Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Trzy lata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzy lata - ebook

Opowiadanie wybitnego prozaika rosyjskiego. Dzieło jest serią wycinków z życia moskiewskiego człowieka interesu Aleksieja Fiodorowicza Łaptiewa. Akcja rozpoczyna się w małym miasteczku, do którego bohater przyjeżdża odwiedzić chorą siostrę. Tutaj poznaje córkę miejscowego lekarza Julię Siergiejewnę Bielawinę. Wkrótce w liście zaadresowanym do jednego z przyjaciół Łaptiew wyznaje, że jest zakochany w niezwykłej dziewczynie; trudno nazwać ją pięknością, ale głos, uśmiech i łagodne usposobienie Julii Siergiejewny sprawiają, że Aleksiej Fiodorowicz godzinami czeka na przypadkowe spotkania. A co się później wydarzyło, czytelnik dowie się, po przeczytaniu całego utworu. Zachęcamy!

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-375-9
Rozmiar pliku: 157 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Było ciemno, ale w niektórych domach pozapalano światła i przy końcu ulicy poza koszarami zaczynał wschodzić blady księżyc. Łaptiew siedział przy bramie na ławeczce i czekał końca nabożeństwa w kościele św. Piotra i Pawła. Miał nadzieję, że Julia Sergiejewna, wracając z nabożeństwa, przechodzić będzie tędy, a on wtedy odezwie się do niej i, być może, że spędzi z nią wieczór cały.

Siedział już półtory godziny, a wyobraźnia przedstawiała mu w tej chwili mieszkanie w Moskwie, moskiewskich przyjaciół, służącego Piotra, kantor; jakby ze zdziwieniem spoglądał na ciemne, nieruchome drzewa i wydało mu się dziwnem, że nie mieszka teraz w willi w Sokolnikach, lecz w prowincyonalnem mieście, w domu, obok którego co rano i co wieczór pędzą wielkie stada, podnoszące obłoki kurzu, i grają na trąbce. Przypominał sobie długie w Moskwie rozmowy, w których tak niedawno i sam brał udział, rozmowy o tem, że można żyć bez miłości, że namiętna miłość to psychopatya, nakoniec, że miłości niema wcale, a jest tylko fizyczny pociąg dwóch płci, i tak dalej. Przypominał sobie to wszystko i myślał ze smutkiem, że jeśliby go teraz zapytali, co to jest miłość, znalazłby łatwo odpowiedź.

Nabożeństwo skończyło się, lud wychodził z kościoła. Łaptiew z natężeniem przypatrywał się każdej ciemnej postaci. Przejechał archirej w karecie, przestano dzwonić, zgasły jedno po drugiem czerwone i zielone światła na wieży kościelnej, była to bowiem iluminacya z powodu święta kościelnego, a ludzie szli, nie spiesząc się, rozmawiając, zatrzymując się pod oknami. Nakoniec usłyszał Łaptiew znajomy głos, serce jego zaczęło bić silniej, ale rozpacz go ogarnęła, gdy spostrzegł, że Julia Siergiejewna nie była sama, lecz w towarzystwie dwóch innych pań.

– To straszne, straszne! – szeptał Łaptiew, zazdrosny o nią. – To straszne!

Na rogu, przy skręcie w boczną uliczkę, zatrzymała się, aby się pożegnać z towarzyszkami i w tej samej chwili spojrzała na Łaptiewa, który również w tę samą stronę zdążał.

– A ja do państwa idę – powiedział. – Idę pogadać z ojcem pani. Czy go zastanę?

– Prawdopodobnie – odparła. – Do klubu jest jeszcze za wcześnie.

Uliczka przechodziła wśród ogrodów, przy płotach rosły lipy, rzucające przy blasku księżyca szerokie cienie, tak, że płoty i ogrody ginęły z jednej strony w zupełnym zmroku; słychać było szept kobiecych głosów, stłumiony śmiech, ktoś zdala grał na gitarze. Rozchodził się zapach lipy i siana. Szept niewidzialnych osób i ów zapach drażniły Łaptiewa. Nagle namiętnie zapragnął objąć swą towarzyszkę, pokryć pocałunkami jej twarz, ręce, ramiona, zapłakać głośno, paść jej do nóg i powiedzieć jak długo na nią czekał. Od niej rozchodził się lekki, zaledwie uchwytny zapach kadzidła; przypomniało mu to, że i on kiedyś wierzył w Boga, chodził do kościoła i marzył o czystej, idealnej miłości. Teraz, gdy widział, że to dziewczę nie kocha go, wydało mu się, że szczęście, o którem marzył przed laty, na zawsze stracone.

Zapytała ze współczuciem o zdrowie jego siostry, Niny Teodorówny. Przed dwoma miesiącami wycinali jej raka, a teraz bali się, że choroba znów powraca.

– Byłam u niej dziś rano – rzekła Julia Siergiejewna – wydało mi się, że przez ubiegły tydzień nie schudła, ale zwiędła.

– Tak, tak – potwierdził Łaptiew. – Recydywy nie będzie, ale ona jest z każdym dniem słabsza i niknie mi w oczach. Nie rozumiem, co to jest.

– Boże, a jakaż była zdrowa, tęga, czerwona! – odezwała się Julia po chwilowem milczeniu. – Nazywali ją tu sikorą. Jakże się z tego śmiała! Podczas świąt przebierała się za prostą babę i bardzo jej z tem było do twarzy.

Doktor Siergiej Borysycz był w domu: tęgi, czerwony, w długim surducie, sięgającym poniżej kolan, chodził w swoim gabinecie z kąta w kąt, wsunąwszy ręce w kieszenie i śpiewał półgłosem: „Ru-ru-ru-ru”. Siwe faworyty były rozczochrane, głowa nie uczesana, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Jego gabinet z poduszkami na kanapach, z pakami starych papierów po kątach i z chorym, brudnym pudlem pod stołem, wywierał wrażenie czegoś równie nieporządnego, szorstkiego, jak i on sam.

– Pan Łaptiew chce się z tobą widzieć – rzekła do niego córka, wchodząc do gabinetu.

– Ru-ru-ru-ru – zaśpiewał głośniej i przechodząc do sali, podał Łaptiewowi rękę, pytając: – Cóż pan powie dobrego?

Ciemno było zupełnie. Łaptiew, nie siadając i trzymając kapelusz w ręku, przeprosił za zakłócenie spokoju; następnie zapytał, co robić, aby siostra sypiała w nocy i nie chudła w tak przeraźliwy sposób. Mieszał się, przypominając sobie, że te same pytania zadał doktorowi podczas jego rannych odwiedzin.

– Powiedz pan – zapytał – czy nie byłoby dobrze sprowadzić z Moskwy specyalistę od chorób wewnętrznych? Jak pan myśli?

Doktor westchnął, wzruszył ramionami i wykonał obiema rękami jakiś nieokreślony ruch. Widocznem było, że się obraził. Był to niezwykle obraźliwy i podejrzliwy lekarz, któremu się zawsze zdawało, że mu nie wierzą, że go nie uznają i niedostatecznie poważają, że publiczność go wyzyskuje, a koledzy mu są nieżyczliwi. Wyśmiewał sam siebie: mówił, że tacy głupcy, jak on, istnieją tylko poto, aby publiczność po nich jeździła.

Julia Siergiejewna zapaliła lampę. W kościele się zmęczyła, widać to było na jej bladej twarzy i po jej opieszałym chodzie. Chciałaby odpocząć. Usiadła na kanapie, oparła ręce na kolanach i zamyśliła się. Łaptiew wiedział, że jest nieładny, a teraz miał wrażenie, jakby ta jego brzydota dawała się wyczuwać na jego ciele. Był nizkiego wzrostu, chudy, czerwony, z włosami tak rzadkimi, że mu marzła głowa. W wyglądzie jego nie było tej wytwornej prostoty, która robi, że nawet ordynarne, brzydkie twarze stają się sympatycznemi; w towarzystwie kobiet był niezgrabny, zbyt gadatliwy i przesadny. Prawie pogardzał sobą za to wszystko. Chcąc, żeby Julia Siergiejewna nie nudziła się w jego towarzystwie, powinien był mówić. Ale o czem? Znów o chorobie siostry.

Rozpoczął więc rozmowę o medycynie, mówił to, co zwykle o niej mówią, pochwalał hygienę i powiedział, że on oddawna marzy o założeniu w Moskwie domu noclegowego i że nawet ułożył już odpowiedni budżet. Podług jego planu, robotnik, przychodząc wieczorem do domu noclegowego powinien dostać za pięć lub za sześć kopiejek porcyę gorącej zupy z chlebem, ciepłą suchą pościel z kołdrą i miejsce, gdzieby mógł przesuszyć ubranie i buty.

Julia Siergiejewna milczała zazwyczaj w jego obecności, a on w dziwny sposób, może być wskutek miłości swej ku niej, odgadywał jej myśli i zamiary. Teraz, wyobraził sobie, że jeśli po nabożeństwie nie poszła się przebrać i wypić herbatę, to znaczy, że wybiera się gdzieś z wizytą.

– Ja nie spieszę się z tym domem noclegowym – mówił dalej rozdrażniony i zły, zwracając się do doktora, który patrzał na niego z pod oka i z pewnem powątpiewaniem; nie rozumiał widocznie skąd mu do głowy przyszło prowadzić rozmowę o medycynie i o hygienie. – Nie prędko więc zabiorę się do tego. Boję się, żeby ten dom nie wpadł w ręce naszych moskiewskich dewotek i filantropek, które niweczą wszystkie nasze zamiary.

Julia Siergiejewna wstała i podając Łaptiewowi rękę, rzekła:

– Przepraszam pana, czas już na mnie. Niech pan się kłania siostrze odemnie, dobrze?

– Ru-ru-ru-ru – zaśpiewał, jak to było jego zwyczajem, doktor. – Ru-ru-ru-ru.

Julia Siergiejewna wyszła, a wkrótce potem Łaptiew pożegnał się z doktorem i poszedł do domu. Gdy człowiek jest niezadowolony i czuje się nieszczęśliwym, wtedy wszystko: twarze ludzkie, obłoki, wszystkie cuda przyrody, wydają mu się pospolitemi i gminnemi. Księżyc wzniósł się wysoko, pod nim szybko przebiegały chmury. – Jakiż to głupi, prowincyonalny księżyc, jakie nędzne obłoki! – myślał Łaptiew. Wstyd mu było, że przed chwilą mówił o medycynie i o domu noclegowym, bał się, że i następnego dnia o niczem innem mówić nie potrafi, a jednak znów będzie się starał ją zobaczyć i rozmawiać z nią i raz jeszcze przekonać się, że jest dla niej człowiekiem obcym. Za dwa dni – znów będzie to samo. Dlaczego? Kiedy i w jaki sposób się to wszystko skończy?

Przyszedłszy do domu, udał się do siostry. Nina Teodorowna robiła jeszcze wrażenie kobiety silnej, dobrze zbudowanej, ale przerażająca bladość czyniła ją podobną do trupa, zwłaszcza, gdy, jak teraz, leżała na wznak, z zamkniętemi oczami; przy niej siedziała jej starsza dziesięcioletnia córka, Sasza, i czytała coś ze swych wypisów.

– Alosza przyszedł – rzekła cicho chora.

Międy Saszą a wujem jej dawno już zawarta była umowa: zmieniali się przy chorej kolejno. Teraz Sasza zamknęła wypisy i nie mówiąc ani słowa, cichutko wyszła z pokoju; Łaptiew wziął z komody jakąś historyczną powieść i odszukawszy właściwą stronicę, usiadł i zaczął głośno czytać.

Nina Teodorowna była rodowitą moskiewką. Dzieciństwo i lata młodzieńcze spędziła z dwoma braćmi na ulicy Piatnickiej, u swoich, w rodzinie kupieckiej. Dzieciństwo było długie i nudne; ojciec obchodził się z nią surowo, trzy razy ukarał ją rózgą, a matka długo chorowała i umarła; służba była brudna, ordynarna, obłudna; często przychodzili popi i zakonnicy, również brudni i fałszywi; pili, jedli i pochlebiali jej ojcu, którego nie lubili. Chłopcom udało się dostać do gimnazyum, a Nina została bez wykształcenia, przez całe życie stawiała krzywe litery i czytała tylko historyczne powieści. Przed siedemnastu laty, gdy miała lat dwadzieścia dwa, poznała w Himkach swego obecnego męża, Panaurowa, obywatela, zakochała się w nim i wyszła za niego potajemnie, wbrew woli ojca. Panaurow, przystojny, trochę zuchwały, zapalający papierosa u lampki przed obrazem i pogwizdujący, wydał się jej ojcu zupełnem zerem, a gdy później, piśmiennie, zięć zażądał posagu, starzec napisał córce, że posyła jej na wieś szuby, srebro, różne rzeczy pozostałe po matce i trzydzieści tysięcy gotówką, ale bez rodzicielskiego błogosławieństwa; później posłał jeszcze dwadzieścia tysięcy. Wkrótce pieniądze te zostały lekkomyślnie roztrwonione, majątek sprzedany i Panaurow przeniósł się z rodziną do miasta, gdzie objął służbę w gubernialnym zarządzie. W mieście założył nową rodzinę, co wywołało mnóstwo uwag i komentarzy, ponieważ nieprawy ten dom prowadzony był otwarcie.

Nina Teodorówna ubóstwiała swego męża. I teraz słuchając powieści, myślała o tem, jak ona dużo przeżyła, ile się nacierpiała i że gdyby kto chciał opisać jej życie, byłaby to bardzo smutna powieść. Ponieważ w piersi miała opuchliznę, przekonaną była, że choruje z miłości, ze zmartwień i że do łóżka doprowadziły ją zazdrość i łzy.

Ale oto Aleksy Teodorowicz zamknął już książkę i powiedział:

– Koniec, chwała Bogu, jutro zaczniemy co innego.

Nina Teodorówna roześmiała się. Ona zawsze była skłonną do śmiechu, ale teraz Łaptiew zauważył, że od czasu choroby ma chwilami jakby słabszy umysł i śmieje się z każdego głupstwa bez najmniejszego powodu.

– Podczas twojej nieobecności przed obiadem była tu Julia – rzekła. – Mnie się zdaje, że ona niebardzo wierzy swemu ojcu. Prawda – mówi – leczy panią mój ojciec, ale niech pani napisze do świętego starca, żeby on się za panią pomodlił. Juleczka zostawiła u mnie parasolkę, odeślij ją jutro – mówiła dalej po chwilowem milczeniu. – Nie, jeśli to już koniec, to nie pomogą ani lekarze, ani starcy.

– Nino, dlaczego ty po nocach nie sypiasz? – zapytał Łaptiew, chcąc zmienić temat rozmowy.

– Tak sobie. Nie spię i koniec. Leżę i myślę.

– O czem myślisz, droga?

– O dzieciach, o tobie... o mojem życiu. Ja przecież dużo przeżyłam, Alosza. Gdy sobie zacznę przypominać, gdy zacznę... Boże mój, Boże! – Roześmiała się. – Pięć razy rodziłam, troje dzieci pochowałam... Nieraz, nadeszła chwila rodzenia, a tu mój Grzegorz Mikołajewicz u innej siedzi, nie mam kogo posłać po akuszerkę, albo po babkę, wychodzę do kuchni, albo do sieni po służącą, a tam pełno żydów, sklepikarzy, lichwiarzy, czeka jego powrotu. W głowie mi się kręciło... On mnie nie lubił, chociaż mi tego nigdy nie powiedział. Teraz ja się uspokoiłam, ulżyło mi na sercu, ale przedtem, kiedy byłam młodą, wstyd mi było, wstyd, ach, jak wstyd, mój drogi! Raz, jeszcze na wsi, zastałam go w ogrodzie z jakąś panią i odeszłam... odeszłam, poszłam gdzie mnie oczy poniosły i nie wiem w jaki sposób znalazłam się w przedsionku kościoła i upadłam na kolana. „Matko, Królowo, mówię, niebieska!” A na dworze księżyc świeci...

Zmęczyła się, zaczęła się dusić; potem, po chwili odpoczynku, wzięła brata za rękę i mówiła dalej słabym, bezdźwięcznym głosem:

– Jakiś ty dobry, Alosza... Jakiś ty mądry... Jaki z ciebie porządny człowiek!

O północy pożegnał się z nią Łaptiew i wychodząc zabrał parasolkę Julii Siergiejewny. Pomimo późnej godziny, w stołowym pokoju służba męska i kobieca piła herbatę. Co za nieporządek! Dzieci nie spały i również siedziały w jadalnym pokoju. Mówili cicho, półgłosem i nie zauważyli, że lampa gaśnie. Wszyscy ci dorośli i mali ludzie byli zaniepokojeni niezwykłymi znakami i nastrój był przygnębiający: w przedpokoju pękło lustro, samowar codziennie brzęczał i teraz znów dzwonił jakby umyślnie; opowiadali, że z bucika Niny Teodorówny, w chwili gdy się ubierała, wyskoczyła mysz. Dzieci rozumiały straszne znaczenie tych znaków; starsza dziewczynka, Sasza, chuda brunetka, siedziała nieruchomo przy stole, twarz jej była wystraszona, smutna, a młodsza, siedmioletnia Lida, blondynka, stała przy siostrze i patrzała z pod oka na ogień.

Łaptiew zeszedł do siebie, o piętro niżej, do pokojów z nizkimi sufitami, gdzie czuć było geranię i było strasznie duszno. W salonie siedział Panaurow, mąż Niny Teodorówny, i czytał gazetę. Łaptiew kiwnął mu głowa i usiadł opodal. Siedzieli w milczeniu. Zdarzało się nie raz, że w ten sposób spędzali wieczór cały, ale to nic im nie szkodziło. Zeszły dziewczynki, aby się pożegnać. Panaurow milcząc, wolno, przeżegnał je kilkakrotnie i dał im rękę do pocałowania, ukłoniły się i podeszły do Łaptiewa, który również błogosławił je i dawał im rękę do pocałowania. Taka ceremonia z pocałunkami i z ukłonami powtarzała się co wieczór.

Gdy dziewczynki wyszły, Panaurow odłożył gazetę i powiedział:

– Nudno w naszem od Boga strzeżonem mieście! Przyznam ci się, mój drogi – dodał z westchnieniem – bardzo się cieszę, że nakoniec znalazłeś rozrywkę.

– O czem mówisz? – zapytał Łaptiew.

– Widziałem dopiero co, że wychodziłeś z domu doktora Bieławina. Przypuszczam, że nie dla ojca tam chodziłeś.

– Zapewne – powiedział Łaptiew, rumieniąc się.

– No tak, zapewne. A coprawda drugiego takiego bydlęcia jak ten ojciec z zapaloną latarnią nie znajdziesz. Nie masz pojęcia, co to za niechlujne, niezdolne i niezgrabne zwierzę! U was tam, w stolicy, do tej chwili jeszcze interesują się prowincyą tylko z lirycznego punktu widzenia, że tak powiem, z punktu widzenia pejzaży i Antoniego Gomeryki, ale przysięgam ci, przyjacielu, tutaj niema liryki, a jest tylko dzicz, podłość, obmierzłość i... nic poza tem. Weź tutejszych kapłanów wiedzy, tutejszą, że tak powiem, inteligencyę. Wystaw sobie, że mamy tu w mieście dwudziestu ośmiu lekarzy, wszyscy zebrali majątek i mieszkają we własnych domach, a tymczasem ludność znajduje się tak jak i przedtem w rozpaczliwem położeniu. Oto trzeba było zrobić Ninie operacyę, w rzeczywistości napróżno, ale musieliśmy sprowadzić chirurga z Moskwy – tutaj nie znalazł się ani jeden. Nie możesz sobie nawet wyobrazić. Oni nic nie umieją, nie rozumieją, nic ich nie zajmuje. Zapytaj ich naprzykład, co to jest rak. Co? Z czego on powstaje?

I Panaurow zaczął tłumaczyć, co to jest rak. Uważał się za specyalistę we wszystkich naukach i naukowo objaśniał wszystko, o czemkolwiek była mowa. Tłumaczył wszystko po swojemu. Miał swoją specyalną teoryę o cyrkulacyi krwi, o chemii, o astronomii. Mówił wolno, miękko, przekonywająco, a słowa: „nie możesz sobie wyobrazić”, mówił błagalnym głosem, przymrużał oczy, wzdychał, uśmiechał się przychylnie, i widać było, że bardzo jest ze siebie zadowolony i że zupełnie nie myśli o tem, że ma już lat pięćdziesiąt.

– Jeść mi się chce – odezwał się Łaptiew. – Zjadłbym z przyjemnością coś słonego.

– No, to nie trudno cokolwiek przyrządzić.

Chwilę później Łaptiew siedział ze swym szwagrem na górze w jadalnym pokoju i jedli kolacyę, Łaptiew wypił kieliszek wódki i zabrał się do wina, Panaurow nic nie pił. On nigdy nie pił i nie grał w karty, a pomimo to stracił swój i żony majątek i zaciągnął dużo długów. Żeby w tak krótkim przeciągu czasu stracić tak dużo, potrzeba już nie namiętności, a czego innego, jakichś niezwykłych zdolności. Panaurow lubił dobrze zjeść, lubił dobrą usługę, muzykę podczas obiadu, pokłony lokai, którym niedbale rzucał na piwo po dziesięć a nawet po dwadzieścia pięć rubli, brał udział we wszystkich loteryach, posyłał bukiety znajomym solenizantkom, skupował filiżanki, spodki, spinki, krawaty, laski, perfumy, wędzidła, fajki, psy, papugi, wyroby japońskie, antyki; jego nocne koszule były jedwabne, jego łóżko hebanowe i inkrustowane perłową macicą, szlafrok nosił współczesny bucharski i t. d., a na to wszystko szło codziennie, jak on się sam wyraził, „moc” pieniędzy.

Podczas kolacyi wzdychał i kiwał głową.

– Tak, wszystko się kończy na tym świecie – mówił cicho, mrużąc swe ciemne oczy. – Zakochasz się i będziesz cierpiał, przestaniesz kochać, będą cię zdradzali, bo niema kobiety, któraby nie zdradzała, będziesz cierpiał, doprowadzą cię do rozpaczy i sam zdradzać będziesz. Ale przyjdzie chwila, kiedy to wszystko będzie dla ciebie wspomnieniem, będziesz to sądził na zimno i uznawał za kompletne głupstwo...

A Łaptiew, zmęczony, trochę pijany, patrzał na jego piękną głowę, na czarną podstrzyżoną bródkę i, widocznie zrozumiał dlaczego tak kobiety kochają tego zepsutego, zarozumiałego, lecz pełnego fizycznego uroku człowieka. Po kolacyi Panaurow nie został w domu, poszedł do swego drugiego mieszkania. Łaptiew odprowadził go. W całem mieście jeden tylko Panaurow nosił cylinder i jego wytworna postać, ów cylinder i żółte rękawiczki, dziwne ale i smutne wywierały wrażenie obok szarych płotów, nędznych domków o trzech oknach i krzaków pokrzywy.

Pożegnawszy się ze swoim szwagrem, Łaptiew wracał wolnym krokiem do domu. Księżyc świecił jasno, można było zauważyć każde źdźbło słomy na ziemi, i Łaptiewowi zdawało się, że światło księżyca głaszcze jego gołą głowę, jak gdyby kto puchem gładził go po włosach.

– Kocham! – krzyknął na cały głos i nagle, chciał biedz, gonić Panaurowa, uścisnąć go, przebaczyć mu, ofiarować mu dużo pieniędzy, a potem biedz dalej i dalej nie oglądając się.

W domu spostrzegł na krześle parasolkę Julii Siergiejewny, schwycił ją i namiętnie pocałował. Parasolka była jedwabna, już dość zużyta, spięta starą gumką; rączka była tania, ze zwyczajnej białej kości. Łaptiew otworzył ją nad sobą i wyobrażał sobie, że przy nim jest szczęście.

Usiadł wygodniej i trzymając parasolkę, w ręku, zaczął pisać do jednego z przyjaciół swoich w Moskwie:

„Drogi, kochany Kostia, donoszę ci wielką nowinę: oto znów kocham! Mówię znów, dlatego, że przed sześciu laty zakochałem się w pewnej moskiewskiej aktorce, z którą mi się nawet nie udało zapoznać, a przez ostatnie półtora roku żyłem z wiadomą ci „osobą” – kobietą niemłodą i brzydką. Ach, drogi mój, jakże mi się wogóle nie szczęściło w miłości! Nigdy nie miałem powodzenia u kobiet, a jeśli mówię znów, to tylko dlatego, że wstyd mi i przykro przyznać się przed samym sobą, iż młodość moja przeszła bez miłości i że tak jak teraz, kocham po raz pierwszy mając przeszło lat trzydzieści cztery. Niechże więc będzie powiedziane, że ja znów kocham.

„Gdybyś ty wiedział co to za dziewczyna! Nie mogę powiedzieć, aby była piękną, ma szeroką twarz, jest bardzo chuda, ale zato co za cudowny wyraz dobroci gdy się uśmiechnie! Gdy mówi, zdaje się śpiewać. Nigdy ze mną nie rozmawia, ale gdy jestem przy niej, czuję, że to wyjątkowe, niezwykłe stworzenie, pełne rozumu i wyższych dążności. Jest religijna, a nie masz pojęcia do jakiego stopnia to mnie wzrusza, a ją podnosi w moich oczach. Gotów jestem bez końca spierać się z tobą na tym punkcie. Masz racyę, niech będzie jak chcesz, ale ja lubię, gdy ona się modli w kościele. Urodziła się na prowincyi, ale uczyła się w Moskwie, kocha naszą Moskwę, ubiera się po moskiewsku i za to także kocham ją, kocham, kocham... Widzę, jak pochmurny, szykujesz się do wygłoszenia mi mowy o tem, co to jest miłość, kogo można kochać, a kogo nie i t. d. i t. d. Ale, drogi Kostia, dopóki nie kochałem, sam doskonale wiedziałem co to jest miłość.

„Moja siostra dziękuje ci za ukłony. Przypomina mi często, jak odwoziła niegdyś Kostię Koczewa do klasy przygotowawczej i dotychczas nazywa cię „biednym”, bo pamięta cię tylko biednego małego sierotę. Tak, tak, biedny sieroto, ja kocham. Tymczasem to tajemnica i nie mów tam nic wiadomej ci „osobie”. Mam nadzieję, że to się samo jakoś ułoży, lub też, jak mówi lokaj Tołstoja „ukształtuje się”.

Skończywszy list, Łaptiew położył się na łóżku. Zmęczone oczy zamykały się same, ale on usnąć nie mógł. Zdawało mu się, że to hałas uliczny spać mu nie daje. Pędzili stado obok jego okien, ktoś grał na rogu, potem zadzwonili na pierwszą Mszę. Przejechał wóz ze skrzypem, rozległ się głos jakiejś baby idącej na targ. I wróble bezustannie świergotały.II.

Ranek był wesoły, świąteczny. O dziesiątej przeprowadzili ubraną w żółtą suknię i uczesaną Ninę Teodorównę do salonu, gdzie przeszła się trochę i postała chwilkę przy otwartem oknie; uśmiech jej był szeroki i naiwny, a patrzącemu na nią przychodził na myśl pewien pijany artysta, który nazywał jej twarz obliczem i chciał ją portretować, jako rosyjskie ostatki. I nagle wszyscy – dzieci, służba, nawet brat Aleksy Teodorowicz i ona sama nabrali przekonania, że ona wyzdrowieje. Dziewczynki biegały z piskliwym śmiechem za wujem, łapały go i w domu powstał hałas.

Przychodzili obcy ludzie dowiadywać się o jej zdrowie, przynosili święcony chleb i mówili, że we wszystkich prawie kościołach odprawiono nabożeństwa na jej intencyę. Ona była dobrodziejką w tem mieście, kochali ją bardzo. Czyniła dobrze niezwykle chętnie, tak jak brat jej, Aleksy, który dawał pieniądze z wielką łatwością nie zastanawiając się nad tem, czy trzeba je dać, czy też nie. Nina Teodorówna płaciła za biednych uczniów, starcom dawała herbatę, cukier, powidła, ubierała ubogie kobiety, a jeśli wpadła jej do rąk gazeta, szukała przedewszystkiem, czy niema jakiej wzmianki o potrzebującym wsparcia.

Trzymała teraz w ręku paczkę kartek, za które przeróżni biedacy brali towar u kupca, dopominającego się obecnie o osiemdziesiąt dwa ruble.

– A bezwstydni, ile to oni nabrali! – mówiła ledwo mogąc doczytać pismo swe na kartkach. – Czy to żarty? Osiemdziesiąt dwa! Nie oddam.

– Ja dziś zapłacę – rzekł Łaptiew.

– Jakto, jakto? – przeraziła się Nina Teodorówna. – Czy nie dosyć, że dostaję od ciebie co miesiąc dwieście pięćdziesiąt rubli? Niech ci Bóg da zdrowie – dodała po cichu, nie chcąc, aby ją usłyszała służba.

– No, a ja wydaję miesięcznie dwa tysiące pięćset – rzekł. – Powtarzam ci jeszcze raz, moja droga: masz równe prawo wydawać i tracić, jak ja i Teodor. Zrozum to raz na zawsze. Ojciec ma nas troje, a więc z każdych trzech kopiejek jedna należy się tobie.

Ale Nina Teodorówna nie rozumiała i wyglądała, jak gdyby miała do rozwiązania jakieś trudne zadanie. To nierozumienie pieniężnych interesów martwiło i niepokoiło Łaptiewa. Posądzał ją przytem, że ma jakieś osobiste długi, których nie śmie mu wyznać, a które nie dają jej spokoju.

Dały się słyszeć kroki i ciężkie westchnienia; po schodach szedł doktor, jak zawsze potargany i brudny.

– Ru-ru-ru – śpiewał. – Ru-ru.

Nie chcąc się z nim spotkać, Łaptiew poszedł do stołowego pokoju, skąd wrócił do siebie.

Rozumiał to dobrze, że widywać się z doktorem tutaj, a potem bywać u niego bez ceremonii, to rzecz niemożebna; nieprzyjemnie też było spotykać się z tem „bydlęciem”, jak go nazywał Panaurow. Dlatego też rzadko widział Julię Siergiejewnę. Teraz, ojca niema w domu, obliczył więc sobie, że jeśli zaraz odniesie parasolkę Julii Siergiejewnie, zastanie ją napewno samą w domu i serce zabiło mu silniej z radości. Prędzej tylko, prędzej!

Wziął parasolkę i silnie wzruszony, poleciał na skrzydłach miłości. Na ulicy było gorąco. U doktora, na wielkiem podwórzu, porośniętym burzanem i pokrzywami, kilkunastu chłopczyków grało w piłkę. Były to dzieci lokatorów i majstrów miejscowych, mieszkających w trzech starych, brudnych oficynach, które doktor miał co rok odnawiać, ale ciągle tę pracę odkładał. Rozlegały się dźwięczne, zdrowe głosy. Zdala, z boku, przy ganku stała Julia Siergiejewna; założywszy ręce w tył, przypatrywała się zabawie.

– Dzień dobry! – zawołał Łaptiew.

Obejrzała się. Widywał ją zwykle obojętną, zimną, lub jak wczoraj zmęczoną, teraz wyraz jej twarzy był żywy i swawolny, taki, jak u chłopczyków bawiących się w piłkę.

– Patrz pan, w Moskwie nigdy się tak wesoło nie bawią – mówiła, idąc naprzeciw niego. – Co prawda, tam niema takich wielkich podworców, tam niema gdzie biegać. A ojciec poszedł dopiero co do państwa – dodała, oglądając się na dzieci.

– Wiem, ale ja nie do niego przyszedłem, tylko do pani – rzekł Łaptiew, lubując się widokiem jej młodości, której dawniej nie zauważył, miał wrażenie, że pierwszy raz ją widzi, że pierwszy raz ogląda jej cienką, białą szyję i złoty na niej łańcuszek. – Ja do pani... – powtórzył. – Siostra przysyła parasolkę, którą pani wczoraj zostawiła.

Wyciągnęła rękę po parasolkę, ale on przycisnął ją do piersi i rzekł namiętnie, oddając się cały słodkiemu uczuciu, jakiego doznał dnia poprzedniego, siedząc pod parasolką.

– Proszę panią, niech mi ją pani podaruje. Schowam ją na pamiątkę po pani... na pamiątkę naszej znajomości. Ona taka cudowna.

– Weź ją pan – odpowiedziała i zarumieniła się – ale cudownego w niej nic niema.

Patrzał na nią z zachwytem, milcząc i nie wiedząc, co mówić.

– Cóż ja pana tak na dworze trzymam? – rzekła po chwili i roześmiała się. – Chodźmy do pokoju.

– Czy ja pani nie przeszkadzam?

Weszli do sieni. Julia Siergiejewna pobiegła na górę, szeleszcząc suknią białą w żółte kwiatki.

– Mnie nie można przeszkodzić – odpowiedziała, zatrzymując się na schodach – przecież ja nigdy nic nie robię. Dla mnie codzień jest święto od rana do wieczora.

– Dla mnie to co pani mówi jest wprost niepojętem – rzekł, podchodząc do niej. – Wyrosłem i wychowałem się w środowisku, gdzie pracowali dzień cały, wszyscy bez wyjątku, tak mężczyźni, jak i kobiety.

– A jeśli niema nic do roboty? – zapytała.

– Trzeba życie tak ułożyć, aby praca była konieczną. Bez pracy życie nie może być czystem i radosnem.

I znów przyciskając do piersi parasolkę, rzekł cicho, niespodzianie nawet dla samego siebie, nie poznając swego głosu:

– Gdyby pani zechciała być moją żoną, wszystko oddałbym. Wszystko... Niema takiej ofiary, którejbym nie poniósł.

Zadrżała i spojrzała na niego nadzwyczaj zdziwiona i przestraszona.

– Co pan, pan! – wyszeptała, blednąc. – To niemożebne, zapewniam pana. Przepraszam.

Potem prędko, szeleszcząc znów sukienką, poszła wyżej i znikła za drzwiami.

Łaptiew zrozumiał, co to znaczy i nastrój jego nagle się zmienił tak dotkliwie, jak gdyby w duszy jego zagasło nagle światło. Czując się zawstydzonym, poniżonym, jak człowiek, którym pogardzono, który się nie podoba, którego widok jest przykrym, jak widok gadu, przed którym uciekają – wyszedł z domu.

– Oddałbym wszystko – przedrzeźniał sam siebie, idąc do domu i przypominając sobie szczegóły tej rozmowy. – Oddałbym wszystko – zupełnie po kupiecku. Dużoby komu przyszło z tego „wszystkiego”.

Wszystko co mówił wydało mu się teraz głupiem i wstrętnem. Dlaczego skłamał mówiąc, że wyrósł wśród ludzi, gdzie wszyscy bez wyjątku pracują? Dlaczego mówił nauczającym tonem o czystem, radosnem życiu? To niemądre, nie zajmujące, fałszywe – fałszywe po moskiewsku. Ale stopniowo ogarnęła go zupełna obojętność, w jaką zwykle wpadają przestępcy po surowym wyroku; myślał o tem, że chwała Bogu, to już przeszło i niema tego strasznego uczucia niepewności, nie potrzebuje całymi dniami oczekiwać, zamęczać się, ciągle myśleć o tem samem; teraz wszystko się wyjaśniło; trzeba się wyrzec marzeń o własnem szczęściu, żyć bez pragnień, bez nadziei, nie marzyć, nie czekać, a chcąc uniknąć znudzenia, które mu już dokuczyło, można zająć się cudzemi sprawami, cudzem szczęściem, a wówczas niespostrzeżenie nadejdzie starość, życie dobiegnie do końca i, więcej niczego nie będzie potrzeba. Wszystko stało mu się obojętnem, niczego nie pragnął i spokojnie rozumował, ale na twarzy jego, zwłaszcza pod oczami znać było pewien ciężar, czoło naprężyło się jak guma, oto za chwilę wytrysną łzy. Czując w całem ciele silne osłabienie, położył się na łóżku i w przeciągu pięciu minut zasnął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: