Uciekałem pięć razy - ebook
Uciekałem pięć razy - ebook
Wspomnienia Walijczyka, który po ucieczce z niewoli walczył u boku Polaków
John Elwyn Jones trafił podczas II wojny światowej do niemieckiego obozu jenieckiego na terenie dzisiejszej Polski. Stąd podejmował kolejne próby ucieczki, z których dopiero piąta zakończyła się sukcesem.
Autor opowiada o swoich przeżyciach językiem żywym i dynamicznym, przywodzącym na myśl powieść przygodową. Jako nieustraszony młody człowiek nie poddaje się. Uparcie dąży ku wolności. Pragnie walczyć w obronie bliskich mu wartości.
Szczególnie interesujący jest obszerny wątek polski – romans i potajemne małżeństwo z Polką, decyzja o wstąpieniu do Armii Krajowej, udział w walkach pod Bichniowem, a wreszcie kolejne próby ucieczki zwieńczone przedostaniem się na szwedzki statek oraz powrót do Polski w latach osiemdziesiątych.
Uciekałem pięć razy to nie tylko wciągająca historia osobista, ale jedyne w swoim rodzaju świadectwo zafascynowanego Polską Brytyjczyka, który przybliża wojenne losy Polaków swoim rodakom. Na koniec stawia im niewygodne pytanie: Co my, Brytyjczycy, tak naprawdę wiemy o cierpieniu i okrucieństwach II wojny światowej?
W 1997 r. książka Jonesa została sfilmowana przez TVP w koprodukcji z walijskim kanałem S4C. Miniserial Wojenna narzeczona był wielokrotnie emitowany na polskiej antenie. W roli Johna Elwyna wystąpił Huw Garmon, znany z nominowanego do Oscara filmu Hedd Wyn (1992). W marcu 2015 r. wystawiono w Walii adaptację teatralną książki, która w języku polskim ukazuje się po raz pierwszy.
John Elwyn Jones (1921‒2008) urodził się w Dolgellau na północy Walii. W wieku osiemnastu lat wstąpił do Gwardii Walijskiej. W 1940 r. dostał się do niewoli niemieckiej i trafił do obozu na terenie Polski. Tu wziął potajemny ślub z Cecylią Grygier („Celinką”), która wkrótce zaginęła. Po udanej ucieczce walczył u boku Polaków, a następnie przez Szczecin przedostał się do Szwecji i Wielkiej Brytanii, gdzie został odznaczony medalem DCM. W latach 1957−1964 służył w siłach powietrznych, a po odejściu na emeryturę pracował jako nauczyciel w rodzinnym Dolgellau.
W latach siedemdziesiątych rozpoczął działalność literacko-tłumaczeniową. Przełożył na walijski m.in. nowele Bolesława Prusa i Henryka Sienkiewicza, Popiół i diament Jerzego Andrzejewskiego oraz wiersze Zbigniewa Herberta. Spisał również swoje wspomnienia wojenne.
Życie dopisało do historii Jonesa niezwykły epilog: w 1997 r., po wyemitowaniu opartego na Uciekałem pięć razy serialu, TVP otrzymała list od syna „Celinki”...
Nigdy nie miałem okazji spotkać ludzi bardziej lojalnych, odważnych i honorowych.
John Elwyn Jones o Polakach
Spis treści
Jeniec wojenny 9
Przedmowa Autora 11
Podziękowania 13
Rozdział 1: Każdy za siebie 15
Rozdział 2: Pierwsza próba ucieczki 25
Rozdział 3: Gwiazda wyznacza szlak 30
Rozdział 4: Więzień w Doullens 41
Rozdział 5: Droga do Niemiec 45
Rozdział 6: Trewir 49
Rozdział 7: W kuźni 55
Rozdział 8: Choroba 58
Rozdział 9: Paczki z Czerwonego Krzyża 61
Rozdział 10: Celinka 64
Rozdział 11: Ślub 74
Rozdział 12: Zmiana zwyczajów 81
Rozdział 13: Katastrofa 85
Rozdział 14: Kraj Sudecki 88
Rozdział 15: Bauerwitz 93
Rozdział 16: Lamsdorf 98
Rozdział 17: Münsterberg 102
Rozdział 18: Druga próba 106
Rozdział 19: Trzej Bułgarzy 114
Rozdział 20: Tu i tam 123
Rozdział 21: Sandowitz 131
Rozdział 22: Racibórz 138
Rozdział 23: Trzecia próba 142
Rozdział 24: Przez granicę 156
Rozdział 25: Armia Krajowa 163
Rozdział 26: Starcie 170
Rozdział 27: Szekspir i pułkownik SS 184
Rozdział 28: Więzienie w Opolu 191
Rozdział 29: Kraj Sudecki raz jeszcze 194
Rozdział 30: Czwarta próba 201
Rozdział 31: Włamanie 208
Rozdział 32: Gestapo 213
Rozdział 33: Cieszyn 220
Rozdział 34: Powrót do Lamsdorfu 226
Rozdział 35: Tajne stowarzyszenie pilotów RAF-u 231
Rozdział 36: Derschau 238
Rozdział 37: Piąta próba 243
Rozdział 38: Daleka podróż 251
Rozdział 39: Dziewczyna z Morawskiej Ostrawy 261
Rozdział 40: Marysia 270
Rozdział 41: Nils Nilson 279
Rozdział 42: Komu w drogę, temu dłuży się czas 283
Rozdział 43: Port wolności 289
Rozdział 44: „Upiór w operze” 296
Epilog 304
Posłowie O Autorze 311
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7674-809-2 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Erwin Bartmann
Za wodza i naród
Wspomnienia weterana 1. Dywizji Pancernej SS Leibstandarte SS Adolf Hitler
J. Michael Cleverley
Urodzony żołnierz
Czasy i życie Larry’ego Thorne’a
Donald L. Miller
Władcy przestworzy
Amerykańscy lotnicy w walce z nazistowskimi Niemcami
Peter Wilhelm Stahl
Tajny pułk KG 200
Wspomnienia pilota Luftwaffe
Colin D. Heaton, Anne Marie Lewis
Gwiazda Afryki
Hans Marseille – niepokorny as Luftwaffe
Hans-Ekkehard Bob
Zdradzone ideały
Wspomnienia asa Luftwaffe
Frank Mares
Zadanie wykonane
Wspomnienia czeskiego asa myśliwskiego z czasów II wojny światowej
Alicja Sułkowska
Złamane skrzydła
Życie i sława Manfreda von Richthofena
Jiftach Spektor
Głośno i wyraźnie
Wspomnienia izraelskiego asa myśliwskiegoJENIEC WOJENNY
LLEWELYN LEWIS
(pochodził z Merioneth w północnej Walii,
zmarł w niewoli na terytorium Polski 28 września 1941 r. w wieku 22 lat)
Gorzki jest los jeńca – znikł pokój,
Przyszły dni ciężkiej niewoli
I każdy dzień w nim utwierdza
Gorycz więziennej niedoli.
Gdzie tylko popatrzy – strażnicy
Nieczuli, pełni czujności.
On też zdrętwiały, choć baczny,
Brudny i godny litości.
Dopóki wśród bitwy – choć cierpiał,
Czuł jednak poryw natarcia;
Dziś więzień smutkiem przybity,
W nikim nie znajdzie oparcia.
Pusto w celi, w brzuchu – a jednak
Drga krew, trwa życia potrzeba;
O każdej tu porze roku
Na stole brakuje chleba.
Hej, wydają racje – na obiad
Podadzą mu cienką zupę
I mały chleb na kolację,
Co stanie się pięciu łupem.
Lecz pamięć dni dawnych – przetrwała,
Budzi się w ciszy posłania;
Widzi swój dom, miasto, krewnych,
Serdeczne brzmią powitania.
W tej smutnej historii – wśród mąk,
Choć głód przenika aż do dna,
Pobrzmiewa nuta nadziei,
Że jest wszak droga powrotna.
Zbrojna ręka – w łopatę czy kilof –
Zawsze uważna, spokojna,
A w sercu jasna piosenka:
„W końcu przeminie ta wojna”.
Wówczas wzburzone dzieje – i ludy
Znów będą w jedności trwały,
A gdy ów świt zajaśnieje,
Nastaną dni bólu i chwały.PRZEDMOWA AUTORA
W razie gdyby Czytelnik odniósł mylne wrażenie, że wspomniany przeze mnie w pierwszym rozdziale oficer był tchórzem, pragnę podkreślić, że był to odważny i inteligentny żołnierz. Dopóki walczyliśmy, dowodził oddziałem bez zarzutu, wiele razy ryzykował za nas życiem i zawsze dzielnie stawiał czoło nieprzyjacielowi. Jestem pewien, że poddając nas Niemcom w tak trudnych okolicznościach, kierował się wyłącznie naszym dobrem, a nie lękiem o własne życie.
John Elwyn JonesRozdział 1
KAŻDY ZA SIEBIE
To była wina podporucznika – naszego oficera i dowódcy plutonu. Gdyby nie on, może nigdy nie trafilibyśmy do obozu jenieckiego. Gdyby tylko trochę dłużej zachował zimną krew, myślę, że wszystko skończyłoby się dobrze i wyślizgnęlibyśmy się z sieci, która coraz mocniej zaciskała się wokół nas.
A było to tak. Gdy tylko zaczęło świtać, Niemcy zaatakowali nas z wykorzystaniem całej swojej siły i sprzętu. Nie sposób było się oprzeć ostrzałowi o takiej mocy i w przeciągu kilku godzin ponad połowa z nas poniosła śmierć. Nieprzyjaciel miał znaczną przewagę liczebną, a do dyspozycji ciężkie działa i czołgi, podczas gdy my mieliśmy tylko lekką broń, nie licząc jednego działa przeciwpancernego. Działo to wyrządziło zresztą wśród sił wroga sporo szkód; na własne oczy widzieliśmy, jak zniszczyło dwa czołgi, a może i więcej, lecz w końcu samo zostało trafione bezpośrednim strzałem z jednego z ciężkich dział. Rozpadło się na kawałki, a trzech obsługujących je ludzi zginęło na miejscu. W tym momencie nasza sytuacja stała się beznadziejna. Już nie było czym się bronić przed atakiem wrogich czołgów.
Ernest, kolega z mojego rodzinnego Dolgellau, stał tuż obok w okopie. Tkwiliśmy tam od samego rana i z początku przepełniała nas ufność we własne siły, zwłaszcza gdy widzieliśmy spustoszenia, które czyniło nasze działo wśród czołgów nieprzyjaciela. Lecz kiedy zostało zniszczone, dotarło do nas, że wkrótce znajdziemy się w nie lada niebezpieczeństwie.
Oficer też to sobie uświadomił i zagwizdał głośno, by przyciągnąć naszą uwagę; po chwili usłyszeliśmy, że coś krzyczy:
– Ernest, co on tam woła?
– Nie słyszę dobrze, chyba mówi, że każdy ma uważać na siebie.
Słuchałem.
– Każdy za siebie! Każdy za siebie!
Tak, to właśnie krzyczał: „Każdy za siebie!”. Poczułem w sercu ołowiany ciężar. W życiu nie śniło mi się, że usłyszę z ust któregoś z naszych oficerów takie słowa, słowa oznaczające tylko jedno: kapitulację.
Spojrzałem w kierunku, z którego dobiegał głos, i ujrzałem dwóch czy trzech żołnierzy, jak wyskakują z okopu i usiłują przedrzeć się przez znajdujący się za nim żywopłot, lecz po chwili padają na ziemię, trafieni ogniem z czołgów. Tymczasem trzy inne czołgi zdążyły podjechać na odległość niecałych stu metrów od nas i bez przeszkód ziały ogniem w sam środek naszego oddziału.
– Co robimy, Ernest?
– Nie mam pojęcia. Co możemy zrobić?
Zauważyłem, że Ernest jest równie przerażony, jak ja. Zobaczyłem na jego twarzy ów strach, który odczuwa się, stając twarzą w twarz ze śmiercią – paraliżujący strach, który czyni człowieka bezradnym i niezdolnym do myślenia.
Ogień nieprzyjaciela przybrał już na sile do tego stopnia, że nie dało się wyjrzeć choćby o centymetr ponad brzeg okopu. Zanosiło się na to, że czołgi najadą na nas lada moment i albo zostaniemy zastrzeleni w okopie, albo pogrzebani żywcem pod ich gąsienicami. Na myśl o takim końcu przebiegł mnie dreszcz grozy. Lepiej już dać się zastrzelić na polu niż zdechnąć w rowie jak psy.
– Ernest! – zawołałem. – Wynośmy się stąd! Szybko!
Wyskoczyłem z okopu i rzuciłem się ku narożnikowi żywopłotu, a potem przebiegłem wzdłuż całej jego długości. Ernest biegł tuż za mną. Znajdowaliśmy się teraz w ocienionym miejscu i mieliśmy chwilę, by rozejrzeć się dookoła.
Za nami stał mały domek, gdzie, jak przypuszczałem, schronił się oficer wraz z pozostałymi. Łatwo byłoby się do nich przyłączyć, ale obawialiśmy się, że koniec końców Niemcy i tam nas znajdą.
Przed nami ciągnęło się pole szerokości około stu metrów, ogrodzone po drugiej stronie wysokim kamiennym murem. Gdybyśmy zdołali go przeskoczyć, bylibyśmy bezpieczni, gdyż znaleźlibyśmy się w zasięgu reszty pułku, broniącego drogi do portu Boulogne.
– Jak myślisz, Ernest, próbujemy przebiec przez to pole?
Ernest skinął głową i ruszył, ale powstrzymałem go, ponieważ zauważyłem trzech żołnierzy, trzech naszych kolegów, którzy dotarli właśnie na środek pola, ale Niemcy dostrzegli ich i otworzyli ogień. Cała trójka czołgała się na kolanach, ile tylko starczyło im sił, a deszcz smugaczy dziurawił ziemie dookoła. Zorientowaliśmy się, że ich sytuacja jest beznadziejna; pociski wymiatały ziemię jak warstwa ognia i nikt nie zdołałby żywy przejść przez to pole.
Przez kilka sekund cała trójka posuwała się naprzód w cudowny sposób, kule śmigały o centymetry od nich. Potem wszyscy trzej zostali jednocześnie trafieni. Zobaczyliśmy, jak przeszyci od tyłu kulami giną na miejscu. Żaden z nich nie zdążył wykonać jakiegoś przedśmiertnego gestu, choćby unieść ręki; upadli tylko na bok i leżeli na polu jak sterta ubrań. Dokładnie tak wyglądali w moich oczach. Sekundę temu byli trzema żołnierzami; znałem ich, spędziliśmy razem wiele miłych godzin, a teraz byli tylko kupką ubrań na obcym polu na północy Francji. Przypomniało mi się, że poprzedniej nocy posprzeczałem się z jednym z nich o jakąś błahostkę i pomyślałem, że już więcej się nie pokłócimy.
Popatrzyłem na Ernesta. Twarz miał białą jak kreda. Bez słowa zawróciliśmy i weszliśmy do tamtego domku.
Był tam oficer i sześciu żołnierzy. Oznaczało to, że zostało nas dziewięciu, a ponad dwudziestu zginęło.
Oficer przedstawił nam swój plan: mieliśmy przeczekać w domku do zapadnięcia zmroku, a potem spróbować ucieczki w kierunku Boulogne. Zdziwiłem się, że wszyscy wyglądają tak pogodnie. Zdawało mi się, że poweseleli jeszcze bardziej, kiedy opowiedziałem im o trzech zabitych na polu. Najpierw nie rozumiałem tej wesołości, lecz w końcu znalazłem dla niej wyjaśnienie. Po prostu cieszyli się, że żyją, a nie leżą martwi z pozostałymi w okopie lub na polu. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu uświadomiłem sobie, że czuję dokładnie to samo.
Byłem zmęczony i wkrótce usnąłem. Nie dane mi jednak było się wyspać, gdyż dom został trafiony wystrzałem z jednego z wielkich dział i dach zawalił się doszczętnie. Wybiegliśmy do ogrodu, gdzie zauważyliśmy niewielką szopę, i weszliśmy do środka.
Ponieważ wszedłem jako ostatni, a szopa była bardzo ciasna, musiałem zadowolić się siedzeniem na progu. Szopa nie miała drzwi, nie była więc dobrą kryjówką. Wciąż jednak mieliśmy nadzieję, że wystarczy na schronienie do wieczora. Mieliśmy przed sobą długie godziny oczekiwania i postanowiłem znowu się przespać. Był to bardzo niespokojny sen.
Obudziłem się, czując rękę oficera na ustach, a jego głos szeptał mi do ucha:
– Cicho sza! Wróg.
Otworzyłem oczy i ujrzałem czterech Niemców, wtaczających do ogrodu wielkie działo. Byli nie więcej niż dziesięć metrów od nas. Podniosłem karabin na ramię i w nich wycelowałem. Już miałem zawołać „Ręce do góry”, kiedy oficer gwałtownie przechylił moją broń w dół i zawołał:
– Kamerad! Kamerad!
Niemcy odwrócili się i, zorientowawszy się, że oficer się poddaje, zaczęli zbliżać się do niego z groźnymi minami. Wszyscy mieli w rękach pistolety. Po raz drugi uniosłem karabin, ale inny żołnierz wytrącił mi go z ręki.
Następnie wszyscy po kolei wyszliśmy z szopy bez broni i z podniesionymi rękami. Trafiliśmy do niewoli.
Teraz Niemcy wiedzieli dobrze, co z nami zrobić! Wydali rozkaz, byśmy położyli ręce na głowie, a następnie wyprowadzili nas z ogrodu i popędzili drogą do jakiejś wioszczyny. Była pełna Niemców. Na ich twarzach malowała się taka determinacja, jak gdyby zdecydowani byli podbić cały świat. Serce mi się ścisnęło na widok ilości i jakości ich uzbrojenia, i zdałem sobie sprawę, o ile przewyższało ono uzbrojenie armii brytyjskiej.
Podszedł do nas jakiś oficer i usłyszeliśmy słowa, które słyszało podczas wojny wielu brytyjskich jeńców: „For you, Tommies, ze var is over!”. Jak się jednak okazało, słowa te nie całkiem się sprawdziły.
Potem kazano nam opróżnić kieszenie i poprowadzono dalej drogą do Abbeville. Zamiast przydzielić nam strażnika, uczynili odpowiedzialnym za nas naszego oficera i ostrzegli, że zastrzelą go, jeśli któremuś z nas uda się uciec.
Uważałem, że taki marsz, bez osoby, która by nas pilnowała, jest zniewagą nie do przyjęcia dla żołnierza Gwardii Walijskiej, i oświadczyłem to podporucznikowi, ale nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Był tak szczęśliwy, że żyje! Teraz już tylko to się dla niego liczyło – żyć i pozostać przy życiu. Całkiem zapomniał o honorze oficerskim i swoich obowiązkach dowódcy.
Było zupełnie tak, jakbyśmy szli w tę niewolę dobrowolnie i myśl ta doprowadzała mnie do szału. Rozglądając się na boki po polach ciągnących się wzdłuż drogi, nabrałem przekonania, że najprościej w świecie moglibyśmy teraz wszyscy uciec i ukrywać się do wieczora, a potem iść do Boulogne.
Powiedziałem to oficerowi, ale zdecydowanie odmówił dalszego słuchania moich wywodów. Zapytałem go, czy mogę uciec sam, ale tu też napotkałem opór. Przypomniał mi, że wedle słów niemieckiego oficera, zastrzelą go, jeśli choć jeden z nas ucieknie. Może to była i prawda, ale mimo to jego obowiązkiem było zignorować groźby i uciekać przy pierwszej okazji. Nie było wątpliwości – podporucznik zupełnie stracił serce do walki. Powinniśmy byli go tam zostawić i uciekać bez pozwolenia. Najdziwniejsze było to, że nikt nie chciał iść ze mną; nikt nie chciał narażać życia, skoro uszedł cało z bitwy.
Po mniej więcej dwóch godzinach marszu doszliśmy do małego miasteczka. Na środku placu znajdował się szynk, a na ławkach przed nim rozsiadło się mnóstwo ludzi. Oficer stanął przed szynkiem, jakby usiłował rozeznać się, co robić i dokąd iść. Wtem podeszło do nas kilku Francuzów. Zaczęliśmy rozmawiać i po chwili wszyscy weszliśmy do szynku.
Spotkaliśmy tam młodą kobietę. Jej mąż był w armii – gdzieś na Linii Maginota. Wkrótce ustaliliśmy, że pójdziemy do jej domu i zostaniemy tam, dopóki nie wyjaśni się, w jakim kierunku zmierza ta wojna. Lecz, niestety, sprawy potoczyły się inaczej. Do szynku weszła grupa uzbrojonych Niemców i wyprowadziła nas wszystkich na zewnątrz.
Popędzono nas z miasteczka w eskorcie jadących z tyłu na motocyklach dwóch żołnierzy uzbrojonych w karabiny automatyczne. Pamiętam, że zacząłem się śmiać tak bardzo, aż zrobiło mi się niedobrze – widok dumnych członków Gwardii Walijskiej biegnących przez francuskie miasteczko z rękami na głowie i motorem depczącym im po piętach wydawał mi się niesamowicie zabawny! Pamiętam, że jeden z kolegów, młody chłopak imieniem Kay, powtarzał raz za razem, żebym się uspokoił, bo zastrzelą mnie jak nic, ale to nie robiło mi różnicy, a w zasadzie jeszcze bardziej pobudzało do śmiechu. Przestałem bać się Niemców i już nigdy potem się ich nie bałem.
Noc spędziliśmy w jakimś kościele razem z licznymi jeńcami francuskimi. Wraz z nastaniem brzasku otworzono drzwi i na nowo wyruszyliśmy drogą w kierunku Abbeville.
Po całodziennym marszu bez jedzenia i picia doszliśmy do Montreuil. Niemcy ogrodzili główny plac miasteczka drutem kolczastym i w ten sposób przerobili go na więzienie. Znajdowało się tam kilka tysięcy jeńców – zdecydowaną większość stanowili Francuzi. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem po przybyciu, był mężczyzna stojący na wozie i sprzedający mleko. Otaczał go wielki tłum ludzi, z których każdy unosił do góry swoje naczynie i usiłował zwrócić na siebie jego uwagę. Zauważyłem, że cena jest zbójnicka, i postanowiłem, że nie zapłacę, ale byłem również zdecydowany dostać mleko. Podszedłem do konia i znienacka wymierzyłem mężczyźnie takiego kuksańca, że skoczył do przodu. Wypadł z wozu, a ja wskoczyłem do środka. Napełniłem swoją puszkę i zeskoczyłem z powrotem.
Zostawiłem towarzyszy i przespacerowałem się po obozie. Ku swojemu zaskoczeniu natknąłem się na Teda Coope’a z Denbigh, starego znajomego z czwartej kompanii, obecnie policjanta w St. Helens, hrabstwo Lancashire. Trzymałem się z Tedem aż do ucieczki tydzień później, ale już nigdy więcej go nie spotkałem, chociaż słyszałem, że bezpiecznie wrócił do domu pod koniec wojny.
W Montreuil nie dostawaliśmy od Niemców ani jedzenia, ani picia i ani chybi pomarlibyśmy z głodu, gdybyśmy sami nie troszczyli się o zaopatrzenie. Mieliśmy trochę pieniędzy i takim czy innym sposobem udawało nam się kupować odrobinę żywności, ale ogólna sytuacja była bardzo ciężka.
Pamiętam tylko trzy wydarzenia warte wzmianki z mojego pobytu w Montreuil – jedno przerażające, dwa pozostałe całkiem zabawne.
Nie mieliśmy ani łóżek, ani dachu nad głową. Nocowaliśmy, leżąc na bruku pod rozgwieżdżonym niebem.
Było to pierwszej nocy. Leżałem na chodniku, podłożywszy sobie pod głowę zamiast poduszki buty, gdy obudził mnie dźwięk bardzo podobny do wycia psa. Usiadłem i zobaczyłem Murzyna z Senegalu, żołnierza Legii Cudzoziemskiej, który leżał na plecach jakieś dwa metry ode mnie i zawodził w najbardziej upiorny sposób, jaki można sobie wyobrazić, jak gdyby cierpiał straszliwe bóle. Zimny dreszcz przeszedł mnie na ten dźwięk. Wszyscy dookoła usiedli i wpatrywali się w niego. Czułem w kościach, że zaraz wydarzy się jakieś nieszczęście. Niebawem usłyszeliśmy niemieckiego żołnierza, który groźnym krzykiem nakazał ciszę, ale Senegalczyk nie przerwał swojego wycia, a wręcz przybrało ono na sile.
Żołnierz podszedł bliżej, z pistoletem maszynowym w ręce, i ponownie wrzasnął. Wszyscy odsunęli się, na ile się dało, od nieszczęsnego wyjca, jakby wyczuwali, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. Zanim żołnierz do niego doszedł, dookoła była już tylko pusta przestrzeń, a biedak wciąż leżał na plecach i wydawał z siebie ten przerażający dźwięk. Wtedy Niemiec stanął mu nad głową, przyłożył mu broń do piersi i głośnym krzykiem rozkazał się zamknąć. Potem przeszył go serią pocisków. Usłyszałem rzężenie i odgłos kul odbijających się od kamiennego chodnika. Przekręciłem się na brzuch i zakryłem uszy rękoma. Zacząłem drżeć, i to tak, że dzwoniły mi zęby, a ciało oblał zimny pot. Opadła mnie nieprzezwyciężona ochota, aby zacząć wyć tak samo jak Senegalczyk, i z całej siły musiałem się przed tym powstrzymywać. Przyszedłem do siebie dopiero na dźwięk kroków żołnierza cichnących w oddali i nigdy wcześniej tak bardzo nie ucieszyłem się na widok świtu.
Pewnego dnia, kiedy szwendałem się w pobliżu wejścia, usłyszałem, jak niemiecki podoficer woła sześciu ludzi do pracy na zewnątrz. Natychmiast przepchnąłem się do przodu. Tak samo zrobiło pięciu Francuzów z marynarki wojennej. Podoficer zabrał nas do jakiegoś budynku, w którym znajdowało się mnóstwo skrzyń, po czym kazał nam wynieść je na zewnątrz i załadować na ciężarówkę stojącą przy drzwiach.
W niedługim czasie odkryłem, że skrzynie zawierały żywność, która zresztą była własnością armii brytyjskiej. Bezzwłocznie więc przywłaszczyłem sobie, ile tylko się dało. Wypełniłem ubranie puszkami sardynek, śledzi i peklowanej wołowiny, a w nogawki spodni wepchnąłem sześć butelek Guinnessa.
Gdy już wynieśliśmy ostatnią skrzynię, podoficer podarował nam wielką skrzynkę biszkoptów do podziału. Od razu ją chwyciłem i położyłem sobie na ramieniu, chociaż pięciu marynarzy sięgało po nią jednocześnie. Następnie wyruszyliśmy w drogę powrotną: ja szedłem ze skrzynką na ramieniu, a każdy z pięciu marynarzy trzymał na niej rękę i każdy gorliwie proponował, że poniesie, a ja przy każdym kroku powtarzałem:
– Non! Non! C’est bien! Je suis très fort. Merci, merci.
Tak doszliśmy do bramy. Marynarze nastawali coraz gwałtowniej i coraz mocniej wczepiali się w skrzynkę. Już byłem pewien, że przepadną mi wszystkie biszkopty, gdy nagle ujrzałem stojącego przy samej bramie Teda.
– Hej, Ted! – zawołałem. – Trzymaj!
I przerzuciłem skrzynkę ponad drutem kolczastym. Ted złapał ją i zaczął biec. Ja poszedłem w jego ślady, a żądni krwi marynarze za mną. Nastąpił szaleńczy pościg, ale w końcu jakimś cudem wywinęliśmy się im, inaczej byłoby z nami krucho.
Po sukcesie z biszkoptami zacząłem wystawać przy bramie cały dzień w nadziei, że nadarzy się kolejna okazja do zdobycia czegoś do jedzenia.
Któregoś dnia podoficer zażądał dwudziestu ludzi i usłyszałem, że mówi coś o załadowywaniu ciężarówek. Od razu pomyślałem, że rozkaz dotyczy przenoszenia skrzyń z żywnością, i natychmiast powiedziałem Tedowi, żeby pozbierał jak najwięcej chłopaków z Gwardii Walijskiej, gdyż jest szansa na zdobycie odrobiny jedzenia. Zdołaliśmy zebrać większą część kolegów i zaprowadziłem ich do podoficera. Wyprowadził nas do innej części miasteczka, gdzie na środku dużego placu stały dwie czy trzy ciężarówki. Cały plac był zawalony papierami, setkami tysięcy kartek papieru – wojskowych dokumentów, które wyrzucono przez okno ze znajdującej się w pobliżu kwatery głównej Francuzów. Otrzymaliśmy rozkaz pozbierania wszystkich kartek i umieszczenia ich w ciężarówkach.
Dzień był okropnie upalny, słońce prażyło na bezchmurnym niebie, a powierzone nam zadanie zdawało się nie mieć końca.
Wszyscy popatrzyli na papiery, na ciężarówki, a potem na mnie.
– Los! Auf! Auf! Schnell! – zawołał podoficer.
– Słuchaj, popaprańcu! – powiedział ktoś. – Jeszcze raz usłyszę, jak gadasz po francusku, to połamię ci wszystkie żebra.
Ciąg dalszy w wersji pełnej