Ulicznica - ebook
Ulicznica - ebook
Ta książka ma pewną szczególną cechę. Jej bohaterem jest dobro. W dodatku nie odświętne, nie okazjonalne, nie przycupnięte nieśmiało na obrzeżach rzeczywistości, nie zerkające trwożliwie w stronę zła, nie zakompleksione. To dobro pełną gębą, wszędobylskie, wszechogarniające, z charakterkiem, pokazujące złu figę, grające mu na nosie, posiadające magiczną właściwość pojawiania się w sytuacjach beznadziejnych.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8041-010-7 |
Rozmiar pliku: | 458 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka ma pewną szczególną cechę. Jej bohaterem jest dobro. W dodatku nie odświętne, nie okazjonalne, nie przycupnięte nieśmiało na obrzeżach rzeczywistości, nie zerkające trwożliwie w stronę zła, nie zakompleksione. To dobro pełną gębą, wszędobylskie, wszechogarniające, z charakterkiem, pokazujące złu figę, grające mu na nosie, posiadające magiczną właściwość pojawiania się w sytuacjach beznadziejnych. Oto zagląda do więziennej celi („Sen o szlafroku i filcowych kapciach”) i recydywiści odmieniają swe życie. Oto tak rozkochuje w sobie bezdomnych, że zyskują dom. („Ulicznica”). Oto w duszy narkomanów zapala światełko takiej wiary, że porzucają nałóg. („Chłopcy od Elwiry”). Dobro zdumiewa pomysłowością, potrafi, jak Filip z konopi, wyskoczyć z podwórka, ze środka upalnego, rozciągniętego dnia, z brzęczenia muchy, z nudów. Może byśmy coś dobrego zrobili — rzuca ktoś nieoczekiwanie i wciąga całą grupę w wolontariat. („Bo niebo jest niebieskie”). Dobro zaskakuje przedsiębiorczością, niczym świetny makler giełdowy, który zarabia nawet w kryzysie, ono jest w stanie ugrać coś dla człowieka i wtedy, gdy — zdawać by się mogło — zatriumfowała już śmierć i jej czarna kumpelka — rozpacz. Z największej tragedii wysupłuje sens. Oto nastolatkom po chorobie nowotworowej każe wrócić na oddziały onkologiczne i nieść pocieszenie dzieciom w trakcie chemii, towarzyszyć im w zdrowieniu i w odchodzeniu. („Taniec brzucha w białej sali”). Oto najbliższe osoby tych, którzy zapadli w śpiączkę, uzbraja w zmysł wrażliwości zdolnej do porozumiewania się z chorymi w niepojętym dla nas wymiarze. („Życie wewnętrzne”). Zapiera dech w piersiach gestem, hojnością; obojętnie, wdowi to grosik, czy czek milionera, wznosi charytatywne instytucje, daje podwaliny pod naukowe centra, jak za sprawą księdza profesora Michała Hellera, który przeznaczył na ten cel bajońską sumę uzyskaną z tytułu przyznania mu słynnej Nagrody Templetona. („Harmonia sfer”). I ma jeszcze dobro tylko jemu przypisaną moc, niepowtarzalną, kreacyjną, odlotową: moc czynienia cudów. Na kolejnych stronicach tego zbioru będziemy mieć do czynienia z fruwającymi aniołami, cudami i cudeńkami, czasem spektakularnymi, niemal materialnymi, jak wtedy, gdy jednej z bohaterek śni się nieżyjący ojciec i żądając, by poszła na badanie piersi, ratuje jej życie; a niekiedy prawie niedostrzegalnymi, subtelnymi, takimi, co spadają nie wiedzieć skąd tylko po to, żeby kogoś zatrzymać w biegu, wyczulić na ukryty wymiar życia, wyciszyć. („Tajemnica zielonego promienia”). Lecz najdonioślejszym jego twórczym pomysłem wydaje się niebo. Dla wielu z tych, którzy opowiedzieli mi swoje historie, to ono jest najbardziej wyczekiwanym dobrem, to ono mości sobie niezagrożone miejsce w wyobraźni, jako ukojenie tęsknoty za zmarłymi, ochrona przed defetyzmem, szansa na dokończenie ważnych spraw. Ale czyż niebo nie jest dla dobrych ludzi właśnie? To właśnie im, bohaterom tej książki, zawierającej wybór reportaż (których większość ukazała się w Tygodniku Powszechnym, a także w Dużym Formacie Gazety Wyborczej) dziękuję, że zafundowali mi tę fascynującą, edukacyjną podróż w jasne rejony ludzkiej duszy, do miejsc oddalonych od blichtru świata, gdzie zazwyczaj nie zaglądają spragnione sensacji kamery, a co najwyżej czujne, płochliwe koty.HARMONIA SFER
To opowieść o człowieku, który scala wszechświat
Startujemy. Airbus A380 (największy na świecie), odrywa się od pasa na lotnisku w Denver ciężko, ospale, ale zanim się obejrzysz, ziemia traci na znaczeniu — wreszcie możesz spojrzeć na nią z góry. Jeszcze chwila, a całkiem zniknie. — Ładne niebo, prawda? — odzywa się pilot Heller. Rzeczywiście: płonące, rozczochrane od zachodu.
Jest wczesne popołudnie. W małym mieszkaniu profesora rozlega się dzwonek. Pilot odrywa się od steru (to listonosz z listem poleconym), potem wraca do kokpitu. — Jak już jestem bardzo zmęczony, to sobie tak latam — mówi. — Mogę wybrać dowolny samolot i każde lotnisko, każdą pogodę.
Tego popołudnia Michałowi Hellerowi udaje się za pomocą komputerowego symulatora lotu bez trudu zespolić dwie rzeczywistości: tę wirtualną w kabinie kolosa mknącego nad amerykańskim stanem Kolorado i tę realną, w tarnowskim mieszkaniu, z oknami wychodzącymi na zaplecze supermarketu „Albert”. Ale na co dzień profesor Heller zajmuje się łączeniem znacznie odleglejszych rzeczywistości: chaosu i porządku, widzialnego z niewidzialnym, tego, co namacalne z tym, co nieuchwytne.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOANIOŁ PACHNIE KLEJEM
To historia o tym, jak jedna sylwestrowa noc odmieniła na dobre losy wielu ludzi
W Katowicach naprzeciwko dworca kolejowego wyrastają Himalaje. Ich szczyty majaczą do obrzeży miasta, na Załężu. — Są na wyciągnięcie ręki. Rzeczywiste — mówi Adrian Kowalski. — Może przez tę bliskość mało kto je widzi.
Gdyby nie tamta sylwestrowa noc z początków lat dziewięćdziesiątych, też by mu umknęły; życie wiódłby na nizinach. A więc koniec roku, mróz, ciemność. Kowalski, student seminarium duchownego, jest w grupie , która organizuje sylwestrową mszę dla dworcowych bezdomnych. Przy tym dworcu — cuchnącym, jak Śląsk czarnym, popękanym — warszawski Centralny to oaza cywilizacji. Tu bezdomność wydaje się bardziej bez. Gromadzą się: pijani, skuleni, naćpani. Między nimi jakieś kilkuletnie chłopaki, z dziesiątka ich była — ręce w kieszeniach, pety w zębach, a smród od nich bije na kilometr — dziwny, nie dworcowy, żrący. Podchodzi tam Kowalski, zagląda im w oczy, a w nich jakaś mgła się snuje, nie biała, tylko mroczna. — Ty, dasz na klej? — odzywa się jeden z szarą czapką na bakier. Bo ten smród był od kleju butapren. Wszyscy odurzeni, chwieją się. — A wy skąd jesteście? — pyta Adrian. — A stąd — pokazują kierunek, gdzie majaczą Himalaje, których Kowalski jeszcze nie widzi. Potem rozpływają się w nocy.
Nazajutrz, po zmierzchu, telefon od dyżurnego na furcie: — Jakieś dzieciaki do ciebie przyszły. Kowalski zbiega. Stoją. Z jednego krew leci, od noża pocięty. A ten z czapką na bakier, Krystian, widać przywódca grupy, macho, mówi: — Bandaż daj. — Klerycy oczy wybałuszają: — Chłopie, skąd tyś ich wytrzasnął? — Kowalski: — Opatrzyłem tego pociętego, pogadaliśmy. Nagle Krystian odzywa się: „Chodź z nami, coś ci pokażę”. — Idą ulicami okalającymi dworzec, schodzą do przegniłych piwnic, walących się ruder, wspinają na strychy z podziurawionymi dachami, gramolą do pogrążonych w oparach kanałów ciepłowniczych. A tam wszędzie przycupnięte, półprzytomne, dzieci. Surrealizm tych scen, jakby żywcem przeniesionych z „Nędzników”, w czasach Hugo uprawnionych, lecz nie w Europie rozbuchanej konsumpcji, szokuje. Dzieci, wypełniające wielkomiejski underground w mrówczej wędrówce do swych kryjówek, gadające od rzeczy w halucynogennym uniesieniu, podobne jak paciorki jednego różańca, przed czymś uciekają, przed czymś się kryją. Przed czym? — rozmyśla Kowalski, porażony, gdy nad ranem ląduje w ciepłym seminarium. Owej pamiętnej zimy zaczyna się włóczyć po wyklętych rewirach przydworcowego świata z dziesięcioletnim letnim macho — przewodnikiem i jego zataczającą się ferajną. Odpowiedź znajduje za drzwiami nor tylko przez nielicznych lokatorów zwanych mieszkaniami, w labiryncie utytłanych w fekaliach nieoświetlonych klatek schodowych, po których przemykają cienie zuchwałych szczurów. W tych norach tkwią, też jak kropla w kroplę podobne, bezzębne kobiety o wyglądzie ospałych staruszek — żony, konkubiny, matki. I podobni do siebie, zwaleni na barłogach, pijani mężczyźni — ojcowie, konkubini, mężowie. Między nimi plączące się niedorzeczne dzieci. Raz Kowalski nie wytrzymał: — Co ja mam robić?! — wykrzyczał Bogu w jednej norze. Ciszę usłyszał i rozpłakał się z bezsilności. Z przydworcowego świata wracał do swojego — uporządkowanego, pachnącego pastą do podłóg i domowym krupnikiem. W tym samym czasie Krystian przyuczony przez ojca do złodziejskiego fachu opróżniał kieszenie przygodnego przechodnia albo stał na czatach, gdy kradł ojciec. Potem zachodził ze swym małoletnim gangiem do najbliższego sklepu, gdzie ekspedientka bez wahania sprzedawała mu klej, bo nieletnim zabrania się sprzedawać tylko alkoholu. Tak dzień po dniu Adrian Kowalski uświadamiał sobie, że jego świat, składający się z co najmniej tysiąca słów i wzniosłych teorii, kurczy się nieoczekiwanie do świata stu słów (których połowa to przekleństwa) i podziemnej rzeczywistości, że po coś dręczy go pytanie: — Jak im pomóc? — Po coś ukazywał się rytualny sens dziecięcej migracji do kryjówek: bezprizorne dzieci instynktownie, po omacku szukały swego miejsca na przetrwanie, na zabliźnianie ran. Wspinały się na mury, dachy, zanurzały do piwnic z ciężarem, którego ubywało tylko w odurzeniu. Codziennie, w ciszy, pokonywały swoje Himalaje.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOPOMRUK OSTATNIEJ SONATY
A to opowieść o dobrej muzyce!
Za Żelazną Bramą pachnie aluzją. Przede wszystkim sama brama, bo jej nie ma. Gdy przed wiekami istniała, wchodziło się przez nią do nieodległego Ogrodu Saskiego. Teraz, gdy nie istnieje, wprowadza w równie nieodległy świat peerelowskiego absurdu, bo jej imieniem nazwano osiedle paskudnych bloków z klitkami zamiast mieszkań i kuchniami bez okien. Wieść gminna niesie, że sam towarzysz Gomułka polecił, aby były ciemne.
Ale najbardziej aluzyjny jest adres: Marszałkowska 111a. — Bo czyż nie pod takim numerem, sto jedenaście właśnie, wydał Beethoven swą ostatnią genialną sonatę fortepianową? — pyta profesor Michał Głowiński.
— Myśmy znaleźli ten lokal zupełnie przypadkiem, handlowano tu używaną odzieżą — zapewniają jednak właściciele sklepu Duo111. — Wpadł nam w oko, bo choć bloki okropne, a pomieszczenie ciasne, niecałe czterdzieści metrów i wchodzi się od tyłu, to jednak środek miasta.
To miejsce jakoś draśnięte dwuznacznością. Czy tu przypadek nie jest aby przeznaczeniem?
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOSAJGON
Jest ich tylko kilkudziesięciu w Polsce. Idą do bezdomnych, prostytutek, narkomanów. To opowieść o oswajaniu obcości, dzikości, lęku
Kiedy Tomasz Szczepański z Warszawy, pseudonim Tomala, powiedział w domu, że idzie na ulicę, ojciec zaprotestował: — Oni cię zabiją. — Miał mocny argument: własne doświadczenie z pogotowia opiekuńczego, gdzie przez lata pracował jako pedagog.
Gdy na ulicę szedł Robert Łukasik, wychowany w podkoszalińskiej wsi, nikt się jego losem nie przejmował; ojciec zdążył już zapić się na śmierć, a matka non stop upojona, nie kontaktowała z rzeczywistością.
Jak na ulicę szła Natalia Magreta z Ełku, w domu usłyszała: — To twoje życie, rób, co chcesz.
Na ulicy Tomala wziął sobie dzieciaki, Łukasik sprzedających się za seks, głównie mężczyzn. Magreta narkomanów.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOULICZNICA
Jest to historia miłosna, opowieść o namiętności i jej ozdrowieńczej sile
Koniec lipca dwa tysiące siódmego. Telewizyjne „Wiadomości” podają w serwisie sportowym: na mistrzostwach świata w piłce nożnej bezdomni z Polski zdobyli srebrny medal. Jakie mistrzostwa, jacy bezdomni? W internecie informacja: w Poznaniu fundacja Barka daje schronienie tym, którzy domu nie mają, i oni grają w piłkę. W prasie ukazuje się na ten temat kilka wzmianek. Ci ludzie koszą medale, żadna reprezentacja Polski w piłce nożnej tyle nie osiągnęła.
Trener kadry przejeżdża na spotkanie zdezelowanym, polakierowanym na niebiesko fordem. Ten ford, kupiony za trzy tysiące złotych za pożyczone pieniądze, to jedyna materialna rzecz, jakiej trener się dorobił. Bo za granie w piłkę bezdomnym się nie płaci. Dyplom, upominek — to wszystko. Można więc śmiało powiedzieć: miłość, o której traktuje ta opowieść, jest czysta jak łza. Bezinteresowna. A jej obiektem jest piłka.
Trenera Romana Bogusławskiego uwiodła gdzieś na zakurzonych podwórkach powtykanych jakby niechcący między peerelowskie klocki z wielkiej płyty. W jednym z takich bloków mieszkała jego rodzina. Bogusławski mówi o niej: przeciętna. Matka — księgowa, ojciec — spawacz na hydrobudowie. Pił.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOCHŁOPCY OD ELWIRY
A to historia o cudzie w świecie przecieru pomidorowego i zielonego groszku
W Porębie Radlnej koło Tarnowa aniołowie nie mają skrzydeł. Za to miewają zbójeckie spojrzenia.
Piotr, trzydziestoletni, aniołem stróżem był już pięć razy. Waldis, Łotysz, kilka lat starszy, osiem. Nazwisk nie podają — chodzą słuchy, że za niektórymi aniołami wloką się listy gończe. Tutaj najchętniej mówią o sobie: chłopcy.
Akcja rozgrywa się w jasno otynkowanym domu, z którego roztacza się widok na łagodne wzgórza, teraz, po pierwszym śniegu, skulone z zimna. Dom należy do Wspólnoty Cenacolo, to znaczy „wieczernik”. Mieszkają w nim byli narkomani, recydywiści, alkoholicy — aniołowie stróże.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOSEN O SZLAFROKU I FILCOWYCH KAPCIACH
W tej opowieści jak w hollywoodzkim filmie czarne charaktery zamieniają się w białe
Marek Wdowiński, siedemnaście lat w zamknięciu, ma złamany nos. Pierwszy raz przemknęło mu przez głowę, czy by nie zostać przyzwoitym człowiekiem, podczas obiadu w zakładzie karnym w Sztumie. Jadł przy stole z gangsterem żywcem podobnym do małpy: czółko niskie, krzaczaste brwi. — Jak na ciebie patrzę, to wierzę w teorię Darwina — powiedział do niego. Tamten gębę otworzył, czoło zmarszczył w natężeniu. — Ale ja z takim nie siedziałem — zapewnił.
Wtedy Wdowiński pomyślał: Boże drogi, co ja tu, kurde, robię.
Jego imiennik, Marek Ksieniewicz, dwadzieścia lat w zamknięciu z krótkimi przerwami, ma dwa metry wzrostu i uśmiech Daniela Olbrychskiego. Raz nocą w więzieniu zobaczył we śnie, a być może na jawie, tego nie jest pewien, drewniany kościółek. Prowadziła do niego prosta ścieżka. Druga, boczna znikała we mgle. Potem usłyszał pięć słów: przyszedł czas, żebyś wybrał drogę. Ktoś wypowiedział je monumentalnym głosem. Ksieniewicz uważa, że taki głos może mieć tylko Bóg.
Paweł Kieszek, w zamknięciu dziesięć lat, ma chłopięcy zarost, bystre, lękliwe oczy. Gdy pewnego dnia naćpał się, wwiercały mu się w mózg jak katarynka strzępy rozmowy z Elżbietą, jedną z wolontariuszek, które przychodziły do więziennej kaplicy. — Nieważne, czyś wierzący, czy nie — mówiła. — Ważne tak żyć, by patrzeć bez obrzydzenia w lustro.
Te słowa nie dawały Kieszkowi spokoju. Tym intensywniej, im częściej przy goleniu odwracał twarz.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOTANIEC BRZUCHA W BIAŁEJ SALI
Wszyscy w dzieciństwie mieli nowotwór. Potem napisali pierwszy w Polsce, bezprecedensowy poradnik dla rodziców, lekarzy, rówieśników „ABC potrzeb dziecka chorego na raka”. To opowieść o tym, jak do tego doszło
Paweł Prusakiewicz, dwudziestolatek, brunet, twarz okrągła, postawny, na nowotwór tkanki miękkiej lewego ramienia zachorował w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku. Pierwszego dnia w szpitalu zdumiał się. Zdało mu się, że przybył na inną planetę i spotkał tam tubylców bardzo podobnych do ziemian, tylko z większymi oczami i bez włosów. — Kiedy będziesz miał chemię? — zapytała pielęgniarka.
— Jaką chemię? Ja nie dostanę chemii — odparł. — Tylko operację mi zrobią. Wtedy jakaś łysa dziewczynka powiedziała: — Nie martw się. Tu wszyscy kończą na chemii.
Gdy kilkanaście tygodni później dotknął swojej głowy, włosy zostały mu w rękach. Było to jakieś dziewięć dni po pierwszej chemii. Tak został onkoludkiem.
Marzena Baranowska, niewiele starsza od niego, drobna, zielonooka, typ: zadbana, subtelna guwernantka z końca XIX wieku w porządnym domu, onkoludkiem została w połowie lat dziewięćdziesiątych i odtąd bała się lustra. Nie tyle z powodu łysiny (gdyż można ukryć ją pod chustką lub peruką), co oka. Chodziła z opatrunkiem na lewym oku. Taki opatrunek sugeruje, że po prostu coś jest nie tak, paproch może się zawieruszył. A to był nowotwór tkanki miękkiej, pozagałkowy, rzadki rodzaj. Marzena najbardziej uciekała przed lustrem w liceum, w Świdnicy, bo w tym wieku kobieta chce być ładna szczególnie.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOBO NIEBO JEST NIEBIESKIE
To historia o małolatach, którym — nie wiadomo czemu — pewnego dnia zachciało się zrobić coś dobrego i zostali wolontariuszami
Justyn Giecewicz, szesnaście lat, zwany Dżastinem, obudził się pewnej lutowej nocy na łóżku w Kozienicach i pomyślał: koncert. Przed snem oglądał telewizję, program o tsunami: małe dzieci o węgielnych oczach. Przemknęło mu przez głowę, że coś go z nimi łączy. Był sam, jak one. Zaraz jednak dopadła go inna myśl: wprawdzie matkę widuje rzadko, bo ona pracuje na trzy zmiany, ale następnego dnia lub pojutrze ją zobaczy. Te dzieci rodziców nie ujrzą już nigdy. Poza tym on ma gdzie mieszkać, w swoim łóżku śpi. A więc powinien coś zrobić. Trzeba zorganizować koncert dla ofiar tsunami — wykombinował. Rano (z matką minął się w drzwiach) poszedł z tym do nauczycielek. — To się nie uda — orzekły. — A jak coś ruszę, rozkręcę, to pomożecie? — Tak.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOODKRYWCY
Adam Zelga i Tomasz Gill dzielili kiedyś pokój w seminarium duchownym. Warszawski Ursynów dzieli od Targówka dwadzieścia kilometrów. To jest opowieść o dzieleniu się
Gdyby ksiądz Adam Zelga nie wyszedł z cienistej doliny, pewnie by do tych za zamkniętymi drzwiami nie napisał. List zaczął od informacji, kim jest. Na odwrocie zamieścił swój wiersz: ”Chociaż myślisz, że należę do Możnych Posiadaczy Prawdy ja— samotny — stale ją odkrywam i wciąż mi jej za mało, ciągle głodny bez przerwy jej szukam wokół i w moim skołatanym sercu”.
Można więc powiedzieć, że tym za zamkniętymi drzwiami podał się jak na tacy, niektórzy mogliby nawet uznać, że za bardzo. Jednak Adam Zelga dogłębnie sprawę przemyślał: jeśli list przeczyta niewierzący albo zwolennik innej wiary, to się nie wystraszy, że go proboszcz zamierza na siłę nawracać. Po drugie, może to osobiste wyznanie zachęci kogoś do własnego i okaże się, że człowiek ma w głowie wypaczony obraz Boga, że obaj nie wierzą w to samo.
Sporządził więc Zelga listę parafian, których nie widział na oczy, odkąd w dwa tysiące pierwszym objął parafię pod wezwaniem błogosławionego Edmunda Bojanowskiego na warszawskim Ursynowie, zwanym niegdyś sypialnią stolicy, dziś jedną z najbogatszych w kraju. Nowo powstające apartamentowce, willowe areały i knajpy przyciągają młodych. Mieszkają tu znani piłkarze, zwłaszcza Legii.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMODO WIDZENIA KROPECZKO
To opowieść o bólu utraty i fenomenie pocieszenia
Monika Nagórko ma pięcioro dzieci. Troje po tej, dwoje po tamtej stronie. Największe ma metr dwadzieścia pięć wzrostu, najmniejsze, Ania, sześć milimetrów, następny w kolejności, Kubuś, zdążył urosnąć do siedemnastu. Kiedy Pawełek, ten największy, skończył rok, usłyszał od rodziców: — W brzuszku mamy jest dzidziuś. — Oglądali wspólnie rysunki płodu z książki profesora Fijałkowskiego: tu dzidziuś ma cztery tygodnie, tu sześć, osiem; bawili się w głaskanie jego stópek.
Piętnastego marca (do dat Monika Nagórko — matematyk — ma pedantyczną pamięć) zaczyna plamić. Kiedy na USG lekarz stwierdza: — Serce dziecka od dwóch tygodni nie bije — myśli: — To nieprawda. To sen. — Później dowie się, że kobieta w szoku potrafi zapytać: — A czy jest na to jakieś lekarstwo? — bo przecież tak o siebie dbała, bo tak bardzo tego dziecka chciała. Bo taka jest powszechna wiedza o poronieniach, że trzeba się o nie postarać, ćpać, pić. W poradnikach medycznych informacji o przebiegu poronienia nie ma, więc sądzi się: to taka obfitsza miesiączka. — Głupio się sądzi — mówi Monika. W drodze do szpitala już bardzo krwawi, ma bolesne skurcze. Na izbie przyjęć tłum. Pielęgniarki poirytowane, krzyczą. Lekarz, do którego trafia, warczy: — Nie łaska pęcherz wypróżnić? — Bada ostro, szybko. Monika: — Wyję na tym fotelu z bólu, a położna pyta: data urodzenia, adres, imiona rodziców i tak dalej. Ja do niej: proszę wpuścić męża, za drzwiami czeka, wypełni formularz. Nie zgodzili się. — A za kotarą słychać bicie serca cudzego dziecka: jakąś pacjentkę podłączyli do aparatu KTG.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOŻYCIE WEWNĘTRZNE
To opowieść o cierpliwej miłości między śpiącymi a tymi, co na jawie
Tego dnia, kiedy sąd w Mediolanie zgodził się, żeby odłączyć od aparatury podtrzymującej życie Eluanę Englaro, od szesnastu lat w śpiączce, Hubert Krzywkowski w Płocku malował Eli paznokcie, Janina Walczakowa opowiadała Heniowi, dlaczego w ich mieszkaniu założyła łańcuch. W Poznaniu Marianna Michna kąpała Stefana.
***
Przed pomalowaniem paznokci Hubert zwykle robi Eli manicure. Mówi: — Eluś, pokaż mi paluszki. — Za pierwszym razem Ela przeważnie nie reaguje, za drugim, trzecim delikatnie prostuje palce z przykurczu. Jak Hubert chce Elę uczesać, prosi: — Unieś troszkę głowę — i ona unosi. Tylko trzeba przemawiać pewnym, równym głosem, żeby się nie zdenerwowała, bo na jawie robiła to często. We śnie wyciszyła się, stonowała. Tylko niekiedy wybucha przeciągłym chrapliwym krzykiem, co brzmi jak skowyt, a wydobywa się — Hubert jest pewien — z samego środki Eli, z tego miejsca, które na jawie nie pozwalało jej żyć, a we śnie nie daje zasnąć. Na pięćdziesiąt trzy lata swego życia Ela śpi dwa. Przedtem już dwa razy próbowała czmychnąć. Kiedyś powiada: — Hubercik, ja tylko herbatę zrobię. — Ale coś długo z kuchni nie wraca. Zagląda tam Krzywkowski, a czajnik paruje, Ela na podłodze leży, fiolka po tabletkach pusta. Lekarze ją odratowali. Nie minęło dużo czasu, a znów przeciągnęli na tę stronę. Do najlepszych szpitali z nią jeździł, dziś o depresji wie wszystko — bo Ela ma jej najcięższą postać, z zakodowanym przymusem samobójstwa.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOTAJEMNICA TRZECIEGO PROMIENIA
To opowieść o cudach codziennych — nie dotkniesz ich, nie włożysz palca, nie zobaczysz, a jednak dzieją się nieustannie, w każdej chwili gotowe do skoku z nieba na ziemię
Przed cudem Magdalena Golanowska, z zawodu sekretarka, wiodła w Pruszkowie pod Warszawą zwyczajne życie: ani ciężkie, ani lekkie. Było w nim miejsce na dwoje dzieci, męża oraz dwa psy amstaffy. Za niezwyczajny w tym życiu można uznać tylko fakt, że starszą córkę urodziła, gdy miała siedemnaście lat i wtedy było najciężej. Dlatego Golanowska od małego wkładała dzieciom do głowy: — Wy mojego błędu nie zróbcie.
Jest wiosna dwa tysiące piątego roku. Magda myje naczynia po kolacji. W drzwiach kuchni staje Adam, jej syn. — Mamo, poznałem dziewczynę. Wpadliśmy.
I tak ani ciężkie, ani lekkie życie Magdy w jednej chwili zaczyna ważyć tonę — talerz roztrzaskuje się o podłogę.
— Powiedziałam: to dziecko nie może się urodzić. — Gdyż przed cudem przerwane życie nie wydawało się Magdzie mniejszym złem niż życie zrujnowane. Ale Adam wpada w furię, komunikuje matce, że się wyprowadza. Z dziewczyną, Dorotą, wynajmują tanio mieszkanie w jej stronach, przeszło sto kilometrów od Warszawy. Żeby ich utrzymać jedzie na budowę, do Anglii, raz na dwa miesiące przyjeżdża, ale z matką się nie kontaktuje, honorowy chłopak jak diabli.
Życie Magdy staje się jeszcze cięższe. Wszystko przez sny. Jednej nocy widzi niemowlę, dziewczynkę płaczącą z głodu. Magda wie, że to jej wnuczka, chce nakarmić ją butelką mleka, ale nie może, bo to dziecko nie ma twarzy. Budzi się z krzykiem, spocona. — Piotrek — mówi do męża — ja mam przeczucie, z tym dzieciakiem coś będzie nie tak. — A on: — Nie kracz.
Jednak sen powraca, dręczy.
Latem Adam zawozi dziewczynę do Siedlec, do swojej babki; nie chce, żeby Dorota była sama, gdy zacznie rodzić. Jedenastego września nękana snami Magda dostaje stamtąd wiadomość: ma wnuczkę. —Zdrowa? — pyta Adama. Ten przez dłuższą chwilę milczy: — Nie.
Gdy Magda odtwarza następujące potem sekundy, to jakby spadała z urwiska w jakąś mroczną czeluść: Adam wyjaśnia, że dziecko ma rozszczepione podniebienie i wargi. Leży w inkubatorze, bo lekarze podejrzewają ciężką wadę serca. Na to jej mąż: — Wykrakałaś. Bo komu człowiek bez twarzy się śni.
I tak, choć życie Magdy ma już grubo ponad tonę, przez te słowa waży teraz co najmniej tony dwie. Bo taka myśl nie daje jej odtąd spokoju: nie chciałaś, żeby się urodziło, to twoja wina, to twój wstyd. Ale jeszcze nie wie, że to dopiero początek, że ciężaru przybędzie. Bo ze szpitala przychodzą złowróżbne wieści: dziecko ma potworne ciśnienie, ponad dwieście, sinieje. A w Siedlcach nie ma kardiologa dziecięcego; kiedy wreszcie zjawia się po trzech dniach i robi małej echoserce, każe natychmiast wezwać karetkę i na sygnale przewieźć ją do specjalistycznego szpitala w Warszawie.
W tym samym czasie, gdy rodzice dziecka tłuką się pekaesem za karetką, Magda pędzi do szpitala taksówką. Jest przed nimi. — Tylko jedno miałam w głowie: jak najszybciej ją zobaczyć. — I oto w tym biegu na spotkanie z cudem następuje, być może decydujący, przystanek: Magda wpada na oddział, widzi, otwierają się drzwi sali zabiegowej, wiozą ją. I w ciągu tych paru sekund, zanim znów włożą dziecko do inkubatora i zatrzasną kolejne drzwi, prawdopodobnie rozstrzyga się kluczowy dla tej historii spór między egoizmem i miłością. Bo nie wiadomo, dlaczego to podłączone do niezliczonych kabli stworzenie wielkości kurczaka, o zniekształconej twarzy, wydaje się Magdzie najcenniejsze na świecie. — To było jak dotyk światła. Nie — poprawia się — nie dotyk. Szarpnięcie.
I kiedy Magda tak stoi porażona tym doznaniem, zbliża się do niej doktor Wieteska, kardiolog. Wylicza: dziecku zamyka się aorta, ma nieprawidłową budowę serca, a przede wszystkim nieuleczalnie powiększony pień płucny, rozszczepienie twarzy przy tym to pestka. Od tej litanii Magdzie kręci się w głowie. Pyta: — Przeżyje? — Nie wiem.
I tak życie Magdy waży już pewnie tony trzy.
Tymczasem dziecko jest intensywnie przygotowywane do operacji, która ma przywrócić właściwą pracę serca; trzeba mu przeszczepić kawałki tętnicy szyjnej do aorty płucnej. Bez tego umrze. Ale choć karmione sondą dożołądkową, nie przybywa na wadze. Widok w inkubatorze: pod obojczykiem ma wbitą półcentymetrową rurę, która prowadzi bezpośrednio do serca, zapobiegając zamknięciu aorty. Gdy dziecko otwiera buzię, zamiast gardła widać tylko kable. Nie można wziąć go na ręce, przytulić. Leży w samotności, nieruchomo, jakby rozpięte na krzyżu splecionym z kabli.
W tych dniach w życiu Magdy sprawdza się porzekadło, że nieszczęścia chodzą parami: jej mąż traci pracę, a same pampersy dla dziecka kosztują fortunę. Do ciasnego mieszkania w Pruszkowie sprowadzają się Adam z Dorotą, żeby być bliżej szpitala. Wtedy życie Magdy waży już najmniej tony cztery.
Ale, nie wiedzieć czemu, zaczynają pojawiać się w nim cudowne przebłyski. Bo oto naraz okazuje się, że ta bieda, ta ciasnota w przedziwny sposób wyzwala jakąś odświętną, rzecz można, uroczystą energię. Magda dla wszystkich gotuje obiady, Dorota myje gary, rodzina organizuje zrzutkę na pieluchy, Piotr zajmuje się transportem do szpitala. Przedtem, gdy życie było lżejsze, Magda nie doświadczyła takiej codziennej celebracji najprostszych czynności — wszystko w jakiejś solidarnej, wypełnionej oczekiwaniem ciszy.
I w tę ciszę, w tę odświętność pada grom z jasnego nieba: dziecko zostaje zarażone sepsą, antybiotyki nie zaskakują, oddycha za nie respirator. Jest w śpiączce. Golanowska: — Nie wydawała już żadnego dźwięku, bo podczas intubacji uszkodzili jej struny głosowe. Taki ludzki kłębek, jakby już nie z tego świata.
WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMO - WERSJA DEMOO Ulicznicy
Czytelnik powinien być uprzedzony, że w książce Elżbiety Isakiewicz natrafi na aniołów, że przynajmniej raz ktoś z tamtego świata delikatnie, lecz wyraźnie ingeruje w sprawy świata tego i że w tle niekiedy się czuje obecność Pan Boga. Ale też czytelnik musi wiedzieć, że jest to zbiór reportaży przeraźliwie ziemskich, nie mających nic wspólnego z tzw. „realizmem magicznym”. Wszystko jest do sprawdzenia. Autorka nie zmienia nazwisk bohaterów (w każdym razie nie wszystkich), wskazuje miejsce i czas akcji. We wstępie Autorka deklaruje, co jest osobliwością ksiązki: „jej tematem jest dobro”. Takie założenie może być samobójcze. Opowieściom z dobrym zakończeniem grozi banał, przesłodzenie, dydaktyczny wydźwięk, który, jeśli jest pożyteczny, to dla literackiego dzieła zabójczy. Tylko że reportaże Elżbiety Isakiewicz z „budującymi” opowiastkami nie mają nic wspólnego. Jeśli mowa w nich o dobru, to o takim, które zostało wypatrzone w gąszczu zła, ludzkiej słabości i nędzy. Isakiewicz nie udaje, że żyje na planecie szczęśliwej. Żyje wśród okropności naszego świata i w tym naszym okropnym świecie tropi te iskierki dobra, które w nim są, niestety, zwykle niezauważane. Takie jak piłkarska drużyna bezdomnych, jak Atlantis (odwyk więzienny), jak jezuita Olek, który przed wstąpieniem do klasztoru łamał ludziom szczeki, jak anonimowi alkoholicy i narkomani, jak ks. Paweł Dobrzyński, pallotyn, stale z dziećmi na oddziale onkologii i wiele, wiele innych. Często pytamy, „skąd zło?”, „dlaczego tyle zła?”. Po przeczytaniu „Ulicznicy” trudno się nie zadumać nad pytaniem „skąd to dobro?”. Tyle dobra tam, gdzie, na dobrą sprawę, wcale nie powinno się było objawić.
Ks. Adam BonieckiO autorce
Elżbieta Isakiewicz — pisarka, reportażystka, publicystka. Laureatka licznych wyróżnień, w tym pierwszej nagrody Unii Europejskiej w konkursie dziennikarskim „Razem przeciw dyskryminacji” za reportaż o sytuacji cudzoziemców w Polsce (2011) i Nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego za książkę „Ustna harmonijka. Relacje Żydów, których uratowali od Zagłady Polacy” (2001). Jej książka „Czerwony ołówek” o zapomnianym polskim dyplomacie, który w czasie wojny uratował tysiące istnień, została mianowana do Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza (2004).
Publikowała m.in. w „Gazecie wyborczej”, „Newsweeku” i „Tygodniku Powszechnym”. Reportaże psychologiczno-społeczne drukowane w tym ostatnim oraz w „Dużym Formacie” ukazały się w zbiorze „Ulicznica” (2011).
Autorka blogowego forum tygodnika „Newsweek” i Onetu. Jej strona internetowa www.facebook.com/E.Isakiewicz, na której umieszcza miniatury literackie, cieszy się uznaniem wielu tysięcy fanów.
Mieszka w Warszawie.