Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trudne narodziny mężczyzny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 lutego 2022
Ebook
24,99 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Trudne narodziny mężczyzny - ebook

Nastoletni chłopak pierwszy raz wychodzi na dłużej spod klosza rodzicielskiej nadopiekuńczości - ma spędzić całe wakacje ze swoim przyjacielem Jankiem i jego rodziną w leśniczówce w południowo-wschodniej Polsce. Tych kilka tygodni to czas formowania się poglądów politycznych i erotycznego wtajemniczenia. Koledzy to przechwalają się przed sobą swoimi podbojami, to zwierzają ze swojego młodzieńczego zagubienia. Bohater nawiązuje bliską, zmysłową znajomość ze starszą od siebie, doświadczoną życiowo kobietą.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-282-2764-0
Rozmiar pliku: 496 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Zaproszenie do spędzenia wakacji w leśniczówce w N. ucieszyło mnie tak bardzo, że przez kilka następnych nocy nie mogłem zasnąć. Przed oczami miałem ciemny gąszcz lasów, błyszczące tafle stawów, nad którymi unosiło się dzikie ptactwo, rozbrykane stada koni pasące się na łąkach — wszystko to, o czym opowiadał mi Janek, mój przyjaciel z ławy szkolnej, syn nadleśniczego lasów hrabiego Z. Zanim zaproponował mi wspólny pobyt w leśniczówce, znałem już dość dobrze z jego opowiadań owe okolice i wiedziałem, jakie perspektywy otwierają się przede mną. Uganianie ze strzelbą po wykrotach leśnych, kąpiele w nagrzanych słońcem stawach, przejażdżki konne. Myśl o tym nie dawała mi spać. Nigdy nie przypuszczałem, że będę mógł coś takiego przeżyć. Dotychczas wyjeżdżałem na wakacje z rodziną. Matka i ciotka opiekowały się mną tak troskliwie, że o jakiejkolwiek swobodzie nie było mowy. „Nie zazięb się, uważaj, żebyś się nie zgrzał, jedz, śpij po obiedzie, idź wcześnie do łóżka”. Propozycja Janka stwarzała okazję do samodzielności. Skończyłem szesnaście lat i pragnąłem wolności.

Moja matka na szczęście wyraziła zgodę. Niczego więcej nie wymagałem od losu. Czekałem z utęsknieniem na koniec roku szkolnego. Z przejściem do następnej klasy nie miałem kłopotów, nic nie mogło mi pokrzyżować planów. Bez oporów poddałem się edukacji, o jaką matka zatroszczyła się przed wyjazdem. Pierwszy raz miałem przebywać poza zasięgiem jej kontroli, więc bardzo jej zależało, aby moje zachowanie i obyczaje nie przyniosły rodzinie wstydu. Dowiedziała się w dodatku od matki Janka, że w leśniczówce goszczą często mieszkańcy pałacu w N., zasiadają tam do posiłków lub grywają w bridża na werandzie, gdy pogoda nie sprzyja spacerom. Musiałem zatem przejść dokładny kurs posługiwania się nożem i widelcem, bezgłośnego spożywania zupy, używania w odpowiedni sposób serwetki, jednym słowem, przyswoić sobie cały ceremoniał, jaki obowiązuje człowieka dobrze wychowanego. Śmieszyło mnie to, lecz udawałem, że tę naukę traktuję nader poważnie.

— Będziesz jadł przy hrabiach — matka podnosiła palec do góry — nie widzę powodu, abyś to robił gorzej od nich.

— A jeśli oni chlipią?

Matka stuknęła się palcem w czoło.

— Co jak co — odpowiedziała — ale oni mają kindersztubę.

— Ale przecież mogą chlipać.

— To pokażesz im, jak się je. I nie bądź taki przemądrzały, bo nie urośniesz.

Do dnia wyjazdu do N. byłem pod baczną obserwacją matki, która na każdym kroku nie szczędziła mi upomnień i utyskiwała na zbyt wielką nonszalancję, z jaką traktowałem życie rodzinne.

— Nie trzymaj łap w portkach!

— To co mam z nimi zrobić?

— Po pierwsze, to okropny, nieestetyczny nawyk, po drugie, wypychasz kieszenie, a po trzecie, wykazujesz tym brak poszanowania dla starszych.

Ojciec się nie odzywał i nie zabierał głosu w czasie tych rozmów, prawdopodobnie nie chcąc podrywać autorytetu matki. Widziałem jednak wesołe ogniki w jego oczach.

— Nie rozwalaj się na krześle.

— Kiedy tato też tak siedzi.

— Co wolno wojewodzie, to nie tobie... — parowała matka i zwracając się do ojca burczała — ty też mógłbyś uważać. Ładny dajesz mu przykład. — Ojciec jak niepyszny poprawiał się na krześle i udawał, że całkowicie przyznaje słuszność żonie.

W tym czasie zacieśniła się moja przyjaźń z Jankiem. Codziennie łaziliśmy godzinami po ulicy Szewskiej przyglądając się spacerującym dziewczętom z żeńskiego gimnazjum. Każdy z nas miał taką, która mu się podobała. Niestety były to znajomości i sympatie na odległość. Wymienialiśmy ukłony, uśmiechaliśmy się do siebie, nikt jednak nie miał odwagi podejść i poznać się osobiście. Mieliśmy w klasie kolegów, którzy chodzili z dziewczynami, brali je pod ręce i zachowywali się tak, jakby były one ich narzeczonymi. Zazdrościliśmy im tego swobodnego stylu bycia — sami z Jankiem nie potrafiliśmy przełamać nieśmiałości. Nie wyobrażałem sobie, że można tak podejść na ulicy do dziewczyny i bez niczego poznać się z nią.

— Dowaliłbym się do której — mówił Janek — ale jeśli odpowiedziałaby coś, co by mi poszło w pięty, umarłbym ze wstydu.

— Przecież my tak jakbyśmy się już znali — próbowałem ośmielić Janka — uśmiechają się do nas.

— To się dowal ty.

— Kiedyś to zrobię — rzekłem stanowczo, lecz w głębi duszy wiedziałem, że raczej padłbym trupem, aniżeli uczynił podobny krok.

Ulica Szewska w końcu lat trzydziestych była popołudniową promenadą dla uczniów wyższych klas gimnazjalnych. Chodziliśmy od Plant po Rynek tam i na powrót przez kilka godzin, aż do zmroku. Spotykało się stale te same osoby, jadło bajgle i dyskutowało nie tylko o szkole. Dziewczęta spacerowały parami trzymając się pod ręce, rzucając na nas spojrzenia, trącały się chichocząc, gdy któryś z nas robił do nich miny. Oczywiście miały wśród chłopców swoje sympatie. Ja na przykład byłem przekonany, że podobam się pewnej szczupłej i ładnej blondynce w aksamitnym berecie z gimnazjum Kaplińskiej. Przechadzała się ze swoją koleżanką i strzelała do mnie oczami wcale sprzyjająco. Janek też to widział i naśmiewał się ze mnie.

— Aleś głupi! Podszedłbyś do niej raz i po wszystkim. Potem zawołasz mnie i odstawię ci na bok tę jej kolegównę. Weźmiesz później dziewczę pod pachę i do parku Jordana. Będzie z was para.

Miałem na to ochotę, oczywiście, że miałem, i to wielką, ale udawałem przed nim, że nie jestem na razie zainteresowany babami.

— Nie zgrywaj się na obojętniaka. Boisz się i tyle. — Janek klepał mnie z pobłażaniem po ramieniu.

Gdyby nie to, że mieliśmy niedługo już wyjechać do N., powiedziałbym mu coś do słuchu. Nie zaczynałem zwady, choć złościły mnie jego kpiny.

Długo walczyłem ze sobą i szukałem okazji, by nawiązać z blondynką znajomość. Nie udało mi się jednak. Kiedy pewnego dnia ujrzałem ją w towarzystwie chłopaka z Sobka, uchodzącego za jednego z większych uwodzicieli, najpierw ogarnął mnie smutek, a potem przestałem się do niej uśmiechać, udając, że nie dostrzegam jej na ulicy. Kątem oka zauważyłem, że za pierwszym razem zrobiła zdziwioną minę, później już manifestacyjnie odwracała głowę na mój widok.

Byliśmy jeszcze w tym wieku, w którym sympatyzowanie z dziewczętami wywoływało ironiczne uśmiechy wśród kolegów z klasy i narażało na nieparlamentarne docinki. Tylko nieliczni, nieco starsi, przeważnie repetenci, nic sobie z tego nie robili i na nasze uwagi odpowiadali pogardliwym wydęciem warg.

— Co wy wiecie, smarkacze — kiwał głową z politowaniem Sławek, mający za sobą już niejedno doświadczenie. Powtarzał każdą niemal klasę co najmniej dwa razy. Przezywaliśmy go Siajacem. Czuprynę miał już mocno przerzedzoną, a pod oczami smutne worki.

— Słuchaj, Siajac, kiedy się żenisz? — pytaliśmy go ciągle.

— Jak znajdę taką, co mnie będzie utrzymywać.

— Myślisz, że znajdzie się taka?

— Co by się nie znalazła? Mam na oku jedną wdowę. A was niech o to głowa nie boli.

— Dobrze ci z nią?

— Odpieprzcie się, szczeniaki, to nie dla was! — Siajac wyciągał demonstracyjnie papierosa z alpakowej papierośnicy i maszerował do klozetu, gdzie mógł względnie bezkarnie sztachnąć się kilka razy.

My raczej ukrywaliśmy swe zapędy do dziewczyn. Każdy bał się narazić na drwiny i wołał udawać, że problem ten dla niego nie istnieje. Ale z Jankiem mieliśmy do siebie zaufanie i czasem rozmawialiśmy na te tematy.

— Ty, co to jest — zastanawiał się Janek — że każda ładna dziewucha ciągnie ze sobą o wiele brzydszą?

— To jasne. Nie ma konkurencji. Na tle brzydkiej wydaje się jeszcze ładniejsza.

— Jak Boga kocham, to prawda — wykrzyknął z uznaniem Janek — ale one są wyrafinowane! A jakie udają przyjaciółki, jak mizdrzą się do siebie! Wiesz, że to obrzydliwe.

Świadectwo przejścia z szóstej do siódmej gimnazjalnej przyniosłem znośne. Ojciec wprawdzie bąknął, że stać mnie na lepsze, ale poprzestał na tym i wręczył mi jako nagrodę dwadzieścia złotych. Postanowiłem pieniądze te zaoszczędzić na wakacje. Wiedziałem, że w kieszeni dodadzą mi pewności siebie i poczucia niezależności. Kombinowałem, jak by zdobyć jeszcze większą sumę, lecz trudno mi było wymyślić sposób na zapełnienie portfelu. Rodziców nie chciałem naciągać, nie powodziło się nam najlepiej i często matce trudno było wiązać koniec z końcem, by przetrwać okres kryzysowy. Miałem chrzestnego ojca, dyrektora wielkiego przedsiębiorstwa, człowieka bardzo zamożnego. Pomyślałem sobie, że i on mógłby jakoś wynagrodzić mi trudy szóstej klasy. Już kilka razy dostałem od niego stuzłotówkę przy różnego rodzaju okazjach. Najczęściej gdy składałem mu życzenia imieninowe. Wtedy zawsze banknot oddawałem matce, która sprawiała mi albo nowe porządne buty, albo nowy mundur szkolny. Resztę zużywała na życie. Teraz gdybym otrzymał pieniądze, nie powiedziałbym o tym rodzicom. Niestety, imieniny chrzestnego wypadały dopiero w listopadzie.

Marzyłem, aby spotkać go na ulicy. Wtedy moje zasoby na wakacje powiększyłyby się imponująco. 120 złotych! Kupa forsy, od której może się zawrócić w głowie.

Ale jak tu się zdać na przypadek, kiedy termin wyjazdu był bliski, a ja rzadko widywałem chrzestnego poza jego domem. Te pieniądze jednak mnie nęciły.

Wieczorem, już w łóżku, dokonałem nawet podziału nie otrzymanej kwoty. Połowę wydałbym na zakup nowego cywilnego ubrania. To było moim skrytym marzeniem od kilku miesięcy. Raz włożyłem ubranie ojca, które wcale dobrze na mnie leżało. Spodobałem się sobie. Przed lustrem stał młody człowiek i wyglądał wcale... wcale... Iść tak na Szewską i pokazać się znajomym. Furora wśród dziewcząt zapewniona. To jasne. Niestety było to niemożliwe. Z ojcem jeszcze bym sobie poradził, ale gdyby mnie zobaczył któryś z profesorów? Lepiej nawet o tym nie myśleć. Dostałbym nieodpowiednie zachowanie, straciłbym zniżkę przysługującą mi w opłatach czesnego za naukę w gimnazjum i może w ogóle bym wyleciał z budy. Dyrektor był pod tym względem nieprzejednany. Poprzedniego roku nie chciał dopuścić do ustnej matury ucznia, który złożywszy już egzamin pisemny, wybrał się w cywilu do miasta.

Na wakacjach, z dala od Krakowa, w głuszy leśnej mógłbym zaryzykować. W ten sposób przecież oszczędziłbym mundur do szkoły. Był to solidny argument dla rodziców. Po drugie, po co kto ma wiedzieć tam w N., że chodzę jeszcze do gimnazjum? Byłem wysoki, szczupły i mogłem uchodzić za maturzystę. Perspektywa ta bardzo mnie podniecała. Tylko jak zdobyć pieniądze? Postanowiłem spróbować z chrzestnym. Najpierw delikatnie wypytałem ojca, który codziennie przesiadywał z nim w restauracji Wybirala na Wiślnej, jakimi ulicami zazwyczaj chrzestny chodzi do biura. Wywnioskowałem bowiem, że najłatwiej będzie spotkać go rano. Ale rano była nauka. Trudno, zdecydowałem, spóźnię się do budy, ale plan przeprowadzę.

Wszystko odbyło się, jak przewidziałem. Schowałem się rano w bramie naprzeciw kamienicy, w której mieszkał. Gdy wyszedł, śledziłem go przez pewien czas, potem niby przypadkiem zjawiłem się przed nim. Przywitał mnie serdecznie. Miałem sto złotych i byłem u szczytu szczęścia.

Teraz czekało mnie kupno ubrania, zamszowych butów, koszuli i odpowiedniego krawata. Rodziców, rzecz oczywista, nie mogłem wtajemniczyć w swoje plany. Wybiliby mi to szybko z głowy. Trzeba było ich zaskoczyć i postawić przed faktem dokonanym. Postanowiłem więc nabyte rzeczy schować i zacząć paradować w nich dopiero na wakacjach. To było najlepsze wyjście z sytuacji. Obejdzie się bez kłamstw, a później, gdy wrócę, jakoś się wytłumaczę.

Na Stradomiu w żydowskich sklepach po długich targach kupiłem modną marynarkę, szare flanelowe spodnie i zamszowe buty. Pakunek złożyłem na przechowanie u kolegi mieszkającego na stancji. Były już pierwsze upalne dni lipca. Czekałem z niecierpliwością na chwilę wyjazdu, który odwlekał się ze względu na ojca Janka przebywającego na obserwacji w klinice. Dopiero koło dziesiątego w trójkę mieliśmy wyruszyć do N.

Tymczasem codziennie biegaliśmy nad Rudawę. Zbierała się tam młodzież, która nie wyjechała z miasta. Leżąc na trawiastych wałach całymi godzinami smażyliśmy się na słońcu. Popołudniami zaś przenosiliśmy się do parku Jordana, gdzie można było pograć w piłkę. Po kolacji wałęsaliśmy się po Szewskiej. I tak codziennie.

Janek, który odwiedzał ojca w klinice, informował o stanie jego zdrowia. Wieści były optymistyczne. Zbliżał się termin wyjazdu.

Najbardziej frapowało mnie polowanie. Nigdy dotąd nie strzelałem z prawdziwej broni. Jeden z moich przyjaciół szkolnych był wprawdzie synem właściciela składu broni na Rynku i nieraz pozwalał wziąć do ręki lśniące od oliwy dubeltówki, lecz nie miałem okazji ich wypróbować. Bałem się, że będę pudłował i nałykam się wstydu przed Jankiem, który, jak wynikało z jego opowiadań, miał na koncie niejednego zwierzaka. Strzelba i koń — to było fascynujące. Nie chciałem jednak zbytnio okazywać przed Jankiem swego zniecierpliwienia i nie zwierzałem mu się z radości, jaka mnie ogarniała na samą myśl o leśnych rozkoszach.

Mama ubolewała, że tracę w mieście dni wakacyjnego wypoczynku, i wyrażała obawę, że się zupełnie rozbisurmanię przestając z towarzystwem znad Rudawy.

Broniłem swej wolności, jak tylko umiałem. Nad Rudawę schodzili się chłopcy z przedmieść, z którymi czułem się doskonale, a także kilka dziewczyn. Kwiczały, piszczały, gdy obryzgiwaliśmy je wodą, usiłowały się nam rewanżować, ale widocznie sprawiało im to przyjemność, bo nie dąsały się długo i nie przenosiły się gdzie indziej.

Jedna wpadła mi w oko. Była mniej rozpaplana od pozostałych, trzymała się raczej na uboczu i czytała książki. Może nie była najładniejsza, lecz coś ciągnęło mnie do niej. Znajomość zaczęła się zwyczajnie. Piłka, którą ktoś rzucił do mnie, przeleciała mi nad głową i wytrąciła jej książkę z ręki. Podbiegłem i grzecznie przeprosiłem. Uśmiechnęła się przychylnie. Odrzuciłem piłkę i przykucnąłem przy niej.

— Co pani czyta?

Zaśmiała się i schowała książkę pod siebie.

— Nie powiem.

— Powiedz mi, co czytasz, a powiem ci, kim jesteś.

— No, właśnie. Dlatego nie powiem.

I nie dowiedziałem się tytułu. Udało mi się natomiast odprowadzić ją do domu. Mieszkała daleko, lecz ani się spostrzegłem, kiedy znaleźliśmy się pod jej kamienicą.

— Przyjdzie pani jutro?

— Jeśli będzie pogoda.

— Pogoda murowana.

— To będę.

Podaliśmy sobie ręce.

Na drugi dziś śpieszyło mi się bardzo nad Rudawę. Próżno rozglądałem się wokoło — nie było blondynki. Poszedłem nawet kilkaset metrów dalej za most przekonać się, czy przypadkowo nie zmieniła miejsca. Ale nie.

— Co ty znowu dzisiaj? — pytali mnie wszyscy — wyglądasz jak siedem nieszczęść.

Wzruszyłem ramionami. Humor mi się poprawił, gdy nadeszła. Zbiegła z wału, rozłożyła ręcznik na trawie i położyła się w kostiumie kąpielowym. Udawała, że mnie nie widzi. Nie chciałem tak od razu podejść, żeby nie dać kolegom okazji do docinków. Szukałem pretekstu i tak jak wczoraj piłka przyszła mi z pomocą.

— Dzień dobry.

Podniosła głowę znad książki.

— Miał pan rację. Jest pogoda.

Moje zachowanie nie uszło oczywiście uwagi kolegów. Od razu zrobili z nas parę. Trochę mi to imponowało, ale i złościło, bo musiałem ścierpieć wiele przygaduszek. Kiedy zobaczyli, że razem wracamy z nad Rudawy, nie miałem już spokoju.

— Podmacałeś ją? — rzucił pytanie Staszek, piegowaty dryblas.

Żachnąłem się.

— Ona nie taka.

— Może i nie taka, ale ty powinieneś być taki.

Koledzy szczerzyli zęby widząc, że czuję się dotknięty.

— One tylko udają, że nie chcą. Nie bądź głupi. Prędzej czy później cię sprowokuje.

Jak to podmacać? Nie wyobrażałem tego sobie. Cały czas mnie to dręczyło, gdy szedłem z nią Alejami. Wsadzić rękę pod sukienkę? I co? Położyć rękę na piersi? I co potem?

Początkowo czułem się obrażony. Miałem za złe kolegom, że wyrażają się o kobietach z lekceważeniem i brutalnie. Od małego wpajano we mnie, że do dziewczyn należy odnosić się delikatnie i z szacunkiem. A z pojęciem dziewczyny łączyło się wszystko, co było ukrywane, zasłaniane, nie nazywane, tajemnicze. Nie mogę powiedzieć, aby mnie to nie ciekawiło. Ale wstydziłem się mówić o tym głośno. W każdym razie żarty kolegów były dla mnie wstrętne i ordynarne.

Teraz jednak, u boku dziewczyny, myśl ta nie opuszczała mnie ani na chwilę. Czy pozwoliłaby mi się dotknąć? Uczyniłbym to najczulej, subtelnie, starając się nie zrobić jej żadnej krzywdy. Chłopcy twierdzą, że one to lubią. Czy wszystkie? A jak blondynka obrazi się, uderzy mnie w twarz albo podniesie krzyk? Co wtedy? Spaliłbym się ze wstydu. Najpierw chyba trzeba by ją pocałować. Szepnąć kilka czułych słów. A przecież znałem ją dopiero dwa dni, i jak tu się brać do całowania?

Chłopcy nad Rudawą dali mi wreszcie spokój. Po prostu uznali, że blondynka została moją dziewczyną i tu już grała rolę solidarność koleżeńska. Ich zdaniem sprawa stała się poważna.

A ja nadal zachowywałem się jak cielę. Raz ośmieliłem się wziąć blondynkę pod rękę, ale gdy spojrzała na mnie ze zdziwieniem, szybko cofnąłem ramię i już nie powtórzyłem tego gestu. Nawet nie wiedziałem, czy to zdziwione spojrzenie zawierało w sobie aprobatę, czy też potępienie. Spuściłem oczy i byłem wściekły na siebie, że nie potrafiłem się opanować. Zuchwały byłem jedynie w myślach. Problem obmacania dziewczyny nie opuszczał mnie ani na chwilę. Nie umiałem wreszcie inaczej na nią spojrzeć jak tylko z myślą o dotknięciu jej ciała. Ale nie odważyłem się, nawet gdy leżeliśmy obok siebie na trawie w kostiumach kąpielowych oddaleni od siebie o dłoń. I nie próbowałem niby to nieumyślnie musnąć jej nogi. Nie śmiałbym jej dotknąć, bo naokoło buszowali rozbrykani koledzy. Zaraz by z tego zrobili szum i śmiechy. A więc pomacać ją mogłem tylko w jakimś ustronnym miejscu, gdzie by nas nikt nie widział. A na to się nie zanosiło. Blondynka prosto znad Rudawy pruła do domu i nigdy mi nie zaproponowała spotkania. Po południu nie miała czasu. Było mi to, prawdę mówiąc, na rękę, bo chociaż kusiło mnie to macanie, zdawałem sobie sprawę, że i tak by nić z tego nie wyniknęło. A tak byłem przynajmniej rozgrzeszony z własnego tchórzostwa. Nie wyobrażałem sobie, jak z dziewczynami postępują inni. Ich wulgarne uwagi na ten temat brzydziły mnie i czułem pogardę dla dziewczyn, które pozwalały chłopcom na coś podobnego.

Nie wyrażałem jednak swego zdania, żeby nie narazić się na drwiny i miano świętoszka albo dziewiczego maminsynka, ale mierziły mnie te szczeniackie komentarze. Gdyby dziewczyny wiedziały, co chłopcy potem opowiadają, na pewno nie pozwoliłyby sobie na takie zabawy.

Przed zaśnięciem przeobrażałem się w bohatera. Wsadzałem bez żadnych skrupułów dziewczynie rękę pod sukienkę, głaskałem uda, a potem powoli zbliżałem palce do brzegu jej majtek. Jakie nosiła? Gdy byłem mały, podglądałem dziewczynki na huśtawce. Gdy łódka unosiła się do góry, między ich nogami błyskał wąski biały pasek. Doznawałem wtedy nie znanych mi dreszczy.

Z blondynką wszystko się skończyło z chwilą wyjazdu do N. Później widywałem ją na ulicy, ale ani ona, ani ja nie mieliśmy ochoty odnowić znajomości. Potem nawet mnie śmieszyło, że byłem takim durniem, który z ochotą drałował na dalekie przedmieście dla samej przyjemności przebywania z nią sam na sam. Nie wydawała mi się już ani ładna, ani pociągająca.

Janek zwierzył mi się, że jest zakochany w córce gajowego z jego stron, i dawał do zrozumienia, że kiedyś się z nią ożeni. Z jego relacji wynikało, że dziewczyna była cudowna, najpiękniejsza na świecie. Przysięgli sobie dozgonną wierność w czasie ostatnich ferii wielkanocnych, kiedy przebywał u rodziców. Czuł się tym samym wyższy od nas i tylko dla pokazania fasonu udawał, że interesują go inne. Tajemnicę swą powierzył tylko mnie, a ja zakląłem się na śmierć i życie, że nie wyjawię tego nikomu. Trochę mu zazdrościłem — sam nie miałem się czym pochwalić — doszedłem jednak do wniosku, że gdybym nawet miał, nie wyjąkałbym ani słowa. Co kogo obchodzą sprawy, które łączą mężczyznę z kobietą? Gadanie o tym jest nielojalne wobec dziewczyny, ale muszę się przyznać, że byłem ciekawy, jak owa narzeczona Janka wygląda. Czy rzeczywiście jest taka piękna i kocha go całym sercem?

Tak więc bardzo chciałem poznać tę dziewczynę.

Raz nawet pomyślałem, że jestem od niego przystojniejszy i co będzie, gdy córka gajowego odkocha się w nim i zakocha we mnie? Nie wolno mi było do tego dopuścić. Chciałem być lojalnym wobec przyjaciela.

Wreszcie ojciec Janka opuścił szpital i nastąpił dzień wyjazdu. Pod nieobecność rodziców w domu przyniosłem pakunek z nowym ubraniem, umieściłem je na dnie walizki i przykryłem innymi częściami garderoby.

Pociąg nasz odchodził wcześnie rano. Matka na peronie udzieliła mi jeszcze kilku praktycznych rad, powierzyła ojcu Janka i dała mu wszelkie prerogatywy rodzicielskie. Pan nadleśniczy śmiał się i żartował obiecując roztoczyć nade mną iście ojcowską opiekę. Lokomotywa sapnęła, konduktorzy krzyknęli i pociąg powoli ruszył. Machaliśmy przez chwilę rękami, a potem od razu zapomnieliśmy o Krakowie i wszystkim, co w nim zostało.II

Do leśniczówki jechało się kilkanaście kilometrów bryczką ze stacji. Janek siedział na koźle obok młodego woźnicy Franka i gęba mu się nie zamykała. Pytał o ludzi i sprawy zupełnie mi obce. Pan nadleśniczy posadził mnie koło siebie na skórzanym tylnym siedzeniu. Był to sympatyczny pan, stale uśmiechnięty i zadowolony z życia. Aż dziw brał, że wracał do swego domu prosto ze szpitala. Nie wyglądał na chorego. Widać było, że kocha Janka i chciałby, aby wakacje upłynęły nam jak najweselej i najprzyjemniej. Stanowczo twierdził, że pogoda będzie wspaniała, że będzie nas budził o wschodzie słońca i gnał do lasu albo na polowanie, albo na grzyby, że każdy z nas musi utyć co najmniej pięć kilo, zmężnieć i wydorośleć.

— Nudzić się nie będziecie, chłopcy.

— A proszę pana, czy będzie nam wolno jeździć na koniu?

— Ależ tak — zaśmiał się — mamy dwie kobyłki. Nadają się pod wierzch.

— Ja jeszcze nigdy — powiedziałem szczerze.

— Nauczysz się. Nie ma większej rozkoszy jak dosiadanie konia.

Janek odwrócił się do nas.

— Ciekaw jestem, ile razy rąbniesz na ziemię.

— A tyś może nie walił tyłkiem o ziemię? — poklepał go ojciec po plecach i zwracając się do mnie mrugnął okiem — znalazł się dżokej, co?

Radość mnie przepełniała. Droga prowadziła przez lasy, które pachniały świeżą żywicą, bryczka skrzypiała na wybojach, niebo błyszczało jak wypolerowane, jakieś ptaki skrzeczały w gałęziach, woźnica pohukiwał na konie. Wszystko to czarowało mnie tak silnie, że chciałem wziąć za szyję pana nadleśniczego i ucałować go serdecznie. Rozglądałem się zachwyconymi oczami. Ojciec Janka dostrzegał to prawdopodobnie, gdyż zerkał na mnie przychylnie i uśmiechał się zadowolony.

Leśniczówka leżała w głębi lasów na niewielkiej polanie. Był to solidny piętrowy budynek z drzewa, otoczony gęstym żywopłotem. Na ganku czekała matka Janka i witała nas uśmiechem. Janek rzucił się jej w ramiona.

Mnie przyjęto równie serdecznie. W pokoju Janka czekało już na mnie łóżko i pół wolnej szafy na garderobę. Pierwszy obiad upłynął na pytaniach i odpowiedziach, które krzyżowały się ponad stołem. Obfite jedzenie smakowało mi jak nigdy dotąd. Początkowo onieśmielony, rzadko zabierałem głos w rozmowie, lecz z wolna oswoiłem się i zacząłem pleść o wszystkim jak Janek, któremu usta się nie zamykały.

Do obiadu zasiadło sześć osób. Rodzice Janka, Janek i ja, a po przeciwnej stronie siostra Janka, dziesięcioletnia Kasia, oraz jej nauczycielka, panna Małgorzata. Kasia spozierała na mnie z ciekawością i co chwila szturchała nauczycielkę coś jej szepcząc do ucha. Byłem tym trochę speszony, bo nie wiedziałem, dlaczego wzbudzam jej zainteresowanie. Potem jednak przestałem zwracać uwagę na małą, bo pochłonęła mnie całkowicie ożywiona rozmowa.

— No, jak? Spodoba ci się u nas? — spytała mnie mama Janka po obiedzie. Wydała mi się najmilsza z całego grona, w jej wzroku odkryłem serdeczne błyski, promieniowała łagodnym ciepłem.

— No pewnie! — odpowiedziałem bez namysłu.

— Nie bujaj! — zawołał Janek — jeszcześ nic nie widział — i zaraz popędził mnie do salonu, gdzie w szklanej gablocie wisiały dubeltówki.

— Ta dwudziestka będzie dla ciebie, a ta jest moja — wyciągnął strzelbę, wprawnie ją złamał i zajrzał pod światło do luf. — Trzeba będzie przeczyścić! — stwierdził ze znawstwem. — Długo nie były używane.

Kiedy tak oglądaliśmy dubeltówki, Kasia usiadła sobie na fotelu z podkurczonymi nogami. Nie spuszczała ze mnie wzroku.

— Co się tak gapisz? — ofuknął ją Janek.

— A co mi nie wolno?

— Idź wkuwać, bo rypniesz egzamin.

— Jak będzie mi się chciało.

— Uważaj, bo dostaniesz.

— Ale mi ważny! — odcinała się raz po raz wzruszając ramionami.

— Powiem tej twojej Małgorzacie, jak się zachowujesz.

— Może mnie zbije, co?

— Chodź — Janek pociągnął mnie za rękaw, kiedy umieściliśmy strzelby na swoim miejscu w gablocie — nie będziemy się zadawać z gówniarzami. Pyskate to jak diabli — dodał — najlepiej jak nie będziemy zwracać na nią uwagi.

Po południu oblecieliśmy z Jankiem niemal wszystkie stawy, które znajdowały się kilka kilometrów od leśniczówki. Pod wieczór duktami leśnymi wróciliśmy na kolację. Byliśmy zmęczeni i głodni jak wilki. Kasia znowu robiła dwuznaczne miny, czym wprawiła mnie w zakłopotanie. Janek relacjonował ojcu swe spostrzeżenia, leśniczy tłumaczył mu sens innowacji zaprowadzonych w ostatnim czasie. Przekonałem się, że Janek, choć w mieście nigdy nie zdradzał się ze swymi wiadomościami z tego zakresu, znał się doskonale na gospodarce leśnej i prowadził z ojcem dyskusję jak gospodarz z gospodarzem. Przysłuchiwałem się z podziwem, lecz przeszkadzała mi w tym mała, która zagięła chyba na mnie parol. Chichrała się z nauczycielką, a ta zamiast ją poskromić, wcale nie brała jej tego za złe. Popsuło mi to humor i czekałem końca kolacji z utęsknieniem.

Okno naszego pokoju wychodziło na zadaszenie frontowego ganku. Izdebka była niewielka, ale bardzo przytulna i chociaż z Jankiem nie mogliśmy zbytnio w niej wojować, pasowała nam obojgu. Rozwiesiłem w szafie ubranie i ułożyłem swe rzeczy. Chciałem, żeby matka Janka miała o mnie dobre mniemanie. Zapaliliśmy naftową lampę i ułożyliśmy się w pachnącej świeżej pościeli na wygodnych łóżkach.

— Ty się Kaśką nie przejmuj — oświadczył Janek — głupie cielę. A jak ci będzie się naprzykrzać, zwal ją w łeb i po krzyku.

— Dlaczego ona nie chodzi do szkoły?

— Była słabowita i lekarze poradzili, żeby uczyła się w domu. Teraz będzie zdawać. Ta stara kwoka ją uczy.

— Nauczycielka?

— Pani nauczycielka — powiedział Janek z pogardą. — Obydwie mają przewrócone w głowach. Radzę, trzymaj się od nich z daleka.

— A co z córką gajowego?

— Co? — odpowiedział rozmarzony Janek — napisałem do niej i jutro mamy się spotkać. Tylko żebyś mnie nie śledził.

— Poznasz mnie z nią?

— Jak będzie chciała. Najpierw sam muszę się nią nacieszyć. Ach, jaka to wspaniała dziewczyna! Zaraz się zakochasz.

— Ja? Coś ty?

— No, no, już ja wiem. Wszyscy się w niej kochają. Ale z góry ci powiadam, nic z tego. Zresztą, ona nie widzi świata poza mną.

Rano pan leśniczy urządził nam pobudkę. Wsadził głowę pomiędzy uchylone drzwi i głośno zatrąbił na myśliwskim rogu. Zerwaliśmy się na równe nogi.

W stołowym czekano już ze śniadaniem. Jakżeż mi smakowały rogaliki grubo smarowane wiejskim masłem, kawa ze śmietanką, bielutki ser i gęsty złoty miód. Obydwaj z Jankiem daliśmy koncert jedzenia, co oczywiście nie uszło uwagi Kaśki, która aż zagryzała wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem.

Zatruje mi wakacje — pomyślałem ze złością. — Nie wypada mi dać jej po nosie i gotowa się tak rozzuchwalić, że będę zmuszony stąd wyjechać. I to taka smarkula. Ledwie toto odrosło od ziemi, a już pokazuje, co potrafi. Ta nauczycielka też dobra, skoro pozwala jej na wszystko.

Leśniczy przywołał Franka, chłopca, który pomagał w gospodarstwie, i polecił mu opiekować się nami.

— Nie bój się, Franek jest klawy. Nie będzie nam przeszkadzał. — powiedział Janek, gdy poszliśmy do stajni oglądać konie.

— Żebyście mi ich tylko nie ochwacili — przestrzegł nas Franek — bo mi stary kłaki ze łba wydrze.

Konie chrupały głośno siano, strzygły uszami i nerwowo drgały im mięśnie, gdy chciałem je pogłaskać.

— Muszą się do ciebie przyzwyczaić. — Janek przytulał łby koni do twarzy i delikatnie klepał po szyjach. — Kochana, wierna Kara, kochana, miła Atena. — Konie nie okazywały Jankowi nieufności i poddawały się jego czułościom.

Przez kilka dni zapoznawałem się niemal ze wszystkim, co znajdowało się w sąsiedztwie leśniczówki. Każdą nową dla mnie rzecz przyjmowałem z entuzjazmem, co naturalnie wprawiało w dobry humor Janka. Bawił się tą moją afektacją. Dla niego to wszystko było sprawą zwyczajną, niegodną zachwytów, niewartą większego zainteresowania. Ja natomiast nie umiałem ukryć swych szczerych porywów. Czyż jazda na koniu nie mogła oszołomić mieszczucha? Czyż prawdziwa strzelba w ręku nie mogła zamącić w głowie? Obserwowanie pływaka przy wędce zarzuconej na stawie nie mogło wywołać uniesienia? Nigdy przecież dotąd nie dane mi było korzystać z tych uroków życia. Mama, ciotka, wynajęta izba u chłopa w Zarytem, Mszanie Dolnej i rower. Wakacje były tylko zmianą klimatu, a w leśniczówce mogłem wreszcie robić, co mi się podobało. Nikt nie czuwał nad naszymi planami, nie przestrzegał przed niebezpieczeństwem, nie odradzał odważniejszych przedsięwzięć. W zapomnienie poszedł Kraków, zamazały się sylwetki kolegów, nie mysłałem ani o rodzinie, ani o niczym, co działo się poza lasami w N.

— Słuchaj, ty nie rycz tak z zachwytu, bo się ośmieszasz. Franek na twój widok śmieje się w kułak — kiwał głową Janek.

— Kiedy mnie tak się wszystko podoba.

— Zwariowałeś? Co tu jest do podobania? Pozwolisz, żeby taki parobek śmiał się z ciebie. Nie ubliża ci to?

— A co ja takiego robię?

— Wygłupiasz się. Wszystko ci dziwne. Z miastaś i dziwne ci. Co te prostaki pomyślą o tobie?

Sprzeczaliśmy się przez dłuższy czas. Wreszcie obiecałem mu dla świętego spokoju, że przynajmniej w obecności służby będę trzymał fason.

Z Kaśką nadal prowadziliśmy cichą wojnę. Jej ironiczne spojrzenia prześladowały mnie przy posiłkach, podczas częstych spotkań na spacerze w lesie, na werandzie, na której po obiedzie przeglądaliśmy prasę, przywożoną codziennie z miasteczka przez Franka. Gdyby nie Kaśka i jej nauczycielka, miałbym wrażenie, że należę do rodziny. Ale ta mała idiotka dawała mi na każdym kroku poznać, że jestem intruzem, usiłującym wtargnąć do ich grona. Moją dbałość o maniery, które tak zaszczepiała we mnie matka, tłumaczyła sobie oczywiście zupełnie opacznie. Uważała, że się podlizuję i zgrywam na świętocha. Czasem ze złości zaciskałem pięści. Gdyby ją dopaść i móc bezkarnie stłuc po tyłku! Albo trzasnąć po tym ryżym łbie. Niestety, to było niemożliwe, nawet gdybym ją spotkał gdzieś w ciemnym kącie.

Rodzice Janka za to traktowali mnie bardzo serdecznie. Tak jakbym był ich drugim synem. Ojciec interesował się naszymi spostrzeżeniami, którymi dzieliliśmy się z nim po całodziennym uganianiu po ostępach leśnych. Wypytywał o tropy zwierząt, o gniazda ptaków, o sidła, które od czasu do czasu znajdowali gajowi. Wydawało mi się, że więcej przywiązywał wagi do tego, co ja opowiadałem, aniżeli do tego, co mówił Janek.

— Powicher z ciebie — śmiał się z Janka — zawsze przesadzasz. Zobaczysz jelenia, to zaraz krzyczysz, żeś wiedział całe stado.

Mnie zaś słuchał z uwagą i miał jakby więcej zaufania do wiarygodności moich uwag.

— Stary cię lubi — rzekł Janek kiedyś przed zaśnięciem — a matka powiedziała do mnie: — Czemu ty nie jesteś taki miły jak twój kolega?

— E, gadasz — niby nie uwierzyłem, ale było mi bardzo przyjemnie. Ja też ich polubiłem i starałem się nie być natrętem ani też nie zasłużyć na jakiekolwiek napomnienie. Moja matka mogła być dumna ze mnie.

— Janek, popatrz, jak je twój przyjaciel. A ty? Gdybyś miał jeszcze drugie dziesięć palców, tobyś się nimi też posługiwał. Janek, dlaczego tak siorbiesz? Bierz wzór z kolegi!

Kaśka reagowała jak zwykle na to kpiącymi uśmieszkami i poszeptywaniem z nauczycielką. Aż dziw brał, że rodzice Janka jakoś nie widzieli w tym nic złego. Nie miałem jednak zamiaru rezygnować z pokazów dobrego wychowania. Zależało mi na opinii rodziców Janka, a nie na tej kretynce z mysimi ogonkami. Wiedziałem, że jak się dobrze spiszę, dostanę zaproszenie na wakacje na drugi rok.

Pogoda była bezchmurna i całymi dniami baraszkowaliśmy na dworze, używając wszystkich możliwych przyjemności. Zmachani wracaliśmy do leśniczówki, gdzie pałaszowaliśmy tony jedzenia i wypijali wiadra kwaśnego mleka. Pozbyłem się nieśmiałości i bez skrupułów zaglądałem do spiżarni. Czego tam nie było! Ogromne gomułki serów, połcie słoniny, beczki z kiszonymi ogórkami, kopy jajek, pachnące okrągłe bochenki chleba, szynki i kiełbasy, masło w wiadrach, jabłka równiutko poukładane jedno obok drugiego na długich półkach wzdłuż ścian. Sam zapach tych wszystkich pyszności w spiżarni przyprawiał o zawrót głowy. Cóż to była za rozkosz odkrajać ze świeżego chleba potężną pajdę, nasmarować ją grubo złotym masłem, na którym lśniły jeszcze krople wody, i wgryźć się w tę smakowitość! A do tego spory kubek kwaśnego mleka, tak gęstego, że trzeba je było mocno zabełtać, aby spokojnie przełknąć.

Im więcej jadła znikało w naszych brzuchach, tym większa była radość pani leśniczyny. Cieszyła się z naszych apetytów i podsuwała nam najlepsze kąski.

— Jedzcie, chłopcy, jedzcie. W waszym wieku trzeba dużo jeść, by nabrać siły.

Nie żałowaliśmy sobie więc niczego, Janek zamawiał na obiady swoje ulubione przysmaki i matka posłusznie dogadzała jego zachciankom. Leśniczy, który jadł mało, przypatrywał się nam z podziwem.

— Żebym to ja mógł jeść z takim smakiem.

— E, bo tata wierzy w doktorów — wzruszał ramionami Janek.

— No, no, lepiej ty ich nie słuchaj — napominała jego matka musisz przestrzegać diety. Co młodzi, to młodzi. My już musimy uważać.

— Ja bym pękła — wtrąciła się Kaśka — gdybym zjadła tyle co oni.

Matka pogroziła jej palcem.

— Ty jak francuski piesek. Nic ci nie smakuje.

— A bo co tu jest do smakowania? Może barszcz? Może pierogi?

— Pójdziesz na stancję do miasta, to zobaczysz, jak będziesz piszczeć za naszym jedzeniem — zaśmiał się leśniczy. — Poczytamy te listy w przyszłym roku. Mamusiu, przyślij to, upiecz mi to, przywieź mi tamto.

— Wcale nie.

— Nie zarzekaj się, Kasiu. Zobaczymy, jak to będzie.

— Gadasz jak zwykle głupio — osądził Janek — a w ogóle dzieci nie powinny zabierać głosu przy stole.

Kaśka prychnęła ze złością przez nos i spiorunowała wzrokiem brata.

— Mógłbyś być grzeczniejszy.

— Wobec ciebie?

— Oczywiście. Zachowujesz się jak parobek.

— Tego już za wiele. Mamo, proszę cię, niech ona je osobno, bo ja nie odpowiadam za siebie.

— Kasiu, nie zaczepiaj Janka, a ty, Janku, bądź rozsądńiejszy. Jesteś starszy i...

— I mądrzejszy — dodał Janek. — Jasne.

— Ja nie będę miała samych dostatecznych na świadectwie — odcięła się Kaśka.

— Najpierw zdaj egzamin — rzekł leśniczy.

— O, na pewno zda — powiedziała panna Małgorzata. — Ręczę za to. Kasia jest dobrze przygotowana.

Kaśka pęczniała z dumy i pogardliwie wydęła usta. Siedziała jak nadęta z pychy kwoka, która przed chwilą zniosła jajko. Porozumieliśmy się oczami z Jankiem i przestaliśmy mówić. Po posiłku czym prędzej wynieśliśmy się z jadalni, bo przywieziono deski z tartaku na budowę nowej chlewni. Franek obiecał nam trochę odpadów. Mieliśmy bowiem zamiar zbudować sobie solidny szałas na pobliskiej polanie.III

Ukochaną Janka poznałem przypadkiem. Przez dłuższy czas Janek ani myślał mi ją przedstawić. Często znikał na parę godzin, a potem, gdy wracał, robił tajemnicze miny i dawał mi do zrozumienia, że był na cudownej randce. Zachowywałem się dyskretnie i nie ciągnąłem go za język. Jeśli sam nie uważał za stosowne zwierzyć mi się ze swych szczęśliwych spotkań — znaczyło to, że albo nie dowierzał mojej dyskrecji, albo też był tak zazdrosny, że wołał trzymać dziewczynę z dala ode mnie, kosztem rezygnacji z przechwałek o swoich sukcesach miłosnych.

Zośka była wysoka, twarz miała upstrzoną piegami i zadarty nos, ale była ładna i gdy się śmiała, odsłaniała zdrowe bielutkie zęby. Miała wesołe usposobienie i nie krępowała się mną, choć Janek starał się być powściągliwy i nie okazywał bliższego z nią spoufalenia. Ona natomiast zachowywała się swobodnie i całowała go, gdy miała ochotę.

— Ja bym cię udusiła, mój paniczu.

— Chybaś oszalała z tym paniczem — wściekał się Janek w obawie, że ośmiesza się w moich oczach.

Rzuciła się na niego, oplotła ramionami i całowała.

— Dobrze, dobrze. Nie jesteś paniczem. Jesteś moim narzeczonym.

Podobała mi się, nie mogę zaprzeczyć. Podobała mi się jej bezpośredniość, rozpierająca ją radość życia i stosunek do Janka. Nie dziwiłem się, że szalał za nią i był zazdrosny.

— Powinieneś znaleźć sobie dziewczynę — rzekł Janek pewnego wieczoru. — Zosia też tak uważa. Ale ona nie ma przyjaciółek.

— Nie potrzebuję. Sam sobie znajdę — odparłem nieco dotknięty, że chcą mnie swatać.

— Wiesz, Zosia bardzo cierpi, że ojca nie stać na to, aby się uczyła w mieście. To zdolna dziewczyna, żebyś wiedział. Dużo czyta i słucha radia. Dużo wie. Podoba ci się jej kostium kąpielowy?

— Pewnie.

— To ja jej przywiozłem. Nie mogła uprosić ojca, to jej kupiłem. Świetnie wygląda, nie?

— I przyjęła?

— Dlaczego nie? Przecież zaręczyliśmy się.

— Tak normalnie?

— A coś myślał. Ożenię się z nią.

— A twoi starzy?

Janek wzruszył ramionami.

— Nie pozwolą ci.

— Nie będę się pytał.

— Z czego będziecie żyli?

— Wezmę się do jakiejś pracy.

Janek mówił to z takim przekonaniem, że uwierzyłem mu bez wahania. Imponował mi swoją stanowczością. Gdyby o mnie szło, nie mógłbym w ten sposób decydować o swojej przyszłości. Matka zaraz by mi wszystko wyperswadowała i uległbym prędzej czy później. Ale u mnie w rodzinie inaczej się te sprawy układały. Mama troskliwie kierowała każdym moim krokiem, musiałem mieć jej zgodę na wszystko, co zamierzałem zrobić. Stale powtarzała: dopóki jesteś na utrzymaniu rodziców, musisz ich słuchać. Będziesz samodzielny, zrobisz, co zechcesz. Natomiast rodzice Janka byli zakochani w swym synu i ulegali mu we wszystkim. Byłem przekonany, że gdyby oświadczył im, że żeni się zaraz po maturze — bez względu na to, kto byłby wybranką jego serca — wyraziliby zgodę. Zapatrzeni byli w Janka jak w święty obrazek i nie usiłowali nawet przeciwstawiać się jego zachciankom.

Jak zwykle najważniejsze rozmowy przeprowadzaliśmy z Jankiem leżąc już w łóżkach. Kiedy indziej nie było na to czasu.

— Cudownie całuje, tak że aż dech zapiera — mówił rozmarzony Janek.

Miałem ogromną ochotę zapytać go, czy już ją kiedy pomacał, ale wstydziłem się zadać takie pytanie. Po pierwsze, słowo „macać” wydawało mi się niesłychanie wulgarne, dobre do głupawych bełkotów z koleżkami, a nie do rozmów o prawdziwej miłości, a po drugie, nie chciałem go urazić. Sprawy miłosne są sprawami intymnymi i nie należy się z nich zwierzać. Przecież nawet gdyby tak było, nie wyjawiłby mi tego po prostu ze zwykłej lojalności wobec Zośki. Ja bym też tak postąpił, więc po co ta nadmierna ciekawość?

Mimo to, ilekroć widziałem ich razem, uporczywie powracałem w myślach do tego tematu. Budziły się we mnie niezdrowe marzenia. Paliły mnie policzki, przez ciało przebiegały dreszcze, czułem się podniecony. Co oni robią, kiedy są sami? Gdybym ich tak zaczął podglądać? Wtedy dowiedziałbym się wszystkiego. Nie męczyłbym się codziennie tą nie zaspokojoną ciekawością. Walczyłem ze sobą. Szpiegować przyjaciela? Wydawało mi się to obrzydliwe. Cóż się jednak stanie? Przekonam się i uspokoję. Nie dowiedzą się o tym, gdyż zrobię to dyskretnie.

— Lubisz się całować?

— Uwielbiam. — Janek cmoknął z zachwytu. — To jest coś najcudowniejszego na świecie. Ona tak lekko gryzie wargi, ale tak, że myślisz, że za chwilę zemdlejesz. A ty całowałeś się już tak kiedy?

Nie odpowiedziałem. Byłem podekscytowany tym, co mówił, czułem, że jestem mokry, jakbym co dopiero wylazł z wody. Zatkałem sobie uszy, aby już nie wysłuchiwać dalszych zwierzeń. Zrozumiałem, że jestem zazdrosny o jego przeżycia, o Zośkę, o to, że z przejęciem mówił o pocałunkach.

— Dlaczego nie odpowiadasz?

Po dobrej chwili odparłem:

— Bo to głupie.

Janek poderwał się na łóżku.

— Co jest głupie?

— Takie gadanie. A ona wcale nie jest taka. Wymyśliłeś to, żebym ci zazdrościł.

Janek stuknął się kilka razy w czoło.

— Ona nie jest taka? Może chciałbyś spróbować?

— Ja? Też miałbym co robić!

— Ona by cię nie chciała, nawet jakbyś się wysilał. Pytałem ją. Powiedziała, że jesteś niedowarzony.

— Akurat dużo robię sobie z tego, co ona gada. Może mnie w nos pocałować.

Janek ułożył się spokojnie w pościeli z rękami pod głową.

— Nie kłóćmy się. Słowo daję, że ona jest wspaniała. Nie wierzysz, to nie. Ona jest wspaniała. Bracie, nie będę się z tobą sprzeczał.

Niepotrzebnie starałem się zadrzeć z Jankiem. Co mi z tego przyjdzie? Stracę kolegę, odsunie się ode mnie i zostanę sam. A czy komu udało się zmienić sąd zakochanego o jego dziewczynie?

— Przepraszam — bąknąłem pojednawczo.

— Co tam! — zaśmiał się Janek — nic się nie stało. Ale przyznaj, Zośka jest fajna.

— Fajna.

— Mam ją stale przed oczami. O teraz, przymykam powieki i widzę, jak leci przez miedze. Tylko jej łydki błyskają w słońcu. Ja bym się dał za nią poćwiartować.

—Śpijmy już, bo jutro rano będzie ciężko wstać.

— Żebym mógł, tobym się już za nią machnął. Ale ksiądz nie da ślubu. Chyba żebyśmy mieli dziecko.

— Dziecko? — aż uniosłem się na łóżku.

— Zośka powiedziała, że będziemy mieli ładne dzieci. A co? Może nie?

— Ona jest za młoda, żeby mieć dziecko. Ty też jesteś za młody.

— Tu we wsi młodsza od niej miała. Fornal hrabiego sprokurował. Hrabia musiał potem dać krowę, żeby nie było afery.

— Ciekawy jestem, co by na to twoi starzy?

— Poszumieliby, poszumieli i wyszłoby na moje. Nie bój się!

— Tak ci się gada Gdyby przyszło co do czego, nie daliby ci pozwolenia.

— Uciekłbym. Gdybym tak na tydzień zniknął z domu, zaraz by się mama udobruchała. Już mam sposoby.

Ton Janka był tak przekonujący, że rozwiał wszelkie moje wątpliwości. Jego matka uczyni wszystko, byleby jej syn nie czuł się pokrzywdzony. To nie to co moja. Ja nie ośmieliłbym się nie tylko o czymś podobnym mówić w domu, lecz bałbym się nawet, gdyby mnie zobaczyła z dziewczyną na ulicy. Miałbym się z pyszna!

— Słuchaj — spytałem jeszcze Janka — dlaczego nie przyprowadzisz Zośki do starych?

— Nie mogę.

— A widzisz — ucieszyłem się, że wreszcie go złapałem.

— Ona się boi swego starego. Gdy raz wspomniała coś o mnie, zlał jej skórę. Nie chcę jej narażać.

— Gajowy powinien być zadowolony, że syn pana nadleśniczego zadaje się z jego córką.

— On myśli odwrotnie. Myśli, że jak mój stary się o tym dowie, wyrzuci go na pysk.

— A ty z nim gadałeś?

— Coś ty? Ze mną byłby grzeczny, a potem Zośce by wlał. A on leje, czym popadnie. Nie chcę, żeby chodziła z siniakami.

— A jak was gdzie przydybie w lesie?

— On pilnuje lasów od strony Czerwieńczyc. Kupa drogi stąd.

— Może się jednak zdarzyć.

— Wtedy postawię sprawę na ostrzu noża. Powiem mu, że jak ją dotknie, poskarżę ojcu, żeby się z nim policzył. Będzie miał pietra. Janek pochylił się w kierunku mego łóżka:

— Coś mi się zdaje, że miałbyś frajdę, jakbym się pokłócił ze starymi o Zośkę.

— Zwariowałeś? Co mnie to obchodzi?

— No, przyznaj się?

— Jak Boga kocham, że nie.

— Nikt mi nie odbierze Zośki — powiedział cicho i naciągnął na głowę kołdrę. Po chwili słyszałem jego miarowy oddech. Spał.

W duchu przysięgłem sobie, że więcej nie będę z nim wszczynał rozmów o Zośce. Po co mam się wtrącać w nie swoje sprawy? Sam byłbym także zły, gdyby ktoś zanadto interesował się moją miłością.

Nie mogłem zasnąć. Jak na złość moje myśli krążyły wokół Zośki. Czy rzeczywiście tak szaleńczo kochała Janka? Kto ją nauczył tak cudownie całować? Dlaczego ja, który przewyższałem Janka pod każdym względem, nie znalazłem w jej oczach uznania? Gdybym ją kiedy pociągnął do lasu, czy poszłaby ze mną i też mnie cudownie całowała?

Zośka coraz bardziej mi się podobała. Nie wyglądała na dziewuchę ze wsi. Gdyby ją ubrać, uczesać, zakasowałaby niejedną z miasta. Janek był szczęściarzem, nie ma co. I gdyby nie to, że byliśmy przyjaciółmi, kto wie... Nie wolno mi jednak zrobić świństwa koledze.

Wierciłem się w łóżku jak na rozpalonych rusztach. Wreszcie znużony, w półśnie, żeby już zasnąć, odwołałem to, co przyrzekłem sobie przed chwilą. Zdobędę Zośkę. Właśnie na przekór wszystkiemu. Jeśli idzie o dziewczynę, nie ma lojalności ani przyjaźni. Prawie przekonany, że Zośka wybierze mnie, czując ją niemal koło siebie, usnąłem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: