Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzej do Kartalu - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
42,00

Trzej do Kartalu - ebook

Dwadzieścia osiem lat od pierwszego wydania "Sarajewskiego Marlboro" i trzydzieści od roku, w którym rozpoczęło się oblężenie Sarajewa, Miljenko Jergović wraca do tamtych czasów. Jak pisze w notatce do książki, „jeśli chodzi o temat, układ opowiadań i strukturę, jest to kopia «Sarajewskiego Marlboro», choć ani jeden tekst nie został powtórzony”. Czytamy więc o innych ludziach, których łączy wspólnota losu pod nieustannym ostrzałem, a różni tożsamość narodowa. Są wśród nich także – jako bohaterowie albo postaci epizodyczne – ci, którzy pojawili się w pierwszym Marlboro. Wyraźniej i bardziej wprost niż w „książce matce” są ukazane różnice tożsamościowe i wszystko, do czego doprowadziły wojna i niemal czteroletnie oblężenie miasta. Zrozumienie i empatia, jakimi Jergović obdarza swoich nowych – tak samo jak starych – bohaterów,  pokazują też, co znaczy rozumieć i czuć Sarajewo.
Tym razem książkę otwiera zapamiętany z wczesnego dojrzewania film, a zamyka historia dwóch wazonów, świadków historii rodu, które przetrwały wojny i liczne przeprowadzki, a stłukły się dopiero „mocą  natury” w zagrzebskim trzęsieniu ziemi 2020 roku.
"Między mną i tamtym czasem – pisze autor – stoi dorosły, dojrzały człowiek, który ma dokładnie tyle lat, ile miałem podczas tej wojny. Tym człowiekiem jestem ja, tak jak i tamtym człowiekiem byłem ja. «Trzej do Kartalu», to książka tego drugiego człowieka, którego opowiadania mówią o tym samym, o czym mówiły te z «Sarajewskiego Marlboro»,. Teraz chcę, żeby upłynęło jeszcze trochę czasu, abym opowiadania z jednej książki mógł przeczytać jednocześnie z tymi z drugiej”.
W powstaniu "Trzech do Kartalu", tomu opatrzonego podtytułem "Sarajewskie Marlboro remastered", mają swój udział wydawca i tłumaczka. Kiedy przygotowywaliśmy wznowienie, zamarzyło się nam wydanie wzbogacone o nowe opowiadanie lub nowe opowiadania. Autor odmówił, ale wkrótce przysłał trzy nowe teksty, potem pięć, a w końcu całą nową książkę. I tak jak Miljenko Jergović, możemy opowiadania z jednej książki przeczytać jednocześnie z tymi z drugiej.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7963-173-5
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kino

Na sto­le w po­ko­ju leży zie­lo­ny okrągły przed­miot. Zro­bio­ny jest z gumy, ma w środ­ku wil­got­ną gąb­kę, na któ­rą w nie­re­gu­lar­nych od­stępach cza­su opusz­cza­ją się pal­ce, a po­tem ła­pią ze sto­łu pa­pie­ry, kart­ku­ją blok z for­mu­la­rza­mi, szu­ka­ją cze­goś wśród se­tek do­ku­men­tów. Jest pora bi­lan­sów ko­ńco­wych i czy­ham na mo­ment, kie­dy pal­ce opad­ną na gu­mo­wy przed­miot i zwi­lżą się na gąb­ce, po czym ła­pię go, ten bez­i­mien­ny przed­miot, któ­ry wca­le nie jest ła­two opi­sać, zbli­żam go do nosa i głębo­ko wdy­cham gu­mo­wy za­pach. Za­pach jest pa­skud­ny i nęcący. Prze­cho­dzą mnie od nie­go ciar­ki, de­lek­tu­ję się jego ohy­dą. I na­tych­miast od­kła­dam przed­miot na miej­sce, żeby pal­ce go zna­la­zły, gdy tyl­ko zro­bią się su­che, żeby oku­la­ry, któ­re za ka­żdym ra­zem zsu­wa­ją się z nosa, nie skie­ro­wa­ły się ku mnie, żeby nie roz­le­gł się głos, któ­ry mnie upo­mi­na, bym tego nie ro­bił. I tak upły­wa czas, mija so­bo­ta, jest luty, ale grzej­nik jest wy­łączo­ny, na dwo­rze cie­pło jak w maju, roz­wi­ja­ją się smęt­ne pącz­ki na po­czer­nia­łych ga­łęziach w ogród­kach i avli­jach, miau­czą i la­men­tu­ją koty nad smut­ka­mi swo­jej płci, a lu­dzie są co­raz bar­dziej ner­wo­wi, bo zima za­wio­dła. Mam dwa­na­ście lat. Węzły chłon­ne mi na­brzmia­ły, ale spryt­nie to ukry­wam. Wie­rzę, że je­stem śmier­tel­nie cho­ry i dla­te­go nic nie mogę czy­tać. Ka­żda ksi­ążka jest za gru­ba, przez ten mój stan żad­nej nie ko­ńczę. Je­dy­ne, co mnie na­praw­dę cie­szy, to mo­ment, kie­dy trzy pal­ce, wska­zu­jący, środ­ko­wy i ser­decz­ny, opad­ną na zwi­lżacz, że­bym go za­raz mógł zła­pać i głębo­ko wdy­chać jego gu­mo­wy za­pach.

Pal­ce po­py­cha­ją do góry oku­la­ry, któ­re opa­dły już na czu­bek nosa, po czym ręka zo­sta­je w po­wie­trzu i zdej­mu­je oku­la­ry.

– Velj­ko się nie ode­zwał, pój­dziesz ze mną do kina?

Velj­ko to jej chło­pak, ka­wa­ler, ko­cha­nek – nie wiem, któ­re z tych słów jest wła­ści­we – jed­na z dwóch, trzech wiel­kich mi­ło­ści jej ży­cia. Już od lat pły­wa na stat­ku, od­wie­dza por­ty na ca­łym świe­cie i przy­sy­ła jej wi­do­ków­ki z krót­ki­mi, ofi­cjal­ny­mi po­zdro­wie­nia­mi. Bez mi­ło­snych wy­znań, od­po­wied­nich na pocz­tów­kach, ja­kie osa­mot­nie­ni ma­ry­na­rze pi­szą do swo­ich uko­cha­nych. Jest żo­na­ty, ma dwo­je dzie­ci, na sta­tek, ona tak my­śli, za­ci­ągnął się, żeby nie być z żoną, któ­rej nie ko­cha, a za to wy­sy­łać wi­do­ków­ki do tej, któ­rą ko­cha. Nie pi­sze tego jed­nak, bo wi­do­ków­ki ka­żdy czy­ta.

Z ja­kie­goś wło­skie­go por­tu za­wia­do­mił, że w Spli­cie będzie ostat­nie­go dnia stycz­nia, a do Sa­ra­je­wa, je­śli nie spad­nie wiel­ki śnieg, ru­szy w dru­gą so­bo­tę lu­te­go. Wte­dy w ki­nie Du­bro­vnik będą już gra­li film, o któ­rym mówi cały świat. Nie był na nim w Hong­kon­gu tyl­ko dla­te­go, żeby oglądać ten film z nią. Niech więc kupi bi­le­ty, a on za­dzwo­ni rano, w dru­gą so­bo­tę lu­te­go, za­nim wy­je­dzie ze Spli­tu do Sa­ra­je­wa.

Ku­pi­ła bi­le­ty, ale on nie za­dzwo­nił. Cze­ka­ła na nie­go do pi­ątej. I kto wie, co się ro­iło w jej gło­wie. Ni­g­dy nic o tym nie wie­dzia­łem. A nie mo­głem py­tać. Mu­sia­łem wy­my­ślać, co ona my­śli. I wy­my­śla­jąc, za­miast o niej pi­sa­łem o so­bie.

W ko­ńcu zre­zy­gno­wa­ła. Może mia­ła jesz­cze na­dzie­ję, kie­dy pal­cem wska­zu­jącym prze­su­wa­ła oku­la­ry po grzbie­cie nosa, a po­tem, z ręką, któ­ra zo­sta­ła w po­wie­trzu, zmie­ni­ła za­miar:

– Pój­dziesz ze mną do kina?

Gło­sem jak przed kłót­nią. Je­śli po­wiem, że nie, ona też nie pój­dzie i będzie do pó­źna sie­dzia­ła nad bi­lan­sem, a po­tem przy­kry­ta z gło­wą za­śnie obok pe­łne­go pa­pie­rów sto­łu. Będzie zła i ob­ra­żo­na, i ju­tro będzie mia­ła mi­gre­nę. Chcia­łbym się na niej ze­mścić i po­wie­dzieć, że nie pój­dę z nią do kina, ale tego nie mó­wię. Film mnie cie­ka­wi. Kto wie, w ja­kim sta­nie będę w na­stęp­ny week­end, kie­dy mó­głbym pó­jść do kina sam.

– A Velj­ko?

– Nic. Nie za­dzwo­nił.

To py­ta­nie było małą ze­mstą. Pa­znok­ciem, któ­ry skrob­nie otwar­tą mi­ło­sną ranę i za­raz się cofa.

Scho­dzi­li­śmy w dół Se­pe­ta­re­vcem, krok po kro­ku, jak­by­śmy zsu­wa­li się po zbo­czu wzgó­rza, gdzie nie obo­wi­ązu­ją za­sa­dy gra­wi­ta­cji. Roz­ło­ży­łem ręce i przy­tu­li­łem wil­got­ne wio­sen­ne po­wie­trze. Przy­tu­li­łem mrok, któ­ry o tej go­dzi­nie i w tej po­rze roku jest głębo­ki jak noc, i wy­ra­źnie, jak mało kie­dy wcze­śniej, czu­łem lek­ko­ść wszech­obec­ne­go bytu i zni­ka­nia. Sta­wiam gu­li­we­ro­we kro­ki, rzu­cam się pędem w dół, po obu stro­nach prze­my­ka­ją okna sąsia­dów, do­brze zna­ne ży­ran­do­le, sa­mot­ne na­gie ża­rów­ki w do­mach nie­szczęścia, ka­na­py przy­kry­te kra­cia­sty­mi na­rzu­ta­mi, na ścia­nach ki­li­my z czar­nym ka­mie­niem w Mek­ce, drob­no­miesz­cza­ńskie lam­py z ku­te­go że­la­za, ko­lo­ro­we ta­pe­ty, oświe­tlo­ne ko­ły­ski, twa­rze sta­rych lu­dzi roz­ja­śnio­ne jak na świ­ętych ob­ra­zach, zde­ner­wo­wa­na ko­bie­ta w śred­nim wie­ku wła­śnie po­ły­ka le­kar­stwo, czy­jś oj­ciec otwie­ra drzwi re­ga­łu nad włączo­nym te­le­wi­zo­rem, trwa mecz, w któ­rym ktoś ko­goś zwy­ci­ęża, ale na ko­niec nasi za­wsze są po­ko­na­ni; wszyst­ko to i jesz­cze wi­ęcej uka­zu­je się moim oczom, kie­dy spoj­rzę w lewo, kie­dy spoj­rzę w pra­wo, a gdy pa­trzę pro­sto i idę pro­sto, przede mną i pode mną otwie­ra się mia­sto, tak jak otwie­ra się świa­do­mo­ść ko­goś, kto się wła­śnie obu­dził, kto jesz­cze nie zdążył po­my­śleć o ni­czym przy­krym. Po­tem, idąc, ucie­ka­jąc przed wy­obra­żo­ną śmier­cią, ob­ma­cu­ję na­brzmia­łe gru­czo­ły na szyi, wsu­wam ręce pod pa­chy, szu­kam opuch­ni­ętych węzłów, w prze­ra­że­niu roz­ko­szu­ję się tym na­gle skró­co­nym cza­sem. Jak­by ni­cze­go już mia­ło nie być po fil­mie, na któ­ry idzie­my.

– Co ci jest, co ty wy­ra­biasz?

– Nic – od­po­wia­dam i wci­ągam gło­wę w ra­mio­na.

Je­ste­śmy w mie­ście, przed skle­pem na uli­cy Tity, i wszyst­ko sta­je się pła­skie. Świat od­zy­sku­je przy­ci­ąga­nie i ka­żdy przed­miot ma zno­wu swój ci­ężar. Ona ku­pu­je w kio­sku pa­pie­ro­sy, mil­de sor­te, ja ma­sze­ru­ję za nią, za­chwy­ca mnie neo­no­we świa­tło w lo­dów­kach i za­mra­żar­kach, w dłu­gich, zim­nych nie­bie­ska­wych rur­kach, w któ­rych jest wiecz­na obiet­ni­ca ży­cia po śmier­ci. W skle­pie la­ta­ją i bzy­czą wcze­śnie obu­dzo­ne za­po­wie­dzią wio­sny mu­chy. Zer­ka­ją na ka­wa­łki mi­ęsa na sty­ro­pia­no­wych tac­kach nie­do­kład­nie za­wi­ni­ęte w prze­zro­czy­stą fo­lię, ale nie za­pusz­cza­ją się w mróz i zim­no. Wie­rzą bied­ne, że po tej stro­nie jest wiecz­ne lato. Drwię z much, żal mi ich, ani tro­chę nie wąt­pi­ąc, że je­stem mądrzej­szy niż one.

Przed ki­nem tłok. Za­pa­chy wody po go­le­niu i ci­ężkich dam­skich per­fum, przed­wo­jen­ni pa­no­wie w sza­rych gar­ni­tu­rach i ka­pe­lu­szach, pa­nie szu­ka­ją cze­goś w to­reb­kach, ona się z kimś wita, ja pa­trzę na lu­dzi za gru­bym, ci­ężkim szkłem, któ­rzy już we­szli do środ­ka, do­brze się ba­wią, roz­ma­wia­ją, a przed nami jesz­cze dłu­ga dro­ga, przed nami cha­otycz­na ko­lej­ka, tłum pcha się do we­jścia, ku dwóm mło­dym lu­dziom, let­nim pły­wa­kom i skocz­kom do wody z wy­so­kiej ska­ły w Za­ostro­gu i Trpn­ju. Spraw­dza­ją bi­le­ty i mi­nie spo­ro cza­su, za­nim do nich do­trze­my, jest rok 1978 albo 1979, so­bo­ta w po­ło­wie lu­te­go, i czas wci­ąż jesz­cze pły­nie po­wo­li. Kie­dy ona nie pa­trzy – zde­ner­wo­wa­na, bo ma ocho­tę na pa­pie­ro­sa, a pa­le­nie jest w ki­nie za­bro­nio­ne, więc już my­śli tyl­ko o tym za­ka­zie – do­ty­kam szyi, wsu­wam ręce pod ko­szul­kę, pod pa­chy, wędru­ję, szu­kam no­wych węzłów chłon­nych, tych gru­czo­łów-anio­łów mego ry­chłe­go ko­ńca, do­ty­kam ich, jak­by to ob­ma­cy­wa­nie mo­gło od­kryć i po­twier­dzić ja­kąś osta­tecz­no­ść. To klęska, my­ślę, cho­ciaż nic o niej nie wiem. Je­stem u schy­łku dzie­ci­ństwa, tej wiel­kiej epo­ki klęski, i wszyst­ko, co prze­ży­łem, z czym do­ra­sta­łem, było pod zna­kiem klęski i upad­ku. Upa­da­łem, ro­snąc. Do szko­ły cho­dzi­łem, żeby upa­dać. Moja wy­obra­źnia roz­le­cia­ła się jak prze­mo­czo­ne tek­tu­ro­we pu­de­łko, z któ­re­go wy­sy­pu­ją się i tur­la­ją w dół owo­ce gło­gu, okrągłe, gru­zło­wa­te kul­ki, i przez tę gru­zło­wa­to­ść, tur­la­jąc się, pod­ska­ku­ją. Wkrót­ce ich nie będzie. Taka jest też moja wy­obra­źnia, zmar­nia­ła przez szko­łę, do­ra­sta­nie i ra­to­wa­nie się przed wszyst­kim. Tyl­ko do­ro­sła, roz­sy­pa­na wy­obra­źnia nie boi się ciem­no­ści. Ja już się jej nie boję, ale oba­wiam się gru­czo­łów, któ­re pęcz­nie­ją i puch­ną, w któ­rych coś się gro­ma­dzi.

– Co ty ro­bisz? Zła­pa­łeś pchły od kota?

– Ko­cie pchły nie prze­cho­dzą na lu­dzi.

– No to dla­cze­go się dra­piesz? Nie masz przy­pad­kiem świerz­bu?

– Nie dra­pię się.

– A co ro­bisz?

– Grze­ję ręce.

– Zim­no ci?

– Nie jest mi zim­no, tak so­bie grze­ję.

W ko­ńcu we­szli­śmy. Sły­chać dzwo­nek. Po­wie­trze jest chłod­ne. Pra­cu­ją duże nie­wi­docz­ne wen­ty­la­to­ry. Pach­ną ta­jem­ne al­pej­skie kwia­ty. Noga za nogą, ma­le­ńki­mi krocz­ka­mi, jak sta­rusz­ko­wie o ku­lach wcho­dzi­my do sali. Je­ste­śmy na bal­ko­nie. Bal­kon w ki­nie Du­bro­vnik jest sze­ro­ki i prze­stron­ny. To naj­lep­sze miej­sca, naj­dro­ższe bi­le­ty. Ku­pi­ła naj­dro­ższe bi­le­ty w na­dziei, że Velj­ko przy­je­dzie. Pierw­szy raz robi mi się jej tro­chę żal. Po­czu­cie sa­mot­no­ści, bo Velj­ko nie przy­je­chał, to do­ro­sła for­ma stra­chu przed ciem­no­ścią. My­śla­ła, że nie będzie sama, że tego wie­czo­ru będzie w ki­nie, na naj­lep­szych miej­scach, z nim. Że w ko­ńcu będzie nie­sa­ma, w ciem­no­ści bez ciem­no­ści, w ki­nie.

Mia­sto całe w bło­cie. Prze­my­sł ci­ężki – Ze­ni­ca – wy­so­kie, smu­kłe ko­mi­ny z wy­pa­la­nej ce­gły, do­sko­na­le okrągłe, cien­kie cy­lin­dry wzno­szą się w nie­bo, wali z nich gęsty czar­ny dym ludz­ko­ści na dro­dze po­stępu. Przy­ja­cie­le w ko­szu­lach w kra­tę. Wy­pa­dy do mia­sta po pra­cy w hu­cie, w fa­bry­ce po­stępu. Ku­fle piwa utrwa­la­ne whi­sky, dłu­gie roz­mo­wy, wy­pra­wy w noc, nie­do­ko­ńczo­ne hi­sto­rie mi­ło­sne...

I ży­cie w pre­cy­zyj­nie syn­ko­po­wa­nym ryt­mie, któ­ry od­ró­żnia świat od raju, rze­czy­wi­sto­ść od fil­mu. Film jest pre­cy­zyj­nym syn­ko­po­wa­niem ży­cia. Czu­ję to, kie­dy sie­dzi­my w ciem­no­ści za­tło­czo­ne­go kina Du­bro­vnik, w sa­mym środ­ku po­wietrz­nej bu­rzy moc­nych kli­ma­ty­za­to­rów, za­ku­pio­nych nie­daw­no jako ostat­ni krzyk prze­my­słu elek­tro­nicz­ne­go, fa­bry­ki po­stępu. Ale z urządze­niem nie przy­szła in­struk­cja ob­słu­gi albo nie zna­ją an­giel­skie­go, więc nie umie­ją jej prze­czy­tać, albo coś ich po­ga­nia, tych lu­dzi, co rządzą ki­nem, każe im usta­wiać urządze­nie na naj­wi­ęk­szą szyb­ko­ść i po­wie­trze wy­mie­nia się w ata­kach po­tężnych wia­tra­ków, śmi­gieł, dmu­chaw, któ­re za jed­nym za­ma­chem za­gar­nia­ją go tyle, ile mie­ści się w ca­łym roku. A z po­wie­trzem, wy­da­je mi się, po­ru­sza­ją też czas. Czas w la­wi­nie go­dzin, dni i lat to­czy się, wszyst­ko przed sobą nie­sie, oba­la lu­dzi i bu­dow­le, szar­pie wspo­mnie­nia, wkła­da je do ksi­ążek jak do gro­bów. Do ksi­ążek, do uczniow­skich blo­ków, no­tat­ni­ków, pa­mi­ęt­ni­ków, ter­mi­na­rzy, dzien­ni­ków i ka­len­da­rzy, z da­ta­mi za­kre­ślo­ny­mi fla­ma­strem, dłu­go­pi­sem, któ­ry sła­bo pi­sze, czer­wo­nym ko­ńcem dwu­ko­lo­ro­we­go ołów­ka; za­pi­su­je na od­wro­cie ra­chun­ków za te­le­fon i ogrze­wa­nie, na pa­pie­rze, w któ­ry kto wie ile lat temu pie­karz owi­nął ci chleb, na skraw­ku pa­pie­ru z nu­me­rem te­le­fo­nu – czy­je­go?, obok nu­me­ru nie ma imie­nia – na pa­pier­kach od­dar­tych z ga­zet i wło­żo­nych w nie­do­czy­ta­ne ksi­ążki, wszędzie tam czas od­kła­da wspo­mnie­nia, opusz­cza je jak do trum­ny, jak do gro­bu.

W tym mo­men­cie wy­ma­cu­ję węzły na szyi. Ona ude­rza mnie w rękę. Ja­kim cu­dem to wi­dzi? Jest ciem­no.

Po­tem sia­da­ją do­ko­ła pia­ni­na, śpie­wa­ją wiel­ką ame­ry­ka­ńską pie­śń i z tej pie­śni, jak ci­ęcie no­żem, na­gle znaj­du­ją się w Wiet­na­mie. Gdzie przy­ja­ciel pró­bu­je wy­ci­ągnąć przy­ja­cie­la z sza­le­ństwa w sa­mym środ­ku gry w ro­syj­ską ru­let­kę.

To pa­mi­ętam.

– Wi­dzisz to? – mó­wię pra­wie gło­śno.

Ja­kiś czło­wiek upo­mi­na mnie, że­bym nie ga­dał w ki­nie. Tyl­ko na to cze­kał.

Po­tem idą na­pi­sy ko­ńco­we, lu­dzie wsta­ją z miejsc, wszędzie za­pa­la­ją się lam­py i oświe­tla­ją ży­cia, któ­re przez dwie, trzy go­dzi­ny były uśpio­ne, a te­raz pada na nie świa­tło. Sta­ram się nie szu­kać gru­czo­łów, któ­re w mi­ędzy­cza­sie na­brzmia­ły. Na­gle w świa­tłach kina Du­bro­vnik skła­da­ją mnie, jak me­cha­nicz­ną lal­kę zro­bio­ną z kil­ku części, ukry­te przed­tem lęki. Film się sko­ńczył, a te­raz ży­cie.

Wy­cho­dzi­my, noga za nogą, drob­ny­mi krocz­ka­mi, jesz­cze star­si, wszy­scy oprócz mnie są jak za­hip­no­ty­zo­wa­ni, jak uśpie­ni fil­mem. Film po­ko­nał mój strach przed po­wi­ęk­szo­ny­mi węzła­mi. I kie­dy będę go oglądał, a ten film w ci­ągu na­stęp­nych czter­dzie­stu lat obej­rzę jesz­cze co naj­mniej dwa­dzie­ścia razy, po­my­ślę, choć przez chwi­lę, o swo­ich węzłach chłon­nych. I do­tknę, może, pal­ca­mi pra­wej ręki, pal­ca­mi le­wej tych trzech, któ­re ni­g­dy się nie wchło­nęły.

Po­tem, po wy­jściu z kina, kie­dy nasz krok stał się dłu­ższy, usły­sza­łem wes­tchnie­nie, ze wszyst­kich płuc w jed­nej chwi­li, a może w kil­ku chwi­lach, jak­by­śmy fa­la­mi wy­pły­wa­li na uli­cę. Wszyst­ko się bie­li w tym mro­ku, w tej ciem­no­ści, w tej strasz­nej nocy. Po­wie­trze jest ostre jak je­dwab, jak­by od na­sze­go we­jścia do kina mi­nął cały wiek, i śnie­gu jest co naj­mniej metr. Pada da­lej, a my nie wi­dzie­li­śmy, jak się za­częło. I nie mo­gli­śmy so­bie wy­obra­zić, że tak sy­pie. Nie jest już dusz­no, jest zim­no, ale tak zim­no, że robi się lek­ko w płu­cach i na du­szy.

Idzie­my w górę przez Wiel­ki Park. Ona się śmie­je.

– Cze­mu się śmie­jesz? – py­tam.

– Po pro­stu się cie­szę.

W na­stęp­nej chwi­li jej śnie­żka tra­fia mnie w gło­wę, w tył gło­wy, wca­le nie­lek­ko, i po kar­ku spły­wa­ją mi lo­do­wa­te grud­ki śnie­gu. Prze­bie­ga mnie dreszcz, od­wra­cam się, co ci się sta­ło, mam ocho­tę spy­tać, ale nie py­tam, tyl­ko za­gar­niam dło­ńmi śnieg, jak mści­ciel, a ona krzy­czy:

– Nie, prze­stań! – jak­bym już ją tra­fił, jak­bym już we­pchnął jej pe­łną ga­rść śnie­gu za ko­łnierz.

Tej nocy ostat­ni raz bi­łem się śnie­żka­mi z mat­ką.Na­uczy­ciel­ka

– A do któ­rej szko­ły cho­dzi­łeś, syn­ku? – za­py­ta­ła, żeby ja­koś roz­bić mil­cze­nie.

– Nie je­stem ni­czy­im syn­kiem, moja mama ode­szła – od­pa­rł po­nu­ro.

Ona na to sku­li­ła się, za­mil­kła, jesz­cze głębiej wci­ągnęła gło­wę w ra­mio­na i szła da­lej. As­falt był wil­got­ny po po­ran­nej ule­wie, ale świe­ci­ło sło­ńce i wszyst­ko do­ko­ła pach­nia­ło, tak jak la­tem w tym mie­ście pach­nie desz­czem. Pa­trz­cie, rym: mie­ście – desz­czem, po­my­śla­ła, od­pędza­jąc nie­mi­łe uczu­cie.

Przo­dem sze­dł czar­ny, wy­so­ki. Tego zna­ła. Przed woj­ną wy­sta­wał przed sa­mem koło Świ­ęte­go An­to­nie­go, pa­lił i pił piwo z bu­tel­ki. Cza­sa­mi zrzu­cił lu­dziom węgiel do piw­ni­cy. Pró­żniak, ale po­czci­wy. Cza­sa­mi się ukło­nił.

Te­raz idzie i się nie od­wra­ca. Lufa jego ka­ra­bi­nu ude­rza o klam­rę u pasa, co dru­gi krok sły­chać dziw­ny me­ta­licz­ny dźwi­ęk. Wi­ęcej nic. Tyl­ko pla­ska­nie ich te­ni­só­wek na mo­krym as­fal­cie. I szu­ra­nie jej kap­ci.

Kie­dy przy­szli, byli su­ro­wi. Nie po­zwo­li­li jej wło­żyć po­rząd­nych bu­tów, mu­sia­ła iść w kap­ciach. Chy­ba się prze­stra­szy­li. I dla nich jest to nowe. Dla ka­żde­go jest nowe, wes­tchnęła, za­tro­ska­na cier­pie­niem świa­ta.

Mały sze­dł za nią. Ja­sna cera, ja­sne wło­sy, pi­ęk­ny jak anioł. Taki, że na­wet jej do­świad­czo­ne oko nie po­tra­fi roz­po­znać jego wie­ku. Może mieć dwa­dzie­ścia pięć lat, ale rów­nie do­brze pi­ęt­na­ście. Dzie­ci po­szły na woj­nę. Jej dzie­ci. Ale woj­na nie jest gdzieś da­le­ko, na fron­cie, tyl­ko tu, bli­sko, na uli­cy, gdy tyl­ko wyj­dziesz z bra­my, mi­niesz avli­ję.

On, w od­ró­żnie­niu od czar­ne­go, jest uprzej­my i de­li­kat­ny. Wie, że ona szyb­ciej nie może. Nie mo­gła­by, na­wet gdy­by była w bu­tach. Na szczęście kap­cie są nowe. Ku­pi­ła je mie­si­ąc przed woj­ną. Po­szła po coś do mia­sta, był ład­ny dzień, taki jak ten, więc po­my­śla­ła, że wszyst­ko będzie do­brze, we­szła do skle­pu i ku­pi­ła kap­cie. Tak bywa. I pa­trz­cie, te­raz się te kap­cie przy­da­ły.

– Do Bo­ri­šy Ko­va­če­vi­cia – ci­cho po­wie­dział mały.

– A, cho­dzi­łeś do pod­sta­wów­ki imie­nia Bo­ri­šy Ko­va­če­vi­cia – ucie­szy­ła się.

Pró­bo­wa­ła so­bie przy­po­mnieć na­uczy­ciel­ki, ale nada­rem­nie. To było daw­no. A ni­g­dy nie była moc­na w na­zwi­skach. Pa­mi­ęta twa­rze wszyst­kich chłop­ców i dziew­czy­nek, swo­ich uczniów. Pa­mi­ęta, w któ­rej części kla­sy sie­dzie­li, w któ­rej ław­ce. Ale jak się na­zy­wa­li – za nic. Na­wet je­śli ich trzy­dzie­ści lat nie wi­dzia­ła, roz­po­zna­je dzie­ci w twa­rzach i syl­wet­kach do­ro­słych. Za­ga­du­je lu­dzi na uli­cy, a imion nie zna. Mówi syn­ku do chłop­ców i dziew­czy­nek, a na­praw­dę do pań w śred­nim wie­ku i ły­sych, brzu­cha­tych urzęd­ni­ków, ro­bot­ni­ków, in­ży­nie­rów, dok­to­rów. Pa­trzą i wca­le jej nie po­zna­ją. Nie pa­mi­ęta­ją, że cho­dzi­li do szko­ły. Mówi do nich: wsty­dzi­łbyś się, by­łam two­ją na­uczy­ciel­ką. I wte­dy ka­żdy się uśmie­cha. Już ona umie po­stępo­wać z dzie­ćmi...

No i nie pa­mi­ęta na­zwisk na­uczy­cie­lek ze szko­ły imie­nia Bo­ri­šy Ko­va­če­vi­cia. Choć zna je wszyst­kie. Był tam też je­den na­uczy­ciel. Mło­dy, wsty­dli­wy, ru­mie­nił się jak pa­nien­ka. A Czar­no­gó­rzec! Wszy­scy się z nie­go na­bi­ja­li.

Pod jej no­ga­mi stro­mi­zna jest co­raz wi­ęk­sza. As­falt co­raz such­szy. Wkrót­ce nie będzie śla­du po desz­czu. Kie­dy się od­wra­ca, a coś każe jej od­wra­cać się często, wi­dzi, jak w zu­pe­łnej ci­szy pa­ru­je mia­sto. Jej mia­sto. Tu się uro­dzi­ła i tu zo­sta­ła. Mo­gli wy­je­chać, ale ja­koś nie wy­je­cha­li. On te­raz leży w gro­bie na Ba­rach. Na szczęście nie do­żył tej woj­ny. Nie znió­słby tego, ser­ce by mu pękło. Kie­dy byli mło­dzi, ona chcia­ła wy­je­chać, zo­ba­czyć lu­dzi, mia­sta. Do­brze się czu­ła w Bel­gra­dzie, bo Bel­grad był duży. I w Za­grze­biu. On pro­sił: ci­cho, nic nie mów, bona nie­szczęsna, gdzie chcesz się stąd ru­szać? A ona: mia­sta, mia­sta, mia­sta. Kie­dy nie wie­dział, co jesz­cze po­wie­dzieć, py­tał: i co, zo­sta­wisz dzie­ci? Na to ona: no do­brze, jesz­cze tyl­ko ten rocz­nik do­pro­wa­dzę do eg­za­mi­nów, po­tem je­dzie­my. W ko­ńcu ni­g­dy nie wy­je­cha­li. A on, ten ło­buz, ją oszu­kał! Nie za­le­ża­ło mu na dzie­ciach, tyl­ko na Žel­ji. Co dru­gą nie­dzie­lę ru­szał pie­cho­tą na Grba­vi­cę, na mecz. Za­wsze no­sił ich zna­czek w kla­pie płasz­cza, zo­stał tam, kie­dy uma­rł. Zdjęła go, żeby zo­ba­czyć, co jest pod spodem. A tam okrusz­ki, próch­no, czas. Ży­cie. I co by ro­bił, gdy­by tego do­żył? On, taki, jaki był? Co by ro­bił w co dru­gą nie­dzie­lę? Ale dzi­ęki Bogu nie było go przy niej. Gdy­by nie on, może by te­raz na­praw­dę była w Bel­gra­dzie. Sama – bo ich je­dy­ny syn na szczęście jest za gra­ni­cą, w Niem­czech – bez ni­ko­go, po­śród lu­dzi, któ­rych nic nie ob­cho­dzi. Nie ob­cho­dzi ich, że ją, któ­ra te­raz pa­trzy im w oczy, co­dzien­nie za­bi­ja­ją w Sa­ra­je­wie. Jak by z nimi żyła? O czym by roz­ma­wia­li? Więc do­brze, że nie po­zwo­lił jej wy­je­chać.

– A ja­kim by­łeś uczniem? – spy­ta­ła.

– Bar­dzo do­brym – od­rze­kł na­tych­miast.

– Słusz­nie, tak jest naj­le­piej. Naj­pierw bar­dzo do­bry, a z wie­kiem co­raz lep­szy. Nie­któ­rzy ce­lu­jący po­tem się psu­ją. A co ci szło naj­le­piej?

– Wuef, mu­zy­ka, ry­sun­ki.

– Po co ja głu­pia py­tam! Bez­be­li, ka­żdy chło­piec tak od­po­wia­da. Wuef, ja­sne. Dla­te­go te­raz mo­żesz...

I na­gle nie wie­dzia­ła, co jesz­cze wy­my­ślić, jak za­ko­ńczyć to zda­nie. Chcia­ła po­wie­dzieć coś w ro­dza­ju: dla­te­go te­raz mo­żesz być żo­łnie­rzem, ob­ro­ńcą mia­sta. Coś jed­nak nie dało jej tego wy­mó­wić. A nie ist­nia­ło nic in­ne­go, co mo­gła­by po­wie­dzieć. Więc umil­kła. Sta­rzy lu­dzie, po­cie­sza­ła się, często milk­ną. Nie czu­ła się sta­ra, ale inni tak ją wi­dzie­li. To cze­mu tego nie wy­ko­rzy­stać.

Od­kąd wy­ru­szy­li – a idą już pe­łną go­dzi­nę, pod no­ga­mi mają co­raz wi­ęk­szą stro­mi­znę, jej sto­py za­czy­na­ją się wy­śli­zgi­wać z kap­ci – nie było sły­chać ani jed­ne­go wy­bu­chu. Żad­ne­go gra­na­tu, miny, po­ci­sku. Tyl­ko od cza­su do cza­su ja­zgot krót­kiej se­rii, jak­by ktoś na po­dwór­ku rąbał drew­no, albo echo po­wra­ca­jące z dru­gie­go ko­ńca ko­tli­ny. Cza­sem huk sa­mot­ne­go ka­ra­bi­nu, jak­by w le­sie, u Tur­gie­nie­wa, my­śli­wy tra­fił dzi­ka. Po­my­śla­ła, że tak po­god­ne­go dnia nie było od po­cząt­ku woj­ny.

– Dziś jest ja­koś ci­cho – mówi, ale mały nie od­po­wia­da. Może roz­po­znał coś w jej nie­do­ko­ńczo­nym zda­niu. To ją zmar­twi­ło.

Za­wsze w dni wiel­kie­go ostrza­łu, a od po­nie­dzia­łku do przed­wczo­raj ta­kie wła­śnie były – dzi­siaj jest chy­ba so­bo­ta – coś się w niej zmie­nia­ło. Naj­pierw chwy­tał ją, tak jak wszyst­kich, strach. I wte­dy ro­bi­ła to, co lu­dzie ro­bią, kie­dy się boją. Gdy strach zni­kał, a zni­kał, je­śli ostrzał trwał zbyt dłu­go albo je­śli dźwi­ęk wy­bu­chów co­raz bar­dziej się zbli­żał, je­śli sły­sza­ła brzęk tłu­kące­go się szkła, ogar­niał ją ja­kiś dziw­ny spo­kój. I po­czu­cie, że ze świa­tem wszyst­ko jest w po­rząd­ku, bo na ko­ńcu na­stępu­je spra­wie­dli­wo­ść. A ona ja­ki­mś cu­dem jest częścią tej spra­wie­dli­wo­ści i tego oku­pie­nia wszel­kie­go zła.

Po­tem dzi­wi­ła się sa­mej so­bie. Jaka spra­wie­dli­wo­ść, co się z tobą dzie­je? I ja­kie oku­pie­nie wszel­kie­go zła?

Dzi­wi­ła się i śmia­ła z sie­bie, bo wy­da­wa­ło jej się, że na sta­re lata stra­ci­ła ro­zum i sta­ła się re­li­gij­na. Bo wszyst­ko to, co do niej przy­cho­dzi, to były re­li­gij­ne for­mu­ły. I spra­wie­dli­wo­ść, i oku­pie­nie zła, no i ten spo­kój! Ja­kże, nie­szczęsna, mo­żesz być spo­koj­na, kie­dy po­ci­ski pa­da­ją co­raz bli­żej. To nie spo­kój, to me­cha­nizm obron­ny, ma go ka­żda ludz­ka isto­ta.

Ni­g­dy nie wstąpi­ła do par­tii. Była je­dy­ną bez­par­tyj­ną wśród na­uczy­cie­li. Ale pod­czas gdy Mej­ra, Ra­se­ma i Ka­ti­ca ob­cho­dzi­ły swo­je baj­ra­my i boże na­ro­dze­nia, po­ta­jem­nie wie­rzy­ły w to Coś, jej Nie­bo było pu­ste, ca­łkiem tak jak u Le­ni­na czy Ka­ro­la Mark­sa. Ni­cze­go nie było. Te­raz też nie ma. Lecz jak­by coś było w tych dziw­nych chwi­lach, kie­dy jej się wy­da­je, że zło trze­ba ja­koś oku­pić.

– Jaki dziś dzień? – za­py­ta­ła, bo prze­sta­ła być pew­na, czy jest pi­ątek, czy so­bo­ta.

– A ja­kie to ma zna­cze­nie? – na­gle, nie­py­ta­ny, od­wró­cił się czar­ny. I stoi, jak­by wy­ró­sł z bru­ku, wiel­ki i po­nu­ry. Nad jego gło­wą jest nie­bo, ru­iny i so­sny. Świat na opak wy­wró­co­ny.

Na kie­sze­ni czar­ne­go mun­du­ru ma, wi­dzia­ła to już, kie­dy wy­cho­dzi­li z domu, wy­ha­fto­wa­ny zło­tą ni­cią la­bi­rynt arab­skich li­ter, zna­ków i słów.

Prze­stra­szo­na przy­sta­nęła tak gwa­łtow­nie, że mały ude­rzył ją lufą ka­ra­bi­nu w ner­ki. Za­pędził się. Ale jak to, za­pędził się pod górę?

Szyb­ko my­śla­ła, co te­raz po­wie­dzieć, co zro­bić. Nie wie­dzia­ła, do­kąd idą, a py­tać wi­ęcej nie mo­gła. Trze­ba było wy­my­ślić coś in­ne­go.

– A cóż to masz na­pi­sa­ne na kie­sze­ni, syn­ku?

Pa­trzył na nią i mil­czał. Oczy miał spo­koj­ne i pu­ste. Nie był za­gnie­wa­ny. Tyl­ko uda­wał. W grun­cie rze­czy był taki sam jak wte­dy, kie­dy stał pod sa­mem koło Świ­ęte­go An­to­nie­go i pił piwo.

– Idzie­my! – po­wie­dział, od­wró­cił się i po­wo­li sze­dł da­lej.

Czu­ła, jak na du­żym pal­cu le­wej nogi robi jej się pęcherz. Co tam, pęcherz to nic gro­źne­go. Nie ma już cza­su na pęche­rze.

Coś in­ne­go ją dręczy. Naj­pierw nie chcia­ła się nad tym za­sta­na­wiać, przy­wo­ły­wa­ła w pa­mi­ęci inne my­śli, ale już ich wi­ęcej nie ma. Jest zmęczo­na i brak jej siły, by my­śleć o czym in­nym. Nie będzie już o nic py­ta­ła ma­łe­go. Nie wy­pa­da, sko­ro nie chce mó­wić. A nie wy­pa­da w ogó­le. Kim ona jest, żeby de­ner­wo­wać ob­ro­ńców mia­sta? Jak to ład­nie brzmi: ob­ro­ńcy mia­sta. Cze­go jesz­cze mo­żna bro­nić na tym smut­nym świe­cie oprócz mia­sta. Mia­sto jest musz­lą wspo­mnień. Wszyst­ko, co jej, jest dużo ni­żej. Ta ko­tli­na też jest w jej gło­wie, a nie na zie­mi.

Na pró­żno usi­łu­je ode­gnać stra­chy ca­łe­go dnia. Tę mękę, któ­ra, te­raz tak my­śli, na­de­szła z nie­spo­dzie­wa­ny­mi re­li­gij­ny­mi ma­ja­ka­mi, ze spo­ko­jem w du­szy, kie­dy mi­nął wiel­ki strach. I z po­czu­ciem, że na­praw­dę jest spra­wie­dli­we, aby ona była tą ofia­rą, któ­rą oku­pi się wszyst­kie inne. Ej, bona, co ci przy­cho­dzi do gło­wy? Wy­obra­żasz so­bie, że je­steś Je­zu­sem? Przez chwi­lę sły­sza­ła w so­bie jego głos. Śmie­je się i stoi na środ­ku po­ko­ju, w płasz­czu, z Žel­ją w kla­pie, i drwi z jej na­gle na­by­tej re­li­gij­no­ści.

Ech, gdy­by mia­ła ro­zum, nie wpu­ści­ła­by w dniach wiel­kie­go ostrza­łu ta­kich my­śli do gło­wy, tyl­ko spo­koj­nie i roz­wa­żnie przej­rza­ła­by szu­fla­dę z bie­li­zną i zna­la­zła po­rząd­ne majt­ki, sta­nik, kom­bi­na­cję. Wszyst­ko czy­ste i nie­ła­ta­ne! Nie ta­kie jak to. Co lu­dzie po­wie­dzą?

A po­tem nie było już as­fal­tu ani bru­ku. Nie było dro­gi. Tyl­ko bło­to i ka­mie­nie. Nie było już ta­kże kap­ci. Tyl­ko bose nogi w po­dar­tych skar­pe­tach. Gru­bych, we­łnia­nych, żeby nie ma­rzła. Skar­pe­tach sta­rych lu­dzi. Choć ona nie wi­dzia­ła sie­bie jako sta­rusz­ki. Ale inni tak ją wi­dzie­li. A cza­sa­mi mo­żna to do­brze wy­ko­rzy­stać. Nie było też od­de­chu. Tyl­ko ci­ągła wal­ka o po­wie­trze, dziw­ne pró­by za­spo­ko­je­nia płuc, któ­re już mia­ły dość. I była stro­mi­zna. Naj­wi­ęk­sza, o ja­kiej wie. Do­pie­ro te­raz wie. A całe ży­cie spędzi­ła w Sa­ra­je­wie i nie wie­dzia­ła, choć mu­sia­ła pa­trzeć na to miej­sce, ile­kroć zna­la­zła się na dru­gim brze­gu Mil­jac­ki. Sło­necz­nym, a nie tym za­tęchłym, jak go na­zy­wa­ją, gdzie miesz­ka­ła. Jak mo­gła pa­trzeć i nie wi­dzieć, że jest tak stro­mo?

Nic wi­ęcej nie mo­gła po­wie­dzieć, o nic za­py­tać, płu­ca jej nie po­zwa­la­ły. A gdy­by mo­gła, spy­ta­ła­by, jak się na­zy­wa to miej­sce. To wa­żne, zdo­by­wać nową wie­dzę. Przez całe ży­cie, aż do ostat­nie­go od­de­chu. Żeby tyl­ko nie mu­sia­ła już od­dy­chać.

– No, da­lej – po­wie­dział czar­ny do ma­łe­go, któ­ry ci­ągle był za jej ple­ca­mi.

Do­brze, że to on, po­my­śla­ła szczęśli­wa. Mógł to zro­bić ten nie­uprzej­my. Uczu­cie szczęścia za­la­ło jej my­śli i nie było już po­dar­tych maj­tek, któ­re ktoś mó­głby na niej mar­twej zo­ba­czyć. Na niej, któ­ra na­gle nie może ob­ci­ągnąć za­dar­tej spód­ni­cy.

To było już po ko­lej­nym da­le­kim strza­le, któ­ry roz­le­gł się tego pi­ęk­ne­go let­nie­go dnia.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: