Upał - ebook
Upał - ebook
Podinspektor Jakub Tyszkiewicz stoi na czele Biura Zwalczania Terroryzmu.
Ma zapewnić bezpieczeństwo rozgrywanego na Stadionie Narodowym meczu Polska – Niemcy.
Trzy dni przed meczem w okolicach Dworca Centralnego szahid próbuje zdetonować ładunek wybuchowy.
Dzień później przy jednej ze stacji metra eksploduje podłożona przez terrorystów bomba i zabija kilku policjantów.
Ktoś włamuje się do systemu informatycznego stadionu. Mecz musi się jednak odbyć...
Drugie wydanie opatrzonej nową okładką powieści Marcina Ciszewskiego z Meteorologicznego
Cyklu, w skład którego wchodzą Wiatr, Mróz, Upał, Mgła i Deszcz.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-86-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna nie rzucał się w oczy.
Może dlatego przeszedł przez wszystkie kontrole. Może właśnie z tego powodu żaden z funkcjonariuszy wyspecjalizowanych służb porządkowych nie zwrócił na niego uwagi.
Początkowo siedział na jednej z głównych trybun, mniej więcej pośrodku. Zdawał się bez reszty pochłonięty obserwacją toczącego się na murawie pojedynku. Jak tysiące ludzi dookoła.
Jednak jego zamiary były inne. Niespiesznym ruchem wyjął z wielkiego plecaka karabin maszynowy. Czerń lufy odbijała blask reflektorów, wychodzące z pojemnika i niknące w komorze naboje lśniły metalizująco. Mężczyzna wstał. Rozejrzał się, chcąc najdokładniej wybrać cel.
Dwa rzędy wyżej dostrzegł młodą, całkiem ładną, modnie ubraną blondynkę. Leniwie podniósł broń na wysokość bioder.
Pociągnął za spust.
Stłumiony huk utonął we wrzawie wywoływanej przez podniecony tłum. Kobieta dostała serię prosto w pierś, krew zamgliła szkarłatem, ochlapując siedzących obok sąsiadów. Blondynka przez chwilę siedziała bez ruchu, jakby ani na moment nie chciała stracić z oczu rozgrywającego się na boisku widowiska, po czym powoli, niemal z niedowierzaniem osunęła się na betonowe podłoże.
Broń ospale przesunęła się w lewo. Sąsiad kobiety został poczęstowany dwukrotnie większą porcją naboi – był potężnie zbudowany, należało mu się więcej.
Mężczyzna ruszył wzdłuż rzędu pokrytych czerwonym materiałem siedzeń. Łuski rytmicznie wyskakiwały z komory, na płycie boiska nadal trwała zacięta walka, dwudziestu dwóch współczesnych gladiatorów walczyło do ostatniego tchu, by zaspokoić gusta publiczności.
A na trybunach szła seria za serią.
W końcu tłum się ocknął. Ktoś zwrócił uwagę na hałas, komuś krew ochlapała ubranie, na kogoś bezwładnie osunął się zastrzelony sąsiad. I tłum ruszył. Zerwał się do biegu w całkowitej ciszy. W skupieniu. Byle szybciej. Byle dalej od niepozornego mężczyzny z karabinem maszynowym grzmiącym niczym wiosenna burza. Potężne głośniki stadionu zdawały się przenosić dźwięk wystrzałów, wzmacniać go, uwznioślać…
Jakub obudził się zlany potem. Jeszcze długo po otwarciu oczu i spuszczeniu bosych stóp na podłogę siedział na brzegu łóżka i nie mógł uspokoić oszalałego bicia serca. Nadal był na stadionie, nadal próbował bezskutecznie powstrzymać szaleńca, czy choć dostać się w jego pobliże...
Cholerny sen.
Spojrzał na śpiącą Helenę, po czym położył się z powrotem.
Wtedy wróciła pamięć.
Przypomniał sobie ostatni mecz, decydujący o wyjściu z grupy. I karny. Ten karny.
Tuż po tym karnym i końcowym gwizdku Polska eksplodowała, a następnie utonęła w ramionach ekstatycznej radości.
Faktycznie, był powód.
Jednak Jakub już nie zasnął. Leżał bez ruchu i myślał o mężczyźnie z karabinem maszynowym, krwi i swojej niemożności.Dzień „D” minus dwa
1
Wielka niczym transportowiec pięść z poddźwiękową prędkością minęła twarz Tyszkiewicza.
O włos.
Zastanawiał się, za które akurat grzechy przyszło mu pokutować tym razem.
– Ręce wyżej, ciociu – mruknął tańczący na ugiętych nogach Krzeptowski.
Miał nad Tyszkiewiczem miażdżącą przewagę wzrostu, wagi, umiejętności i bojowego instynktu. Wyglądał jak przyobleczony w gimnastiorkę Terminator.
– Sam jesteś ciocia. – Mówienie, a zwłaszcza wygłaszanie ciętych ripost przychodziło Jakubowi z trudem. Już po prowadzonej przez Krzeptowskiego rozgrzewce miał wrażenie, że wypluje płuca. Po kilku minutach sparingu zyskał pewność, że za chwilę umrze.
– Wynik niezgorszy. – Krzeptowski nawet szybciej nie oddychał. Ruchy miał miękkie, piekielnie szybkie. Ciosy celne i mocne. – Ale generalnie farcikiem podszyty…
– Dobrze grali po prostu.
Tyszkiewicz zasłonił się przed kombinacją dwóch prostych i sierpowego. Odrzuciło go o metr. Nadal nie mógł dojść, co tu robi. Potem sobie przypomniał: fizyczny ból i zmęczenie pozwalały choć na chwilę zapomnieć o innych sprawach.
Wczoraj przez cały mecz właściwie stał. To znaczy w tym sensie, że nie siedział. Trudno bowiem jego zachowanie nazwać staniem w pełnym tego słowa znaczeniu – aktywność życiowa Jakuba składała się przede wszystkim z podskoków, załamywania rąk, wygrażania pięścią albo rzucania się w ramiona równie jak on niespokojnej żony.
Oczywiście w tym czasie powinien być w firmie.
Jednak Krzeptowski, który w znacznie mniejszym stopniu był owładnięty piłkarską manią, wypchnął go do domu, tłumacząc, że nic się nie stanie, jeśli akurat w tym momencie Tyszkiewicza nie będzie na posterunku. Wszystkie sekcje pełniły dyżur non stop (faktem jest, że na ogół z nosem w telewizyjnych ekranach), więc obecność szefa i tak nie miała większego znaczenia. Jakub łatwo się zgodził: obiecał mieć włączoną komórkę i czym prędzej pojechał do domu. Helena, chwilowo zapominając o codziennych problemach, powitała go z lekkim roztargnieniem, już od progu raportując podany niedawno skład Polaków oraz występujące jej zdaniem szanse zwycięstwa. Powiedzieć, że Helena Berezowiec, najwybitniejsza w Polsce malarka, żona Jakuba i przyszła matka jego dziecka, jest kibicem piłki nożnej, to nie powiedzieć niczego. Helena żyła piłką, ekscytowała się nią, potrafiła po blady świt dyskutować o niuansach taktycznych prawidłowo działającej obrony i sposobach szybkiego przechodzenia do kontrataku. Była ekspertem i miała typową dla prawdziwego kibica umiejętność trzymania na podorędziu różowych okularów, co akurat w przypadku polskiej reprezentacji bardzo często się przydawało. Stanowiła kliniczny przykład kibica totalnego.
Na czas meczu zapomniała o swoim stanie. Nie czuła fizycznego dyskomfortu, ale niemal płakała, gdy Polacy przegrywali, natomiast każda strzelona przez nich bramka przyprawiała ją o ekstazę. Jakub musiał wręcz hamować wybuchy nadmiernego entuzjazmu. Po ostatnim gwizdku sędziego rzucili się sobie w ramiona, pijani radością (Jakub nie tylko). Potem, po wysłuchaniu chaotycznych komentarzy i wywiadów z niemogącymi złapać tchu, ale uśmiechniętymi piłkarzami, poszli do sypialni i dawno nie było im ze sobą tak dobrze.
To było wczoraj.
Dzisiejszy ranek nie przynosił żadnej taryfy ulgowej.
– Dobrze zagrają, jak będą mieli przynajmniej kilku dobrych piłkarzy – powiedział Krzeptowski.
Nawet najbardziej zażarta walka – a prowadzona w tym momencie z pewnością nie należała do tej kategorii – nie była w stanie odwieść go od staranności wymowy i prawidłowej intonacji. Żadnego szarpania frazy, skracania wyrazów czy niechlujnej składni.
Terminator się zamachnął.
Cios doszedł.
Tyszkiewicz stęknął głucho, po czym instynktownie odskoczył: na tyle jeszcze starczyło sił. Rozpaczliwie potrzebował chwili odpoczynku.
– Głupiś – jęknął po chwili, bo bardziej niż odpoczynku potrzebował zwycięstwa. A kontynuowanie rozmowy w takich warunkach poczytywał sobie za sukces. Krzeptowski przyglądał się mu jak rzadkiemu okazowi owada. Nie atakował. Nawet opuścił ręce. – Może mieli trochę farta, ale akcje się kleiły. Oddali kilkanaście strzałów na bramkę…
Tyszkiewicz z wysiłkiem ruszył do przodu i wyprowadził kopnięcie. Piszczel trafiła w udo przeciwnika. Równie dobrze mogłaby trafić w betonowy słup.
Krzeptowski skoczył i złapał Jakuba za głowę. Bez większego trudu zgiął mu kark. Tyszkiewicz doskonale niestety zdawał sobie sprawę, co za chwilę nastąpi: kolano napastnika pójdzie w górę i żegnaj, matko ziemio…
– Co? – zapytał Tyszkiewicz kilka sekund później.
Kolano zostało tam, gdzie było, Krzeptowski nie skończył techniki. Stał metr dalej i przyglądał się Jakubowi.
– Mówię, że twój telefon dzwoni.
– Ach. Telefon.
Jakub wyprostował się z najwyższym trudem. Sala treningowa kołysała się niczym okręt na wzburzonym morzu. Wpadające przez duże okna jasne światło poranka sprawiało wrażenie pożaru. Poprzedniej nocy Jakub spał cztery godziny. Przez ostatnie dwa tygodnie najwyżej po pięć. Żaden organizm, zwłaszcza po trzydziestce, nie lubi, gdy go tak traktować.
– Mógłbyś w końcu zmienić repertuar – mruknął Krzeptowski.
Nawet się nie spocił. A spać nie musiał w ogóle. Był najbardziej pancernym sukinsynem, jakiego Jakub znał. A może i najbardziej pancernym sukinsynem w ogóle.
Tyszkiewicz skupił się. Rzeczywiście. Riff Smoke on the water brzmiał coraz głośniej.
– Masz coś przeciwko Purplom? – zapytał.
Chwiejnym krokiem podszedł do ławki. Całkiem jeszcze nowa nokia podskakiwała, jakby miała ochotę uciec i więcej nie oglądać takich wyczynów swojego właściciela. Ale grała pięknie. Polifoniczne brzmienie zostało niezwykle wiernie odwzorowane.
– Coś taki zdyszany? Dzwonię nie w porę? – Głos Smotrycza brzmiał rześko i mocno.
Biorąc pod uwagę, że dopiero kilka minut temu wybiła siódma rano, było to zgoła nietypowe. Smotrycz z reguły miał kłopot, by wejść na obroty przed dwunastą w południe.
– Staszek próbuje mnie zabić. – Tyszkiewicz starał się złapać oddech.
Krzeptowski skrzywił się i rozpoczął rundę z wiszącym nieopodal workiem treningowym. Trudno było uchwycić wzrokiem ruchy rąk. Worek tylko dlatego nie padł nieprzytomny na deski, że worki z reguły nie padają nieprzytomne na deski ani na nic innego.
– Pogratulować ambicji. Mnie, odkąd skończyłem z tymi wygłupami, mocno ulżyło.
– Jesteś w robocie?
– Owszem. Słuchaj... te po godzinach to nadgodziny. A te przed?
– O czym ty mówisz?
– Podgodziny? Wiesz, ten czas, kiedy człowiek, zamiast leżeć w łóżku, odgniata dupę przed służbowym komputerem.
– Przecież wiesz, że nie pracujemy dla pieniędzy, tylko dla ochrony naszych rodaków, by mogli w spokoju żyć i pracować...
Śmiech Smotrycza był naprawdę szczery.
– Lubię twoje poczucie humoru – powiedział po chwili.
Tyszkiewiczowi w tym czasie udało się wyrównać oddech, choć wiedział, że twarz przestanie mu płonąć dopiero za jakiś czas. W kościach ćmiło, bolała go noga. Czuł, że żyje. Konkret z gatunku kontrowersyjnych, ale zawsze.
– Może byś przyjechał do firmy?
– Mój dzień pracy zaczyna się za trzy kwadranse. – Już wiedział, że musi się zbierać. Znał Smotrycza od lat. Za parawanem wygłupów z reguły kryło się coś ważnego.
– Przyjedź. – Smotrycz spoważniał. – Znalazłem szajs, który mi się bardzo nie podoba.
Trzask.
– No? – zapytał Krzeptowski, po czym przyłożył workowi prawym sierpowym, od którego zadrżały ściany.
– Zbieramy się. – Jakub westchnął i ruszył w stronę szatni.
– Nawet potrenować nie można. – Krzeptowski skrzywił się, przyjrzał krytycznie workowi (który kołysał się w całkowitym milczeniu, lekko tylko zgrzytając łańcuchem, na którym był zawieszony), po czym zaczął ściągać piąstkówki.
2
Słońce rozświetlało upalną i nieco przykurzoną panoramę warszawskiego poranka. Komunikaty meteo były całkowicie jednoznaczne: choć dotychczasowe dzienne temperatury przekraczały trzydzieści stopni, prawdziwe upały dopiero miały nadejść. Dziś, najpóźniej jutro. Radzono trzymać się miejsc zacienionych i wlewać w siebie znaczne ilości płynów.
Tym razem nikt nie zwracał uwagi ani na wysoką temperaturę, ani na smród rozgrzanego asfaltu, ani na kurz. Ulica w dalszym ciągu żyła wczorajszym zwycięstwem. Kierowcy porozumiewali się wyłącznie za pomocą klaksonów i wyciągniętych ku górze kciuków. Zdecydowana większość pojazdów przyozdobiona została narodowymi barwami: od maleńkich chorągiewek, przyczepionych plastrem do framugi drzwi, po potężne sztandary, których nie powstydziłby się krążownik. Obcy ludzie padali sobie w ramiona i poklepywali się po plecach, uśmiechając się, wymieniając mniej lub bardziej fachowe uwagi, a na koniec życząc sobie wszystkiego najlepszego. Przez otwarte okna ryczały radosne komentarze czołowych publicystów wszystkich bez wyjątku mediów elektronicznych. Ogólnie i dziennikarze, i wyposzczeni wieloletnim oczekiwaniem rodacy byli zgodni, że osiągnięto historyczny, niewyobrażalny sukces, porównywalny tylko do słynnej warszawskiej bitwy sprzed niemal stu lat.
Nadchodzący mecz z Niemcami anonsowano jako wielkie święto futbolu. Niektórzy publicyści i komentatorzy uderzali w wysokie tony: oto nadarza się okazja celebrowania festiwalu prawdziwej przyjaźni; po raz pierwszy od niepamiętnych czasów rywalizacja może toczyć się wyłącznie na zielonym boisku, gdzie piłkarzy będzie dopingować wielki międzynarodowy tłum, złączony wspólnym przeżywaniem wspaniałego sportowego widowiska.
Tyszkiewicz jednym uchem słuchał dochodzącego z radia komentarza. Pomimo kolosalnej miłości do piłki nożnej myślał o czymś innym.
– Tak tego nie zagłuszysz – powiedział Krzeptowski.
Ściszył radio. Wylewająca się z eteru rzeka radosnej paplaniny mogła wyczerpać cierpliwość świętego.
– Słucham? – Jakub oderwał na moment wzrok od świateł samochodu przed nimi.
– Choćbyś nie wiem jakie siniaki hodował, nie zagłuszysz strachu.
– Zupełnie nie mogę zgadnąć, o czym mówisz.
– Kubuś, Kubuś, Kubuś. – Krzeptowski przekręcił się w fotelu pasażera. Siedział teraz bokiem do kierunku jazdy, a twarzą do kierowcy.
Tyszkiewicz jeszcze pilniej wyglądał przez przednią szybę.
– Nie truj dupy. Wiesz dobrze. Robisz wszystko, jak należy.
– Odważne stwierdzenie. – Jakub przestał udawać, że nie wie, o czym mowa.
– Nie twoja wina, że podział kompetencji jest, jaki jest. Nie ty wybierałeś szefów. W swojej działce robisz wszystko, jak należy. A nawet lepiej. Maksimum za ten budżet i z tymi ludźmi.
– Tego nie wiesz, Stasiu. Dopóki się coś nie wydarzy, gadamy o teorii.
– Są teorie lepsze i gorsze. Twoja jest dobra. Masz ludzi, którzy ci ufają. Część z nich jest naprawdę niezła w tym, co robi.
– To się dopiero okaże, kiedy coś się spieprzy. Z tego punktu widzenia wolę żyć w nieświadomości.
Samochód przed nimi wreszcie ruszył i Jakub mógł skręcić na podjazd przy Rakowieckiej. Machnięcie przepustką i ramię szlabanu poszło w górę. Czarna terenówka powoli wtoczyła się na parking. Gmach siedziby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przytłaczał swoim ogromem i sprawiał ponure wrażenie. Tyszkiewicz nie znosił tego budynku.
Gdyby kwestia sympatii do miejsca pracy była głównym kryterium, nigdy by się nie zgodził na objęcie obecnie zajmowanego stanowiska. Spotkanie, które o tym zadecydowało, odbyło się niemal równo pięć miesięcy temu i należało do, delikatnie rzecz ujmując, oryginalnych. Wezwanie otrzymał z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Premier, niemal stary znajomy, powitał go serdecznie, kolejny raz złożył podziękowania za zlikwidowanie „zimowego spisku”, po czym zaprowadził do sąsiedniego, skąpo umeblowanego pokoju, wskazał leżącą na stole kartonową teczkę i wyszedł. Tyszkiewicz rzucił okiem na okładkę: „Centralne Biuro Śledcze. Biuro Zwalczania Terroryzmu. Proponowana struktura”. Wyjął ze środka plik spiętych spinaczem kartek. Osiemdziesiąt stron przeczytał nie wiadomo kiedy. Porządnie złożył opracowanie, otworzył drzwi i wolnym krokiem wszedł do gabinetu premiera, który siedział przy biurku, zagłębiony w lekturze jednego z niezliczonych zalegających blat dokumentów.
– Jak mam rozumieć to zaproszenie?
Premier swoim zwyczajem uśmiechnął się.
– Struktura Biura została już powołana do życia, natomiast do obsadzenia pozostaje kilka stanowisk kierowniczych... To byłoby pierwsze zadanie szefa Biura... Uważam, że najodpowiedniejszym kandydatem... jest pan. Ma pan w sobie zawziętość konieczną w takiej służbie. Uczciwość. Skuteczność. Stanowisko jest do objęcia od zaraz.
W pierwszym odruchu Jakub odmówił. Nie planował zmian w życiu służbowym, ponieważ jego uwagę w zupełności pochłaniały prywatne kłopoty. Premier, rzecz jasna, nie zamierzał rezygnować, co Jakub, znając go nieco z poprzednich spotkań, powinien był przewidzieć. Usłyszawszy stanowisko Tyszkiewicza, wezwał czekającego w sąsiednim pokoju ministra spraw wewnętrznych, który wygłosił coś w rodzaju krótkiego exposé w charakterystycznym dla polityków stylu. Euro 2012 jest wielkim wyzwaniem, również, a może przede wszystkim, w zakresie bezpieczeństwa. Mecze piłkarskie rozgrywane w świetle jupiterów i oglądane przez setki milionów widzów są wymarzonym celem potencjalnych terrorystów. Zapadła zatem doniosła decyzja o stworzeniu wyspecjalizowanej struktury, dysponującej najlepszymi ludźmi i sprzętem, a także posiadającej odpowiedni do zadań budżet i ogromne uprawnienia. Tyszkiewicz, o ile zgodzi się zostać szefem Biura, otrzyma awans na stopień podinspektora i bardzo rozległe kompetencje. Zdaniem ministra, deklamującego okrągłe zdania niczym wyuczony na lekcję polskiego wiersz, cechy charakteru i umiejętności oraz wrodzona uczciwość w pełni predestynują podinspektora in spe do objęcia tego odpowiedzialnego stanowiska.
Jakub zaczął się wahać. Nie pod wpływem argumentacji, rzecz jasna, ta bowiem nie wychodziła poza znane z telewizji schematy. Pomyślał, że być może po prostu jest to szansa wypłynięcia na szersze wody. Nie brał pod uwagę zaszczytów i pędu ku władzy; te atrybuty dorosłości, odkąd pamiętał, miał gdzieś. Myślał raczej o możliwości działania, konkretnego działania według, przynajmniej w pewnym zakresie, własnych zasad. Przeciwdziałanie współczesnej pladze egipskiej, jaką stanowił terroryzm, zdawało się idealną okazją. Po dłuższym namyśle wyraził zgodę, kompletnie nie zdając sobie sprawy, w co się pakuje.
Już następnego ranka wpadł w wir, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Niezwykle intensywne i wyczerpujące, acz na swój sposób fascynujące szkolenia – nie wyłączając trzytygodniowego stażu w USA – były przeplatane nużącymi, ciągnącymi się w nieskończoność spotkaniami organizacyjnymi. Struktura dopiero się tworzyła, przybywali nowi ludzie, przychodził partiami sprzęt i oprogramowanie. Czternastogodzinny dzień pracy często okazywał się niewystarczający, soboty i niedziele najczęściej także nie służyły odpoczynkowi na łonie rodziny.
Mimo wszystko mniej więcej dwa miesiące przed rozpoczęciem mistrzostw sprawy zaczęły się układać. Wakaty zostały obsadzone przez odpowiednich ludzi (na czele z awansowanym na stopień nadkomisarza Stanisławem Krzeptowskim, którego Tyszkiewicz uczynił jednym ze swoich zastępców), zadania wyznaczone, sprzęt pomimo początkowych problemów zaczął służyć celom, dla których został wyprodukowany.
Rozpoczęła się rutyna dnia codziennego, odmierzana nerwowym wyrywaniem kolejnych kartek z kalendarza. Data rozpoczęcia mistrzostw jawiła się niemal jak biblijna apokalipsa.
Jednak poza nadejściem fali afrykańskiego powietrza przez pierwszy tydzień nie wydarzyło się nic godnego uwagi.
Kiedy Tyszkiewicz z Krzeptowskim weszli na drugie piętro i pokonali zabezpieczenia drzwi strzegących dostępu do włości Biura (karta magnetyczna, kod PIN, skanowanie odcisku palca), zza rogu wyskoczył Seliwanow. Miał czerwoną, nalaną twarz człowieka skłonnego do nadużywania alkoholu, niechlujną plerezę siwoszarych włosów, rozbiegany wzrok i zawsze lekko spocone dłonie. Zaczął od razu szarpać Tyszkiewicza za rękaw. Krzeptowski od dwóch miesięcy zakładał się z zaufanymi członkami zespołu, w którym momencie Jakub da Seliwanowowi w zęby.
– Teraz. Teraz. Musi pan przyjść teraz, panie podinspektorze. System przeszedł wszystkie testy. Pomyślnie przeszedł.
Jakub zmobilizował zgromadzone gdzieś głęboko resztki empatii i dobrej woli. Spróbował oderwać dłoń Seliwanowa od swojego rękawa. Przybrał możliwie neutralny wyraz twarzy, ale nim zdążył wypowiedzieć choć słowo, natręt kontynuował natarcie.
– W końcu, panie podinspektorze. Pełne obciążenie i wszystko poszło zgodnie z instrukcją…
– Brawo – warknął Krzeptowski. Uznał, że w odróżnieniu od szefa nie obowiązują go zasady służbowego savoir-vivre’u. – Osiem dni po rozpoczęciu imprezy działa system. Duży sukces, naprawdę.
Seliwanow oderwał wzrok od twarzy Tyszkiewicza, na której doszukiwał się wyrazów podziwu i uznania i spojrzał z odrazą na Krzeptowskiego. Właściwie: z mieszanką wielkiej odrazy i strachu, czy może raczej obawy. Mina nadkomisarza skutecznie powstrzymała go przed wygłoszeniem jakiejkolwiek riposty.
Tyszkiewicz, korzystając z chwili nieuwagi Seliwanowa, zdołał w końcu wyswobodzić rękaw.
– To bardzo dobra wiadomość, że Proteus pomyślnie przeszedł testy – powiedział możliwie neutralnym tonem.
W gruncie rzeczy wiadomość go ucieszyła. Niepełna gotowość jednego z kluczowych systemów zabezpieczających imprezę była porażką (rzecz dyskusyjna, czy obciążała osobiście Tyszkiewicza i Seliwanowa; obaj padli ofiarami trybu i procedur przygotowania imprezy, co zresztą było do przewidzenia) i przyczyną ciągłego niezadowolenia zwierzchników.
– Tak, panie podinspektorze, tak, musi pan to koniecznie od razu zobaczyć.
Seliwanow zaprzestał szarpania za rękaw, za to przysunął swoją twarz blisko twarzy Tyszkiewicza, co było stałym sposobem prowadzenia przez niego konwersacji, a czego Jakub szczerze nie znosił. Odsunął się o krok. Rozmówca postąpił w ślad za nim.
– Później. – Jakub podniósł dłoń, by uciąć wszelkie dyskusje.
Takie gesty nie najgorzej mu wychodziły: zdecydowana postawa i chłodny autorytet władzy. W każdym razie na komisarza Witolda Seliwanowa to działało – cofnął się o mniej więcej trzydzieści centymetrów, co w jego wypadku stanowiło świadectwo niemal całkowitej kapitulacji.
– Spieszę się. Przyjdę do pana później, komisarzu.
– Ale…
– Nie słyszałeś? – włączył się do rozmowy Krzeptowski. – Pan podinspektor jest zajęty. Przyjdzie, jak znajdzie chwilę.
Obaj z Tyszkiewiczem minęli zastygłego w pozie oburzenia Seliwanowa i poszli dalej. Jeszcze z odległości kilkunastu metrów słyszeli pełne złości sapanie.
Pokój sekcji analiz komputerowych znajdował się niemal na samym końcu korytarza. Drzwi otworzyły się prawie bezgłośnie.
Antoni Smotrycz, informatyk o precyzyjnym umyśle naukowca, siedział przy biurku z zasępioną miną i dawał wyraz niezadowoleniu z następujących faktów:
że musi siedzieć w pracy o tak barbarzyńskiej godzinie,
że jego komputer potrafi przetwarzać znacznie mniejszą ilość danych, niżby Smotrycz sobie życzył,
że Małgosia, aspirantka pracująca w CBŚ dwa piętra wyżej, ostatnio dwukrotnie nie odebrała telefonu. A Małgosia, oprócz posiadania biustu wywołującego ciarki oraz uśmiechu przyprawiającego o dreszcz, była stanu wolnego i w odpowiednim wieku, więc Smotrycz całkowicie nie rozumiał nagłej i niespodziewanej rezerwy, jaką zaczęła wobec niego prezentować.
Jednak sam przed sobą miał odwagę się przyznać, że choć zawsze próbował do spraw służbowych zachowywać zdrowy, profesjonalny dystans, prawdziwy powód zasępienia był nieco inny. Niedawno odkryty trop martwił go, ponieważ to, co do tej pory rozważano tylko w teoretycznych scenariuszach, zaczynało się materializować.
Przy sąsiednim biurku siedziała dwudziestosiedmioletnia kobieta o twarzy tak bladej, że wręcz sprawiająca wrażenie chorej. Papierowa, niemal przezroczysta cera, szkliste szaro-szafirowe oczy, filigranowa, drobna sylwetka i krótko przycięte blond włosy – gdyby podkomisarz Barbara Rakoczy była postacią literacką, na pierwszy rzut oka mogłaby stanowić polski odpowiednik powieściowej bohaterki najpopularniejszego szwedzkiego pisarza kryminałów. Co więcej, podobnie jak demoniczna panna Salander, Barbara Rakoczy była genialnym informatykiem.
Znalazłyby się jednak i różnice: podkomisarz od kilkunastu lat pozostawała szczęśliwą mężatką i matką trojga rozbrykanych dzieci. Jej uroda, mocno skryta za nieśmiałością i dominującą cechą osobowości, jaką była przemożna potrzeba pozostawania w cieniu, nie rzucała się w oczy. Dziewięćdziesięciu dziewięciu facetom na stu do głowy nawet nie przychodziła myśl, by się za nią obejrzeć, mózg bowiem, jej największy, najcenniejszy atrybut, ukrywał się wewnątrz czaszki i na pierwszy rzut oka pozostawał niewidoczny. Na drugi zresztą też. Barbara Rakoczy była introwertykiem doskonałym.
Jakubowi zajęło kilka miesięcy, by przekonać się, z jakim skarbem ma do czynienia.
– Dzień dobry – powiedział Tyszkiewicz.
Smotrycz podniósł wzrok. Barbara Rakoczy nie sprawiała wrażenia, jakby zauważyła wejście obu przełożonych. Patrzyła w ekran komputera z niemal katatonicznym natężeniem.
– Co tam, Nieantoś? – Krzeptowski przyjacielsko klepnął Smotrycza w ramię.
Właściciel przyjacielsko klepniętego ramienia pomasował je, spojrzał na Krzeptowskiego z wyrzutem i skrzywił się.
– Przecież wiesz, że nie lubię…
– Czego? – Krzeptowski wyszczerzył zęby w grymasie, który w jego zamierzeniu miał być zapewne życzliwym uśmiechem.
Nie był. Nie był w ogóle żadnym uśmiechem, tylko efektownym pokazem uzębienia krokodyla. Krzeptowski już dawno powinien był wpaść na to, by się życzliwie nie uśmiechać.
– Nazywania mnie Antoś.
– Przecież nie mówię: „Antoś”.
– Mówisz.
– Nie. Mówię: „Nieantoś”. To nie to samo.
– Coś taki spięty? – zagadnął Tyszkiewicz.
Wiedział z doświadczenia, że tego typu rozmowy mogą się ciągnąć długie kwadranse.
– Właśnie. Co się stało, że nie mogliśmy dokończyć treningu? Kubuś może by nawet nauczył się lewego prostego…
Smotrycz okręcił się na krześle i spojrzał na nich uważnie. Tyszkiewicz znał to spojrzenie. Na wszelki wypadek zaczął rozglądać się za czymś do siedzenia. Krzeptowski też jakoś stracił kontenans. W pokoju było nieludzko duszno. Okna zostały zamknięte na głucho.
– Dacie radę ogarnąć trzy fakty naraz? – zapytał Smotrycz.
Poważne sprawy poważnymi sprawami, a konwencja konwencją.
Tyszkiewicz znalazł sobie krzesło. Usiadł i założył nogę na nogę. Nie mógł powstrzymać się od syknięcia. Udo, potraktowane niedawnym lowkickiem, skarżyło się na nieludzkie traktowanie. Tyszkiewicz w dalszym ciągu nie był w stanie jasno sprecyzować motywacji do porannych treningów. Może jednak Krzeptowski miał rację?
– Dwa może byśmy spróbowali. Ale trzy? – Krzeptowski dolał sobie kawy.
Powietrze wypełniło się intensywnym aromatem. Upalny, lepki, zwycięski dla polskiego futbolu poranek rozkręcał się na dobre.
– Postaram się powoli.
– Jak powoli, możemy spróbować trzy. – Krzeptowski zaczął ostentacyjnie siorbać.
Był to sygnał, że czas najwyższy przejść do konkretów.
– Wyższa Szkoła Komunikacji Społecznej i Marketingu w Koluszkach.
– Ładnie się zaczyna.
– Prywatna wyższa uczelnia. Zarządzanie, marketing, zasoby ludzkie…
– Pełen zestaw bzdetów.
– Cicho. Około dwustu studentów na roku.
– Ty, normalnie kolos. Edukacyjny lider. W tych Koluszkach, znaczy.
– Stu dziewięćdziesięciu dziewięciu studentów, porządnie i po ludzku urodzonych z Polek i Polaków… – Smotrycz zawiesił głos i spojrzał w stronę ekranu komputera, jakby musiał sobie coś przypomnieć. Gest całkowicie zbędny: pamięci Smotryczowi mógłby pozazdrościć niejeden komputer.
– Facet powinien pisać kryminały – mruknął Krzeptowski.
– Skąd wiesz, może już pisze. Zebrał materiały i testuje fabułę. – Tyszkiewicz starał się skupić. Chciał w końcu usłyszeć powód, dla którego obaj tu siedzieli.
– A do tego jeden Pakistańczyk.
Krzeptowski odstawił kubek. Nieco kawy rozlało się na stół. Podkomisarz Rakoczy oderwała wzrok od ekranu i spojrzała na Krzeptowskiego niewidzącym wzrokiem.
– No?
– Abdullatif al-Zahiri. Lat dwadzieścia cztery. Oficjalnie przyjechał studiować marketing i uczyć się polskiego. Dostał kartę stałego pobytu. Zapłacił czesne za rok z góry. Nawet na jeden dzień nie pojawił się na zajęciach.
Było niewiele po ósmej rano, a Jakub już poczuł zmęczenie. Wiedział, że czeka go długi dzień. Widok gwałtownie opadających ramion Krzeptowskiego utwierdził go w przekonaniu, że to nie jest fałszywe przeświadczenie, niestety. Smotrycz zdawał się nie zwracać na to uwagi.
– Kojarzę nazwisko – powiedział Jakub.
– Brawo. Odrobiłeś lekcje.
– Bali? Dwa tysiące drugi?
– Dokładnie. Organizatorami zamachu na Bali byli Pakistańczycy pod wodzą al-Zahiriego.
– Bez sensu. – Krzeptowski się poruszył. – Zamach na Bali był dziesięć lat temu. Koleś musiałby mieć czternaście lat.
– O ile podał właściwą datę urodzenia, co nie zdarza się często. Ale tym razem masz rację. Głównym organizatorem zamachu był Muhammad al-Zahiri. Stryj. Stryjcio. Ukochany krewny.
Milczenie jest czasami najlepszym wyjściem z sytuacji. Pozwala przegrupować się i zewrzeć szyki w nowym ustawieniu. Jakub myślał intensywnie. Spocił się jak mysz, co nie zdarzało mu się często.
– Mów dalej – mruknął.
– Mamy Abdullatifa al-Zahiriego, bratanka Muhammada al-Zahiriego, studenta Wyższej Szkoły Komunikacji Społecznej i Marketingu w Koluszkach, w której nasz Latif nie przestudiował ani minuty, choć wykosztował się na czesne.
– Jezu, już to mówiłeś.
– Mamy też Fundację Nowych Czasów, bardzo nobliwą fundację pożytku publicznego, działającą na rzecz uchodźców z Czeczenii. Organizacja działa niecałe pół roku, prowadzi bardzo aktywną działalność, zorganizowała wiele akcji charytatywnych, ogólnie nie ma się do czego przyczepić.
– Pół roku?
– Kłopoty ze słuchem? Pan student w tym czasie wpłacił na jej konto kilkanaście tysięcy złotych. Wpłaty nigdy nie przekraczały dwóch, trzech tysiów. Nic, na czym mógłby zawiesić oko urząd skarbowy czy nadzór finansowy. Koleś formalnie jest czysty jak łza.
– Co ma Pakistańczyk do Czeczeńców?
– No właśnie. Co?
– To ja się pytam. A ta fundacja?
– Sama szlachetna działalność – po raz pierwszy odezwała się Barbara (nikt jej inaczej nie nazywał; próby jakiegokolwiek zdrabniania imienia były kwitowane otwartą wrogością). Głos miała cichy, równie delikatny jak jej uroda i sposób bycia. – Ma spory budżet, ponad trzy miliony. Jej pracownicy prowadzą kursy językowe dla uchodźców, pomagają w organizowaniu kart stałego pobytu, jeśli ktoś zdecydował się zostać u nas na stałe, często finansują wynajem mieszkania, szukają pracy, pomagają wyciągać ludzi z Czeczenii w ramach łączenia rodzin. Przeprowadzili wiele zbiórek pieniędzy.
– Sporo jak na pół roku – mruknął Krzeptowski.
– Pytasz mnie, co myślę? To jedna wielka pralnia pieniędzy i wszystkie ich akcje są picem na wodę, zasłoną dymną robioną wyłącznie na pokaz. – Smotrycz nie dał się zrzucić z piedestału prelegenta numer jeden. – Ale jedną transakcję przeprowadzili naprawdę.
– Tak?
– Trzy miesiące temu. Kupili półtorej tony środków rolniczych, ochrony roślin, nawozów i takich tam. W sumie, jak się ktoś dobrze postarał, może mieć całkiem sporo na przykład pentrytu albo jakiegoś innego świństwa. Olbrycht może ci zrobić cały wykład na ten temat. Można śmiało wysadzać hotel Marriott. Albo Urząd Rady Ministrów. Jak zapytasz Olbrychta, pewnie ci potwierdzi.
– Po co? – zapytał Jakub.
– Co po co? Marriotta wysadzić? Może im się ta, no, architektura nie podoba. Mnie, szczerze mówiąc, też nie za bardzo…
– Bardzo śmieszne. Po co fundacja zajmująca się uchodźcami z Czeczenii kupiła środki ochrony roślin i nawozy? Oficjalnie znaczy. Jak to uzasadniają?
– Oficjalnie po to, aby zorganizować szkółkę rolniczą gdzieś na Pomorzu. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza, to są rzeczywiście środki rolnicze. Prawie takie same, jakie kupił ten cały Breivik.
Jakub spojrzał na Krzeptowskiego. Sękaty góral siedział przygarbiony, podbródek opierając na zaciśniętych pięściach. Czoło przedzielała mu pionowa bruzda.
– Co myślisz? – zapytał Tyszkiewicz.
Krzeptowski wyprostował się. Mars na czole stał się głębszy.
– Do tej pory nam się udawało. I właśnie przestało.
Syntetyczna konkluzja.
Osiem pierwszych dni turnieju przebiegło spokojnie. Ot, kilka bójek po pijaku, jakieś śpiewy do późnej nocy, parę stłuczek samochodowych spowodowanych przez nienawykłych do warszawskiego sposobu jazdy Czechów czy Rosjan. Spływające do służb zabezpieczających imprezę informacje były raczej uspokajające: żadna rozpoznana organizacja terrorystyczna nie przejawiała aktywności, nie było słychać o jakichkolwiek przygotowaniach, środowiska zidentyfikowane jako potencjalnie niebezpieczne zachowywały się ostentacyjnie poprawnie.
Jakub od początku miał przeczucie, że to cisza przed burzą; impreza stanowi zbyt dogodny cel, zbyt atrakcyjne medialnie wielkie zbiorowisko ludzkie, by ciemne siły miały ją przegapić. I nawet nie chodziło o uderzenie w państwo polskie; mistrzostwa Europy w piłce nożnej są imprezą międzynarodową, niezwykle mocno obecną w mediach. A o co jak nie o zwrócenie na siebie uwagi świata chodzi wszelkiej maści ekstremistom?
Toteż Tyszkiewicz uspokajającymi meldunkami wcale nie był uspokojony. Intuicyjnie czekał, aż coś się w końcu wydarzy, bo wedle wszelkiej logiki wydarzyć się powinno. Działalność Abdullatifa al-Zahiriego – jakkolwiek nie stało się jeszcze nic poważnego, fakty przedstawione przez Smotrycza mogły okazać się całkiem niewinne – dobrze z tym podejrzeniem korespondowała.
Jakub nie zastanawiał się długo. Przygotowywał się do takiej sytuacji od kilku miesięcy.
– Są wszyscy? – zapytał. Nie sprecyzował, o kogo chodzi. Nie musiał.
– Powinni być. – Krzeptowski wstał. – Zawołam ich.
– Za trzy minuty w sali konferencyjnej.
3
Mahmud Saleh modlił się.
Spływał potem, ale to nie upał był powodem. W jego ojczyźnie takie temperatury były na porządku dziennym, wyższe o kilka czy kilkanaście stopni także nie robiły na nim specjalnego wrażenia.
Zaschło mu w gardle, jednak nie z powodu pragnienia. Potrafił się obejść bez wody długo, znacznie dłużej niż wydelikaceni mieszkańcy Europy. Tydzień na pustyni o jednej na wpół przerdzewiałej manierce ciepłej, stęchłej wody to trening, o jakim nikt tutaj nawet nie śni.
Drżał, ale nie z powodu gorączki. Był odporny na choroby, gładko przechodził drobne infekcje, nigdy w swoim dwudziestoletnim życiu nie był u lekarza.
Kręciło mu się w głowie. Dookoła wirował różnokolorowy tłum przechodniów, samochody trąbiły, autobusy ryczały wielokonnymi silnikami. Obok i nieco z tyłu dominowała sylwetka potężnego wieżowca – pałacu, naprzeciwko rozparł się zielonkawy drapacz chmur, za plecami niemal fizycznie czuł rozłożystą bryłę głównego miejskiego dworca kolejowego. Stał na chodniku, niemal tuż przy ulicy. Spieszący do autobusów ludzie potrącali go, klęli, ktoś nawet odepchnął. Ale Mahmud Saleh, ubrany w długi jasny płaszcz, tkwił w tym miejscu już od dwudziestu minut i czekał.
Czekał i modlił się.
Wersety sur szły gładko, niemal same, bez udziału pamięci i woli. Setki godzin spędzonych na nauce w medresie pozwoliły teraz wyłączyć świadomość i skoncentrować się na celu.
Cel.
W końcu go dostrzegł. Nie dalej niż o pięć metrów.
Odpowiednia tablica rejestracyjna. Biegnący przez całą burtę napis. Chłodne, klimatyzowane wnętrze. I dziesiątki ciekawych, przyklejonych do szyby twarzy.
Wielki, lśniący biały autobus. Przez chwilę pełzł, po czym zatrzymał się, unieruchomiony przez kolejkę czekających na zielone światło samochodów.
Mahmud Saleh postąpił krok, wypowiedział cztery ostatnie słowa modlitwy, po czym wyjął rękę z kieszeni.
4
Antoni Smotrycz, szef Wydziału Informatycznego. Obok nieodłączna Barbara Rakoczy.
Jadwiga Stec, szefowa Wydziału Zabezpieczenia,
Witold Seliwanow, szef samodzielnej sekcji Proteus,
Janusz Olbrycht, szef Wydziału Pirotechnicznego,
Bruno Wenderlich, szef Wydziału Rozpoznania i Wywiadu,
Leszek Goździk, szef samodzielnej sekcji bojowej.
Fachowcy z wieloletnim stażem. Doświadczeni profesjonaliści, odporni psychicznie, kompetentni, uczciwi i oddani celowi, który skupiał ich razem.
Minęło dopiero wpół do dziewiątej, ale już dawno byli w pracy. Jakub od początku kazał swojemu zespołowi stosować zasadę (i wszyscy bez słowa protestu przyjęli tę myśl jako własną), że jeżeli nic się nie dzieje, nie oznacza, że nic się nie dzieje, tylko że na razie nic o tym nie wiadomo. Czujność, podejrzliwość i nieuleganie błogostanowi – oto kilka najważniejszych cech, które od tej pory miały być mottem zespołu.
Smotrycz kończył referować dane na temat al-Zahiriego. Na dużym, stojącym na stalowym trójnogu ekranie widniała…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej