Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Urojenie - ebook

Data wydania:
31 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Urojenie - ebook

Mroźna sylwestrowa noc. Na rzeszowskim rynku zabawa trwa w najlepsze. Zgromadzeni ludzie oglądają pokaz sztucznych ogni. Nagle w tłumie pojawia się tajemnicza postać.

Chwilę później pewien mężczyzna zgłasza się do komisariatu policji. Ubrany jest w szary płaszcz, a w ręce trzyma zakrwawiony nóż. Twierdzi, że właśnie zabił młodą kobietę. Na przesłuchanie przyjeżdża aspirant Garlicki. Morderca zostaje zamknięty w areszcie. Jednak wkrótce znika bez śladu, choć cela była monitorowana przez cały czas. W pomieszczeniu znajduje się tylko narzędzie zbrodni.

Garlicki obsesyjnie stara się rozwiązać tę sprawę. Śledztwo utrudnia brak ciała ofiary. Śledczy popada w coraz większy obłęd. Trudno mu rozpoznać, co jest jawą, a co tylko snem.

„Urojenie” Janusza Koryla to kryminał, który przyprawi o ciarki nawet najbardziej wymagających czytelników. Autor po mistrzowsku buduje suspens i skutecznie zaciera granicę między prawdą a kłamstwem.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8054-453-5
Rozmiar pliku: 906 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

_Ry­nek w Rze­szo­wie, 31 grud­nia 2011 roku, go­dzina 23.55_

Wszystko za­częło się tam­tej syl­we­stro­wej nocy. Rze­szow­ski Ry­nek był wy­peł­niony po brzegi. Lu­dzie krzy­czeli, ko­ły­sząc się we­soło w rytm ży­wio­ło­wej mu­zyki, która pły­nęła wart­kim stru­mie­niem z dwóch wiel­kich gło­śni­ków sto­ją­cych obok roz­iskrzo­nej sceny. Budka Su­flera grała swoje naj­więk­sze prze­boje. Dłu­gie snopy świa­teł roz­pra­szały ciem­ność nad gło­wami tłumu, a krwi­sto­czer­wony szpi­ku­lec la­sera kroił niebo z pre­cy­zją chi­rurga, two­rząc w gó­rze ogni­ste ilu­mi­na­cje. Tęgi mróz, który z każdą mi­nutą przy­bie­rał na sile, zda­wał się nie mieć do­stępu do roz­grza­nych ciał.

– „Bo do tanga trzeba dwojga, tak ten świat zło­żony jest” – śpie­wał li­der ze­społu, a jego mocny, wi­bru­jący głos od­bi­jał się echem od ka­mie­ni­czek do­okoła Rynku.

Duża wska­zówka na tar­czy ra­tu­szo­wego ze­gara była co­raz bli­żej dwu­nastki. Jesz­cze tylko pięć mi­nut dzie­liło wszyst­kich od No­wego Roku. Nie­któ­rzy trzy­mali w po­go­to­wiu bu­telki szam­pana. Ostre dźwięki po­pu­lar­nego szla­gieru, który kilka lat temu nie scho­dził z ra­dio­wej an­teny, wzma­gały eu­fo­rię lu­dzi. Tu i ów­dzie za­częły się roz­le­gać we­sołe okrzyki:

– Już nie­długo! Już za chwilę! Że­gnaj stary roku!

Wszy­scy wpa­trzeni w ra­tu­szowy ze­gar cze­kali w na­pię­ciu na ostat­nie se­kundy tego, co bez­pow­rot­nie mi­jało. Nie­je­den z uczest­ni­ków syl­we­stro­wej im­prezy my­ślał o tym, co mu się udało, a czego nie zdo­łał osią­gnąć w ostat­nich mie­sią­cach. Po­śpiesz­nie czy­niono bi­lans zy­sków i strat, ma­jąc na­dzieję, że przy­szłość bę­dzie hoj­niej­sza. Syl­we­ster sprzy­jał ta­kim re­flek­sjom, ale po­nad wszystko li­czyła się świetna za­bawa, po­dry­gi­wa­nie do rytmu żar­li­wej me­lo­dii, pło­mienna fe­eria roz­tań­czo­nego ży­wiołu.

Dzie­sięć se­kund przed pół­nocą za­częło się od­li­cza­nie. Lu­dzie skan­do­wali, nie szczę­dząc gar­deł:

– Dzie­więć! Osiem! Sie­dem! Sześć!

Tłum za­fa­lo­wał jak wzbu­rzone mo­rze. Mróz jakby nieco ze­lżał.

– Cztery! Trzy! Dwa! Je­den!

Strze­liły korki szam­pa­nów. Ści­skano się wza­jem­nie, skła­dano ży­cze­nia: żeby nam się, żeby wam się, żeby wszyst­kim lu­dziom na ziemi…

Nad Ryn­kiem za­bły­sły ognie pierw­szych fa­jer­wer­ków. Syl­we­strowe sza­leń­stwo osią­gnęło swoje apo­geum. Ktoś rzu­cił w górę garść błysz­czą­cego kon­fetti. Ktoś, po­trzą­sa­jąc bu­telką szam­pana, krzyk­nął na całe gar­dło:

– Niech żyje nowy rok!

Na czar­nej ta­fli nieba raz po raz roz­kwi­tały ko­lo­rowe kwiaty efek­tow­nych roz­bły­sków. Lu­dzie wy­soko za­dzie­rali głowy, po­dzi­wia­jąc po­pisy pi­ro­tech­niczne. Huk eks­plo­du­ją­cych tu i ów­dzie pe­tard wdzie­rał się do uszu. No­wo­roczny szał był jak gwał­towne tsu­nami, po­ry­wał ze sobą wszystko i wszyst­kich. Z jed­nym wszakże wy­jąt­kiem.

Kilka me­trów przed sceną stał młody, drobny męż­czy­zna i nie­pew­nie się roz­glą­dał. Wy­glą­dał jak ktoś, kto wsku­tek dziw­nego zbiegu oko­licz­no­ści zna­lazł się w nie­wła­ści­wym cza­sie i miej­scu. Na jego bla­dej, wy­chu­dzo­nej twa­rzy nie było wi­dać tej eu­fo­rii prze­le­wa­ją­cej się przez rze­szow­ski Ry­nek. Jego chłodne jak bryła lodu spoj­rze­nie wy­ra­żało nie­wia­ry­godną wręcz obo­jęt­ność wo­bec ogól­nej ra­do­ści.

Ubrany był w długi, po­pie­laty płaszcz. Na gło­wie miał szary pil­śniowy ka­pe­lusz, bar­dzo po­dobny do tego, jaki no­sił fil­mowy In­diana Jo­nes. Tym­cza­sem Budka Su­flera grała ko­lejny ka­wa­łek. Lu­dzie, ko­ły­sząc się ni­czym w tran­sie, śpie­wali ra­zem z ze­spo­łem:

– „Wszy­scy święci ba­lują w nie­bie, złoty sy­pie się kurz…”

Nie­jedna bu­telka szam­pana zo­stała już opróż­niona. Nie­je­den z uczest­ni­ków go­rą­cej im­prezy chwiał się już na no­gach. Tylko ten dziwny męż­czy­zna w płasz­czu i ka­pe­lu­szu nic so­bie z tego nie ro­bił, jakby ogólna wrzawa i we­soły na­strój nie miały dość siły, by go po­ru­szyć. Stał w mil­cze­niu po­trą­cany przez tych, któ­rzy ba­wili się obok.

W pew­nym mo­men­cie młody chło­pak w zie­lo­nej kurtce z we­luru wy­cią­gnął w jego stronę bu­telkę z reszt­kami szam­pana i krzyk­nął z ani­mu­szem:

– Na­pij się pan za zdro­wie nas wszyst­kich!

Pod­su­nął mu ją do ust, ale tam­ten na­wet na nie spoj­rzał w tę stronę.

– Coś pan taki mar­kotny? – dzi­wił się mło­dzie­niec, któ­rego po­liczki były tak ru­miane, jakby je ktoś po­ma­lo­wał czer­woną emul­sją.

Męż­czy­zna moc­niej na­ci­snął ka­pe­lusz na głowę i igno­ru­jąc py­ta­nie chło­paka, za­czął się prze­ci­skać przez gę­stwinę tłumu w stronę ulicy Ko­ściuszki. _Bal wszyst­kich świę­tych_ wciąż jesz­cze roz­brzmie­wał w gło­śni­kach, a on parł przed sie­bie, raz po raz po­trą­ca­jąc świę­tu­ją­cych lu­dzi.

– Co się pan tak roz­py­cha?! – skar­cił go fa­cet w weł­nia­nej czapce z pom­po­nem.

– Uwa­żaj pan, do cho­lery! – syk­nęła star­sza ko­bieta w nie­bie­skim ska­fan­drze.

Męż­czy­zna nic so­bie nie ro­bił z ką­śli­wych do­cin­ków. Idąc upar­cie na­przód, spra­wiał wra­że­nie ko­goś, kogo przy­ciąga ja­kaś ta­jem­ni­cza siła.

Po kilku mi­nu­tach udało mu się wresz­cie wy­do­stać z roz­ko­ły­sa­nej gro­mady. Spoj­rzał na niebo. Zło­ci­sta tar­cza księ­życa wy­glą­dała jak wielka doj­rzała re­neta na­bita na krzyż ko­ścioła far­nego.

Wes­tchnął, jakby na­gle coś so­bie przy­po­mniał. A po­tem znów ru­szył przed sie­bie, wy­wo­łu­jąc u mi­ja­ją­cych go raz po raz prze­chod­niów ogromne zdzi­wie­nie i strach. Jed­nak nie jego wy­gląd wzbu­dzał taką wła­śnie re­ak­cję, lecz przed­miot, który kur­czowo za­ci­skał w swo­jej pra­wej dłoni.

Długi ku­chenny nóż z błysz­czą­cym w świe­tle ulicz­nych la­tarni, za­krwa­wio­nym ostrzem.2

_Re­stau­ra­cja „Kle­opa­tra” przy ulicy Kra­kow­skiej, 31 grud­nia 2011 roku, go­dzina 23.55_

Aspi­rant Ma­te­usz Gar­licki już dawno nie ba­wił się tak do­brze jak dzi­siaj. Ra­zem z żoną Ma­riolą prze­tań­czył pół nocy, lecz wciąż nie miał do­syć. Naj­chęt­niej w ogóle nie scho­dziłby z par­kietu, po­jąc mu­zyką roz­tań­czone zmy­sły.

Nowy Rok był tuż-tuż. Uczest­nicy syl­we­stro­wej za­bawy byli wy­raź­nie pod­eks­cy­to­wani. Wtem or­kie­stra umil­kła i młody wo­ka­li­sta, trzy­ma­jąc w ręce mi­kro­fon, pod­nio­śle ob­wie­ścił:

– Pro­szę przy­go­to­wać bu­telki szam­pana! Za dwie mi­nuty pół­noc!

Wszy­scy wró­cili do sto­łów, zer­ka­jąc na wielki okrą­gły ze­gar przy­go­to­wany na tę szcze­gólną oka­zję przez wła­ści­ciela re­stau­ra­cji. Duża wska­zówka zbli­żała się do dwu­nastki. Stary rok od­cho­dził w nie­pa­mięć. Męż­czyźni trzy­mali bu­telki szam­pana w peł­nej go­to­wo­ści.

Gar­liccy także śle­dzili wska­zówki ze­gara, czu­jąc ro­snące z każdą se­kundą na­pię­cie. Kiedy ostat­nio spę­dzali ra­zem syl­we­stra? Cztery lata temu. Służba w po­li­cji nie sprzyja tego typu uro­czy­sto­ściom. Jak nie dy­żur, to praca w te­re­nie, jak nie praca w te­re­nie, to dy­żur. I tak w kółko, z mie­siąca na mie­siąc, z roku na rok. Aspi­rant Gar­licki wie­dział o tym naj­le­piej. Ni­gdy jed­nak nie ża­ło­wał de­cy­zji pod­ję­tej przed laty.

Już jako mały chło­pak chciał zo­stać po­li­cjan­tem. Po­do­bały mu się nie­bie­ski mun­dur i pi­sto­let w skó­rza­nej ka­bu­rze. Dzie­cięce ma­rze­nie prze­trwało i je­de­na­ście lat temu mo­gło się wresz­cie zma­te­ria­li­zo­wać. Szybko do­strze­żono ta­lent Gar­lic­kiego w roz­wią­zy­wa­niu za­ga­dek kry­mi­nal­nych. Jego cier­pli­wość i dar wy­jąt­kowo lo­gicz­nego my­śle­nia po­łą­czona z tak zwa­nym szó­stym zmy­słem za­pro­wa­dziły go na sto­łek szefa do­cho­dze­niówki rze­szow­skiej miej­skiej ko­mendy po­li­cji. Był do­bry w tym, co ro­bił, a na­wet bar­dzo do­bry. Nie­jedno ta­jem­ni­cze mor­der­stwo zo­stało wy­ja­śnione dzięki jego ana­li­tycz­nym zdol­no­ściom.

Wy­biła pół­noc. Strze­liły korki szam­pana. W re­stau­ra­cji za­pa­no­wał ra­do­sny har­mi­der. Ści­skano się, skła­dano ży­cze­nia, gromko wy­ra­żano na­dzieje na przy­szłość. Or­kie­stra za­grała skocz­nego wal­czyka, do­sto­so­wu­jąc się do eu­fo­rii roz­ba­wio­nych go­ści. Nie­któ­rzy znowu ru­szali w tan, inni, sto­jąc przy oknie ta­rasu, ob­ser­wo­wali na nie­bie zyg­zaki fa­jer­wer­ków roz­bły­sku­jące raz po raz nad rze­szow­skim Ryn­kiem. Świe­tli­stej fe­erii to­wa­rzy­szył przy­tłu­miony huk eks­plo­zji. Po­kaz sztucz­nych ogni był jak co roku jedną z naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nych atrak­cji syl­we­stro­wego sza­leń­stwa.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego – po­wie­dział aspi­rant do swo­jej żony, ob­jąw­szy ją czule ra­mie­niem.

– Wza­jem­nie – od­parła Ma­riola Gar­licka, trzy­ma­jąc w dłoni lampkę z reszt­kami szam­pana. – Pój­dziemy za­tań­czyć?

– Tak, ale naj­pierw mu­szę się tro­chę prze­wie­trzyć. – Gar­licki od­ru­chowo po­lu­zo­wał kra­wat i ru­szył w stronę wyj­ścia.

Po chwili był już na ze­wnątrz. Mroźne zi­mowe po­wie­trze przy­nio­sło mu ulgę. Efek­towny fa­jer­werk w kształ­cie ogni­stej fon­tanny na kilka se­kund roz­świe­tlił niebo. Aspi­rant zro­bił głę­boki wdech, żeby się nieco ochło­dzić.

Na­gle z po­bli­skiego przy­stanku au­to­bu­so­wego do­le­ciały go mocno pod­nie­sione głosy. Spoj­rzaw­szy w tamtą stronę, bły­ska­wicz­nie do­strzegł, że coś jest nie tak. Trzech mło­dych męż­czyzn szar­pało ko­bietę, która spra­wiała wra­że­nie, jakby pró­bo­wała się im wy­rwać.

W Gar­lic­kim ode­zwał się in­stynkt. Ru­szył ko­bie­cie na po­moc.

– Ej! Co tam się dzieje?! – krzyk­nął, chcąc spło­szyć oprysz­ków.

Ci jed­nak nie byli stra­chliwi. Je­den z nich, wy­soki mło­dzie­niec w kap­tu­rze, ob­wie­ścił za­wa­diacko:

– Nie mie­szaj się w to, fa­cet!

Ko­bieta, która oka­zała się mło­dziutką dziew­czyną, pró­bo­wała się wy­rwać, ale w star­ciu z ro­słymi na­past­ni­kami nie miała żad­nych szans.

– Niech mi pan po­może – zwró­ciła się bła­gal­nie do Gar­lic­kiego.

Aspi­rant, gdy zna­lazł się już na miej­scu, sta­now­czo roz­ka­zał:

– Zo­staw­cie ją w spo­koju!

Za­kap­tu­rzony mło­dzie­niec strzyk­nął śliną przed sie­bie i spy­tał or­dy­nar­nie:

– Te, fra­jer, masz ja­kiś pro­blem?

– Nie mam – od­parł spo­koj­nie Gar­licki, do­brze zna­jąc men­tal­ność tego typu gnoj­ków. – To ra­czej wy go ma­cie.

I już się­gał do kie­szeni po służ­bową od­znakę prze­ko­nany, że jej wi­dok wy­woła od­po­wied­nio mocne wra­że­nie, gdy na­gle po­czuł silne ude­rze­nie w brzuch, a za­raz po­tem dru­gie.

Nie spo­dzie­wał się tego ataku, dla­tego ciosy przy­gięły go ku ziemi. Mu­siał obiek­tyw­nie przy­znać, że były nad­zwy­czaj sku­teczne. Przez kilka se­kund nie mógł zła­pać tchu i po­ciem­niało mu w oczach.

– O Boże! – krzyk­nęła dziew­czyna, pa­trząc na aspi­ranta, który zwi­jał się z bólu. – Co oni panu zro­bili?!

Trójka mło­dzień­ców, usa­tys­fak­cjo­no­wana upo­ko­rze­niem „fra­jera”, rzu­ciła się do ucieczki. Chwilę po­tem zni­kła w ciem­no­ści.

Dziew­czyna po­de­szła do aspi­ranta i za­py­tała tro­skli­wie:

– Nic się panu nie stało?

– Nie, nic – od­parł Gar­licki, ob­ma­cu­jąc brzuch. – Za­raz mi przej­dzie.

– Dzię­kuję za po­moc. – Dziew­czyna kiw­nęła głową, po­woli od­zy­sku­jąc spo­kój. – Gdyby nie pan…

– Niech pani prze­sta­nie – prze­rwał jej aspi­rant, wciąż jesz­cze czu­jąc siłę dwóch moc­nych ude­rzeń. – Nie ra­dzę sa­mot­nie cho­dzić po nocy. To nie­bez­pieczne.

Za­raz po­tem od­wró­cił się w stronę re­stau­ra­cji i wró­cił śpiesz­nie na bal.3

_Ko­menda Miej­ska Po­li­cji przy ulicy Ja­giel­loń­skiej, 1 stycz­nia 2012 roku, go­dzina 0.03_

Sier­żant Wi­told Sto­pyra miał pe­cha. Za­miast ba­wić się te­raz z żoną na sali ba­lo­wej i ga­sić pra­gnie­nie szam­pa­nem, sie­dział na twar­dym, nie­wy­god­nym krze­śle dy­żurki. Nie dość, że nie mógł uro­czy­ście po­wi­tać no­wego roku, to na do­da­tek mu­siał tu tkwić uzie­miony do sa­mego rana.

Niech to szlag! – za­klął w du­chu, pa­trząc ze smut­kiem na ze­gar ścienny. Duża wska­zówka mi­nęła dwu­nastkę trzy mi­nuty temu.

Na­gle za­skrze­czał ra­dio­te­le­fon:

– Trzy­dzie­ści sześć zero zero, zgłoś się dla trzy­dzie­ści sie­dem dwa­dzie­ścia dwa…

– Zgła­szam się. – Sto­pyra nie­chęt­nie po­twier­dził swoją obec­ność.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego w no­wym roku – roz­legł się głos w te­le­fo­nie. – Jak leci?

– Nuda, a u was?

Sier­żant le­ni­wie roz­pro­sto­wał ko­ści, aż coś chrup­nęło mu w karku.

– W miarę spo­koj­nie, za to na Rynku bal się roz­kręca. _Bal wszyst­kich świę­tych_…

W tle sły­chać było re­fren prze­boju Budki Su­flera. Sto­pyra wes­tchnął bez­sil­nie, za­zdrosz­cząc tym wszyst­kim, któ­rzy byli te­raz na Rynku. Że też wła­śnie dzi­siaj wy­pa­dła mu służba. Zdu­sił w so­bie siar­czy­ste prze­kleń­stwo.

– Mi­łej za­bawy, bez od­bioru – mruk­nął z prze­ką­sem i odło­żył słu­chawkę.

Od kilku mi­nut trwał Nowy Rok. Cie­kawe, jaki dla niego bę­dzie? Sier­żant, pa­trząc przez szybę na pu­stą po­cze­kal­nię dy­żurki, na­gle się za­my­ślił. Kto wie, może się wresz­cie do­czeka awansu? Dość już miał by­cia sier­żan­tem. Pora zmie­nić pa­gony. Star­szy sier­żant to star­szy sier­żant. Ina­czej brzmi, a przy oka­zji wię­cej gro­sza w port­felu. Obie­cy­wana od kilku mie­sięcy pod­wyżka też by nie za­szko­dziła.

Sto­pyra czule pie­ścił no­wo­roczne ma­rze­nia, re­kom­pen­su­jąc so­bie po­li­cyjną nudę. Go­dzinę przed pół­nocą do­szło do nie­groź­nej ko­li­zji na ron­dzie Dmow­skiego. Kie­rowca to­yoty nie wy­ha­mo­wał i ude­rzył w ja­dą­cego przed nim nis­sana. Skoń­czyło się na nie­wiel­kim wgię­ciu ka­ro­se­rii i roz­bi­tej lam­pie. Kwa­drans temu ode­brał zgło­sze­nie, że w parku Sy­bi­ra­ków leży pi­jany męż­czy­zna. Wy­słał tam pa­trol i de­li­kwent zo­stał prze­wie­ziony do izby wy­trzeź­wień. Poza tym nic god­nego uwagi. Można się było za­nu­dzić na śmierć.

Tylko po­my­śleć, że kilka ulic da­lej w naj­lep­sze trwała huczna za­bawa przy dźwię­kach zna­nych pio­se­nek, że w do­mach wzno­szono to­a­sty i skła­dano so­bie na­wza­jem ży­cze­nia. Jak ogrom­nie kon­tra­sto­wał z tą at­mos­ferą spo­kój w po­nu­rym bu­dynku Ko­mendy Miej­skiej Po­li­cji w Rze­szo­wie. Za­kra­to­wane okna po­głę­biały ten pa­skudny na­strój, zu­peł­nie jakby no­wo­roczna aura nie prze­ni­kała przez grube mury, jakby w spo­wi­tej ci­szą dy­żurce wciąż pa­no­wał za­duch wczo­raj­szego dnia. Mę­cząca była świa­do­mość ta­kiej alie­na­cji.

W pew­nym mo­men­cie roz­legł się szczęk otwie­ra­nych drzwi. Ktoś wszedł do ko­mendy. Wspiął się po kilku be­to­no­wych schod­kach i sier­żant Sto­pyra zo­ba­czył, jak do po­cze­kalni wkra­cza szczu­pły, nie­wy­soki męż­czy­zna w po­pie­la­tym płasz­czu i ka­pe­lu­szu na gło­wie. Na jego bla­dej twa­rzy ma­lo­wał się smu­tek, jed­nak coś in­nego przy­kuło uwagę po­li­cjanta i obu­dziło za­wo­dową czuj­ność. Z pra­wej dłoni męż­czy­zny za­ci­śnię­tej w pięść wy­sta­wało dłu­gie ostrze ku­chen­nego noża. Było całe we krwi.

Sto­pyra po­de­rwał się z krze­sła i pod­szedł do szyby.

– Co to ma zna­czyć?! – za­py­tał, nie mo­gąc ode­rwać wzroku od ostrza.

Czy to ja­kiś ma­ka­bryczny żart? Co tu robi ten fa­cet z za­krwa­wio­nym no­żem? W gło­wie sier­żanta kłę­biły się my­śli. Czas na­gle przy­śpie­szył, a mo­rze nudy mo­men­tal­nie wy­schło.

Męż­czy­zna w ka­pe­lu­szu wciąż mil­czał. Po­ło­żył nóż na la­dzie przed szklaną prze­grodą i za­stygł w bez­ru­chu jak po­sąg.

– Co się stało?! Co to za nóż?! – do­py­ty­wał Sto­pyra co­raz bar­dziej za­afe­ro­wany całą sy­tu­acją.

Ta­jem­ni­czy gość albo nie sły­szał py­tań, albo był w szoku, który unie­moż­li­wiał mu kon­takt ze świa­tem ze­wnętrz­nym. Pa­trzył tępo przed sie­bie na coś, co ist­niało chyba tylko w jego wy­obraźni.

Po­li­cjant wy­wo­łał przez ra­dio­te­le­fon naj­bliż­szy pa­trol.

– Trzy­dzie­ści sie­dem dwa­dzie­ścia dwa zgłoś się dla trzy­dzie­ści sześć zero zero…

– Zgła­szam się – roz­legł się głos w słu­chawce.

– Przy­jedź do ko­mendy, je­steś mi po­trzebny – po­wie­dział Sto­pyra, ką­tem oka ob­ser­wu­jąc sto­ją­cego przed szybą męż­czy­znę.

– Masz pro­blem z otwar­ciem szam­pana? – za­żar­to­wał po­li­cjant z pa­trolu i za­chi­cho­tał.

– Mam tu fa­ceta z za­krwa­wio­nym no­żem. Trzeba go za­trzy­mać – oznaj­mił sta­now­czo Sto­pyra.

– Co ta­kiego?!

– To, co sły­sza­łeś – po­twier­dził sier­żant z na­ci­skiem. – Fa­cet ma nóż i nie ma ochoty na po­ga­wędkę.

– Zro­zu­mia­łem, za­raz tam bę­dziemy. – Głos po­li­cjanta za­brzmiał o wiele po­waż­niej niż chwilę przed­tem.

Męż­czy­zna w ka­pe­lu­szu wy­glą­dał upior­nie. Na po­łach płasz­cza wi­dać było duże krwawe plamy. Żeby po­ja­wić się w ta­kim sta­nie w ko­men­dzie po­li­cji, trzeba mieć albo ja­kiś bar­dzo ważny po­wód, albo być zdrowo stuk­nię­tym. W każ­dym ra­zie coś z tym fa­ce­tem było nie tak. To się od razu rzu­cało w oczy.

W pew­nej chwili męż­czy­zna przy­bli­żył swą twarz do szkla­nej prze­grody dy­żurki i cał­kiem spo­koj­nie po­wie­dział:

– Pro­szę mnie aresz­to­wać.

– A co ta­kiego pan zro­bił? – za­py­tał sier­żant, wy­cze­ku­jąco zer­ka­jąc na drzwi po­cze­kalni.

Jego ko­le­dzy z pa­trolu po­winni tu być lada mo­ment.

Męż­czy­zna w płasz­czu, pa­trząc w oczy Sto­py­rze, za­ko­mu­ni­ko­wał:

– Za­bi­łem ko­bietę.4

_Re­stau­ra­cja „Kle­opa­tra” przy ulicy Kra­kow­skiej, 1 stycz­nia 2012 roku, go­dzina 0.22_

– Co z tobą? – spy­tała Gar­licka, kiedy jej mąż wró­cił z kwa­śnym uśmie­chem na ustach.

– Wszystko w po­rządku – za­pew­nił aspi­rant, nie chcąc mar­twić żony. – Tro­chę zmar­z­łem, ale za­raz się ogrzeję. Na­lej mi jesz­cze szam­pana.

W du­chu był wście­kły na bandę oprysz­ków, któ­rym przy­da­łaby się na­uczka. Nie chciał jed­nak psuć syl­we­stro­wej za­bawy. Do­brze cho­ciaż, że tam­tej dziew­czy­nie nic się nie stało. Upił kilka ły­ków szam­pana, jakby chciał do­dać so­bie ani­mu­szu, i za­pro­sił żonę do tańca.

W tej wła­śnie chwili za­dźwię­czała jego ko­mórka. Gar­licka wes­tchnęła, czu­jąc za­pewne, co to może ozna­czać. Byli mał­żeń­stwem od dzie­wię­ciu lat. Zdą­żyła się przy­zwy­czaić do sy­tu­acji, gdy męża wzy­wano do pracy w naj­mniej ocze­ki­wa­nym mo­men­cie.

– Dzi­siaj nie mu­sisz chyba od­bie­rać? – spy­tała z na­dzieją w gło­sie.

– Nie­stety, mu­szę – od­parł aspi­rant, ki­piąc ze zło­ści.

Wy­jął te­le­fon z kie­szeni i pod­niósł go do ucha.

– Co tam? – spy­tał nie­zbyt uprzej­mie.

W miarę jak słu­chał głosu swego szefa, jego wście­kłość ro­sła.

– Te­raz?! – wy­krzyk­nął po­iry­to­wany i już miał po­wie­dzieć coś znacz­nie gor­szego, lecz w ostat­niej chwili za­ci­snął usta.

Nie­raz zda­rzały mu się ta­kie sy­tu­acje, w końcu był po­li­cjan­tem, ale to, co się działo w tej chwili, to już gruba prze­sada. Od­sta­wił kie­li­szek z nie­do­pi­tym szam­pa­nem i przy­tu­lił żonę. Wła­ści­wie nie mu­siał nic mó­wić, bo do­brze wie­działa, że wła­śnie na­stą­pił ko­niec szam­pań­skiej za­bawy.

– Wy­bacz, ko­cha­nie – wy­stę­kał zde­ner­wo­wany. – Mu­szę się sta­wić w ko­men­dzie. Za­raz przy­ślą po mnie ra­dio­wóz.

– Szkoda – od­parła ko­bieta, z tru­dem ha­mu­jąc łzy bez­sil­no­ści.

– Mam na­dzieję, że uda mi się jesz­cze wró­cić na bal – po­wie­dział aspi­rant. – Na­prawdę nie mogę od­mó­wić.

– Ro­zu­miem – rze­kła trzę­są­cym się gło­sem Gar­licka. – Może to rze­czy­wi­ście ja­kaś ważna sprawa.

Po­li­cjant spoj­rzał ża­ło­śnie na żonę i za­ci­ska­jąc z wście­kło­ści zęby, opu­ścił salę pełną roz­tań­czo­nych par.

W ko­men­dzie już na niego cze­kano. Pod­czas roz­mowy te­le­fo­nicz­nej szef dość enig­ma­tycz­nie prze­ka­zał, że cho­dzi o mor­der­stwo. No cóż, nie pierw­sze i nie ostat­nie w jego po­li­cyj­nej ka­rie­rze.

Przy­po­mniał so­bie hi­sto­rię sprzed kilku ty­go­dni. W bloku na jed­nym z osie­dli zna­le­ziono zwłoki star­szej ko­biety. Ślady na gło­wie de­natki wska­zy­wały na to, że praw­do­po­dob­nie zgi­nęła od cio­sów za­da­nych ja­kimś tę­pym przed­mio­tem. Ta sprawa na­psuła Gar­lic­kiemu sporo krwi, bo ni­jak nie mógł roz­wi­kłać za­gadki. Komu pod­pa­dła star­sza sa­motna ko­bieta i co się stało z na­rzę­dziem zbrodni? Do­piero gdy w za­ro­ślach nie­da­leko bloku zna­le­ziono za­krwa­wiony mło­tek, śledz­two na­brało tempa. Oka­zało się, że za­bójca był do­brym zna­jo­mym ko­biety, który upa­trzył so­bie szka­tułkę z jej cenną bi­żu­te­rią.

Kiedy Gar­licki wszedł do po­cze­kalni, rzu­cił mu się w oczy za­krwa­wiony nóż le­żący na la­dzie przed szklaną prze­grodą dy­żurki. Spoj­rzał py­ta­jąco na sier­żanta Sto­pyrę.

– To nóż za­trzy­ma­nego – po­in­for­mo­wał dy­żurny. – Męż­czy­zna sie­dzi te­raz w po­koju prze­słu­chań.

– Za­bez­piecz­cie to jak naj­szyb­ciej – roz­ka­zał aspi­rant, wska­zu­jąc głową na upiorny przed­miot.

Wciąż jesz­cze czuł w ustach słodki smak szam­pana. Wciąż jesz­cze brzmiały mu w uszach dźwięki or­kie­stry. Mu­siał szybko wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Roz­luź­nił wę­zeł kra­wata, roz­piął ma­ry­narkę i ru­szył na pierw­sze pię­tro. Co za świr przy­cho­dzi na ko­mendę z no­żem?! I to w środku nocy!

Po­kój prze­słu­chań był bar­dzo skromny. Sę­dziwe biurko i dwa drew­niane krze­sła. Na jed­nym z nich sie­dział męż­czy­zna w po­pie­la­tym płasz­czu skuty kaj­dan­kami. Szary ka­pe­lusz le­żał na ko­la­nach jak re­kwi­zyt te­atralny.

Aspi­rant Gar­licki dał znak sto­ją­cemu obok funk­cjo­na­riu­szowi, że może odejść, a sam usiadł przy biurku. Wy­jął z szu­flady dłu­go­pis i no­tes. Syl­we­strowy na­strój opu­ścił Gar­lic­kiego na do­bre. Do tego wciąż jesz­cze bo­lał go brzuch. Nowy rok za­czął się dla niego nad wy­raz pe­chowo.

Uważ­nie zlu­stro­wał twarz za­trzy­ma­nego. Była blada jak śnieżna za­spa. Ciemne, sta­ran­nie przy­strzy­żone włosy, jak rów­nież krótki, ele­gancki wą­sik świad­czyły o tym, że ich wła­ści­ciel dbał o swój wy­gląd. Co to za je­den i skąd się tu wziął, do ja­snej cho­lery?!

– Jak się pan na­zywa? – spy­tał Gar­licki, nie spusz­cza­jąc wzroku z ta­jem­ni­czego męż­czy­zny.

– Ta­de­usz Ol­czak – od­parł spo­koj­nie prze­słu­chi­wany.

Jego oczy, zimne i nie­obecne, przy­po­mi­nały dwie gra­dowe kule.

Po­li­cjant za­pi­sał w no­te­sie imię i na­zwi­sko.

– Ma pan przy so­bie ja­kiś do­ku­ment?

– Nie mam. – Szcze­rość męż­czy­zny była roz­bra­ja­jąca.

Spra­wiał wra­że­nie ko­goś, kto nie ma za­miaru ukry­wać prawdy. Czyżby go na­gle ru­szyło su­mie­nie?

Gar­licki od razu prze­szedł do sedna:

– Więc twier­dzi pan, że za­mor­do­wał ko­bietę…

– Tak – po­twier­dził prze­słu­chi­wany, a jego oczy roz­ja­śnił krót­ko­trwały błysk.

– Kiedy? – do­cie­kał Gar­licki, pa­trząc na męż­czy­znę co­raz prze­ni­kli­wiej.

– Go­dzinę temu.

– No­żem?

– Tak. Tym, który ze sobą przy­nio­słem.

Za­pa­dła chwila dość mę­czą­cej ci­szy.

Po­li­cjant wciąż nie wie­dział, z kim ma do czy­nie­nia. Ze skru­szo­nym za­bójcą czy z nie­bez­piecz­nym świ­rem? Na wszelki wy­pa­dek wzmógł swoją czuj­ność. Męż­czy­zna był wpraw­dzie za­kuty w kaj­danki, ale je­śli mu na­gle od­bije… Le­piej dmu­chać na zimne.

– Gdzie do­szło do za­bój­stwa? – spy­tał aspi­rant rze­czowo.

– W ka­mie­nicy w śród­mie­ściu – od­parł prze­słu­chi­wany bez chwili wa­ha­nia.

Na­wet na se­kundę nie tra­cił re­zonu.

– Pa­mięta pan ad­res?

– Pa­mię­tam – kiw­nął głową męż­czy­zna. – Grun­waldzka sześć przez je­de­na­ście.

Po­li­cjant za­pi­sał ad­res w no­te­sie, nie kry­jąc zdu­mie­nia. Ze­zna­nia Ol­czaka były lo­giczne i pre­cy­zyjne, nic więc nie wska­zy­wało na to, że jest nie­spełna ro­zumu.

– Czyli, pod­su­mo­wu­jąc, go­dzinę temu za­mor­do­wał pan no­żem ko­bietę w ka­mie­nicy przy ulicy Grun­waldz­kiej sześć pod je­de­nastką – wy­re­cy­to­wał Gar­licki, zer­ka­jąc do no­tesu.

– Zga­dza się – po­twier­dził ze­zna­nia męż­czy­zna, wciąż za­cho­wu­jąc sto­icki spo­kój.

– Ta­aak… – gło­śno wes­tchnął aspi­rant i za­dał ko­lejne py­ta­nie:

– Znał pan tę ko­bietę?

– Zna­łem – od­po­wie­dział Ol­czak z ta­kim prze­ko­na­niem, jakby cze­kał, aż po­li­cjant wła­śnie o to go za­pyta.

– Jak się na­zy­wała?

– Aniela Gro­dzicka.5

_Ko­menda Miej­ska Po­li­cji przy ulicy Ja­giel­loń­skiej, 1 stycz­nia 2012 roku, go­dzina 0.38_

Ni­gdy nie przy­pusz­czał, że stal kaj­dan­ków może być taka zimna. Poza tym w cza­sie prze­słu­cha­nia ścier­pły mu nad­garstki. Sta­rał się jed­nak za­cho­wać spo­kój. Po­li­cjant, który za­da­wał py­ta­nia, pa­trzył na niego jak na wa­riata. Na do­brą sprawę Ol­czak wcale mu się nie dzi­wił. Na miej­scu po­li­cjanta pew­nie za­cho­wałby się tak samo. Ale co tam. Naj­waż­niej­sze, że już po wszyst­kim. Przy­znał się do za­bój­stwa, a na­wet od­dał na­rzę­dzie zbrodni.

Po prze­słu­cha­niu ka­zano mu wstać, wło­żyć ka­pe­lusz na głowę i wyjść z po­koju w asy­ście dwóch po­li­cjan­tów. Resztę nocy miał spę­dzić w aresz­cie.

Szedł ko­ry­ta­rzem na pierw­szym pię­trze. Ni­gdy jesz­cze tu nie był. Białe, wy­so­kie ściany przy­po­mi­nały bar­dziej wnę­trze szpi­tala niż ko­mendę po­li­cji. Nie wy­glą­dały naj­le­piej. Liczne pęk­nię­cia świad­czyły o po­trze­bie pil­nego re­montu. Ale to w końcu nie jego pro­blem.

– Tędy – po­wie­dział młody po­li­cjant i wska­zał na schody.

Areszt znaj­do­wał się pię­tro wy­żej. Idąc po scho­dach, spoj­rzał pod nogi na wy­śli­zgane be­to­nowe stop­nie. Iluż tędy szło przed nim aresz­tan­tów? Po­nure miej­sce. Od­głos kro­ków mo­no­ton­nie od­bi­jał się od ścian. O tej po­rze bu­dy­nek ko­mendy był pu­sty. Może to i le­piej.

Przed drzwiami celi zdjęto mu kaj­danki. Mógł wresz­cie roz­ma­so­wać ścierp­nięte ręce.

Kiedy po­li­cjant otwo­rzył drzwi, Ol­czak do­znał przy­krego wra­że­nia, że za­raz wej­dzie do lo­chu. Cela była tak mała, że ściany dzie­liła od sie­bie od­le­głość za­le­d­wie trzech kro­ków. Je­dy­nym wy­po­sa­że­niem tej klitki była drew­niana pry­cza. W ścia­nie na wprost znaj­do­wało się za­kra­to­wane okno.

Na­tych­miast po tym, jak zna­lazł się w środku, za­ry­glo­wano po­tężne drzwi. Szczęk zamka za­brzmiał jak od­głos re­pe­to­wa­nej broni. Przy­kre sko­ja­rze­nie.

Kiedy kroki po­li­cjan­tów umil­kły, po­czuł się strasz­nie zmę­czony. Usiadł na pry­czy i głę­boko wes­tchnął, a chwilę po­tem wró­ciły wspo­mnie­nia.

– Po­zwoli pani, że się przed­sta­wię…

Ski­nął szar­mancko głową.

– Ta­de­usz Ol­czak.

Dziew­czyna sto­jąca za kon­tu­arem miała na so­bie ró­żowy far­tu­szek z czer­woną ko­kardą na pier­siach. W jej pięk­nych nie­bie­skich oczach za­cie­ka­wie­nie mie­szało się z pło­chli­wo­ścią. Wpraw­dzie znała z wi­dze­nia męż­czy­znę, który jej się przed­sta­wił, ale ni­gdy nie miała oka­zji za­mie­nić z nim słowa.

– To pan… – bąk­nęła pod no­sem nie­śmiało i spu­ściła wzrok.

– Czy mogę pro­sić kre­mówkę?

– Na miej­scu czy na wy­nos? – spy­tała, bio­rąc z półki trój­kątną me­ta­lową ło­patkę.

– Na miej­scu – po­wie­dział przy­stojny mło­kos, ani na chwilę nie spusz­cza­jąc wzroku z dziew­czyny za ladą.

Włosy miała spięte w ele­gancki ko­czek. Dolna warga nieco więk­sza od gór­nej przy­da­wała dziew­czy­nie więk­szego uroku.

Po­de­szła do szkla­nej ga­bloty i za po­mocą ło­patki wy­jęła jedną z pu­cha­tych kre­mó­wek. Po­ło­żyła ją po­tem na ta­le­rzyku i ra­zem ze srebrną małą ły­żeczką po­dała męż­czyź­nie.

– Dzię­kuję – od­parł mło­dzie­niec i chwilę po­tem usiadł przy ma­łym okrą­głym sto­liku w sa­mym rogu cu­kierni.

Stąd mógł po­dzi­wiać piękną eks­pe­dientkę, już się z tym nie kry­jąc. Ona, po­da­jąc ciastka na­stęp­nym klien­tom, zer­kała w jego stronę. Już dawno wpa­dła mu w oko. Nie miał jed­nak śmia­ło­ści, by jej o tym po­wie­dzieć. Kilka razy pró­bo­wał po­dejść do lady, ale za­wsze zże­rała go trema. Aż wresz­cie dziś się udało. Po­ko­nał nie­śmia­łość i zdo­był się na od­wagę, by się cho­ciaż przed­sta­wić. Do­bre i to na po­czą­tek.

Kre­mówka była wy­borna. Jadł nie­śpiesz­nie, roz­ko­szu­jąc się sma­kiem ciastka i wi­do­kiem dziew­czyny. Nie wie­dział, jak ona się na­zywa, ale to nie miało w tej chwili żad­nego zna­cze­nia. Czy się za­ko­chał? Tak, bez wąt­pie­nia, był za­du­rzony w dziew­czy­nie po uszy. Ale jak jej to po­wie­dzieć? To już bę­dzie o wiele trud­niej­sze. Na ra­zie jed­nak kroił ły­żeczką kre­mówkę, śle­dząc znad ta­le­rzyka każdy ruch eks­pe­dientki.

Zgar­nął wresz­cie ostatni okru­szek i wstał od sto­lika. Pod­szedł do lady i od­li­czył na­leż­ność za ciastko.

– Dawno nie ja­dłem cze­goś tak pysz­nego – po­wie­dział, utkwiw­szy spoj­rze­nie w czer­wo­nej ko­kar­dzie.

– W na­szej cu­kierni wszystko jest pyszne – od­parła przy­mil­nie ko­bieta ura­do­wana opi­nią przy­stoj­nego klienta.

– I śliczne – zdo­był się wresz­cie na de­li­katny kom­ple­ment, który wy­wo­łał u eks­pe­dientki ru­mieńce na twa­rzy.

– Ja się już pani przed­sta­wi­łem – przy­po­mniał męż­czy­zna. – Mogę li­czyć na re­wanż?

Dziew­czyna wy­raź­nie biła się z my­ślami. W końcu prze­mo­gła swoją nie­śmia­łość i po­wie­działa:

– Aniela Gro­dzicka.

Drew­niana pry­cza była nie­wy­godna. Sie­dzący na niej męż­czy­zna spoj­rzał na kraty w oknie. Wy­glą­dały so­lid­nie. Od razu so­bie przy­po­mniał, gdzie się te­raz znaj­duje. Ból w nad­garst­kach na szczę­ście już mi­nął. Nie miał po­wodu na­rze­kać. Niebo za oknem było ciemne jak wnę­trze ko­palni.

Po­ło­żył się na pry­czy i za­mknął po­wieki. Na­resz­cie mógł od­po­cząć. Nikt mu nie bę­dzie prze­szka­dzał. Przy­naj­mniej tej nocy.6

_Ka­mie­nica przy ulicy Grun­waldz­kiej 6, 1 stycz­nia 2012 roku, go­dzina 0.45_

Po­li­cyjny ra­dio­wóz skrę­cił w ulicę Grun­waldzką. Ka­mie­nica, o któ­rej wspo­mniał za­trzy­many męż­czy­zna, miała trzy pię­tra. Auto za­trzy­mało się tuż przed drzwiami na klatkę scho­dową, sta­rymi dwu­skrzy­dło­wymi wro­tami z za­rdze­wiałą klamką. Dwóch po­li­cjan­tów jesz­cze raz spraw­dziło nu­mer na bu­dynku i we­szło do środka. Zwłoki ko­biety miały się znaj­do­wać w miesz­ka­niu pod je­de­nastką.

Funk­cjo­na­riu­sze we­szli po scho­dach na dru­gie pię­tro. Zza drzwi, na któ­rych wid­niała mo­siężna ta­bliczka z nu­me­rem je­de­na­ście, do­cho­dziła gło­śna mu­zyka. Dud­nie­nie ba­sów wręcz miaż­dżyło uszy.

Je­den z po­li­cjan­tów na­ci­snął przy­cisk dzwonka. Roz­le­gło się ostre ding-dong. Dźwięki mu­zyki nieco przy­ci­chły i drzwi otwo­rzyła młoda dziew­czyna w dość ku­sej su­kience z czar­nej, upstrzo­nej ce­ki­nami żor­żety. Mocny ma­ki­jaż czy­nił z jej twa­rzy ki­czo­watą ma­skę. Na wi­dok męż­czyzn w po­li­cyj­nych mun­du­rach wy­raź­nie po­bla­dła.

– O co cho­dzi? – spy­tała, pa­trząc w zdu­mie­niu na funk­cjo­na­riu­szy.

– Pani jest wła­ści­cielką tego miesz­ka­nia?

– Nie, ja tylko je wy­naj­muję z dwiema ko­le­żan­kami – od­parła dziew­czyna co­raz bar­dziej za­nie­po­ko­jona nie­spo­dzie­waną wi­zytą.

– Pół go­dziny temu otrzy­ma­li­śmy in­for­ma­cję, że w tym miesz­ka­niu do­szło do mor­der­stwa – po­wie­dział je­den z funk­cjo­na­riu­szy.

– Co?! To ja­kaś bzdura! – wy­krzyk­nęła dziew­czyna i za­pro­siła męż­czyzn do środka. – Zresztą niech pa­no­wie sami zo­ba­czą.

W du­żym po­koju trwała syl­we­strowa ba­langa. Spora liczba pu­stych bu­te­lek po pi­wie sto­ją­cych na pa­ra­pe­cie była tego do­bit­nym świa­dec­twem. Po­li­cjanci uj­rzeli dwie ko­le­żanki dziew­czyny i jesz­cze trzech mło­ko­sów. Je­den z nich miał już naj­wy­raź­niej dość, bo sie­dział w fo­telu z za­mknię­tymi oczami. Nie­wy­klu­czone, że spał.

– Czy wła­ści­cielka tego miesz­ka­nia na­zywa się Aniela Gro­dzicka? – za­py­tał po­li­cjant, lu­stru­jąc szcze­gó­łowo po­kój.

Nic po­dej­rza­nego jed­nak nie do­strzegł.

– Nie – od­parła dziew­czyna. – Wła­ści­cie­lem jest Jó­zef Po­mia­nek.

– A może mówi pani coś na­zwi­sko Ta­de­usz Ol­czak?

Ko­bieta ener­gicz­nie po­krę­ciła głową.

– Nie, nic mi nie mówi. A z tym mor­der­stwem to pew­nie ja­kiś głupi ka­wał.

– Ja­kim mor­der­stwem? – ode­zwał się je­den z mło­dzień­ców w bia­łej, roz­cheł­sta­nej ko­szuli.

Na pierw­szy rzut oka miał już nie­źle w czu­bie.

– Ktoś zgło­sił na po­li­cję, że w na­szym miesz­ka­niu do­szło do za­bój­stwa – wy­ja­śniła dziew­czyna, nie kry­jąc już na­wet swego roz­ba­wie­nia.

– Ale jaja – par­sk­nął chło­pak we­soło, z wi­docz­nym tru­dem utrzy­mu­jąc rów­no­wagę.

Funk­cjo­na­riu­sze tym­cza­sem spraw­dzili wszyst­kie po­miesz­cze­nia: dwa po­koje, kuch­nię i małą ła­zienkę. Ni­g­dzie nie było trupa ani śla­dów krwi. A prze­cież, je­śli za­bójca użył ku­chen­nego noża, po­winno ich być sporo. Sprawa wy­glą­dała do­syć ta­jem­ni­czo.

– Więc nie sły­szała pani ani o Anieli Gro­dzic­kiej, ani o Ta­de­uszu Ol­czaku… – zwró­cił się do dziew­czyny funk­cjo­na­riusz po­li­cji.

– Nie sły­sza­łam – od­parła sta­now­czo, a po­tem spy­tała po­zo­sta­łych uczest­ni­ków im­prezy. – Może wy­ście sły­szeli?

Śpiący w fo­telu mło­dzie­niec nie za­re­ago­wał, a reszta fe­rajny po­krę­ciła prze­cząco gło­wami.

– W ta­kim ra­zie prze­pra­szamy za naj­ście – po­wie­dział męż­czy­zna w mun­du­rze i obaj po­li­cjanci opu­ścili miesz­ka­nie.

Na klatce scho­do­wej też nie było żad­nych po­dej­rza­nych śla­dów. Wy­glą­dało więc na to, że in­for­ma­cja o zwło­kach ko­biety nie była pre­cy­zyjna. Ist­niała też inna moż­li­wość. Może na­stą­piła po­myłka? Może po­dano zły ad­res i ciało za­mor­do­wa­nej znaj­duje się cał­kiem gdzie in­dziej? Tak czy ina­czej, cała ta hi­sto­ria była do­syć dziwna, a per­spek­tywa szu­ka­nia zwłok nie­jako po omacku nie wy­da­wała się po­li­cjan­tom ku­sząca.

Wy­szli z ka­mie­nicy na ze­wnątrz i wsie­dli do ra­dio­wozu. Je­den z nich włą­czył ra­dio­te­le­fon.

– Trzy­dzie­ści sześć zero zero, zgłoś się dla trzy­dzie­ści sie­dem dwa­dzie­ścia pięć…

– Zgła­szam się – od­po­wie­dział sier­żant Sto­pyra, który peł­nił tej nocy dy­żur.

– Spraw­dzi­li­śmy miesz­ka­nie w ka­mie­nicy przy ulicy Grun­waldz­kiej – re­la­cjo­no­wał po­li­cjant z pa­trolu. – Pod wska­za­nym ad­re­sem nie ma zwłok ko­biety ani żad­nych śla­dów, które by po­twier­dzały za­bój­stwo. Miesz­ka­nie wy­naj­mują trzy młode dziew­czyny, które urzą­dziły so­bie syl­we­strową za­bawę ra­zem z chło­pa­kami.

– Py­ta­li­ście o Gro­dzicką i Ol­czaka?

– Tak, py­ta­li­śmy. Nikt o nich nie sły­szał.

– Zro­zu­mia­łem, bez od­bioru – od­parł Sto­pyra i zmarsz­czył czoło.

Aspi­rant Gar­licki, który prze­by­wał z sier­żan­tem w dy­żurce, też nie krył zdu­mie­nia. Czyżby fa­cet po­my­lił ad­resy? Być może. Trudno bo­wiem za­kła­dać, że zmy­ślił tę całą hi­sto­rię. Po co miałby uda­wać za­bójcę? W ja­kim celu przy­niósł ze sobą za­krwa­wiony nóż? Dla zgrywy? Prze­cież ko­menda po­li­cji jest z całą pew­no­ścią ostat­nim miej­scem, w któ­rym można by so­bie po­zwo­lić na taki ma­ka­bryczny żart. Ta sprawa śmier­działa. I to na od­le­głość.

– Za­wia­dom chło­pa­ków – po­wie­dział Gar­licki wo­jow­ni­czym to­nem. – Niech przy­pro­wa­dzą Ol­czaka do po­koju prze­słu­chań.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: