Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tyle miłości - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tyle miłości - ebook

Kiedy Catherine Reindeer zostaje uprowadzona z parkingu przed restauracją, w której pracuje jako kelnerka, nie tylko jej najbliżsi - matka i mąż, lecz również ludzie, którzy ledwie ją znali, przeżywają wstrząs.

"Tyle miłości" pokazuje, jak pustka po zaginionej odmienia życie tych, którzy pozostali - z niepewnością, lękiem i rozpaczą. Osią powieści jest jednak zdumiewająca psychiczna droga samej Catherine - droga do normalności po niewyobrażalnej traumie. Kiedy po miesiącach udręki ostatni, najbardziej bolesny cios zmusza ją do podjęcia ostatecznej decyzji, okazuje się, że zupełnie nie jest przygotowana na to, co ją czeka po odzyskaniu upragnionej wolności. Z historią głównej bohaterki przeplata się opowieść o losach młodej poetki, zamordowanej wiele lat wcześniej, której wiersze pomagają Catherine przetrwać najczarniejsze godziny życia. Prowadzona wielowątkowo narracja tworzy żywy, poruszający obraz skutków cierpienia, jakie ludzie potrafią sobie nawzajem zadawać.

Powieść "Tyle miłości" ukazuje przeżycia i postawy bohaterów z tak wielkim wyczuciem i wiarogodnością, że skłania do głębokich przemyśleń na temat ludzkiego losu. Porywająca lektura, choć raczej nie thriller, lecz rodzaj medytacji nad życiem i istotą miłości. - Globe & Mail”

Poruszająca, błyskotliwie napisana powieść Rebekki Rosenblum mówi o związkach, tych bliskich i tych łączących większe społeczności, o utracie i miłości. Piękny, budzący emocje debiut powieściowy autorki, która potrafi zbudować skomplikowaną, trzymającą w napięciu opowieść. - „Quill & Quire”

Rebecca Rosenblum umie przedstawić ból i melancholię, wystrzegając się przy tym sentymentalizmu. Tyle miłości to powieściowy debiut autorki o niepospolitym talencie.- „Walrus”

Autorka wykazuje niezwykłą powściągliwość w budowaniu zdań, odrzuca wszystko poza słowami najbardziej niezbędnymi. - „National Post”

 

Rebecca Rosenblum urodziła się w 1978 roku w Hamilton w Kanadzie. Studiowała anglistykę na McGill University i University of Toronto, gdzie obroniła pracę magisterską z kreatywnego pisania. Wydała dwa zbiory opowiadań - "The Big Dream" i "Once", wysoko ocenione przez krytykę; "Once" był nominowany do wielu literackich nagród, a w 2007 zdobył Metcalf-Rooke Award. Mieszka w Toronto. "Tyle miłości" jest jej pierwszą powieścią.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-857-1
Rozmiar pliku: 403 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MAŁŻEŃSTWO

Tuż przed zakończeniem zimowego semestru w ostatnich dniach marca jedna z moich studentek zniknęła, nie tylko z moich zajęć poświęconych kanadyjskiej poezji, ale w ogóle – być może z tego świata. Catherine Reindeer wyszła po swojej zmianie z restauracji, w której pracowała, ale tamtego wieczoru – ani żadnego innego – nie dotarła do domu. Następnego ranka na parkingu znaleziono jej torebkę. Była dobrą studentką, na tyle dobrą, że nie musiałem jej wyjaśniać tematów zadawanych prac pisemnych ani zalecać dodatkowych lektur. Lubiła rozmawiać, a że raczej nie miała przyjaciół w swojej grupie, czasem to ja wysłuchiwałem jej uwag na temat Gwendolyn MacEwen, Michaela Ondaatje czy Julianny Ohlin. Poświęcała dużo czasu na czytanie not biograficznych na okładkach książek, zawsze ciekawa, czyje małżeństwo należy do szczęśliwych, a kto oprócz pisania pracuje na pełny etat. Była… (jest?) ładną dziewczyną, pewną siebie, nieco starszą od reszty kolegów z roku. Miała męża, jak pisały gazety, co rzadkie u studentek przed dyplomem. Nie pamiętam, żeby nosiła obrączkę. Lubiłem z nią rozmawiać, ale nie znałem jej zbyt dobrze. Teraz, od kiedy jej nie ma, myślę o niej bez przerwy.

Przez całą wiosnę studenci z jej grupy prowadzili czuwanie w intencji Catherine, a jej mąż i matka często pojawiali się w dziennikach telewizyjnych. A potem semestr się skończył i musiałem jej wpisać brak zaliczenia. Zacząłem uczyć na letnich kursach, zawsze pełnych dzieciaków szukających łatwego sposobu na nadrobienie zaległości: palaczy trawki, skaterów, którzy zostawiali swoje deski w przejściu między rzędami. Tego lata mam niewiele więcej do roboty. Skończyłem wreszcie monografię Ohlin i wysłałem ją do oceny, z Grettą znów mamy ciche dni, a wszyscy, których towarzystwo jestem skłonny tolerować, prawdopodobnie wyjechali na dacze. Pozostaje mi więc sprzątanie ptasiego guana z krzeseł na patio i uczestniczenie w rodzinnych imprezach Gretty. Możliwe, że w tej sytuacji poświęcam cholernym zajęciom z kanadyjskiej literatury więcej uwagi, niżby należało. Wprawdzie studenci jedynie na tym korzystają, ale poczucie zmęczenia już w lipcu jest dziwne, nienaturalne. Mija dopiero piąty tydzień semestru, a ja już mam skurcze pod lewą łopatką i stresuję się przed zajęciami. Kiedy się zbliżam do budynku Wydziału Nauk Humanistycznych, w którym odbywają się spotkania, czuję coś w rodzaju szczękościsku.

Na ostatniej latarni, którą mijam po drodze, wciąż wisi postrzępiony czerwony plakat z jednego z wieczorów czuwania w intencji Catherine i chłopca z liceum, który zaginął mniej więcej w tym samym czasie. W całym mieście czuło się wówczas przerażenie – dwoje zaginionych, nikt nie był bezpieczny – dzieciaki trzymały się razem, po wieczornych zajęciach gromadą szły do autobusu, każdy oglądał się przez ramię. Domyślam się, że organizowali te czuwania, bo grupa daje poczucie siły. Myślałem nawet, żeby się wybrać na jedno, ale w końcu zrezygnowałem – nie rozumiałem, w czym miałoby pomóc stanie na trawniku w otoczeniu obcych ludzi, w ciemności, z zapaloną świecą w ręce. Na kampusie jest jeszcze dużo plakatów, ale rozłażą się ze starości, a od początku letniego semestru nie odbyło się ani jedno czuwanie.

Alan, mój asystent, który nienawidzi studentów, swojej pracy i prawdopodobnie również mnie, ale kocha literaturę – stoi przygarbiony przy wschodnim wejściu i pali.

Zatrzymuję się przed jego brudnymi czarnymi butami od garnituru.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry, proszę pana – odpowiada, nie podnosząc na mnie wzroku.

Mógłbym tam stać i patrzeć, jak dopala papierosa, a i tak nie powiedziałby nic więcej.

– Do zobaczenia na zajęciach.

Odpowiada skinieniem, ledwie zauważalnym ruchem podbródka. To przez ten brak interakcji poświęcam za dużo czasu swoim wykładom – przy Gretcie i Alanie zaczynam desperacko pragnąć konwersacji albo przynajmniej kontaktu wzrokowego. Wchodzę do budynku. Na schodach mijam parę moich studentów z wiosennego semestru. Uśmiechają się, ale też na mnie nie patrzą; zostałem zauważony, ale nie wzbudziłem uwagi. Byli w jednej grupie z Catherine. Zastanawiam się, czy ją znali. Dziewczyna po lewej, z dużymi oczami, szeroka w biodrach, jest ładniejsza od swojej chudej koleżanki. Gretta wie, że kiedy patrzę na dziewczynę, widzę nie tylko to, że jest „ładna”, ale też dostrzegam odcień skóry i krój spódnicy. Nie bardzo się jej to we mnie podoba, mimo że u niej także zauważam takie rzeczy. A może zwłaszcza dlatego – żaden z moich komplementów dotyczących jej wyraźnie zarysowanych, a mimo to eleganckich obojczyków, długich, gęstych włosów czy błękitnych żyłek na nadgarstkach nie został dobrze przyjęty.

Siedziba wydziału humanistycznego ma elewację ze starego kamienia, przez co z zewnątrz wygląda bardzo reprezentacyjnie, ale w przydzielonym na moje zajęcia pomieszczeniu w piwnicy nie widać kamiennej fasady, tylko wilgoć i małe okienka.

Alan wciska się do pierwszego rzędu i wyciąga z kieszeni niewielki tomik w miękkiej oprawie. To zbiór, o którym mamy dziś dyskutować – Tęczowe wiersze Julianny Ohlin. Nie wiem dlaczego, ale jestem pewien, że nauczył się ich na pamięć. Prawdopodobnie książkę trzyma jako tarczę na wypadek, gdyby ktoś próbował go zagadać.

Studenci stopniowo wypełniają salę, ale żaden nawet na mnie nie spojrzy. Trudno powiedzieć, czy czują się onieśmieleni, czy próbują onieśmielić mnie. Pewnie po prostu nie zwracają uwagi. W pierwszym rzędzie chłopak w zbyt luźnej pasiastej koszuli gapi się w bijący jaskrawym światłem ekran iPhone’a i bębni palcami w blat ławki. Ostatnio przytłaczają mnie nawet komputerowi maniacy, potrafią okazywać lekceważenie wszystkiemu spoza świecącego telefonu. Semestr zaczął się na tyle dawno, że powinienem znać imiona większości z nich, ale nie znam. Gdzieś około piątego roku mojego nauczania przestały mi zostawać w głowie. Nawet śliczne dziewczyny z trzeciego rzędu są obecnie anonimowe. Będę pamiętał ich lśniące włosy, z pojedynczymi rozwianymi kosmykami na czołach, spłowiałe dżinsowe szorty, obcięte tak wysoko, że ledwie zakrywają pachwiny, ale nie imiona. Będę je obserwował przez cały semestr, ale nie odkryję, czy ich niedbałość jest autentyczna: ich stroje nie staną się bardziej eleganckie, fryzury schludniejsze, ale będą się co chwilę wymieniać błyszczykiem do ust podczas wykładów i potrząsać włosami jak modelki w reklamie szamponu. Nie umiem się powstrzymać przed patrzeniem na nie. Szkoda, bo z pewnością to zauważają.

Studenci, szurając nogami, zajmują miejsca. Wkrótce nie będę miał wyboru, będę musiał zacząć. Ci, którzy nie mają z kim rozmawiać, już przyglądają mi się ze zniecierpliwieniem. Czego oczekują? Prawdy i piękna? Rezerwacji w bibliotece i ostatecznych terminów?

Jedyny sposób, żeby płynąć, to zanurzyć się w wodzie.

– Julianna Ohlin była wybitną poetką i tak się składa, że pochodziła właśnie stąd, z Irii, co stanowi niezwykłą zbieżność cnót. Przez jeden semestr uczęszczała nawet na ten uniwersytet. – Niektóre głosy cichną, w miarę jak zaczynam mówić głośniej, niektóre zdecydowanie kończą rozpoczęte zdania, ale po jakichś dwudziestu słowach słyszę własny głos, obniżony o pół oktawy w stosunku do zwykłej rozmowy, odbijający się pojedynczym echem w wysokim pomieszczeniu: – Podczas tego wykładu przybliżę jej pracę i podam trochę faktów dotyczących jej życia i rozdzierającej serce przedwczesnej śmierci. – Zyskałem ich uwagę, choć z pewnością nie na stałe.

Czytam na głos wiersz, ten o bezużytecznej magii słonecznego światła na zmiętej aluminiowej folii: „Matowy w świeżym powietrzu, jak smog po deszczu”. Niezbyt dobry wiersz, po prostu znany, taki, który wszyscy mogą rozpoznać i dobrze się z tym poczuć. I jeśli mam być szczery, naprawdę mi się podoba: potrafię się odnieść do jego codzienności, tak jakbym mógł w nim żyć.

– Będziemy się zajmować jedynymi książkami Ohlin, jakie ukazały się drukiem, i owszem, powinniście mieć obie. Mówię o Czasami drzwi się zatrzaskują i Tęczowych wierszach, utworach zebranych z notatników poetki już po jej śmierci.

Za bardzo się tym napawam – przekazywaniem, recytowaniem, zmuszaniem ich do poznania tego, co chcę, by znali. Ale bezsprzecznie są zainteresowani: widzę białka ich oczu.

Frazy przelatują z błyskiem jak ryby w rzece: „niemal bajroniczna brawura”, „dojmująca tęsknota”. Przez chwilę skupiam się bez reszty na własnym tokowaniu. Studenci zaczynają się wiercić, jeszcze nie szepczą między sobą, ale szelest ich spódnic i dżinsowych spodenek brzmi jak szepty.

– Poza kilkoma krótkimi wierszami w czasopismach, o których nikt nie słyszał, Ohlin za życia nie opublikowała nic więcej. Jej pierwsza książka miała się ukazać za dwa miesiące, kiedy umarła w wieku dwudziestu siedmiu lat. Cała jej sława i sukces – sporo, jak na poetkę – przyszły po tym, jak jej ciało znaleziono na polu porośniętym lnem niedaleko Calgary. Prawdopodobnie myślała, że jest nieudaną poetką. Zmarła w tym przekonaniu.

To byłby dobry moment, żeby przejść do klipów wideo, ale nie chcę marnować tego dnia, marnować Julianny. Mogę jej poświęcić tylko jedne zajęcia. Wiele z zainteresowania, jakie wzbudzała – a może i część tego, jakie nadal wzbudza – dotyczyło wierszy, które dopiero zamierzała napisać. Mówienie o jej talencie jest mówieniem o pracy, którą dopiero miała wykonać, kiedy dojrzeje, udoskonali swe rzemiosło, nabierze doświadczenia, o wierszach, których nigdy nie napisze.

Tragedia jej śmierci uderza mnie po raz tysięczny, kiedy widzę ją odbitą w twarzach studentów. Julianna była kiedyś realną osobą, dziewczyną z krwi i kości, taką jak te, z długimi nogami, używające perfum o owocowej nucie. Catherine, dziewczyna uśmiechająca się z rozmokłych plakatów rozwieszanych podczas czuwania, która dostała kiedyś najwyższą ocenę z mojego egzaminu w połowie semestru, kiedyś też była osobą. Miała męża, a teraz ten mężczyzna nie ma żony. Gdzieś w tym mieście mąż Catherine martwi się i czeka na wiadomości. Jak spędza czas? Nawet w najgorszych dniach naszego małżeństwa, a takich było mnóstwo, nigdy nie kładłem się spać, dopóki Gretta nie wróciła do domu, nawet jeśli po jej powrocie nie wymienialiśmy ani słowa. Catherine nie było w domu od miesięcy, ale nadal mogła uciec od przerażających wersji przedstawianych w wiadomościach, od tych podartych plakatów, i wrócić do swojego życia.

Robię pauzę, żeby złapać oddech i dać studentom moment na zastanowienie.

– Jakieś pytania?

Jedna z najładniejszych studentek z trzeciego rzędu pochyla się. Podnosi rękę, ze skórzaną bransoletką na chudym nadgarstku, z paznokciami pomalowanymi na kolor cynamonu.

– Ale jak umarła?

– No cóż, została zamordowana… Większość ciał znajdowanych na polach porośniętych lnem to ofiary morderstw.

– Ale… jak, przez kogoś obcego? Złapali go?

– A skąd pani wie, że to mężczyzna?

Oskarżenie o nieświadomy seksizm stanowi jeden ze stałych elementów stosowanej przeze mnie taktyki uników, ale dziewczyna tylko wzrusza ramionami.

– Zwykle to facet.

Odpowiadam takim samym gestem.

– Ma pani rację. W istocie był to jej mąż. Nigdy nie było żadnych wątpliwości, a jeśli nawet, rozwiały się, kiedy parę tygodni później zjechał swoim autem z mostu. Poza środowiskiem dilerów narkotykowych i mafii większość ofiar jest mordowana przez osoby, które darzyły miłością.

Spogląda na kolegów, zanim znów zabierze głos:

– Nie zawsze. Choćby tej wiosny. Catherine Reindeer zniknęła tak samo jak ten chłopak z liceum niedaleko kampusu. Nie znali się, więc prawdopodobnie to był ktoś obcy…

Przytrzymuję te słowa w ustach, ale w końcu wypadają:

– Nadal są uznawani za zaginionych.

Rozmowa przybiera niewłaściwy kierunek, czas ucieka. Nie mówię o stylu, złożoności czy elegancji. Nie mówię nawet o tragicznej utracie Julianny ani o niej nie myślę, ponieważ myślę o starannych bibliografiach Catherine, o jej pracach pisemnych bez literówek. O tym, jak kiedyś stojąc koło mojego biurka i czekając, aż przekartkuję stertę ocenionych prac i znajdę jej esej na temat poetyckiej dykcji Laytona, powiedziała cicho: „Tak sobie myślę, że może jak już nauczę się wystarczająco dużo o poezji, to mogłabym sama coś napisać”. Spytałem ją, dlaczego musi czekać, dlaczego nie spróbować od razu i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Odpowiedziała: „Lepiej wiedzieć, za co się biorę. Wykazać odpowiednią gorliwość i w ogóle”. To prawdopodobnie najmniej poetyckie zdanie, jakie kiedykolwiek padło, ale w tamtym momencie wydała mi się mądra.

Nagle uświadamiam sobie, że nie odzywam się od co najmniej minuty, sądząc po speszonych minach studentów. Sztywno podchodzę do laptopa i odgrywam tę samą scenę co zawsze, podłączając go do rzutnika. W końcu Julianna pojawia się na ekranie. Na pierwszym filmiku jest bardzo młoda, ma może siedemnaście lat, tańczy jako uczestniczka artystycznego performance’u swojego kolegi, odziana w szale, wykonuje smętne ruchy. Trzydzieści sekund później jest trochę starsza i czyta na głos pierwszy szkic tego samego wiersza, który przed chwilą im przeczytałem, starannie wypowiada słowa do mikrofonu, na szyi ma jeszcze więcej szalików. Następny klip to materiał z dziennika telewizyjnego, opatrzony jej maturalnym zdjęciem; prowadzący ma krawat w wesołym zielonym odcieniu, ale opuszcza wzrok z należną powagą. Pojawia się znów pod koniec mojej prezentacji, tym razem w ciemniejszym krawacie, na tle okrytych prześcieradłem noszy wsuwanych do karetki pod bezchmurnym niebem.

Kiedy zapalam światło, wszyscy są bladzi i mają pustkę w oczach. Chciałem, żeby te zajęcia były intrygujące, intensywne, poetyckie. Chciałem nawiązać łączność z tymi dzieciakami, przebić się przez gęstą atmosferę i powiedzieć coś, co byłoby dla nich ważne. Gretta powiedziałaby, że posunąłem się za daleko. Rozglądam się po sali – wszyscy wyglądają tak, jakby właśnie zobaczyli umierającą dziewczynę.

A potem muszę iść do domu i przygotować się na ślub pary, którą ledwie znam. Mój stary garnitur wisi na samym końcu szafy, na którym umieściłem go w 2006 roku, po ostatnim uroczystym ślubie jednego z dalekich kuzynów Gretty. Od tamtego czasu z jakiegoś powodu marynarka zrobiła się za ciasna pod pachami. Przy jedynym wygodnym ułożeniu rąk wyglądam, jakbym podawał tacę z drinkami.

Panna młoda, Lisha, jest trzecią kuzynką Gretty, którą spotkałem tylko kilka razy w życiu, a nazwiska pana młodego, o ile dobrze pamiętam, nigdy wcześniej nie słyszałem. Wątpię, żeby oblubieńców obchodziło to, jak się ubieram, a ponieważ nadal mam w głowie obraz milczących studentów, nie jestem w stanie myśleć o innym stroju i niezadowolony wyruszam do kościoła.

Od czasu mojego powrotu z kampusu niebo zdążyło połknąć słońce i nasz budynek nie rzuca już cienia. Wnętrze samochodu jest nieznośnie nagrzane, jakby się przebywało wewnątrz płuca. Po przejechaniu trzech przecznic uświadamiam sobie, że tylko z grubsza znam drogę do miejsca uroczystości, a wydruk z Google Maps leży zmięty na podłodze gabinetu. Od tygodni nie widziałem swojego okropnego blackberry. Ale Gretta będzie wiedziała, dokąd mamy jechać. Dorastała na tych beżowych przedmieściach, gdzie ludzie zawsze narzekają w radiu, że szkoły są niedofinansowane.

Ruch uliczny jest tak samo lepki i gęsty jak powietrze. Mimo włączonej klimatyzacji i szczelnie zamkniętych okien czuję, jak do środka wkrada się wilgoć. Mijam restaurację, w której ostatni raz widziano Catherine Reindeer, tę, w której pracowała. Nic nie zdradza jej dramatycznej roli. Jest uważana za jedno z ładniejszych miejsc tego rodzaju w mieście; zawsze chciałem zabrać tam Grettę, ale nigdy tego nie zrobiłem. Teraz czuję, że nie powinienem. Parking, na którym znaleziono torebkę Catherine i jej telefon komórkowy, jest zatłoczony, podobnie jak patio. Tablica przed wejściem zachwala małże jako specjalność lokalu i koktajle Martini, dwa w cenie jednego. Kiedy przejeżdżam w wolno sunącej kolumnie aut, młoda kelnerka na bardzo wysokich szpilkach staje przy stoliku na patio i nalewa z dzbanka do szklanek.

Chociaż jest dopiero minuta po trzeciej, Gretta już czeka przy krawężniku przed swoim sklepem, spogląda na południe, niecierpliwie wychylona. Przebrała się po tym, jak widziałem ją rano, dżinsy i rozpinaną koszulę zamieniła na długą suknię z jedwabiu, o różnych odcieniach fioletu, od jaskrawego do bladego. Suknia jest bezkształtna, bez rękawów, odstaje od ciała, kiedy Gretta wychyla się nad jezdnię. Znacznie młodsza pracownica sklepu dała jej sandały na szpilce, zawiązywane wstążką krzyżującą się na goleniach, wysoko pod brzeg materiału. Całość kreacji – proste, dyndające kolczyki, włosy rozpuszczone na plecach – sprawia, że wygląda młodziej i inaczej, na bardziej wolną i zrelaksowaną. Wiem, że będzie się czuła nieswojo już za godzinę, może wcześniej, gdy tylko ktoś na nią spojrzy. Wiem też, że przed końcem wieczoru będzie żałować, że tak się ubrała.

A wszystko to, jeszcze zanim samochód całkiem się zatrzymuje.

Wsiada z ciężkim zapachem winogronowej gumy do żucia, zatrzaskuje drzwi, zapina pas. Torebka spada jej na podłogę z głuchym stuknięciem, jakie mogłyby wydać książki albo drewniane klocki owinięte tkaniną.

Wrzucam bieg i ruszam.

– Cześć, Gretta.

– Len.

– Mam się dobrze, dziękuję.

– Nie umawialiśmy się na drugą trzydzieści?

Gryzę od środka policzek.

– Na trzecią.

– Tak, ale potem przypomnieliśmy sobie o korkach z powodu wyjazdów na wieś, więc…

– Druga trzydzieści?

– Owszem.

– W każdym razie nie zdecydowałem za ciebie, że chętnie poczekasz. Po prostu zapomniałem.

Włącza radio, obraca gałką, wyłącza.

– Wjazd na czterystaczternastkę jest przed nami. Kierujemy się na lewo. – Pauza. – Powinieneś sobie poradzić.

– Tak, wiem.

Nachyla się do okna.

Dopiero kiedy jesteśmy na 414, po nerwowym przedzieraniu się na właściwy pas, dociera do mnie, że nie przeprosiłem jej za spóźnienie. Ten statek już odpłynął. Teraz mogłem mówić tylko o tym, jak mi minął ranek, o plakatach na kampusie, mojej ponurej prezentacji na temat zmarłej poetki. Ale to wszystko należy do kategorii rzeczy, o których Gretta nie wie, które należą tylko do mnie. Dlatego wybieram sprawdzony małżeński standard:

– Miałaś dobry dzień?

Gretta opuszcza szybę i wypluwa gumę w żwir na poboczu drogi.

*

– Uważam, że koralikowy haft był po prostu śliczny – mówi Denise, kuzynka Gretty i panny młodej, z pierzastymi włosami i głosem o brzmieniu fletu. Wszyscy na przyjęciu rozmawiają właściwie tylko o tym. – A sukienka była bardzo ładna i zwiewna, jakimś cudem koraliki wcale jej nie obciążyły.

Może to po prostu nudne przyjęcie albo przyjęcie nudnych ludzi, którzy nie znają innych tematów poza koronką, małymi perełkami i taftą. Gdyby Gretta się do mnie odzywała, z pewnością powiedziałaby coś o architekturze: „Zabawne, jak ponure są te nowoczesne kościoły, prawda?”, przynajmniej tyle, albo skomentowałaby tekst z Biblii odczytany podczas ceremonii, wyrażając zdziwienie niekonwencjonalnym wyborem fragmentu z listu świętego Jakuba apostoła. Mój wkład w rozmowę z Denise ograniczał się do uśmiechu, z zamkniętymi ustami, jako że miałem w nich zbyt gorący kęs krabowego pasztecika.

Poza tym piłem na zmianę szampana i whisky z wodą sodową i czekałem na jakieś ciekawe sytuacje, które mogłyby wyniknąć z faktu, że jestem na weselu z żoną podczas naszego prawie całkiem milczącego lata, jednego z tych okresów w naszym małżeństwie, kiedy wszystko mrocznieje. Do tego momentu wieczór był nieudany. Gretta nie pozwalała mi się trzymać pod rękę lub za rękę ani na żadne inne udawane wyrazy przywiązania, które mogłyby dać nieco nadziei, jakbyśmy mieli zacząć pracować nad odzyskaniem prawdziwej uczuciowej więzi. Patrzyła na mnie tak jak w domu – z życzliwą rezygnacją. Usiadła piętnaście centymetrów ode mnie w kościelnej ławce i sprawiała wrażenie wyczerpanej, kiedy ludzie obejmowali jej szczupłe ramiona.

Nie ma kłótni, spraw, które moglibyśmy omówić, przeprosić za nie, wybaczyć, znaleźć rozwiązanie. Jest tylko tępy, smutny rozdźwięk. Już od miesięcy. Minęło tak wiele czasu, odkąd potrafiliśmy być razem bez tej błony rozczarowania; uświadamiam sobie, że tęsknię za Grettą, choć wiem, że jest gdzieś w tym samym zatłoczonym pomieszczeniu i prawdopodobnie też je krabowy pasztecik.

– Miło mieć okazję do świętowania szczęścia. – Włosy Denise są obcięte albo upięte w kształt skrzydeł przed uszami. Za nią przez ogromne szyby widać trawniki pola golfowego; złote i srebrne w zachodzącym słońcu kuszą, żeby się na nie wymknąć. – Zwłaszcza kiedy w dziennikach podają coraz smutniejsze wiadomości, prawda?

– Och… Jak na przykład te o zaginięciach? O Catherine Reindeer i tym chłopcu z liceum? – Odstawiam kieliszek, żeby uciąć sobie wielki kawałek sera brie z krążka na bufecie.

Denise przygląda mi się z żywą uwagą, jakbym dopiero co wszedł.

– No właśnie. Biedne dzieciaki. Chociaż to było tak dawno, że już o nich nie mówią w wiadomościach. A nawet kiedy wspominają, to tak, jakby nie zostało wiele nadziei. Chodzi mi o to, że ton prowadzących brzmi, jakby najgorsze już się stało.

– Tak naprawdę nie byli dziećmi. Przynajmniej dziewczyna… to znaczy kobieta. – Wkładam do serwetki z serem garść krakersów, szykując się do ucieczki na patio.

– Naprawdę?

– Miała dwadzieścia kilka lat, bliżej trzydziestki. To pewnie naturalne myśleć o niej jak o dziecku, uprowadzonym wbrew jego woli… to oznacza utratę sprawczości. – Po momencie wahania dodaję: – Była moją studentką. – W oczach Denise pojawia się błysk zainteresowania. Nie ma powodu, żeby rozmawiać z nią o Catherine, ale słucha, a ja przecież cały czas o tym myślę. – Dobrą studentką, radosną i skupioną na nauce – ciągnę. – Do tego ładną, choć to bez znaczenia. Nie od razu się zorientowałem, że jest starsza. Wiosną chodziła na moje zajęcia, mogła uczęszczać tylko na jeden przedmiot w semestrze. Przez resztę czasu musiała pracować, żeby mieć na rachunki. Miała dwadzieścia siedem lat. – Nie powiedziałem, bo Denise nie wiedziałaby, o czym mówię, ani by jej to nie obchodziło, że Julianna też miała dwadzieścia siedem lat, kiedy zniknęła, i nie doczekała dwudziestu ośmiu.

– O, to bardzo ciekawe… – Denise pociąga łyk wina, rozglądając się po sali. – Gdzie jest Gretta?

– Gretta? – Jeden z krakersów wymyka się z serwetki, odbity od podłogi, znika pod długą spódnicą Denise, która udaje, że tego nie zauważa.

– Twoja żona. – Szturcha mnie w ramię, łagodnie, choć nie aż tak bardzo. Wypadają mi kolejne krakersy.

– Och, przepraszam, Denise, mogłabyś… – Bierze ode mnie serwetkę pełną okruchów. Rozglądam się, wycierając ręce. – Gretta… – Widzę śnieżnobiałe obrusy, wypolerowany ciemny parkiet, parę, która była na naszym ślubie, młodą kobietę z ciemnymi, błyszczącymi włosami.

Wreszcie.

– Tam jest. – Wskazuję w stronę okna, lśniącego różem zachodzącego słońca, prawie naprzeciw nas.

Gretta stoi oparta o wysoki parapet, nogi w swoich wymarzonych butach ma ciasno złączone. Rozmawia z filigranową brunetką kołyszącą w ramionach maleńkie ciemnowłose dziecko.

– O, jaka oryginalna sukienka! Tyle odcieni fioletu.

Najeżam się lekko, użyłbym podobnie cierpkiego tonu, opisując tę sukienkę, ale ostatecznie mąż ma pewne przywileje. Zmieniam temat:

– To Mary? Kiedy urodziła kolejne dziecko?

– Len! Gdzie ty się podziewałeś?

Macham ręką.

– Sama wiesz, ta miejska dżungla…

W tym momencie Mary wyciąga ramiona do Gretty, żeby podać jej wiercące się niemowlę; Gretta zagryza wargę, odrywa od ciała kościste łokcie.

– Nazwali ją Emily.

W ostatnich promieniach słońca nagie ramiona Gretty mają ten sam odcień bladego różu co tobołek, który teraz trzyma, odbijają kolorem od już pomiętej sukni. Spogląda przelotnie na pokrytą meszkiem główkę i oddaje dziecko Mary, tak delikatnie i szybko, jak to możliwe. Speszona, nieprzywykła do tulenia Gretta. Mary oddala się w poszukiwaniu osób bardziej skorych do podziwiania. Denise przechodzi wzdłuż bufetu, uśmiechając się do kogoś z daleka.

Gretta patrzy w przestrzeń, w której po chwili pojawiam się ja. Ściąga brwi. Kiwnięciem głowy wskazuję na Mary i się uśmiecham. Wzrusza ramionami, a potem bierze kieliszek szampana z tacy. Kelner mówi coś do niej, a ona potakuje, śmieje się, odpowiada. Mężczyzna odsłania zęby w uśmiechu i przez chwilę stoi obok, grzeje się w cieple jej krótkiego rozbawienia, a potem odchodzi w tłum.

To mogłem być ja.

Pamiętam, jak to jest być młodym, nawet dzieckiem. Pamiętam, że najlepsze miejsce w szkolnym autobusie to to nad kołem – z powodu oparcia na stopę i dlatego że nie ma ich wiele. Pamiętam ruch dłoni na okrytej swetrem talii podczas tańca i uśmiech, który mówił: „Śmiało, zostań, podobasz mi się, tańcz ze mną, tak, tak”. Pamiętam chrzęst kroków na żwirze i plamy atramentu na arkuszach egzaminacyjnych, i jaskrawoniebieskich superbohaterów spadających z nieba. Pamiętam, jak smakowało życie godne zapamiętania.

Widziałem zdjęcia Gretty ze szkolnych roczników, kiedy była jeszcze młodsza niż Catherine w momencie, gdy wyparowała, tak młoda, jak Julianna w czasach, gdy tańczyła, tylko że Gretta nigdy nie była taka ulotna. Jej zdjęcia – stojącej dumnie w odświętnej sukience, w nieco zagraconym salonie, z bukiecikiem białych róż na nadgarstku, zdmuchującej świeczki na grubo lukrowanym torcie albo roześmianej, leżącej na stercie brązowych liści. I inne, na których ma opuszczony wzrok, zasłania twarz książką lub włosami. Czasami była nieśmiała i nieprzystępna, kiedy indziej tak bezpośrednia i zdecydowana, że nikt nie wiedział, co o niej myśleć. Tak mi przynajmniej mówiła jej rodzina. Ale Gretta zawsze świetnie sama się definiowała.

Widywałem ją też w czasie teraźniejszym, naszej teraźniejszości: okutaną szlafrokiem, z opuszczoną głową i włosami związanymi ciasno na karku, czytającą w fotelu, który nadal nazywała chesterfieldem. Z książką na kolanach, nachylona nad nią górną połową ciała, smukłymi stopami opartymi na otomanie. Znoszony frotowy szlafrok rozchylał się u dołu, światło lampy nabłyszczało suchą, wygoloną skórę goleni. Próbuję sobie wmawiać, że dziewczyna z tortami, kwiatkami i dyplomami zawsze zmierzała ku mnie, zawsze dążyła do tego, by być tym, kim jest teraz: moją żona. Ale moja wyobraźnia nie sięga tak daleko. Zanim się poznaliśmy, Gretta utwardziła się w środku, stała się ostro samowystarczalna. Zaczęła się wyzbywać swojej bezbronności na długo przedtem, zanim ją poznałem. Mogłem ją wtedy kochać, doskonale, bezgranicznie, i nawet o tym nie wiedzieliśmy.

Pada, kiedy w końcu opuszczamy przyjęcie. Jestem pewien, że zostaliśmy dłużej, niż każde z nas chciało, przez tę żałosną niemożność znalezienia się nawzajem w ogromnym ciemnym wnętrzu. Zanim się spotkaliśmy, bez wiary, że to nastąpi, zbyt zmęczeni, by nie czuć otuchy na widok znajomej twarzy, deszcz zmienił żwirowy parking w bajoro. Idę o krok przed Grettą; schodząc po schodach i brnąc do auta, myślę o zniszczeniu moich jedynych dobrych mokasynów, w których uczę. Jestem w połowie drogi, gdy uświadamiam sobie, że Gretta nie wyszła za mną na zewnątrz; ktoś zatrzymał ją w progu. Ktoś – mężczyzna, którego nie znam, w świeżo odprasowanym garniturze, ze swobodną linią ramion, najwyraźniej materiał nie pił go pod pachami.

Moje ubranie nasiąkło już tak, że dalsze moknięcie jest bez znaczenia, choć innego dnia dla zasady pobiegłbym do samochodu. Ale w tym szczególnym momencie, gdy patrzę, jak moja powściągliwa żona gwarzy z obcym, ulewa pasuje do mojego nastroju, więc pokonuję resztę drogi, siadam na masce i czekam. Po kilku minutach widzę, jak wreszcie schodzi po betonowych schodach na parking, a ten mężczyzna eskortuje ją, przytrzymując za wewnętrzną stronę łokcia.

Rozgląda się po parkingu, za mną, przypuszczalnie. On – kimkolwiek jest – puszcza jej ramię, żeby osłonić jej twarz przed deszczem. Wydaje mi się, że przesuwa palcami po jej włosach i uśmiecha się w taki sposób, jakby zakładał, że skoro nie może mnie znaleźć, to mnie nie ma. A ona odwzajemnia uśmiech, przebiega między nimi promień intymności, jakiego nie widziałem od miesięcy. Zwijam palce w trąbkę przy ustach i wołam:

– Gretta!

Patrzy w moją stronę przez kilka sekund, zanim mnie zauważy. Mężczyzna odwraca się, żeby wrócić na schody; mówi coś, już odchodząc. Gretta śmieje się, macha i zaczyna biec przez parking w deszczu. Sukienka klei się do niej, jak… cóż, nic nie może się równać z mokrym jedwabiem. Oczywiście jest zbyt ciemno, żeby dostrzec szczegóły, takie jak zarys majtek, brodawki piersi, uda, ale znam je na tyle dobrze, by móc sobie wyobrazić.

Nie zauważam też, jak skręca sobie kostkę na wyboistym żwirze, ale łatwo się tego domyślić, kiedy leci naprzód, noga w kostce wygina się nienaturalnie, a ona pada na brzuch i łokcie, z rozsuniętymi stopami.

Przez moment myślę o zniszczeniu jedwabnej fioletowej sukni. W ciemności i deszczu wygląda na brązową i wkrótce taka będzie od błota. Ale była śliczna, zbyt wyzywająca dla kobiety w jej wieku, ale śliczna. Większość innych kobiet po czterdziestce wyglądałaby w niej znacznie gorzej. Zaczynam sobie przypominać, kiedy leży tam, skulona, że jestem mężczyzną mającym piękną żonę. Z jakiegoś powodu zawsze trudno mi było o tym pamiętać, o ile akurat na nią nie patrzyłem. Zsuwam się z maski samochodu i biegnę do niej, rozchlapując kałuże.

– Gretta, nic ci nie jest? – Próbuję spojrzeć jej w twarz, wyciągam rękę, zakładając, że chwyci ją szczupłymi zimnymi palcami, z krzywym uśmieszkiem wyrażającym zarazem skrępowanie i wdzięczność. Zamiast tego podnosi się na czworaka, a potem zbiera do pozycji stojącej. Cofam rękę i prostuję się obok niej, rozczarowany, że nie miałem szansy pomóc.

– Nic. – Krople wody na jej twarzy są zbyt obfite i zabrudzone ziemią, żeby wziąć je za łzy, ale pozwalam sobie popełnić ten błąd. – Nic mi nie jest. – Kuśtyka przed siebie, oszczędzając skręconą kończynę.

Kiedy już wiem, że nie zamierza się wesprzeć na moim wyciągniętym ramieniu, wyprzedzam ją i otwieram auto. Bez słowa wsuwa się na siedzenie pasażera. Kiedy siadam obok niej, ma wzrok utkwiony w osłonę przeciwsłoneczną.

Wrzucam bieg i zapalam światła, przelotnie myślę o błocie na tapicerce. I o tolerancji. I o małżeństwie. I o tamtym mężczyźnie na parkingu, kimkolwiek był. Nie słyszę o tylu rzeczach, które się dzieją w życiu Gretty. Domyślam się, że mogłaby powiedzieć to samo o mnie. Cisza rośnie w zamkniętym, wilgotnym samochodzie niczym sadzonki w szklarni.

Kiedy docieramy do wyjazdu z parkingu, jakoś nie umiem ocenić odległości od nadjeżdżających samochodów, więc czekam, aż będzie całkiem ciemno z obu stron – żadnych zbliżających się świateł – zanim wytaczam się na drogę. Kątem oka widzę, jak Gretta przesuwa palcami po pasie i dotyka zapięcia.

Zaciskam palce na twardym plastiku kierownicy, obserwując umykającą przerywaną linię na środku jezdni. W końcu mruczę:

– Męczący wieczór. – Włączam radio na skrót wiadomości, choć wcale ich nie chcę w zawilgłym aucie. Gretta jednak odchyla głowę od okna na dźwięk słów „apel” i „policja” i posuwa się nawet do dotknięcia mojej dłoni, kiedy sięgam do wyłącznika. Palce ma lodowato zimne, ociekające wodą włosy zsuwają się z jej ramienia. Pozwalam jej słuchać.

Po doniesieniach na temat ostatnio popełnionych morderstw, negocjacji związkowych i zawirowań na giełdzie, o dziwo, wspominają o Catherine i tamtym licealiście, Donnym jakimś tam. Pozostają w takim samym stopniu zaginieni jak wtedy, gdy ostatnio o nich słyszałem. Mówią o nich w wiadomościach, tylko dlatego że rodzina chłopca organizuje kolejne czuwanie. Serce jakoś mi nie pęka z powodu chłopaka, którego nigdy nie poznałem – klęska empatii. Wieczór lśni od deszczu, jest coś uspokajającego w patrzeniu, jak różne rzeczy migają za oknem, zbyt rozmazane, żeby o nich pomyśleć.

– Nadal ich nie ma – mówi Gretta. Opiera czoło o szybę porysowaną od zewnątrz strugami wody. – To już cztery miesiące dla tej dziewczyny, a dla niego dłużej.

– Hmm?

– Te dzieciaki, które zniknęły zimą, mówią o nich. Donny Zimmerman i ta dziewczyna… Catherine Reindeer.

Mimo że Catherine jest często wymieniana w programach informacyjnych, a w mieście nie ma człowieka, który nie wiedziałby o jej zniknięciu czy porwaniu, czy jak to nazywamy (ale nie o morderstwie, przynajmniej na razie), dziwnie słyszeć jej nazwisko w ustach Gretty – czuję się, jakby wyrwała kartkę z mojej podświadomości i przeczytała ją na głos. Co jeszcze potrafi zobaczyć w moim mózgu? Kark mi się czerwieni, kiedy myślę o Catherine w bordowej koszulce z prawym ramiączkiem zsuniętym z barku na biceps. Catherine w tylnym kącie klasy, chichocząca z mojego żartu; rozśmieszanie jej dawało mi osobistą radość. Moje wspomnienia nagle wydają mi się lubieżne, oddzielone od ich ścieżki dźwiękowej – wszystkie inteligentne uwagi Catherine z zajęć, jej wnikliwe pytania wymazują się, zostaję jedynie z jej ślicznymi ramionami i ciepłymi, miękkimi włosami.

– Przedłużyłbym jej termin.

– Co masz na myśli?

Stojąc na żółtym świetle, widzę w jego poświacie zniszczenia, jakim uległa sukienka Gretty: jest przemoczona i poskręcana, w rozdarciu widać kawałek ubłoconego kolana.

– Termin złożenia końcowej pracy pisemnej. Nie miała szansy jej oddać. Egzamin też opuściła, bo…

– Och, Len. – Odwraca się, żeby na mnie popatrzeć. – Była twoją studentką? Jak to możliwe, że tego nie wiedziałam?

Dziwne, jak bardzo ją to poruszyło – jakby nagle wiedziała, jak dużo myślę o nieobecności Catherine przez cały ten czas. Zimnymi palcami poklepuje mnie po nadgarstku, kilka razy, bardzo delikatnie. Jakby wiedziała wszystko.

Nie mogę odwzajemnić gestu i czytać w umyśle Gretty, nie wiem, co myśli, a śliska lokalna droga po północy to nie najlepsze miejsce i czas, żeby patrzeć jej w oczy. Prawdopodobnie zakłada, że zaginiona dziewczyna i ja byliśmy blisko, że jestem osobiście zdruzgotany stratą. A ponieważ rzeczywiście jestem, wydaje się nieistotne, że Catherine Reindeer przyszła do mojego gabinetu tylko kilka razy, rozmawiała ze mną głównie o prozodii, buncie, Leonardzie Cohenie. Ale pamiętam ją, dziewczynę w bordowej koszulce na opalonym ciele. Jej melodyjny śmiech, w którym jakby brakowało niektórych nut podczas wdechu, to, jak mówiła o swoich przemyśleniach na temat wierszy, bez typowej dla studentów niższych lat tremy przy rozmowie z profesorem. I napięcie w tamtej grupie, gdzie żaden z dzieciaków nie radził sobie zbyt dobrze, i moje pragnienie, by nie okazać się jedynie podstarzałym zbereźnikiem, by jej słuchać, a nie tylko patrzeć na jej brzuch.

Prawdopodobieństwo, że może już nie żyć, rzuciło na te mgliste wspomnienia nowe światło. Wpatrując się w gęstą ulewę, próbuję skupić wzrok na reflektorach aut nadjeżdżających z przeciwka. Myślę o mowie pogrzebowej, której nigdy nie mógłbym wygłosić. I o dłoni o grubych palcach, kiedy Catherine gestykulowała, robiąc uwagę na temat Gwendolyn MacEwen. Nikt nie sądził błędnie, że ją znałem, ponieważ nie znałem jej tak naprawdę. Obserwowałem tylko i zapamiętałem.

Pada tak mocno, że przednia szyba wygląda, jakby się zsuwała. Ciężko cokolwiek zobaczyć, trudno się skupić. Gretta trzyma rękę na moim ramieniu, pyta o coś. Kręcę głową, próbując się wymigać od rozmowy. Wolę moją własną wersję wypadków od tej z wiadomości, od czegokolwiek, co Gretta mogłaby wiedzieć. Dopóki nikt nie wie niczego na pewno, Catherine żyje.

– Len!

A jeśli nikt nie wie, wolno mi pisać własną historię.

Błysk świateł.

– Len!

W ostatniej chwili skręcam przed jasnymi punktami reflektorów zmierzającymi prosto na nas. Strumień żwiru strzela spod kół, kiedy zahaczam o pobocze. Nie myślę, dzięki Bogu, tylko patrzę na zbliżającą się barierkę, wgniatam hamulec, odbijam w lewo, mocno ściskam kierownicę; Gretta wciąż uspokajającym gestem dotyka mojego ramienia. Mija zaledwie pięć, może dziesięć sekund i znów jadę po asfalcie. Ostrożnie usuwam ramię spod jej ręki, żeby nie poczuła, jak drżę. Do domu zostało dziesięć minut jazdy. Zapada cisza.

Parkuję niechlujnie pod uliczną latarnią, wciąż roztrzęsiony. Gretta opiera się bezwładnie o okno, ale odwraca do mnie twarz, kiedy ja się do niej odwracam.

– Jestem pijany? Nie sądziłem, że jestem pijany, ale po prostu… Jestem?

Dotyka mojego policzka palcami, które nawet po półgodzinnej jeździe w ciepłym, suchym samochodzie nadal są lodowato zimne.

– Kochanie, nie wiem.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

CZĘŚĆ PIERWSZA

MAŁŻEŃSTWO

DZIEWCZYNA DLA MNIE

ZANIM (NASTĄPIŁY PEWNE RZECZY)

TWIERDZA

SPŁONĄĆ W JASNYM ŚWIETLE KSIĘŻYCA

DOM, KTÓRY ZBUDOWAŁA NOWOCZESNA SZTUKA

SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE

RESZTKĄ TCHU

CZĘŚĆ DRUGA

SMUTNE HISTORIE

CZASAMI NIC SIĘ NIE DZIEJE

MŁODOŚĆ MUSI SIĘ WYSZUMIEĆ

NIECH ŻYJE DOM

CZASAMI DRZWI SIĘ ZATRZASKUJĄ

CO PAMIĘTAJĄ UMARLI

CATHERINE REINDEER

PODZIĘKOWANIA
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: