Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tylko nie mów mamie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 czerwca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tylko nie mów mamie - ebook

Matka i córka. Nie widziały się od lat. Teraz Toni czuwa przy umierającej matce i czeka na prośbę o przebaczenie... Patrzy na matkę i widzi siebie – małą, śliczną Antoinette, dziewczynkę, którą była. I o której wspomnienie musiała ukryć głęboko w niepamięci. Żeby móc dalej żyć...


Pierwsze lata życia Antoinette to idylla, z dystyngowaną matką i kochającą babcią.
Ale wszystko się zmienia, kiedy tata wraca z wojska. Zaczyna się koszmar.


Toni ma sześć lat, gdy po raz pierwszy tatuś całuje ją...
Nie tak jak ojciec całuje córkę.
Tylko nie mów mamie – ostrzega – bo przestanie cię kochać.
Jednak dziecko mówi mamie.
A matka nie chce nawet o tym słyszeć...

Od tej chwili Toni musi mieć z tatusiem wspólną „tajemnicę”… Przez osiem lat…
A kiedy prawda wreszcie wychodzi na jaw, dziewczynka zostaje potępiona, wtrącona w otchłań depresji i autodestrukcji.
Nadzieję i siłę musi znaleźć sama w sobie.


Tylko nie mów mamie, tragiczna historia jej dzieciństwa, przebaczenia sobie samej i triumfu nad przeszłością, przypomina niewiarygodną wręcz powieść z najwyższej półki: napisaną pięknym językiem, przejmującą i wzruszającą.


Wydana w 12 krajach, w Anglii i we Francji zajmowała przez wiele tygodni 1. miejsce na listach bestsellerów. Doczekała się kontynuacji Kiedy tata powraca.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-7061-6
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Dom na cichych przedmieściach Belfastu niczym się nie wyróżniał. Imponujący budynek z czerwonej cegły stał na uboczu, cofnięty od drogi, otoczony pięknymi ogrodami. Wyglądał jak każdy inny dom zamieszkany przez dużą rodzinę. Numer na bramie potwierdził, że to właściwy adres, gdy spojrzałam – żeby jeszcze raz się upewnić – na kartkę, którą trzymałam w ręce.

Nie byłam w stanie już dłużej zwlekać, podniosłam walizkę, którą taksówkarz postawił na chodniku, przeszłam kilka kroków ścieżką i otworzyłam drzwi.

– Nazywam się Toni Maguire – powiedziałam do całkiem zwyczajnie ubranej kobiety w recepcji. – Jestem córką Ruth Maguire.

Popatrzyła na mnie z ciekawością.

– Tak. Pani matka powiedziała nam rano, że pani przyjedzie. Nie wiedzieliśmy, że ma córkę.

Oczywiście, że nie, pomyślałam, zdziwiłabym się, gdybyście wiedzieli.

– Proszę, zaprowadzę panią. Czeka na panią.

Szybkim krokiem poprowadziła mnie korytarzem do ładnej czteroosobowej sali. Szłam za nią, kryjąc emocje.

Cztery stare kobiety leżały w fotelach ustawionych przed szafkami nocnymi. Trzy szafki były zastawione zdjęciami ukochanych osób, ale czwarta, ta należąca do mojej matki, była pusta. Poczułam znajome ukłucie bólu. Ani jednego wystawionego zdjęcia z mojego wczesnego dzieciństwa.

Siedziała w fotelu, z kocem na kolanach i stopami na podnóżku. To już nie była ta mocna, dobrze zbudowana kobieta, która jeszcze rok temu, podczas mojej ostatniej wizyty w Irlandii, nadal wyglądała o dziesięć lat młodziej, niżby sugerował jej akt urodzenia. Tamtą kobietę zastąpiła ta skurczona, krucha staruszka, która wyglądała na śmiertelnie chorą.

Jej ciemnozielone oczy, które tak często rozbłyskiwały gniewem, teraz wypełniły się łzami, gdy wyciągnęła do mnie ręce. Upuściłam torby na podłogę i weszłam w jej objęcia. Pierwszy raz od lat moja matka i ja przytuliłyśmy się i moja uśpiona miłość odżyła.

– Przyjechałaś, Toni – szepnęła.

– Przyjechałabym wcześniej, gdybyś poprosiła – powiedziałam łagodnie, porażona dotykiem wychudzonych ramion, których kości czułam pod szlafrokiem.

Podbiegła pielęgniarka, poprawiła koc na kolanach matki, a potem odwróciła się do mnie i uprzejmie spytała, jak mi minęła podróż z Londynu.

– Całkiem dobrze – powiedziałam. – To tylko trzy godziny.

Z wdzięcznością wzięłam od niej filiżankę, a potem intensywnie wpatrywałam się w herbatę, żeby się jakoś pozbierać i nie zdradzić, jakim szokiem była dla mnie kruchość mojej matki. Wiedziałam, że już wcześniej przyjmowano ją do hospicjum, żeby ustawić jej leczenie przeciwbólowe, ale wiedziałam też, że ta wizyta będzie ostatnia.

Poinformowany o moim przyjeździe lekarz mojej matki przyszedł się ze mną przywitać. Był młody, miał przyjemną aparycję i szeroki uśmiech.

– Ruth – zapytał – jesteś szczęśliwa, że córka przyjechała?

– Jestem bardzo szczęśliwa – odparła typowym dla niej tonem damy i tak beznamiętnie, jakby mówiła o pogodzie.

Kiedy spojrzał na mnie, zobaczyłam w jego oczach to samo zainteresowanie, które widziałam w oczach recepcjonistki.

– Czy mogę do pani mówić „Toni”? Tak mówi pani matka.

– Oczywiście.

– Chciałbym zamienić z panią kilka słów, gdy skończy pani herbatę. Proszę zejść do mojego gabinetu. Pielęgniarka wskaże drogę.

Raz jeszcze uśmiechnął się krzepiąco do mojej matki i wyszedł.

Przeciągnęłam jeszcze kilka minut, popijając herbatę, żeby opóźnić to, co czułam, że będzie trudnym spotkaniem, ale w końcu poszłam dowiedzieć się, o czym chce ze mną porozmawiać.

Gdy weszłam, zaskoczyło mnie, że obok niego siedzi inny mężczyzna w zwyczajnym ubraniu; tylko koloratka zdradzała jego profesję. Usiadłam na jedynym wolnym krześle i popatrzyłam na lekarza, starając się nadać twarzy spokojny wyraz. Czekałam, aż on rozpocznie rozmowę. Kiedy łagodnie zaczął wyjaśniać sytuację, serce mi się ścisnęło. Zdałam sobie sprawę, że on oczekuje ode mnie odpowiedzi; odpowiedzi, których nie chciałam udzielić, bo to zmusiłoby mnie do otwarcia tych szuflad pamięci, w których zamknęłam upiora swojego dzieciństwa.

– Są pewne problemy z leczeniem pani matki – Mamy nadzieję, że będzie pani mogła pomóc je nam zrozumieć. Terapia bólu nie przynosi oczekiwanych efektów. A, szczerze mówiąc, pani matka dostaje już najwyższą dawkę, jaką możemy jej przepisać. – Zamilkł i czekał na moją reakcję. Nie doczekał się, więc mówił dalej: – W ciągu dnia współpracuje z personelem, pozwala zawieźć się do naszej kawiarni, wykazuje zainteresowanie swoim wyglądem i ma dobry apetyt. Problem pojawia się w nocy.

Znów zamilkł, a ja nadal zachowywałam neutralny wyraz twarzy; jeszcze niegotowa zdradzać czegokolwiek. Po kilku sekundach mówił dalej, ale już z mniejszym przekonaniem.

– Pani matka jest w nocy bardzo niespokojna. Budzi się roztrzęsiona i odczuwa ból większy, niż naszym zdaniem powinna. Można by pomyśleć, że walczy z działaniem leków.

To godziny złych duchów, pomyślałam. O, jakże dobrze znam takie godziny, kiedy traci się kontrolę nad myślami, a na powierzchnię wydostają się najczarniejsze wspomnienia, budzą nas i rzucają na pastwę rozpaczy, gniewu, strachu, a nawet poczucia winy. Ja mogę wtedy wstać z łóżka, zaparzyć filiżankę herbaty, poczytać albo posłuchać muzyki. Ale co teraz może zrobić moja matka, żeby uciszyć mroczne myśli?

– Dwa razy prosiła pielęgniarkę o wezwanie księdza. Ale – tu odwrócił się do siedzącego obok mężczyzny – mój przyjaciel powiedział mi, że kiedy przyjeżdżał, zmieniała zdanie i nie chciała z nim rozmawiać.

Ksiądz pokiwał głową na potwierdzenie tych słów i poczułam, że dwie pary oczu wpatrują się we mnie, szukając odpowiedzi. Tym razem to ksiądz przerwał ciszę, pochylił się nad stołem i zapytał:

– Toni, czy jest coś, o czym wiesz, a co może nam pomóc twojej matce?

Widziałam w jego twarzy szczerą troskę, dlatego ostrożnie dobierałam słowa.

– Myślę, że wiem, czemu moja matka jest niespokojna w nocy. Ona wierzy w Boga. Wie, że spotka się z Nim niedługo, i sądzę, że bardzo boi się umierania. Chciałabym jej pomóc, ale niewiele mogę zrobić. Mam nadzieję, że dla własnego dobra znajdzie w sobie siłę, żeby z księdzem porozmawiać.

Lekarz wyglądał na zakłopotanego.

– Chce pani powiedzieć, że pani matka ma coś na sumieniu?

Pomyślałam o tym, jak wielu rzeczy z przeszłości może czuć się winna, i zastanawiałam się, czy te wspomnienia ją dręczą. Walczyłam, żeby nie okazać tych myśli, ale mimowolnie westchnęłam.

– Na pewno ma. Powinna mieć. Ale nie wiem, czy kiedykolwiek przyzna, że zrobiła coś złego. Do tej pory nigdy nie przyznała.

Lekarz był zaskoczony.

– Cóż, to bez wątpienia wpływa na działanie środków przeciwbólowych. Kiedy umysł wydaje się tak niespokojny jak umysł pani matki, skuteczność działania leków jest obniżona.

– Będziecie więc musieli poświęcić tej sprawie i mojej matce więcej uwagi – powiedziałam gwałtowniej, niż zamierzałam, bo poczucie bezradności narastało we mnie. Po tych słowach wróciłam na oddział do matki.

Kiedy weszłam, poczułam na sobie jej wzrok.

– Czego chciał lekarz? – zapytała.

Wiedziałam, że wie, więc spojrzałam jej prosto w twarz.

– Powiedział, że dwa razy w środku nocy wezwałaś księdza i że byłaś bardzo zdenerwowana. – Na dalszy ciąg jak zwykle nie starczyło mi odwagi. – Ale teraz nie musimy się tym przejmować, prawda?

Dziecięcy odruch spełniania jej życzeń „bez dyskusji” przetrwał we mnie nienaruszony.

Przez resztę tego pierwszego poranka często płakała. Wiedziałam, że to normalne w przypadku śmiertelnie chorych, ale mimo to niezwykle mnie to poruszyło. Czule ocierałam jej łzy, wspominając dni, kiedy byłam małym dzieckiem, a ona robiła to samo. Była bardziej uczuciowa niż przez te wszystkie lata: chciała trzymać mnie za rękę, chciała rozmawiać, chciała wspominać szczęśliwsze lata. Patrzyłam na nią, teraz staruszkę, której policzone dni nie upływały w takim spokoju, jakiego bym jej życzyła. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo mnie potrzebuje.

– Jak długo zostaniesz? – zapytała.

– Tak długo, jak będziesz mnie potrzebować – powiedziałam swobodnie, starając się ukryć rzeczywiste znaczenie tych słów.

Moja matka, która potrafiła czytać we mnie jak w otwartej książce, uśmiechnęła się. Zakłuła mnie boleśnie wizja mojej wtedy młodej matki, kiedy jeszcze byłyśmy sobie tak bliskie. Poczułam przypływ swojej dawnej miłości.

– Nie wiem, ile to potrwa – powiedziała z krzywym uśmiechem. – Ale nie sądzę, żeby to było długo. – Zamilkła, spojrzała na mnie, a potem dodała: – Przyjechałaś tylko dlatego, że wiesz, że umieram, prawda?

Ścisnęłam jej dłoń i delikatnie pogładziłam grzbiet kciukiem.

– Przyjechałam, bo mnie o to poprosiłaś. Zawsze przyjechałabym, gdybyś tylko poprosiła. Ale to prawda, chcę ci pomóc odejść w pokoju, bo sądzę, że jestem jedyną osobą, która może to zrobić.

Miałam nadzieję, że znajdzie w sobie siłę woli, żeby szczerze porozmawiać, i przez chwilę tego pierwszego dnia wierzyłam, że to zrobi.

Przyjaźnie potrząsnęła moją ręką.

– Wiesz, Toni, jak byłaś maleńka, to był najszczęśliwszy okres mojego życia. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Kiedy się urodziłaś, siedziałam w szpitalnym łóżku i czułam się taka dumna, że w wieku dwudziestu dziewięciu lat stworzyłam ciebie. Taką maleńką, doskonałą istotkę. Tak mocno cię kochałam. Chciałam wciąż cię trzymać na rękach. Dbać o ciebie i chronić cię. Pragnęłam dla ciebie dobrego życia. To była wszechogarniająca czułość i miłość.

Ze ściśniętym gardłem wspominałam lata, kiedy byłam otoczona jej miłością. Wtedy była matką, która mnie przytulała, bawiła się ze mną, czytała mi i kładła mnie do łóżka; matką, której zapach wdychałam, gdy pochylała się nade mną, żeby pocałować mnie na dobranoc.

W moją pamięć wdarł się dziecięcy głosik, dźwięki przeradzały się w słowa, aż usłyszałam szept:

– Gdzie się podziała ta miłość, Toni? Dzisiaj twoje urodziny. Mówi, że pamięta dzień twoich narodzin. Mówi, jak cię wtedy kochała, a czternaście lat później próbowała skazać cię na śmierć. Tego już nie pamięta? A może myśli, że ty nie pamiętasz? Naprawdę wyparła te wspomnienia? A ty?

Zamknęłam przed tym głosem uszy, nakazałam mu milczenie. Chciałam, żeby wspomnienia pozostały w zamkniętych szufladach, gdzie przeleżały ostatnie trzydzieści lat. Nie przyglądałam się im i nie myślałam o nich, nigdy z wyjątkiem godzin złych duchów, kiedy udawało im się wymknąć i wtedy szybko czepiały się resztek blednącego snu. Ich lodowato zimne macki wlewały mi do podświadomości mroczne obrazy z innych czasów, zanim budziłam się, żeby je wypędzić.

Później obwiozłam matkę na wózku inwalidzkim po ogrodzie. Zawsze uwielbiała tworzyć piękne ogrody, tak jakby swoje instynkty opiekuńcze, które w stosunku do mnie wygasły już dawno, realizowała, dbając o kwiaty.

Prosiła, żebym zatrzymywała się przy niektórych roślinach i krzewach, i podawała mi ich nazwy. Ze smutkiem szeptała, bardziej do siebie niż do mnie:

– Nigdy już nie zobaczę swojego ogródka.

Pamiętam odwiedziny u niej na początku choroby. Pojechałam do Irlandii Północnej z przyjaciółką. Korzystając z okazji, że mój ojciec wyjechał grać w golfa, odwiedziłam matkę. Z dumą pokazywała mi zdjęcia ogrodu, zanim rozpoczęła w nim pracę: zapuszczony teren z kępami dzikiej trawy, bez choćby jednego polnego kwiatu na osłodę.

Kiedy mnie oprowadzała, pokazała mi coś, co wywołało uśmiech na mojej twarzy. Z okazji urodzin i Dnia Matki posyłałam jej koszyki małych kwiatków. Wymieszała je z innymi, wyhodowanymi z sadzonek, i posadziła w najróżniejszych doniczkach i przedmiotach pełniących ich funkcję: od takich z terakoty, po komin i stary kuchenny zlew. W ten sposób stworzyła eksplozję kolorów wokół patio, które sama zaprojektowała.

Tamtego dnia także wymieniła nazwy wszystkich roślin.

– To moja ulubiona, nazywa się budleja dawida – poinformowała. – Ale bardziej lubię jej potoczną nazwę: motyli krzew.

Jak gdyby pieczętując ten przydomek, nad kępą fioletowych kwiatów uniósł się rój motyli, których skrzydełka lśniły w popołudniowym słońcu. Następna aleja pachniała różami, a kwiaty miały odcienie od śmietankowego do głębokiego różu. Dalej rosły jej ukochane lilie. A w jeszcze innym miejscu dzikie kwiaty mieszały się z dosadzonymi.

– Jeśli są ładne, to nie mogą to być chwasty – śmiała się.

Przez ogród prowadziły wysypane drobnymi kamyczkami ścieżki, nad którymi poprowadzono druciane łuki. Miały się po nich wspinać pędy jaśminu i kapryfolium i przepełniać zapachem powietrze. U podnóża jednego z łuków przycupnęła rodzina krasnali.

– Moja odrobina absurdu – mówiła o nich.

Tego dnia była tak szczęśliwa i pogodna, że dołożyłam to wspomnienie do albumu fotograficznego, który przechowywałam w pamięci. Jedynego, który przeglądałam z radością.

Następnego dnia pojechałam do centrum ogrodniczego i zamówiłam małą altankę, która miała chronić moją matkę od kaprysów aury.

– Teraz będziesz mogła cieszyć się ogrodem bez względu na pogodę – powiedziałam jej, choć wiedziałam, że nie ma przed sobą już nawet następnego lata.

Na północnoirlandzkiej ziemi, w kraju, w którym nigdy nie czuła się u siebie, stworzyła angielski wiejski ogród.

Wydobyłam to wspomnienie i poczułam wielki żal nad moją samotną matką, która stworzyła swoje życie z wyobrażeń, które w końcu stawały się jej rzeczywistością.

Jakaś część mnie cieszyła się, że byłam z nią w tym hospicjum, mimo jej słabości. W końcu mogłam spędzić z matką trochę czasu sam na sam, czasu, który – wiedziałam dobrze – kurczył się z minuty na minutę.

Tego wieczoru pomogłam jej położyć się do łóżka, zaczesałam jej włosy do tyłu i pocałowałam w czoło.

– Będę spała na fotelu przy twoim łóżku – obiecałam. – Nie odejdę nigdzie daleko.

Kiedy pielęgniarka rozdała tabletki nasenne, trzymałam matkę za rękę, małą i drobną. Skóra, żłobiona błękitnymi żyłkami, wydawała się prawie przezroczysta. Ktoś zrobił jej manicure, wypiłował paznokcie w kształt migdała i pomalował jasnoróżowym lakierem. Z poprzedniej wizyty zapamiętałam je umazane ziemią.

Kiedy zasnęła, wzięłam jedną z przywiezionych książek Mavis Cheek i poszłam do poczekalni. Czułam wszechogarniający smutek, że matka, którą kiedyś tak kochałam, umiera. Smutek, że przez te wyrządzone krzywdy, prze to, co zrobiła, nigdy nie była szczęśliwa. Czułam żal i tęsknotę za jej bliskością, której, nie licząc najwcześniejszego dzieciństwa, nie zaznałam.

Tej nocy książka pozostała nietknięta, bo straciłam kontrolę nad wspomnieniami. Wróciłam pamięcią do najdawniejszych czasów, kiedy czułam się hołubiona, chroniona i kochana, do dni, które pamiętam jako pełne słońca. Do momentu, kiedy nadeszła ciemność.

Tamto dziecko, Antoinette, przyszło do mnie w tym dziwnym czasie przed świtem, gdy brzask przegania sny, ale przytomność jeszcze nie nadchodzi. Ubrana była na szaro, a jej twarz w kolorze kości słoniowej lśniła spod hebanowej grzywki.

– Toni – wyszeptała. – Dlaczego nie pozwoliłaś mi dorosnąć?

– Zostaw mnie w spokoju – załkałam cicho, zbierając całą energię, żeby ją odepchnąć.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam wirujący w powietrzu kurz, ale gdy dotknęłam policzków, na dłoniach zostały łzy dziecka spływające po dorosłej twarzy.

– Toni – wyszeptała znów. – Opowiem ci, co się naprawdę wydarzyło. Już czas.

Wiedziałam, że Antoinette się obudziła i już jej nie powstrzymam po latach uśpienia, na które ją skazałam. Zamknęłam oczy i pozwoliłam jej przelać do mojego umysłu naszą opowiadaną szeptem historię.Rozdział 2

Moje pierwsze wspomnienia pochodzą z czasów, gdy mieszkałam z matką w domu z ogrodem, w hrabstwie Kent, gdzie częstym i z radością witanym gościem była moja filigranowa babcia. Kiedy udawała, że mnie szuka, i wołała „Antoinette, gdzie jesteś?”, rzucałam to, co akurat robiłam, i biegłam przywitać się i odebrać porcję uścisków.

Pachniała zawsze tak samo: mieszanką pudru do twarzy i konwalii. W przyszłości ten zapach zawsze będzie mi ją przypominał. Czułam między nami poświatę miłości i wdychałam jej zapach.

W słoneczne dni proponowała leniwe spacery główną ulicą Tenterdon, które kończyłyśmy wizytą w jednej z wyłożonych dębowym drewnem herbaciarni. Zanim zostałam dopuszczona do takiej wyprawy, codzienne ubranie musiałam zmienić na czystą sukienkę, umyć ręce, twarz i uczesać włosy.

Kiedy babcia włożyła już buty na wysokich obcasach i dobrała do nich torebkę, a matka pomalowała usta jasnoczerwoną szminką i przypudrowała nos, byłyśmy gotowe do drogi.

Ubrana w czarno-biały strój kelnerka prowadziła nas do stolika, a babcia dokonywała ceremoniału zamawiania popołudniowej herbaty. Bułeczki z masłem i dżemem oraz ciastka pokryte różowym i żółtym lukrem, ja popijałam owocowym syropem, matka i babcia – herbatą.

Matka w sukience z kwadratowym dekoltem i z gołą głową gawędziła z babcią, która bez względu na pogodę zawsze ukrywała rudozłote włosy pod kapeluszem. Panie w podobnym wieku, ubrane we wzorzyste sukienki i noszące słomkowe kapelusze albo toczki, witały ją z uśmiechem, dziwiły się, jak bardzo urosłam i rzucały uwagi na temat pogody – to temat, któremu, jak mi się wówczas wydawało, dorośli niepotrzebnie poświęcają tak wiele uwagi.

Czasem chodziłyśmy też z wizytą do pani Trivett, szkolnej koleżanki babci, która ku mojej uciesze robiła w małym czarno-białym domku słodycze. Jej ogródek wielkości znaczka pocztowego zarośnięty był hortensjami w odcieniu głębokiej maliny. Ich duże ażurowe kwiaty zwieszały się nad niskim ceglanym murkiem i kołysały na wietrze. Byłam zachwycona, bo pod jednym z krzaków siedziały dwa pulchne krasnale z wędkami w dłoniach. Może to właśnie pani Trivett zaszczepiła w mojej matce późniejszą sympatię dla tych ozdób?

Babcia stukała świeżo wypolerowaną kołatką w czarne drzwi, które otwierała odziana w imponujący fartuch pani Trivett i wypuszczała na zewnątrz aromat buzującej masy, mającej zmienić się niedługo w uwielbiane przeze mnie łakocie.

Zabierała mnie do kuchni i pokazywała, jak je robi. Grube wałki pachnącej cukrem czarnej i białej masy wisiały na haku przy drzwiach. Pani Trivett rozciągała je i skręcała, dopóki nie potroiły wyjściowej długości. Dopiero gdy była zadowolona z ich rozmiarów, zdejmowała je z haka i cięła w kwadratowe kawałki albo dłuższe pałeczki, które zwijała w karmelki.

Nie spuszczałam z niej zachwyconych oczu, a w ustach pęczniał cukierek, który pozwoliła mi skosztować. Kiedy przełknęłam ostatnią kroplę słodkiego syropu, zaczynałam tę samą co zawsze zabawę.

– Pani Trivett, z czego są zrobione małe dziewczynki?

Nigdy nie miałam dość jej odpowiedzi.

– Ależ Antoinette, ile razy mam ci powtarzać? Cukier i przyprawy, bez tego nie ma zabawy!

Śmiałam się uszczęśliwiona, a ona w nagrodę dawała mi jeszcze jednego cukierka.

Innym razem matka uczyła mnie zabaw ze swojego dzieciństwa. To były gry przekazywane przez dziesięciolecia, z pokolenia na pokolenie. Ubierałyśmy lalki albo za pomocą małego wiaderka i łopatki robiłyśmy ciasta z błota. Moja ulubiona zabawa wymagała użycia herbacianego serwisu dla lalek, który podarowała mi babcia. Najpierw rozstawiałam maleńkie filiżanki i spodeczki, obok imbryk do herbaty i dzbanuszek do mleka. W równiutkim rzędzie stawiałam talerzyki. Kiedy nakryty obrusem stół był już zastawiony, małe kamyczki i kwiatki zastępowały kanapki i ciasta, którymi zamierzałam później poczęstować swoich dorosłych towarzyszy oraz lalki. Wymyśloną herbatę rozlewałam gościom, a lalkom ścierałam z buziek niewidzialne okruszki.

Moja matka nie tylko nie żałowała czasu na pokazywanie mi zabaw, ale także uwielbiała mnie stroić. Niektóre z ubrań szyła sama, poświęcając całe godziny na ręczne marszczenie staniczków sukienek, bo taka była wówczas moda.

Miałam trzy lata, kiedy zaprowadziła mnie do fotografa, który zrobił mi profesjonalne zdjęcie w uszytej przez nią bawełnianej sukience w czerwoną kratkę i obrębionej na biało. Jedną grubiutką nóżkę miałam założoną na drugą i pewnie uśmiechałam się do obiektywu. Wyglądam na tym zdjęciu jak otoczone miłością dziecko, którym byłam.

Matka zgłosiła mnie do konkursu Miss Pears i, ku jej radości, znalazłam się w czołówce. Oprawione w ramkę małe pamiątkowe zdjęcie pyszniło się na kominku.

Ale te szczęśliwe dni, gdy nasza rodzina składała się z dwóch osób, były policzone. Przez lata pragnęłam, żeby powróciły, ale kiedy po dziesięciu wreszcie się to stało, nie przyniosły upragnionego szczęścia.

Po wojnie mój ojciec został w wojsku na kilka lat i wracał do domu tylko od czasu do czasu, wprowadzając w nasze życie zamęt. Dla mnie był raczej szczególnym gościem niż rodzicem. Kilka dni przed jego przyjazdem wypełnionych było sprzątaniem: trzepałyśmy poduszki, polerowałyśmy meble i myłyśmy podłogi. Ciepły zapach ciasta wypełniał dom, bo piekły się jego ulubione biszkopty. A potem nadchodził długo oczekiwany dzień: matka ubierała mnie w najlepsze ubranie, sama już najpiękniej odszykowana. Co i raz niecierpliwie zerkałyśmy przez okno i czekałyśmy na szczęknięcie otwieranej furtki, a potem głośne powitanie. Na ten dźwięk matka podbiegała do drzwi i wpadała w rozłożone ramiona ojca.

Zapamiętałam go jako potężnego przystojnego mężczyznę, który sprawiał, że matka śmiała się ze szczęścia i rumieniła się. Z jego przyjazdem zawsze łączyły się prezenty: jedwabne pończochy dla mamy i czekolada dla mnie. Matka otwierała swój podarunek powoli i starannie odkładała ozdobny papier do wykorzystania przy okazji. Ja swój pakunek rozrywałam szybko i piszczałam przy tym z radości. On, życzliwy obserwator, siedział w najwygodniejszym fotelu i uśmiechał się, widząc nasze zadowolenie.

W dniu czwartych urodzin rozszarpałam dużą paczkę, która skrywała wielkiego, czerwonego pluszowego słonia. Porwałam go w ramiona z myślą, że jest piękniejszy niż jakakolwiek lalka. Nazwałam go Jumbo i przez kilka miesięcy byliśmy nierozłączni. Ciągnąc Jumbo za trąbę, prowadzałam go po domu, zabierałam do łóżka i nalegałam, by składał z nami wizyty towarzyskie.

Kilka miesięcy po tych urodzinach ojciec ogłosił, że stęsknił się za życiem cywila. Jak mówił, chciał więcej czasu spędzać z żoną i córką. Kiedy usłyszała to moja matka, jej twarz rozpromieniła się i przez następnych kilka tygodni obserwowałam radość, z jaką oczekiwała jego powrotu, tym razem na stałe.

Wiedziałam, że ten dzień się zbliża, bo dom wypełnił się zapachem ciast i rozszalała się burza porządków, ale minęły jeszcze trzy dni, zanim się pojawił. Tym razem nie było okrzyków powitalnych ani prezentów, za to atmosfera beztroski panująca w naszym domu ulotniła się na zawsze. Zaczęło narastać napięcie.

Kiedy zostałam położona do łóżka, oczywiście ze słoniem w objęciach, ze snu wyrwała mnie kłótnia rodziców. Zaniepokoiłam się. Do tej pory rzadko słyszałam choćby podniesiony w gniewie głos. Przytuliłam Jumbo mocniej i miałam nadzieję, że przestaną, a potem, zestresowana, zasnęłam.

Dużo później matka powiedziała, że poszło o picie i hazard. Nie wiedziałam, co to takiego, ale kłótnia mnie zaniepokoiła. Odprawę, którą ojciec dostał, odchodząc z armii, co do grosza przepuścił przy pokerowym stole i tym samym obrócił wniwecz nadzieje matki na kupno domu, który stałby się naszą rodzinną przystanią. Było dla mnie jasne, gdy mówiła w rzadkim przypływie otwartości, że to tylko pierwsze z wielu późniejszych rozczarowań.

Matka zdała sobie sprawę, że bez stałej pensji, ale za to z coraz starszym dzieckiem, nie zrealizuje ambicji posiadania własnego domu, jeśli nie pójdzie do pracy. Ale to nie było takie proste. Nie tylko w pierwszych latach po wojnie kobiety zarabiały znacznie mniej niż mężczyźni, ale pracy w ogóle brakowało. Zwycięscy żołnierze, którzy zostali w armii, by pomóc w odbudowie zrujnowanych Niemiec, musieli po powrocie zmierzyć się z masowym bezrobociem, urągającymi warunkami zamieszkania i reglamentacją. Z ponurą determinacją, która była integralną częścią jej charakteru, matka nigdy nie zamierzała uznać porażki i w końcu jej upór został wynagrodzony. Znalazła pracę jako kasjerka na nocnej zmianie na stacji benzynowej kilka kilometrów od naszego dotychczasowego domu. Ciemne, obskurne mieszkanko stanowiło część jej uposażenia.

Ojciec też miał problem ze znalezieniem pracy. Chociaż był doświadczonym mechanikiem, jedyne stanowisko, jakie było w zasięgu, to mechanik w fabryce, także na nocną zmianę. Nie mając wyboru, przyjął tę pracę.

Nasze życie wyglądało teraz tak: wściekły i narzekający na zmęczenie ojciec wracał rano i szedł prosto do łóżka, a matka, która miała na głowie małe dziecko i dom, łowiła chwile snu, kiedy tylko mogła.

Chociaż babcia czasem gdzieś mnie zabierała, odwiedzała nas rzadko, a dnie spędzone sam na sam z matką również należały do przeszłości. Zdarzało mi się obudzić w mikroskopijnym mieszkaniu i z Jumbo w objęciach szłam jej szukać. Kiedy stwierdzałam, że mieszkanie jest puste, w półśnie schodziłam w pidżamie na stację benzynową, żeby pobyć z matką. Na początku nigdy się o to nie gniewała, po prostu brała mnie, wciąż śpiącą, na ręce, śmiała się, zanosiła na górę i kładła z powrotem do łóżka.

Kilka miesięcy przed moimi piątymi urodzinami przeprowadziliśmy się ponownie, tym razem do małego domku szeregowego z ogrodem. Ojciec dostał awans, który gwarantował mu stałą pracę, wyższą pensję i lepsze godziny zmiany. Praca w nocy bardzo męczyła moją matkę i teraz, po raz pierwszy, odkąd wrócił mąż, poczuła, że może zostać gospodynią domową na pełen etat.

W noc przed urodzinami leżałam, nie śpiąc, i zastanawiałam się, jaki dostanę prezent. Przez cały tydzień dręczyłam matkę, żeby mi powiedziała. Nie ugięła się, tylko ze śmiechem mówiła, że muszę powściągnąć ciekawość i zaczekać do dnia urodzin, wtedy się dowiem.

Rano obudziłam się wcześnie i przypomniałam sobie, że przed rokiem dostałam Jumbo. Przejrzałam salon, ale nic nie wypatrzyłam. Matka zobaczyła na mojej twarzy rozczarowanie i powiedziała, że musimy kogoś odwiedzić, dopiero tam dostanę prezent.

Szybko połknęłam śniadanie, matka zapięła mi płaszczyk i za rękę poprowadziła na przystanek autobusowy. Czerwony dwupiętrowy autobus zawiózł nas do sąsiedniej miejscowości. Wysiadłyśmy i poszłyśmy do domu, którego nie widziałam nigdy wcześniej. Byłam oszołomiona. Nie miałam pojęcia, co to może być za prezent. Zawsze myślałam, że prezenty kupuje się w sklepie.

Kiedy matka zastukała do drzwi, usłyszałam piskliwe szczekanie kilku psów. Emocje rosły. Jumbo, choć wciąż ukochany, tracił w moich oczach. Teraz najbardziej na świecie chciałam mieć własnego szczeniaczka. Czy nadszedł ten dzień, zastanawiałam się, kiedy marzenie się spełni?

Drzwi otworzyła niska i pulchna siwowłosa kobieta. Wokół jej nóg kłębiło się kilka czarnych podpalanych terierów szorstkowłosych, które skakały na nas na powitanie. Starając się ostudzić ich entuzjazm, zaprowadziła nas szybko do dużej kuchni. Napięcie urosło gwałtownie, gdy w koszyku przy kuchence zobaczyłam kilka śpiących szczeniaków. A na podłodze kołysała się na jeszcze drżących nogach grubiutka istotka z takimi samymi podpalaniami nad oczami, jakie miały dorosłe psy. Miała jasne figlarne oczy i węszyła czarnym jak węgielek nosem.

Zanim moja matka zdążyła poprosić kobietę, żeby pokazała mi pozostałe szczenięta, ja uklękłam przy małej poszukiwaczce przygód. Od razu wiedziałam, że mnie wybrała. Podniosłam ją, wdychałam szczenięcy ciepły zapach, a na twarzy czułam jej chropowaty różowy języczek, gdy wierciła mi się w ramionach. Więź została nawiązana i ta suczka stała się najwspanialszą towarzyszką mojego dzieciństwa.

– Ona podoba ci się najbardziej? – zapytała matka.

Za odpowiedź wystarczyła moja rozradowana mina.

– Więc jest twoja. Oto twój urodzinowy prezent.

Westchnęłam z rozkoszy, gdy zdałam sobie sprawę, że właśnie ziściło się moje największe pragnienie. Ucałowałam suczkę w czubek podpalanej główki i tym aktem macierzyńskiej miłości pięciolatki dałam jej do zrozumienia, że jest moja.

– Jak ją nazwiesz?

Przyszło mi na myśl imię innej małej odważnej istotki, którą poznałam pewnego magicznego dnia na plaży. Babcia zabrała mnie pociągiem na wycieczkę do nadmorskiego miasta Ramsgate w hrabstwie Kent. Trzymałam w ręce wafelek z dużą porcją lodów i obserwowałam grupkę roześmianych dzieci, siedzących w słońcu i patrzących na coś, co pozostawało poza zasięgiem mojego wzroku. Niecierpliwie ciągnęłam babcię za rękę i patrzyłam w tym samym kierunku co dzieci. W końcu ujrzałam postacie Puncha i Judy. Zapomniane lody spływały mi po ręce, a ja stałam jak zaczarowana i chłonęłam wygłupy kukiełek. Buczałam z dezaprobatą, gdy Punch zaatakował Judy, i wiwatowałam, gdy nagadała mu do słuchu. Tajemnica marionetek pozostała dla mnie nieprzenikniona, nawet gdy pojawił się lalkarz i moja biedna babcia ze świętą cierpliwością musiała odpowiadać na niekończące się pytania dotyczące bójki Judy i Puncha.

– Nazwę ją Judy – odparłam.

Te urodziny pozostały najszczęśliwszym wspomnieniem mojego dzieciństwa.

Matka zapisała mnie do małej prywatnej szkoły. Odprowadzała mnie codziennie rano, a po południu czekała przy bramie z ciepłym uśmiechem. Czułam się bardzo dorosła w mundurku, z ołówkami, temperówką i pierwszymi podręcznikami starannie poukładanymi w przegródkach tornistra. Lubiłam te pierwsze dni nauki, ale i tak większą część dnia spędzałam, czekając z zapartym tchem na ostatni dzwonek i myśląc o Judy. W pośpiechu połykałam kanapkę, którą dostawałam po zdjęciu granatowego szkolnego fartuszka. Dopiero wtedy wolno mi było wyjść na godzinę do ogrodu i pobawić się z Judy piłką. Kiedy matka stwierdzała, że obydwie spaliłyśmy już dość energii, żebyśmy przez resztę dnia były spokojne, wołała nas przez kuchenne drzwi. Wyjmowałam z tornistra książkę z czytankami, z których co dzień uczyłam się nowych słów, albo tę, dzięki której uczyłam się podawać godzinę. Odrabiałam lekcje przy stole, z Judy śpiącą u moich stóp, a w tym czasie matka przygotowywała kolację.

Na Gwiazdkę, kiedy Judy przeobrażała się ze szczenięcia w młodego psa, z odłożonych pieniędzy kupiłam jej czerwoną obrożę i pasującą do niej smycz. Teraz mogłam śmiało chodzić na spacery, w zapiętym pod szyję granatowym płaszczyku i z Judy, którą grzało futro, kroczącą u mego boku. Rozpływałam się z rozkoszy za każdym razem, gdy ktoś przystawał, żeby się nami pozachwycać. A szczęście było całkowite, gdy znów zaczęła nas odwiedzać babcia. Nie wyjaśniono mi, dlaczego nagle przestała. Po latach wyznała, że zszokowało ją nasze mieszkanie nad stacją benzynową, a poza tym nigdy nie lubiła mojego ojca i uważała, że matka zasługuje na więcej. Wtedy już zgadzałam się z nią całkowicie, ale było za późno na komentowanie.

Tak jak ja, babcia uwielbiała Judy, która zawsze witała ją żywiołowo. Babcia brała ją na ręce i drapała po brzuszku, za co była wynagradzana zapalczywym lizaniem, które usuwało z jej twarzy cały perfumowany puder.

Z wizytami babci wiązały się prezenty, głównie książki. Jeśli matka była zbyt zajęta, babcia zawsze znalazła czas, żeby mi poczytać.

Kiedy w lutym rodzice powiedzieli mi, że przeprowadzamy się do Irlandii Północnej, skąd pochodzi ojciec, radość psuło mi tylko to, że przeprowadzka będzie oznaczała brak wizyt babci. Obiecała jednak liczne odwiedziny i tym mnie uspokoiła.

Musiało jednak minąć sześć lat, zanim znów ją zobaczyłam.

Regularnie pisałam listy, w których zatajałam prawdę o naszym rodzinnym życiu. Nigdy nie zapomniała o moich urodzinach ani o Gwiazdce, ale listy zapowiadające wizytę, na które tak bardzo liczyłam, nigdy nie przyszły. Byłam wówczas nieświadoma licznych wymówek, które robiła jej moja matka. Obraz babci stopniowo rozmywał mi się, aż w końcu pozostała w moich myślach kimś, kto kiedyś mnie kochał.Rozdział 3

Trzy wąskie drewniane skrzynki po herbacie i walizka stały na podłodze w salonie. Zawierały cały małżeński dorobek. W ciągu następnych dziesięciu lat widywałam je pakowane i rozpakowywane jeszcze wiele razy aż w końcu stały się symbolem pokonanych nadziei. Jednak kiedy miałam pięć i pół roku, widziałam w nich zapowiedź wspaniałej przygody. Poprzedniej nocy moja matka triumfalnie zabiła gwoździami wieko ostatniej skrzynki i kiedy przyjechała ciężarówka, żeby zabrać pakunki, zaczęła się nasza podróż.

Ojciec przebywał w Irlandii Północnej już od kilku tygodni i szukał odpowiedniego domu. W końcu nas wezwał. Wytęskniony list od niego przyszedł przed tygodniem i matka przeczytała mi urywki. Z entuzjazmem poinformowała, że ojciec znalazł dla nas dom na wsi. Wcześniej odwiedzimy jego rodzinę, która czekała na nas niecierpliwie. Mieliśmy zostać tam na noc i poczekać na bagaże i meble, a potem jechać do naszego nowego domu.

Moja matka powtarzała raz po raz, że Irlandia bardzo mi się spodoba, że będziemy mieć dobre życie i że polubię nowych krewnych. Snuła entuzjastyczne plany na przyszłość: zamieszkamy na wsi, założymy kurzą fermę i będziemy mieć własne warzywa. Kiedy wyobraziłam sobie puchate żółte kurczątka jak z kartki wielkanocnej, ogarnęły mnie takie same emocje. Czytała mi fragmenty listu o moich kuzynach, domu na wsi i o tym, jak ojciec za nami tęskni. Zarażała szczęściem, gdy opisywała mi naszą sielankową przyszłość.

Kiedy ciężarówka zabrała walizki i meble, chodziłam po pustych pokojach targana sprzecznymi emocjami: niepokojem, bo porzucałam wszystko, co znajome, ale i ekscytacją, bo wyjeżdżałam do innego kraju.

Matka wzięła nasz podręczny bagaż, a ja mocno trzymałam smycz Judy – tak zaczęłyśmy podróż trwającą dwadzieścia cztery godziny. To, co dla mnie było przygodą, matce musiało się wydawać męką. Mało że miała do pilnowania bagaże i mnie, zostawała jeszcze Judy, która nie była już szczeniaczkiem, tylko wyrośniętym, jasnookim i figlarnym terierem.

Pojechałyśmy autobusem na dworzec kolejowy, na którym widziałam sprzedawców kwiatów i przemiłych tragarzy. Wsiadłyśmy w pociąg do Midlands, gdzie przesiadłyśmy się do pociągu do Crewe. Siedziałam w przedziale, patrzyłam na kłęby pary unoszące się za silnikiem i słuchałam stukotu kół na szynach, które mówiły: „jedziemy do Irlandii Północnej, jedziemy do Irlandii Północnej”.

Z emocji ledwie udawało mi się usiedzieć na miejscu, ale apetyty mi służył. Mając na uwadze ograniczony budżet, matka wzięła dużo jedzenia. W brązowym, nieprzepuszczającym tłuszczu papierze znalazłam kanapki z peklowaną wołowiną i jajo na twardo, które obrałam ze skorupki i jadłam, wyglądając przez okno. Matka nalała sobie herbaty z termosu, a ja pałaszowałam jabłko. W oddzielnej paczce były resztki dla Judy, butelka z wodą i plastikowa miseczka. Judy zjadła wszystko co do okruszka, z wdzięcznością oblizała mi palce i zasnęła na moich stopach. Kiedy skończyłyśmy jeść, z innej torebki matka wyjęła wilgotną szmatkę i wytarła mi buzię i ręce, a potem wyciągnęła puderniczkę i przypudrowała sobie nos i policzki. Zacisnęła usta i pomalowała je ciemnoczerwoną szminką, tak jak lubiła najbardziej.

Dworzec w Crew był duży i głośny, a do tego brudny i kiepsko oświetlony. W niczym nie przypominał świeżo odmalowanych stacji w hrabstwie Kent. Matka otuliła mnie wełnianym płaszczykiem, wręczyła mi smycz Judy, a sama zajęła się bagażem.

Pociąg z Crewe do Liverpoolu był pełen pasażerów tryskających wakacyjnym humorem. Wielu z nich to byli żołnierze wracający do domu na przepustkę. Nie brakowało chętnych do umieszczenia naszych toreb na półkach pod sufitem, a Judy zebrała mnóstwo pieszczot i komplementów, co sprawiło mi wielką przyjemność. Moja atrakcyjna matka, zgrabna, z ciemnymi włosami sięgającymi ramion, musiała tłumaczyć co najmniej jednemu pełnemu nadziei żołnierzowi, że jej mąż czeka na nas w Belfaście.

Zajmowałam się kolorowankami, żeby nie przegapić tej chwili, i desperacko starałam się trzymać oczy otwarte, ale się nie udało. Nie minęła godzina i zmorzył mnie sen.

Kiedy się obudziłam, byłyśmy już w Liverpoolu. Poprzez kłęby pary po raz pierwszy w życiu zobaczyłam statek: olbrzymiego szarego kolosa, który górował nad naszymi głowami. Rzucał cień na tłumy ludzi z najróżniejszym bagażem, którzy spieszyli się do kolejki na początku trapu. Słabe żółte światło ulicznych latarni rzucało mroczną poświatę na oleistą wodę pod kołyszącym się łagodnie statkiem. Do tej pory widziałam tylko małe kutry rybackie w Ramsgate i przytłaczała mnie myśl, że będziemy podróżować czymś tak ogromnym. Mocno trzymałam smycz Judy i kiedy stałyśmy w kolejce, przysunęłam się do mamy, bo tak czułam się pewniej.

Pomocne dłonie wciągnęły nas na pokład, a ubrany na biało steward wskazał nam niedużą kabinę w drugiej klasie. Wyposażona była w drewniane krzesło, jednoosobową koję i mały zlew.

– Będziemy tu spały we dwie? – wykrzyknęłam z niedowierzaniem.

Steward zmierzwił mi włosy i powiedział ze śmiechem:

– No pewnie, nie jesteś przecież bardzo duża.

W nocy spałam wtulona w matkę, a kołysanie statku zapewniło mi sen, który trwał prawie całą dwunastogodzinną podróż. Nie miałam nawet śladu choroby morskiej, a według kelnera, który przyniósł nam rano herbatę i grzanki, cierpiało na nią wielu pasażerów.

W Belfaście byłyśmy przed wschodem słońca i stanęłyśmy w jeszcze jednej kolejce, tym razem do zejścia na ląd. Pasażerowie przewieszali się przez barierkę i machali, ale ja byłam za mała i musiałam okiełznać niecierpliwość. Kiedy statek wreszcie zacumował i opuścił trap, po raz pierwszy ujrzałam Belfast.

Światło wczesnego poranka padało na wilgotny bruk, a małe koniki ciągnęły tam i z powrotem drewniane wózki. Ludzie, których oddechy zamarzały w powietrzu, tłoczyli się przy trapie, a na twarzach mieli powitalne uśmiechy. W uszy wpadł mi twardy irlandzki akcent, którym mówili odnajdujący się w tłumie krewni i przyjaciele.

Szukałyśmy ojca, a wszystko wokół było takie dziwne i inne. Zobaczyłyśmy go równocześnie, jak szeroko uśmiechnięty idzie w naszą stronę. Przytulił mocno matkę i pocałował ją, a mnie poderwał do góry i głośno cmoknął w oba policzki. Judy podejrzliwie węszyła wokół jego stóp, i co rzadko jej się zdarzało, nie merdała ogonem.

Powiedział, że bardzo za nami tęsknił, że cieszy się, że jesteśmy i że wszyscy czekają niecierpliwie na spotkanie z nami. Wziął walizki i poprowadził nas do auta.

Mrugnąwszy okiem, powiedział, że pożyczył je na ostatni etap naszej podróży. Moja matka rozpromieniła się, gdy usłyszała, że nie chciał tracić cennych chwil z nami i dlatego nie pozwolił jej jechać pociągiem do Coleraine.

Owiniętą w tartanowy koc usadzono mnie na tylnym siedzeniu i ruszyliśmy w drogę. Ojciec trzymał matkę za rękę i słyszałam, jak mówi:

– Tutaj wszystko będzie inaczej, zobaczysz, będziemy tu szczęśliwi. A wiejskie powietrze dobrze zrobi Antoinette.

Matka położyła ciemną głowę na jego ramieniu, a on przytulił do niej swoją jasną. Tego dnia ich szczęście było namacalne. Byłam mała, ale czułam to.

Po raz pierwszy poczułam się wykluczona. Ojciec skoncentrował się na matce. Jego uśmiechy nie były przeznaczone dla mnie i wiedziałam, że są pochłonięci sobą. Poczułam niepokój, jakbym wyglądając przez okno, dostała ostrzeżenie, że wkrótce wszystko się zmieni.

Widziałam irlandzkie góry w kolorze indygo. Wierzchołki miały wciąż zanurzone w porannej mgle. Na nierównym terenie porozrzucane były szare kwadratowe domy, tak różne od stojących w Kencie ślicznych czarno-białych domków krytych dachówkami. Pomiędzy nimi rozciągały się hektary zieleni. Widziałam, że na poletkach wydzielonych niskimi murkami owce zbijają się w stadka, żeby im było cieplej. Mijaliśmy maleńkie wioseczki, w których jeden dom był przekształcony w sklep wielobranżowy i obsługiwał całą lokalną społeczność. Kościste kurczaki plątały się świniom pod nogami, a te bez ustanku ryły w błotnistej ziemi. Dzieci machały do nas, gdy je mijaliśmy samochodem, a ja odmachiwałam i podniosłam do okna Judy, żeby też mogła je zobaczyć.

Stwierdziłam, że podoba mi się w Irlandii, i zaczęłam myśleć o swojej irlandzkiej rodzinie. Chociaż kochałam tamtą babcię, która została w Anglii, nie mogłam się doczekać poznania nowych krewnych. Matka usiłowała mi ich opisać, ale nie wyobrażałam ich sobie. Wiedziałam, że widzieli mnie, gdy byłam mała, ale ja nic z tego nie zapamiętałam.

Wkrótce pola zostały zastąpione przez szerokie drogi z wielkimi domami na poboczach. Mijaliśmy szeregi bliźniaków z wykuszem okiennym na froncie i długimi ogrodami, okolonymi żywopłotem. Dalej były rzędy domków z tarasami i ogrodami pełnymi bezkwietnych krzaków, obudowanych niskimi murkami.

Ojciec powiedział, że wkrótce dotrzemy do domu jego matki, która czeka z lunchem, co przypomniało mi, że jestem głodna. Śniadanie składające się ze słabej herbaty i tostów zjadłam wiele godzin temu.

Kilka minut później nie pozostał już ślad po zieleni, ulice były coraz węższe, a domy ciemniejsze, aż w końcu skręciliśmy w ulicę pełną małych domków z czerwonej cegły, których drzwi wejściowe wychodziły prosto na chodnik. Ojciec powiedział, że tutaj dorastał i tutaj mieszkają członkowie mojej irlandzkiej rodziny, babcia także. Wyciągnęłam szyję i zobaczyłam ulicę, jakiej nie widziałam jeszcze nigdy wcześniej.

Kobiety w chustkach zawiązanych na włosach zawiniętych w wałki wychylały się zza masywnych drzwi i krzyczały coś do sąsiadek, rzucając jednocześnie okiem na bawiące się na chodniku zasmarkane dzieciaki. Inne, z gołymi nogami i stopami wciśniętymi w bambosze, opierały się o ściany i paliły trzymane w bladych ustach papierosy. Dzieci w podartych ubraniach grały w krykieta. Bramki miały narysowane na ścianach budynków. Psy o wątpliwych rodowodach warczały wściekle, gdy wyskakiwały w powietrze i usiłowały złapać w zęby piłkę. Mężczyźni w spodniach na szelkach założonych na koszule bez kołnierzyka snuli się bez celu z rękami w kieszeniach i w czapkach na głowach, a kilku pogrążyło się w żywiołowej konwersacji.

Kiedy zaparkowaliśmy, zaczęło biegać wokół nas więcej psów. Nie wiedziałam, czy mają przyjacielskie zamiary, więc na wszelki wypadek trzymałam Judy w ramionach. Za moją troskę odpłaciła się, merdając ogonem i wyrywając się do nich. Czekała na nas niska, pulchna, siwowłosa kobieta podparta pod boki i szeroko uśmiechnięta.

Żywiołowo uściskała mojego ojca i po stromych schodkach weszliśmy z chodnika prosto do malutkiego pokoju dziennego w domu moich dziadków.

W pokoju było gorąco, bo w piecu węglowym palił się ogień, i tłoczno od najbliższych członków rodziny ojca. Dziadek wyglądał jak jego starsza i niższa wersja. Był niski i krępy, i tak jak ojciec miał gęste falujące włosy, zaczesane do tyłu. Ale o ile fale ojca mieniły się ciemnorudymi refleksami, włosy dziadka wyblakły i były żółtawosiwe. Tak samo jak ojciec miał okolone gęstymi rzęsami szaro-orzechowe oczy, ale kiedy się uśmiechnął, pokazał pożółkłe zęby, które w niczym nie przypominały śnieżnobiałego uzębienia ojca.

Babcia, wyglądająca jak kuleczka, ubrana była na czarno, białe włosy miała spięte w kok, a ponad czerwonymi jak dwa jabłka policzkami lśniły niebieskie oczy. Krzątała się wokół nas uszczęśliwiona i od razu ją polubiłam.

– Antoinette! – wykrzyknęła. – Nie widziałam cię, odkąd byłaś niemowlęciem, a teraz proszę, dorosła dziewczyna!

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: