłami, ale się nie odważyli. Śmiali się i pluli na Rosjan, a on płakał ze wstydu i bezsilności, wołając, że przecież to nasi bracia. Jacy bracia? – pytali z drwiną. Andrzej nie umiał wtedy wytłumaczyć tego, co myśli i czuje. Teraz wiedział więcej.

– Na medycynę się nie wybieram, ale chciałbym leczyć dusze ludzkie.

– To będziemy stanowić niezły duet! Ja uleczę ciało, ty ducha – ucieszył się Ferdynand.

– Nie będzie to łatwe zadanie. Wiesz, jak chłopcy rwą się do walki. Są gotowi ginąć za ojczyznę. Jak im powiedzieć, że nie tędy droga?

Przyjaciel nie znał odpowiedzi na to pytanie. Nastała cisza, przerywana lekkimi uderzeniami niedomkniętych drzwi, w których stanęła pani Guttowa.

– Chodźcie na obiad. Podano do stołu – zaprosiła chłopców do jadalni.ANTOSZWIŃCIE, WILNO, 1816–1823

Wracając na wakacje do Antoszwińciów, położonych około sześćdziesięciu wiorst na północny wschód od Wilna, Andrzej zachwycał się przyrodą, której nie miał w mieście na wyciągnięcie ręki. Uwielbiał aleję klonową, prowadzącą do dworu, i kwiaty w ogrodzie sadzone ręką matki. Spoglądał w niebo, które tu było widać wyraźniej niż w mieście. Promienie słońca przyjemnie muskały twarz. Osuszały trawy z porannej rosy i dawały nadzieję na piękny dzień. Andrzej wsłuchiwał się w śpiew ptaków, odgłosy cykad i świerszczy. Lubił ich muzykę. Była jak nie z tego świata. Chodził na długie spacery, nie po to jednak, by doglądać majątku, jak chciałby ojciec. A majątek był nie byle jaki. Parterowy sześcioizbowy dwór, ogrzewany kominkiem i piecami szwedzkimi z kafelków „poliwanych”, posiadał ciemnozielone okiennice, które chroniły od letniego upału. Dom otaczały zabudowania gospodarskie: świniarnik, stodoła, piwnice, lodownia, browar oraz duży ogród. Pani Izabela pielęgnowała w nim szczególnie wysokie malwy, którymi zachwycali się goście. Ale dom nie tętnił życiem tak, jakby tego pragnęła. Próbowała usprawiedliwiać wciąż zajętego i przez to nieobecnego męża. Czuła się samotna, gdy wyjeżdżał do Wilna w sprawach sądu ziemskiego, którego był sekretarzem, lub gdy załatwiał sprawy związane z gospodarstwem. Kolejne ciąże ograniczały jej możliwości przemieszczania się, tak więc nieraz całymi tygodniami nie opuszczała domu. Jedyny zdrowo się chowający syn rzadko dotrzymywał jej towarzystwa. Miał uczyć się przy ojcu lub starym Józefie gospodarowania, jednak najbardziej lubił chodzić na samotne spacery po polach i łąkach. Bacznie obserwował przyrodę o każdej porze roku. Czy były to listki dopiero co rozwinięte na wiosnę, czy bujna letnia zieleń, czy też kolory jesieni, wodził po nich wzrokiem, jakby widział je pierwszy raz. Nawet zimą, kiedy drzewa ogołocone z liści wydawały się martwe, dla niego miały urok gąsienicy w kokonie, która czeka na przeobrażenie w motyla.

Andrzej interesował się życiem chłopów pracujących w polu i gospodarstwie. Czasem był świadkiem przerażających historii. Walkowi od Józków wbił się sierp w stopę, kiedy po raz pierwszy pomagał rodzicom przy żniwach, a wnuk starej Puszczykowej wpadł do studni. Na szczęście udało się go uratować, ale pozostał kaleką. Młody dziedzic zastanawiał się wtedy, co trzeba zrobić, żeby nie dochodziło do takich tragedii.

Od chłopów słyszał opowieści o przeklętym starym dworze antoszwińskim, w którym w przeszłości miały się dziać jakieś straszne rzeczy. Nikt dokładnie nie wiedział co, tylko przekazywano sobie ten strach w oczach i sercu na wspomnienie dawnego dworu. Któryś z poprzednich właścicieli był tyranem. Znęcał się nie tylko nad chłopami, ale i własną rodziną. Znaleziono go martwego nad jeziorem, a wdowa z dziećmi przeniosła się do Wilna, sprzedając majątek po niskiej cenie. Kolejny właściciel pozbył się go w dość krótkim czasie. Dom uchodził bowiem za przeklęty. Pan Jakub postawił nowy, nieco dalej od jeziora, ale nie zburzył starego. Był dumny, że wybudował go jego przodek Jerzy Hipolit Towiański, chorąży wiłkomirski, senator Rzeczypospolitej Obojga Narodów, który w czasie konfederacji warszawskiej wsławił się postawą antysaską.

Andrzej pytał matkę, czy to przez ten dom umiera jego rodzeństwo i czy on też niedługo umrze. Zaprzeczała wtedy z całą mocą, jakby nie tylko od niego, ale przede wszystkim od siebie chciała odpędzić te niepokoje. Urodziła, co prawda, jedenaścioro dzieci, ale umierały tak szybko, że ledwo je nadążano chrzcić. Jeden tylko Andrzejek rósł zdrowo i był pociechą dla rodziców. Imię otrzymał po dziadku Pac-Pomarnackim, którego nie znał, ale o którym słyszał same dobre rzeczy. Ojciec pokładał w nim nadzieję, że wyrośnie na godnego dziedzica i obejmie po nim majątek. W tym też celu posłał go do wileńskich szkół.

Na uniwersytecie Andrzej studiował prawo, interesowała go jednak bardziej literatura i filozofia. Uczęszczał na wykłady Ernesta Grodka i Leona Borowskiego, którzy przybliżyli mu świat starożytnych Greków i Rzymian. Słuchał też historyka Joachima Lelewela. Tymi zainteresowaniami martwił ojca, który czekał na pomoc jedynaka w zarządzaniu majątkiem.

– Synu – zagadnął kiedyś pan Jakub – pójdź ze mną, pokażę ci spis dłużników, abyś, gdy mnie zabraknie, pamiętał, od kogo co ci się należy i z jakim procentem.

Zmartwił się Andrzej takim podejściem, rozumiał jednak, że trzeba należycie dbać o duże gospodarstwo. Żal mu było tych wszystkich biedaków, którzy nie mieli z czego oddać, a ich dług z każdym rokiem się powiększał. Nieraz musiał prosić ojca, żeby nie wnosił sprawy do sądu, obiecywał, że zajmie się tym osobiście, gdy nabędzie uprawnień rejenta.

Tymczasem należało wrócić do Wilna, bo działy się tam niezwykłe rzeczy. Studenci zrzeszali się w różne towarzystwa: filomatów, filaretów, szubrawców, promienistych… Przyświecał im wspólny cel: „uszlachetnienie i umoralnienie społeczeństwa, uwolnienie go od błędów i przywar nieobjętych literą prawa, które tylko własne sumienie ukarać może, od których powstrzymać może tylko poczucie własnej godności i honoru”. Każde z nich dochodziło do wyznaczonych celów w inny sposób i Andrzej postanowił im się przyjrzeć.

Najgłośniej było o filomatach i filaretach, z którymi bliżej był jego przyjaciel Ferdynand. Student z Antoszwińciów nie widział siebie w ich gronie. Chciał iść własną drogą. I choć początkowo przystał do Towarzystwa Antyszubrawców, szybko zorientował się, że zajmowanie się magnetyzmem jest sprzeczne z prawdziwym poznawaniem tajemnic. Odrzucił też propozycję przynależności do związków wolnomularskich. Dyskutował o tym z Ferdynandem, którego ojciec był członkiem loży „Gorliwy Litwin” i podskarbim kilku innych.

– Myślę, Andrzeju, że niepotrzebnie się wzbraniasz, aby poznać braci wolnomularzy – zagadnął kiedyś młody Gutt. – Przecież nasi kapłani, nawet prałat Dłuski, należą do loży, nie mówiąc już o profesorach naszego uniwersytetu! Za dwa dni spotykają się w domu moich rodziców bracia z „Gorliwego Litwina”, może wpadniesz?

– Dziękuję, ale nie skorzystam z zaproszenia. Moja droga jest inna. Nie jest mi potrzebna żadna organizacja, żeby osiągnąć to, co zamierzam.

– A co właściwie zamierzasz? – zapytał Ferdynand, choć domyślał się, jaka będzie odpowiedź.

– Być dobrym człowiekiem – usłyszał potwierdzenie swoich przypuszczeń.

Kilka lat później wrócili do rozmowy o wileńskich stowarzyszeniach za sprawą procesu, który zapoczątkował aresztowania ich członków. Wśród nich był znany już wtedy w Wilnie Adam Mickiewicz. Andrzej widywał poetę na uniwersytecie, podziwiał go, znał jego Ballady i romanse, Dziady i Grażynę. Kiedy został aresztowany, obaj nie byli już studentami. Mickiewicz pracował jako nauczyciel w Kownie, Towiański zaś był rejentem w wileńskim sądzie. Interesował się losami osadzonych, znał ich samopoczucie dzięki Ferdynandowi, który odwiedzał ich w celi. Wizyty doktora Gutta w klasztorze bazylianów, gdzie podczas śledztwa i procesu zorganizowanego przez senatora Nowosilcowa przetrzymywano większość filaretów, były możliwe ze względu na jego profesję. Więźniom przysługiwała opieka lekarska. Na szczęście Ferdynand zdążył obronić dyplom przed aresztowaniami kolegów i uzyskał prawo wolnej praktyki na terenie całego cesarstwa.

Pewnego grudniowego dnia, gdy siedzieli w domu Guttów, a za oknem panowała śnieżyca, zwierzył się Andrzejowi:

– Martwię się o nich. Szczególnie o Adama. Źle wygląda, wychudł, nie może spać. Denerwuje się, co z nim zrobią.

– Czuję, że będzie dobrze – próbował pocieszyć go przyjaciel. – Przecież Bóg nie pozwoli, żeby taki poeta nic już więcej nie napisał!

Andrzej sam przed laty zastanawiał się, czy nie poświęcić się literaturze. Jeszcze w czasie studiów opublikował w „Tygodniku Wileńskim” powiastkę Zdarzenie prawdziwe. Nie miał głowy do wymyślania fikcyjnych historii, chciał raczej zwrócić uwagę czytelników na problemy trapiące pojedynczą jednostkę. Obchodziły go tajemnice duszy ludzkiej, wpływ czynników nieuświadomionych na wolę człowieka. Na przykładzie swojego bohatera, Ferdynanda, starał się pokazać przemianę, jaka może dokonać się w każdym, i na dobre, i na złe. Przyświecała mu wtedy starożytna myśl nosce te ipsum – poznanie samego siebie jako najważniejsze zadanie człowieka. Poznanie swoich możliwości, talentów, emocji i reakcji, następnie zaś praca z nimi. Porzucił chęć pisania, wolał działać. Co wieczór, kładąc się spać, myślał, jaką okazję do tego przyniesie mu nowy dzień.MAZURYSZKI, WILNO, 1816–1823

Pani Marcella Towiańska wychowała się w mieście. Najpierw w Warszawie, potem w Wilnie. Była córką Karola Perthéesa, kartografa króla Stanisława Augusta i jego drugiej żony Teresy. Jej dziadkiem od strony matki był słynny malarz Bernardo Bellotto, znany jako Canaletto. Tak więc pani Marcella, wnuczka włoskiego artysty, przebywająca dotychczas w dużych miastach, musiała przeprowadzić się na wieś. Wyszła bowiem za mąż za właściciela podwileńskiego folwarku Mazuryszki Andrzeja Ignacego Towiańskiego. Tam był odtąd dom zarówno jej, jak i tracącego wzrok ojca, który nie mógł już wykonywać swoich obowiązków wykładowcy kartografii dla wojska rosyjskiego w Wilnie.

Ośmioizbowy dwór Towiańskich, leżący około piętnastu wiorst na północny zachód od Wilna, nie był ubogi, ale nie był też na tyle reprezentacyjny, aby młoda pani domu mogła zaprosić doń swoje przyjaciółki ze stolicy. Dawnej stolicy, bo najmłodsza córka Karola Perthéesa urodziła się już po ostatnim rozbiorze Rzeczypospolitej. Przyjaciółki jednak czuły się nadal mieszkankami stołecznego miasta i ze współczuciem przyjęły wieść o przeprowadzce pani Marcelli na wieś. Ta jednak nie przejmowała się plotkami, rekompensując sobie porzucenie miejscowych uciech wielką miłością do męża. Przystojny pan Andrzej zrobił na niej wrażenie już na pierwszym spotkaniu. Wysoki, postawny rejent umiał podbić serce damy. Przestrzegał etykiety, ale wprawiał wszystkich w taki humor, że nie sposób było go nie lubić. Był dobrym gospodarzem, trzymał chłopów krótko, tak że chodzili jak w zegarku, bojąc się samego spojrzenia dziedzica. Za każde, nawet najmniejsze, przewinienie karał surowo i bezzwłocznie.

Pani Marcella nie wtrącała się w sprawy gospodarskie, nie znała się na tym i ufała, że mąż wie, co robi. Zajęta była dziećmi, które przychodziły na świat jak grzyby po deszczu. Rok po ślubie urodziła się Teresa. Otrzymała imię po babci Perthéesowej, a ich matka miała nadzieję, że odziedziczy po niej talent muzyczny, a może i malarski po pradziadku! W kolejnym roku pojawiły się bliźnięta Aleksander Karol i Karol Gustaw. Chłopcy otrzymali imiona po dziadku Perthéesie, którego zresztą uwielbiali. Staruszek opowiadał im o swoim pobycie na dworze królewskim i nie mógł się nachwalić Stanisława Augusta za jego hojność. Wspominał też często swego sławnego teścia, który umieścił go na obrazie Widok Warszawy od strony Pragi. Stoją tam razem z Lorenzem, jedynym synem Canaletta, ubrani w jednakowe czerwone stroje i modne wówczas peruki. Zawdzięczał teściowi wiele, ale nie stopień pułkownika, który należał mu się za pracę. W ciągu swojej kilkudziesięcioletniej służby na dworze królewskim czterokrotnie rysował mapy generalne Rzeczypospolitej z szerokim uwzględnieniem otaczających ją państw. Poza kartografią Perthées zajmował się także entomologią – zbierał i opisywał owady. Jego kolekcja obejmowała dwa tysiące siedemset gatunków, w tym osiemset pięć motyli. W jego przypadku stopnie wojskowe były tylko tytułami honorowymi, ale kartografowi zależało na prestiżu, który dawały te godności, w przeciwieństwie do stanowiska geografa, nawet królewskiego. Przed swoją śmiercią w roku klęski Napoleona pod Waterloo, zdążył wprowadzić zięcia do towarzystwa, które przed laty stanowiło świtę króla Poniatowskiego, a które teraz wiernie służyło nowemu władcy, carowi Aleksandrowi I. Kiedy zabrakło dziadka Karola, jego córka opowiadała dzieciom historię swej sławnej rodziny. Chłopcy najbardziej lubili słuchać o pradziadku malarzu.

– Przydomek Canaletto otrzymał po swoim wuju, który także był malarzem – opowiadała pani Marcella, siedząc na wiśniowej kanapie pomiędzy synami. – Nauczył go rzemiosła w Wenecji.

– W tym mieście na wodzie? – dopytywała się Tereska z wygodnego miejsca w fotelu, także wiśniowego koloru. – Jak tam musi być pięknie! Dlaczego przeniósł się do Polski?

– Nie tak od razu zawitał do Warszawy – tłumaczyła pani Towiańska. – Wyjechał z Wenecji, żeby nie pozostawać w cieniu swojego znanego tam wuja, Giovanniego Antonia Canala. Najpierw trafił na dwór królewski w Dreźnie, a potem cesarski w Wiedniu i Monachium.

– Mamo, mamo, kiedy pojedziemy do Wiednia i Monachium? – mały Karolek zapragnął nagle zwiedzić te miasta.

– Jak trochę podrośniecie, to pojedziemy – uśmiechnęła się pani Marcella.

– I co było dalej? – zapytał drugi z bliźniaków.

– Potem dziadek, a wasz pradziadek, zdecydował udać się do Petersburga. Władała tam wtedy piękna i bardzo bogata pani, caryca Katarzyna Wielka.

– Była tak wielka jak nasz papa? – zastanawiał się Karolek.

– Nie – zaśmiała się jego mama – swój przydomek zawdzięcza wielkim czynom dla dobra Rosji.

– I co było dalej? – dopytywał Aleksander, dłubiąc w nosie. Matka skarciła go spojrzeniem i podała chusteczkę.

– Wasz pradziadek Bernardo, jadąc do Petersburga, przejeżdżał przez Warszawę. Tam zatrzymał się na dworze Stanisława Augusta. Moja mama, a wasza babcia, mówiła, że chciał poprosić króla o list polecający do carycy, żeby go łaskawie przyjęła. Ale królowi tak bardzo spodobały się prace pradziadka, że postanowił go u siebie zatrzymać.

– Gdyby nie został w Polsce, dziadek Karol nie poznałby twojej mamy i nie byłoby ciebie ani nas – trzeźwo zauważyła Tereska.

– Tak, ale przede wszystkim nie powstałyby wspaniałe obrazy przedstawiające Warszawę! – kontynuowała opowieść pani Marcella.

– A gdzie one teraz są? – zaciekawił się Aleksander, smarkając w chusteczkę.

– W Zamku Królewskim w Warszawie – odpowiedziała matka. – Chociaż słyszałam, że cesarz Napoleon kazał wywieźć kilka z nich do Paryża.

– Kiedy pojedziemy do Paryża? Jedźmy, mamo, jedźmy! – Karolek nie mógł się doczekać podróży i tupał nóżkami, jakby tym dało się ją przyspieszyć.

– Najpierw poprosimy tatę, żeby zabrał nas do Warszawy – odparła pani Marcella. Wstała, podeszła do okna i spojrzała zza białej muślinowej firanki, wyglądając na męża. Smutek przemknął po jej twarzy. Od dawna czuła się samotna, ale nie chciała dać po sobie tego poznać przed dziećmi i służbą.

Dziedzic Mazuryszek często bywał poza domem. Zazwyczaj zatrzymywały go pilne sprawy w Wilnie, gdzie pracował w kancelarii Wileńskiego Zebrania Deputatów. Jako rejent jeździł też po licznych miejscowościach załatwiać sprawy notarialne. Poza tym małżeństwo z córką carskiego pułkownika zobowiązywało. Należało być lojalnym wobec legalnej władzy i gotowym do zadań specjalnych. Niekiedy udawał się do Petersburga. Odkąd doniósł na ukrywających się żołnierzy Napoleona, chętnie go tam przyjmowano. Pani Marcella nigdy nie wiedziała, jak długo zostanie sama z dziećmi. Na pytanie, ile czasu zabawi poza domem, mąż odpowiadał szorstko: Tyle, ile będzie trzeba. Skrywała emocje, ale kiedy zostawała sama w pokoju, zanosiła się od płaczu.

– Nie tak miało być! – krzyczała do lustra w sypialni. – Obiecywał nie rozstawać się ze mną na dłużej niż dzień! Jak mam go zatrzymać w domu? Dlaczego tak często nocuje poza nim? – te pytania nie pozwalały jej zasnąć.

W Wilnie nader często widywano jej męża u Domiceli Skuratowej, żony pewnego wojskowego, który służył w Petersburgu. Kiedy bliźnięta pana Andrzeja skończyły dziesiąty rok życia, a żona urodziła mu kolejną córkę, Domicela oświadczyła, że jest w ciąży. Siedzieli w salonie Skuratów, pełnym wystawnych mebli z poprzedniej epoki, popijając poobiednią kawę. Pan Andrzej wstał nerwowo i podszedł do drzwi.

– Będzie cieplej – powiedział, zamykając je – a i do niepożądanych uszu nie dojdzie ta nowina.

Nagle poczuł, że zaschło mu w gardle, więc nalał sobie wina. Nie był zadowolony. Jak wytłumaczyć poczęcie nieobecnemu mężowi? Co, jeśli wyda się ich romans? Nurtowały go teraz takie myśli, zachował jednak spokój.

– Wiesz, że niepodobna, aby nasz związek ujrzał światło dzienne. Chodzi mi przede wszystkim o ciebie, Domicelo. Co ludzie powiedzą, wszak jesteś mężatką, która mieszka od kilku miesięcy sama…

– Nie przejmuj się tym, Andrzeju. Mąż wraca za dwa tygodnie, niczego jeszcze po mnie nie będzie widać. Później przekonam go, że to jego dziecko. Jednak oczekuję od ciebie pomocy materialnej do tego czasu i potem, jak na świat przyjdzie twój potomek – oznajmiła spokojnie Skuratowa, bawiąc się koronkami nowej sukni z modnymi bufiastymi rękawami.

– Oczywiście, dam ci pieniądze, ile zechcesz – oświadczył pochopnie pan Andrzej.

– Sto rubli.

Zakrztusił się winem. Poczuł się oszukany i zdradzony. Pomyślał, że nigdy nic dla niej nie znaczył, liczyły się tylko jego pieniądze.

– Wiesz, ile mam wydatków. Zmiłuj się! Mogę dać pięćdziesiąt – targował się, chcąc szybko zakończyć sprawę.

– Siedemdziesiąt – uśmiechnęła się szyderczo – i ani kopiejki mniej. Mogę ci to rozłożyć na raty do urodzenia dziecka. A teraz dasz mi jeszcze trzy ruble. Muszę się pięknie prezentować na przyjazd męża.

Właściciel Mazuryszek rzucił na stół trzy rublówki i wyszedł bez słowa, wyrzucając sobie słabość do tej kobiety.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: