Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W obronie syna - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W obronie syna - ebook

Genialna! Taka powieść zdarza się raz na dziesięć lat. „New York Times”

Serial na podstawie powieści z Chrisem Evansem (Kapitan Ameryka), Michelle Dockery (Downton Abbey) i Jaedenem Martellem (To), w reżyserii Mortena Tylduma (Gra tajemnic), został nominowany do nagrody Emmy 2020, telewizyjnego odpowiednika Oscara.

Bestseller wydany w 32 krajach.

Andy Barber, szanowany prokurator od ponad dwudziestu lat, jest nieustępliwy na sali sądowej i szczęśliwy w domu z żoną Laurie i synem Jacobem.
Aż pewnego dnia szokująca zbrodnia wstrząsa ich spokojnym miasteczkiem. Zostaje zamordowany szkolny kolega Jacoba.
Andy prowadzi śledztwo. I nagle okazuje się, że mordercą może być jego czternastoletni syn…

Niesamowity szum wokół tej powieści jest uzasadniony. Jest wyjątkowo ważna, pasjonująca i chwyta za serce.
„Washington Post”

Niezapomniana opowieść o rodzinie w stanie niezwyczajnego kryzysu. Czyta się ją jak pierwszej klasy thriller, ale to powieść o miłości. Opisuje cienką granicę między miłością a szaleństwem, i kłamstwa, które, jakże często sami sobie opowiadamy.
NICHOLAS SPARKS

Artystyczna misterna konstrukcja łączy thriller prawniczy z powieścią obyczajową o rodzinie, gdzie wszystko się wali… i niczego nie można przewidzieć. Bo wszystkie zakończenia są możliwe.
„New York Times”

W obronie syna była na listach „New York Timesa” przez 35 tygodni! Tylko w USA sprzedano ponad 2 000 000 egzemplarzy!

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-7196-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część I

Bądźmy praktyczni w naszych oczekiwaniach wobec prawa karnego… wystarczy tylko wyobrazić sobie, że za pomocą jakiejś sztuczki, podróży w czasie, spotykamy naszego najwcześniejszego przodka, Adama, praczłowieka – niskiej postury, wyposażonego w luksusowe futro, od niedawna dwunożnego, żerującego na afrykańskiej sawannie jakieś trzy miliony lat temu. Teraz przyjmijmy, że możemy ustanowić, jakie tylko chcemy prawa dla tego sprytnego małego stworzenia – a i tak nie byłoby roztropnie go pogłaskać.

Reynard Thompson
Ogólna teoria ludzkiej przemocy 19211. Przed wielką ławą przysięgłych

Prokurator Logiudice: Proszę podać imię i nazwisko.

Świadek: Andrew Barber.

Prokurator Logiudice: Czym się pan zajmuje, panie Barber?

Świadek: Przez 22 lata byłem prokuratorem prokuratury okręgowej w tym hrabstwie.

Prokurator Logiudice: „Byłem”. A co pan robi teraz?

Świadek: Chyba może mnie pan nazwać bezrobotnym.

W kwietniu 2008 roku Neal Logiudice wreszcie wezwał mnie, żebym jako świadek stawił się przed wielką ławą przysięgłych. Wtedy było już za późno. Za późno na pewno dla tej sprawy, ale i za późno dla Logiudice’a. Jego reputacja właściwie była już całkiem zniszczona, a wraz z nią jego kariera. Prokurator z nadszarpniętą reputacją może sobie jeszcze przez jakiś czas kulawo pourzędować, ale koledzy będą patrzyli na niego wilkiem i w końcu zostanie zmuszony do rezygnacji, dla dobra watahy. Widziałem to wiele razy: prokurator Prokuratury Okręgowej dziś jest niezastąpiony, jutro zapomniany.

Zawsze miałem słabość do Neala Logiudice’a (wymawia się: la-dżu-dis). Przyszedł do biura prokuratora okręgowego dwanaście lat przed tą sprawą, prosto po studiach. Miał wtedy dwadzieścia dziewięć lat; niski, z przerzedzonymi włosami i brzuszkiem. Jego usta były przeładowane zębami; musiał się wysilać, żeby je zamknąć, jak wypchaną walizkę, przez co wyglądał, jakby był wiecznie skwaszony i skrzywiony. Zawsze mówiłem mu, żeby tak się nie krzywił przed przysięgłymi – nikt nie lubi ciągłej krytyki – ale on to robił nieświadomie. Stawał przed ławą i potrząsając głową, sznurował usta jak belferka albo ksiądz, a wtedy w każdym przysięgłym budziła się cicha chęć, żeby głosować przeciwko niemu. W prokuraturze Logiudice był trochę kombinatorem i włazidupą. Bardzo mu dokuczano. Inni prokuratorzy ciągle się z niego nabijali, zresztą tak jak wszyscy, nawet ci, którzy tylko współpracowali z prokuraturą – policjanci, protokolanci, sekretarki, ludzie, którzy zazwyczaj nie okazują tak otwarcie pogardy dla prokuratora. Nazywali go Milhouse, od postaci szajbusa z Simpsonów i wymyślali tysiące wersji jego nazwiska: Logłupis, Loidiotis, Sid Podłos, Mądralos i tak bez końca. Ale dla mnie Logiudice był w porządku. Po prostu naiwniak. Pełen najlepszych intencji rozwalał ludziom życie i nigdy nie spędzało mu to nawet minuty snu z powiek. W końcu tylko ścigał tych złych. Oto Błędne Przekonanie Prokuratora: „Są źli, bo ja ich oskarżam”, i nie Logiudice pierwszy dał się na to nabrać, więc wybaczałem mu, że jest przekonany o swojej racji. Nawet go lubiłem. Trzymałem za niego kciuki właśnie ze względu na te jego dziwactwa, nazwisko nie do wymówienia, krzywe zęby – każdy z jego rówieśników wyprostowałby je drogimi aparatami ortodontycznymi, zafundowanymi przez mamusię i tatusia – i nawet ze względu na tę jego nieskrywaną ambicję. Widziałem coś w tym facecie. Jakąś siłę charakteru w tym, jak znosił ten ciągły brak akceptacji, jak to przyjmował. Widać było, że pochodzi z robotniczej rodziny i jest zdeterminowany zdobyć dla siebie to, co inni ot tak, po prostu dostają. Pod tym względem i tylko pod tym względem, myślę, że był dokładnie taki jak ja.

Teraz, dwanaście lat po tym, jak zaczął u nas pracować, mimo wszystkich dziwactw udało mu się, albo prawie się udało. Neal Logiudice był zastępcą prokuratora okręgowego, numerem drugim w prokuraturze okręgowej Middlesex, prawą ręką prokuratora okręgowego i szefem od postępowań sądowych. Przejął moją robotę – ten dzieciak, który kiedyś powiedział mi: „Andy, jesteś dokładnie tym, kim ja chcę zostać pewnego dnia”. Powinienem się zorientować, że ten dzień nadchodzi.

Tamtego ranka, w sali wielkiej ławy przysięgli byli w ponurym nastroju klęski. Trzydzieścioro kilkoro mężczyzn i kobiet, którym nie starczyło sprytu, żeby się wymigać od tego obowiązku, siedziało wciśniętych w te szkolne krzesła z pulpitami w kształcie łzy zamiast poręczy. Dość dobrze rozumieli swoje zadania. Wielkie ławy przysięgłych wypełniają swój obowiązek przez wiele miesięcy i dość szybko mogą się połapać, do czego sprowadzają się ich występy: oskarżyć, wyciągnąć palec, wskazać niegodziwca.

Postępowanie przed wielką ławą przysięgłych to nie proces. W sali nie ma sędziego i adwokata. Cały spektakl rozgrywa prokurator. To jest śledztwo i teoretycznie sprawdzian siły prokuratora, bo wielka ława przysięgłych decyduje, czy prokurator ma wystarczające dowody, żeby zaciągnąć podejrzanego do sądu i wszcząć proces. Jeśli dowodów jest dość, wielka ława przysięgłych pozwala prokuratorowi sporządzić akt oskarżenia, daje mu przepustkę do sądu. Jeśli nie, odrzuca oskarżenie, i sprawa się kończy, zanim się zaczęła. W praktyce odrzucenia są rzadkie. Większość wielkich ław przysięgłych akceptuje oskarżenie. Czemu nie? Widzą tylko jedną stronę sprawy.

Ale w tym wypadku, podejrzewam, przysięgli doskonale wiedzieli, że Logiudice nie dostanie przepustki na salę sądową. Nie dzisiaj. Nie można było już ustalić prawdy, nie przy dowodach tak zwietrzałych i pełnych skaz, nie po tym wszystkim, co się stało. Minął już rok – ponad dwanaście miesięcy, odkąd w lesie znaleziono ciało czternastolatka z trzema ranami kłutymi, w jednej linii w poprzek piersi, jakby nadziano go na trójząb. Ale nie o czas chodziło, tylko o wszystko inne. Było zbyt późno, a wielka ława przysięgłych to wiedziała.

Ja też.

Tylko Logiudice był nieugięty. Dziwnie wykrzywiał usta, tak po swojemu. Przeglądał notatki w żółtym, prawniczym notesie, zastanawiał się nad następnym pytaniem. Robił dokładnie to, czego go uczyłem. W głowie słyszał mój głos: to bez znaczenia, jak słabe masz dowody. Trzymaj się systemu. Rozegraj to tak samo, jak to rozgrywano przez ostatnie ponad pięćset lat, wykorzystaj tę samą rynsztokową taktykę, która zawsze królowała podczas przesłuchań – zwab, złap, przypieprz.

– Przypomina pan sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszał o zabójstwie syna Rifkinów? – zapytał mnie.

– Tak.

– Proszę to opisać.

– Dostałem telefon, pierwszy chyba z prewencji i kontroli, to jest z policji stanowej. Zaraz potem dwa następne, jeden od policji z Newton, jeden od dyżurnego prokuratora. Możliwe, że nie w tej kolejności, ale telefon właściwie dzwonił bez przerwy.

– Kiedy to było?

– W czwartek, dwunastego kwietnia 2007 roku, koło dziewiątej rano, zaraz jak znaleźli ciało.

– Dlaczego dzwoniono do pana?

– Byłem zastępcą prokuratora okręgowego. Zawiadamiano mnie o każdym zabójstwie w hrabstwie. To standardowa procedura.

– Ale nie zajmował się pan każdą sprawą, prawda? Nie prowadził pan osobiście każdego śledztwa i nie rozpracowywał każdego zabójstwa, które zgłoszono?

– Nie, oczywiście że nie. Nie miałem na to czasu. Brałem niewiele zabójstw. Większość przydzielałem innym prokuratorom prokuratury okręgowej.

– Ale to pan wziął.

– Tak.

– Czy natychmiast zdecydował pan wziąć je dla siebie, czy podjął pan decyzję później?

– Zdecydowałem prawie natychmiast.

– Dlaczego? Dlaczego chciał pan mieć właśnie tę sprawę?

– Miałem umowę z prokuratorem okręgowym, Lynn Canavan: niektóre sprawy będę rozpatrywać osobiście.

– Jakie sprawy?

– Najwyższej wagi.

– Dlaczego pan?

– Byłem najwyższym rangą w biurze prokuratorem od postępowań sądowych. Chciała mieć pewność, że sprawy najwyższej wagi będą prowadzone fachowo.

– Kto decydował, że sprawa jest najwyższej wagi?

– Najpierw ja. Oczywiście w porozumieniu z prokuratorem okręgowym, ale śledztwa na początku toczą się bardzo szybko. Zazwyczaj nie ma czasu na spotkanie.

– Więc to pan zdecydował, że zabójstwo Rifkina jest sprawą najwyższej wagi?

– Oczywiście.

– Dlaczego?

– Bo chodziło o zamordowanie dziecka. Chyba przyszło nam do głowy, że to może zostać rozdmuchane, może przyciągnąć uwagę mediów. To była tego typu sprawa. To zdarzyło się w bogatym mieście, ofiara była bogata. Już mieliśmy kilka takich spraw. Z początku nie wiedzieliśmy dokładnie, w czym rzecz. Pod pewnymi względami wyglądało to na zabójstwo ucznia przez ucznia, jak w Columbine. W gruncie rzeczy w ogóle nie wiedzieliśmy, co to za diabelstwo, ale pachniało dużą sprawą. Gdyby się okazało, że to rzecz mniejszej wagi, przekazałbym to później, ale w ciągu pierwszych godzin musiałem być pewien, że wszystko zostanie zrobione jak trzeba.

– Zawiadomił pan prokuratora okręgowego, że w pana przypadku wystąpił konflikt interesów?

– Nie.

– Dlaczego nie?

– Bo nie wystąpił żaden konflikt interesów.

– Czy pański syn, Jacob, nie był rówieśnikiem i szkolnym kolegą zmarłego chłopca?

– Był, ale ja nie znałem ofiary. Jacob też nie znał, o ile mi było wiadomo. Nigdy nawet nie słyszałem nazwiska tego chłopca.

– Nie znał pan tego dzieciaka. W porządku. Ale przecież wiedział pan, że on i pański syn chodzili do równoległych klas, do tego samego gimnazjum, w tym samym mieście?

– Wiedziałem.

– I nadal nie pomyślał pan, że wystąpił konflikt interesów? Nie pomyślał pan, że można było zakwestionować pański obiektywizm?

– Nie.

– Nawet z perspektywy czasu? Nadal pan twierdzi, że… Nawet z perspektywy czasu nadal nie czuje pan, że okoliczności wskazywały choć trochę na konflikt interesów?

– Nie, nie było w tym niczego niewłaściwego. Nie było w tym nawet niczego niezwykłego. Fakt, że mieszkałem w mieście, w którym doszło do zabójstwa? W tym nie ma niczego złego. W mniejszych hrabstwach prokurator często żyje w społeczności, w której zdarzają się przestępstwa, często zna ludzi, których to dotknęło. No i co z tego? To, że ma jeszcze większą motywację, żeby złapać zabójcę? To nie jest konflikt interesów. Otóż wniosek z tego taki, że wchodzę w konflikt interesów z wszystkimi zabójcami. Taką mam pracę. To była potworna, naprawdę potworna zbrodnia; moja praca polega na tym, żeby coś z tym zrobić. I byłem zdecydowany, że zrobię to, co zrobiłem.

– No, dobrze. – Logiudice opuścił wzrok na papiery. Nie ma sensu atakować świadka na samym początku zeznań. Wróci do tego punktu później, na pewno jeszcze dzisiaj, kiedy będę zmęczony. Na razie lepiej nie podgrzewać atmosfery.

– Zna pan swoje prawa wynikające z Piątej Poprawki?

– Oczywiście.

– I nie skorzystał pan z nich?

– Jak widać. Jestem tutaj. Zeznaję.

Chichoty ze strony wielkiej ławy przysięgłych.

Logiudice odłożył notatnik i jednocześnie jakby odłożył na chwilę strategię gry.

– Panie Barber… Andy… mogę cię o coś spytać: dlaczego nie powołać się na nie? Dlaczego nie odmówić zeznań? – Nie wypowiedział następnego zdania: „Ja bym tak zrobił”.

Przez chwilę myślałem, że to jego taktyka, trochę komedianctwa. Ale Logiudice mówił chyba poważnie. Niepokoił się, że coś kombinuję. Nie chciał dać się podejść, wyjść na durnia.

– Nie mam ochoty dłużej milczeć – powiedziałem. – Chcę, żeby prawda wyszła na jaw.

– Wszystko jedno jaka?

– Wierzę w sprawiedliwość tak samo jak ty, tak samo jak wszyscy tutaj.

No, to już niezupełnie prawda. Nie wierzę w system sądownictwa, a przynajmniej nie wydaje mi się, żeby był szczególnie dobry w wykrywaniu prawdy. Żaden prawnik nie jest w tym dobry. Każdy z nas widział zbyt wiele pomyłek, zbyt wiele złych skutków. Wyrok przysięgłych to tylko zgadywanka – zgadywanka z reguły pełna dobrych intencji, ale po prostu nie da się odróżnić faktów od fikcji przez głosowanie. A jednak, mimo wszystko, naprawdę wierzę w siłę tego rytuału. Wierzę w symbole religijne, czarne togi, gmachy sądów z marmurowymi kolumnami jak greckie świątynie. Kiedy przeprowadzamy proces sądowy, odprawiamy mszę. Modlimy się razem, żeby uczynić to, co słuszne, żeby uchronić się przed niebezpieczeństwem i warto to robić, bez względu na to, czy nasze modlitwy naprawdę zostaną wysłuchane.

Logiudice, oczywiście, nie przykładał zbytniej wagi do takich uroczystych bzdur. Żył w binarnym świecie prawnika – winny albo niewinny – i był zdecydowany mnie tu przyszpilić.

– Wierzysz w system, prawda? – prychnął. – W porządku, Andy, no to wróćmy do niego. Niech system zrobi swoje. – Rzucił przysięgłym znaczące spojrzenie zarozumialca.

Brawo, Neal. Nie pozwól, żeby świadek wskoczył do łóżka z przysięgłymi – to ty wskocz do łóżka z przysięgłymi. Wskocz i przytul się do nich mocno pod kocem, a świadka zostaw na lodzie. Uśmiechnąłem się ironicznie. Gdyby mi pozwolono, wstałbym i klaskał, bo dokładnie tego sam go nauczyłem. Dlaczego mam odmawiać sobie odrobiny ojcowskiej dumy?

Nie mogłem być przecież taki marny – w końcu zrobiłem z Logiudice’a prawie przyzwoitego prawnika.

– No to bierz się wreszcie do roboty – powiedziałem, łechtając mile przysięgłych. – Przestań się opieprzać i rusz tyłek, Neal.

Spojrzał na mnie, potem znowu podniósł żółty notatnik i przejrzał zapiski, szukając miejsca, w którym skończył. Niemal mogłem wyczytać myśl, którą miał wypisaną na czole: zwab, złap, przypieprz.

– W porządku – powiedział – zacznijmy od tego, co działo się po morderstwie.2. My, rodzice

Kwiecień 2007: rok wcześniej

Kiedy Rifkinowie otworzyli dom na sziwę, żydowski okres żałoby, przyszło chyba całe miasto. Rodzinie nie pozwolono by rozpaczać bez świadków. Morderstwo dokonane na chłopcu było sprawą publiczną; rozpacz też miała być sprawą publiczną. Dom był tak wypełniony, że kiedy od czasu do czasu szept rozmów przybierał na sile, wszystko zaczynało niezręcznie przypominać przyjęcie, i tłum, jak jeden mąż, ściszał głos, jakby przykręcano niewidzialne pokrętło głośności.

Robiłem przepraszające miny, przedzierając się przez ścisk, powtarzałem: „przepraszam”, skręcałem to w jedną, to w drugą stronę, żeby się przebić.

Ludzie przyglądali mi się z zaciekawieniem.

Ktoś powiedział: „To on, to Andy Barber”, ale się nie zatrzymałem. Mijał czwarty dzień od morderstwa i wszyscy wiedzieli, że to ja prowadzę sprawę. Chcieli o nią zapytać, to oczywiste, o podejrzanych, o tropy i tak dalej, ale nie śmieli. Na razie nie liczyły się szczegóły śledztwa, tylko nagi fakt, że niewinne dziecko nie żyje.

Zamordowany! Ta wiadomość ich poraziła. W Newton nie było przestępstw, o których by się mówiło. To, co miejscowi wiedzieli o przemocy, siłą rzeczy pochodziło z wiadomości i programów telewizyjnych. Uważali, że brutalna zbrodnia jest zarezerwowana dla wielkiego miasta, dla marginesu wielkomiejskich prostaków. Oczywiście mylili się, ale nie byli durniami i morderstwo dokonane na dorosłym tak by nimi nie wstrząsnęło. Zamordowanie Rifkina było taką straszną profanacją, bo dotyczyło jednego z miejscowych dzieci. Było pogwałceniem własnego wizerunku Newton. Przez dłuższy czas w centrum stała tablica głosząca, że miasto jest „Wspólnotą Rodzin, Rodziną Wspólnoty”, i często słyszało się, jak ludzie mówili, że Newton to „dobre miejsce do wychowywania dzieci”. I istotnie było nim, aż kipiało od ośrodków przygotowujących do testów, prywatnych nauczycieli, sal treningowych karate i sobotnich lig piłkarskich. Młodzi, dobrze wykształceni rodzice szczególnie cenili sobie wizję Newton jako dziecięcego raju. Wielu z nich opuściło modne metropolie, żeby się tu przeprowadzić. Pogodzili się z wielkimi wydatkami, ogłupiającą monotonią i mdlącym rozczarowaniem z zadowalania się zwyczajnym życiem. Dla tych mieszkańców o mieszanych uczuciach to całe podmiejskie przedsięwzięcie miało sens tylko dlatego, że Newton było „dobrym miejscem do wychowywania dzieci”. Postawili na to wszystko.

Przechodząc z pokoju do pokoju, mijałem jedno plemię za drugim. Dzieci, koleżanki i koledzy zabitego chłopca, tłoczyły się od frontu, w saloniku. Rozmawiały cicho, wzrok miały utkwiony w pustkę. Makijaż jednej z dziewczyn rozmazał się od łez. Mój syn, Jacob, chudy i tyczkowaty, siedział na niskim fotelu, z dala od innych. Wpatrywał się w ekranik swojej komórki, niezainteresowany rozmowami, które toczyły się wokół niego.

Porażona żałobą rodzina zgromadziła się obok, w salonie, stare babcie, kuzyni.

Wreszcie w kuchni byli rodzice dzieci, które w Newton chodziły do szkół z Benem Rifkinem. To było nasze grono. Znaliśmy się, odkąd przed ośmiu laty nasze dzieci przyszły na swój pierwszy dzień do przedszkola. Widywaliśmy się tysiące razy, przy odwożeniu rano, przy odbieraniu pod wieczór, na niezliczonych meczach piłkarskich i zbiórkach na fundusz szkolny i na jednym, niezapomnianym seansie Dwunastu gniewnych ludzi. A jednak, nie licząc kilku bliskich przyjaźni, wcale tak dobrze się nie znaliśmy. Byliśmy zżyci, to jasne, lecz brakowało między nami prawdziwych więzi. Większość tych znajomości nie przetrwa ukończenia przez nasze dzieci szkoły średniej. Ale w tych pierwszych dniach po zamordowaniu Bena Rifkina poczuliśmy złudzenie bliskości. Tak jakbyśmy nagle wszyscy otworzyli się przed sobą.

W wielkiej kuchni Rifkinów – z płytą kuchenną Wolfa, lodówką SubZero, granitowymi blatami, białymi szafkami w stylu angielskim – rodzice uczniów, w grupkach po troje, czworo, dzielili się intymnymi wyznaniami o bezsenności, smutku, ciągłym strachu. Rozmawiali w kółko o Columbine, o jedenastym września i o tym, jak śmierć Bena nie pozwala im na krok odstępować własnych dzieci, kiedy to tylko możliwe. Rozbudowane emocje tego wieczoru podgrzewane były ciepłym kuchennym światłem padającym z podwieszonych pod sufitem ciemnopomarańczowych kul. Kiedy wchodziłem do kuchni, w tym blasku jak od ognia płonącego na kominku, rodzice raczyli się wzajemnie luksusem wyznawania tajemnic.

Na kuchennej wyspie jedna z mam, Toby Lanzman, przygotowywała na tacy przekąski. Kiedy wszedłem, przez ramię przewieszoną miała ścierkę do naczyń. Podczas pracy mięśnie uwydatniały się na jej przedramieniu. Toby była najlepszą przyjaciółką mojej żony, Laurie, jedną z nielicznych trwałych przyjaźni, jakie tutaj nawiązaliśmy. Zobaczyła, że szukam żony, i pokazała ją palcem.

– Matkuje matkom – powiedziała.

– Widzę.

– Hm, teraz przydałoby się, żeby ktoś pomatkował nam wszystkim.

Chrząknąłem, spojrzałem na nią ze zdziwieniem i odszedłem. Toby lubiła się czepiać. Moją jedyną obroną przed nią był taktyczny odwrót.

Laurie stała w małym kółku mam. Jej włosy, zawsze gęste i rozpuszczone, sczesane były w luźny kok z tyłu głowy. Podtrzymywała je spinka w kształcie skorupy żółwia. Pocieszająco pocierała ramię przyjaciółki. Przyjaciółka wyraźnie pochylała się do Laurie, jak głaskany kot.

Kiedy dotarłem do Laurie, objęła mnie w pasie lewą ręką.

– Cześć, kochanie.

– Czas na nas.

– Andy, powtarzasz to od chwili, kiedy tu przyszliśmy.

– Nieprawda, tak myślałem, ale nic nie mówiłem.

– Hm, miałeś to wypisane na twarzy – westchnęła. – Wiem, że powinniśmy przyjechać osobno, dwoma samochodami.

Przez chwilę taksowała mnie wzrokiem. Nie chciała iść, ale rozumiała, że jestem skrępowany, że czuję się tutaj jak na scenie w świetle reflektora, a przede wszystkim, że marny ze mnie rozmówca – paplanina w zatłoczonych pomieszczeniach zawsze mnie męczyła – i że powinno się to wszystko wziąć pod uwagę. Rodziną trzeba zarządzać, jak każdą inną organizacją.

– Ty idź – postanowiła. – Ja pojadę do domu z Toby.

– Tak?

– Tak. Dlaczego nie? Zabierz z sobą Jacoba.

– Jesteś pewna? – Pochyliłem się. Laurie jest ze trzydzieści centymetrów niższa ode mnie i odezwałem się scenicznym szeptem: – Bo ja bardzo chciałbym zostać.

Roześmiała się.

– Idź, zanim się rozmyślę.

Kobiety w żałobie patrzyły na nas.

– Idź już. Twój płaszcz jest w sypialni na piętrze.

Poszedłem na górę i znalazłem się w długim korytarzu. Hałas był tutaj przytłumiony, co przyjąłem z ulgą. Echo tłumu ciągle szumiało mi w uszach. Zacząłem szukać płaszczy. W jednej sypialni, która najwidoczniej należała do młodszej siostry zabitego chłopca, na łóżku leżała sterta płaszczy, ale mojego w tej stercie nie było.

Drzwi do pokoju obok były zamknięte. Zapukałem, otworzyłem, wsadziłem głowę, żeby się rozejrzeć.

Pokój tonął w mroku. Jedyne światło dawała lampa z brązu stojąca w odległym kącie. W tym świetle, na fotelu siedział ojciec zmarłego chłopca. Dan Rifkin był mały, szczupły, delikatny. Włosy jak zwykle miał starannie uczesane i przylizane. Ubrany był w ciemny garnitur, chyba drogi. W klapie miał pięciocentymetrową wydartą łzę, symbol jego złamanego serca – marnowanie drogiego garnituru, pomyślałem. W przyćmionym świetle widziałem jego oczy: zapadnięte, otoczone niebieskawymi obwódkami, jak oczy szopa pracza.

– Cześć, Andy – powiedział.

– Przepraszam. Ja tylko szukam płaszcza. Nie chciałem ci przeszkadzać.

– Nie, wejdź, usiądź na chwilę.

– Nie, nie chcę ci przeszkadzać.

– Proszę, usiądź, usiądź. Chcę cię o coś spytać.

Załamałem się. Widywałem cierpienia tych, którzy przeżyli zabójstwa swoich najbliższych! Zawód zmusza mnie, żeby na to patrzeć. Rodzice zamordowanych dzieci przeżywają to najboleśniej, a według mnie ojcowie znoszą to jeszcze gorzej niż matki, bo są nauczeni „być mężczyzną”, przyjmować wszystko po stoicku. Badania wykazały, że ojcowie zamordowanych dzieci często umierają w kilka lat po morderstwie, zwykle na serce. Tak naprawdę to umierają z żałoby. W którymś momencie prokurator uświadamia sobie, że nie może uczestniczyć w takim żalu. Nie może iść za ojcami na dno. Więc zastępczo skupia się na technicznych aspektach pracy. Zmienia całą rzecz w rzemiosło, jak każde inne. Sztuka polega na tym, żeby trzymać cierpiących na dystans.

Ale Dan Rifkin nalegał. Machał rękami jak policjant, który każe przejeżdżać samochodom. Widząc, że nie mam wyboru, zamknąłem cicho drzwi i usiadłem w fotelu obok niego.

– Drinka? – Podniósł szklankę miedzianej whisky bez domieszek.

– Nie.

– Jest coś nowego, Andy?

– Nie. Obawiam się, że nie.

Skinął głową, rozczarowany popatrzył w kąt.

– Zawsze uwielbiałem ten pokój. Tu przychodzę, żeby pomyśleć. A kiedy zdarza się coś takiego, to człowiek dużo myśli. – Zdobył się na blady uśmiech: nie martw się, ze mną wszystko w porządku.

– O, na pewno.

– Jest coś, czego nie mogę pojąć: dlaczego ten facet to zrobił?

– Dan, naprawdę nie powinieneś…

– Nie, wysłuchaj mnie. Tylko… ja nie… nie potrzebuję, żeby mnie trzymać za rączkę. Jestem człowiekiem racjonalnym, i tyle. Mam parę pytań. Nie chodzi mi o szczegóły. Kiedy rozmawialiśmy, ty i ja, zawsze chodziło o szczegóły: dowody, procedury sądowe. Ale jestem człowiekiem racjonalnym, nie? Jestem człowiekiem racjonalnym i mam parę pytań. Pytań innego rodzaju.

Usiadłem wygodniej, poczułem, jak napięcie spływa mi z ramion, przytaknąłem.

– A więc: Ben był taki dobry. To pierwsza sprawa. Jasne, żadne dziecko nie zasługuje na coś takiego. Wiem. Ale Ben naprawdę był dobrym chłopcem. Był taki dobry. I był tylko dzieckiem. Miał czternaście lat, na litość boską! Nigdy nie sprawiał kłopotu. Nigdy. Nigdy, nigdy, nigdy. Więc dlaczego? Jaki był motyw? Nie chodzi mi o złość, chciwość, zazdrość, tego typu motyw, bo w tej sprawie nie może być zwyczajnego motywu, nie może być, to po prostu nie ma sensu. Kto mógł być tak wściekły na Bena, na jakiekolwiek dziecko? To po prostu nie ma sensu. To po prostu nie ma sensu. – Rifkin przyłożył prawą dłoń do czoła i masował skórę okrężnymi ruchami. – O co mi chodzi: czym się tacy ludzie od nas różnią? Bo przecież, sam to czułem, te motywy… złość, chciwość, zazdrość… ty je czułeś, każdy je czuł. Ale nigdy nikogo nie zabiliśmy. Rozumiesz? Nigdy nie moglibyśmy nikogo zabić. A niektórzy ludzie zabijają, niektórzy ludzie mogą. Dlaczego tak jest?

– Nie wiem.

– Musisz mieć jakieś wytłumaczenie tego.

– Nie. Naprawdę nie mam.

– Ale rozmawiasz z nimi, spotykasz się z nimi. Co oni mówią, ci zabójcy?

– Oni niewiele mówią. Przynajmniej większość z nich.

– A w ogóle kiedyś pytasz? Nie dlaczego to zrobili, ale przede wszystkim dlaczego mogli to zrobić.

– Nie.

– Dlaczego nie?

– Bo by nie odpowiedzieli. Ich adwokaci nie pozwoliliby im odpowiedzieć.

– Adwokaci! – Machnął ręką.

– I tak nie wiedzieliby, jak odpowiedzieć. Ci mordercy filozofowie, tacy Hannibale, co to opowiadają, że jedzą wątrobę ofiary z fasolką, popijając chianti, to bzdura. Tak jest tylko w filmach. To kupa gówna. Gdyby musieli odpowiedzieć, pewnie opowiadaliby o trudnym dzieciństwie czy czymś takim. Robiliby z siebie ofiary. To typowa śpiewka.

Skinął raz głową, żebym mówił dalej.

– Dan, poważnie, nie możesz się zadręczać szukaniem przyczyn. Nie ma żadnej. To nie jest logiczne. To, o czym mówisz.

Rifkin trochę osunął się na fotelu, skoncentrował się, jakby musiał to jeszcze raz dokładniej przemyśleć. Oczy mu błyszczały, ale głos miał spokojny, opanowany.

– Czy inni rodzice zadają takie pytania?

– Zadają wszelkie pytania.

– Spotykasz się z nimi po zamknięciu sprawy? Z rodzicami?

– Czasem.

– Chodzi mi o to, czy spotykasz się dużo później, po latach.

– Czasem.

– A oni… jacy są? Czy wszystko z nimi w porządku?

– Z niektórymi tak.

– Ale z niektórymi nie.

– Z niektórymi nie.

– Co oni robią, ci, którym się udało? Co jest najważniejsze? W tym musi być jakaś prawidłowość. Jaka jest strategia, co najlepiej robić? Co im pomogło?

– Otrzymują pomoc. Znajdują oparcie w swoich rodzinach, w ludziach wokół siebie. Są grupy wsparcia dla bliskich ofiar, chodzą na te spotkania. Możemy cię skontaktować. Powinieneś porozmawiać z rzeczniczką ofiar. Umówi cię z grupą wsparcia. To bardzo pomaga. No, bo sam nie dasz rady. Musisz pamiętać, że są inni, którzy to przeszli, którzy rozumieją, przez co ty przechodzisz.

– A ci inni, ci rodzice, którym się nie udało, co się z nimi dzieje? Ci, którzy nigdy nie dojdą do siebie?

– Ty nie będziesz jednym z nich.

– A jeśli będę? Co się stanie ze mną, z nami?

– Nie dopuścimy do tego. Nawet nie będziemy myśleć w ten sposób.

– Ale tak się stanie. Tak się stanie, prawda? Stanie się.

– Nie z tobą. Ben nie chciałby, żeby tak się stało z tobą.

Milczenie.

– Znam twojego syna – powiedział Rifkin. – Jacoba.

– Wiem.

– Widywałem go w okolicach szkoły. Wygląda na dobrego dzieciaka. Duży, przystojny chłopak. Musisz być dumny.

– Jestem.

– Chyba jest do ciebie podobny.

– Tak, tak mi mówiono.

Wziął głęboki wdech.

– Wiesz, łapię się na tym, że myślę o tych dzieciach z klasy Bena. Czuję się z nimi związany. Chcę, żeby im się powiodło, wiesz? Widziałem, jak rośli, czuję, że są mi bliscy. Czy to coś niezwykłego? Czy tak to odczuwam, bo wtedy jestem bliżej Bena? Czy to dlatego tak się czepiam innych dzieci? Bo tak to wygląda, prawda? Dziwacznie wygląda.

– Dan, nie przejmuj się, jak co wygląda. Ludzie i tak będą myśleli, co chcą. Do diabła z nimi. Nie możesz się tym przejmować.

Jeszcze trochę pomasował sobie czoło. Jego udręka nie byłaby bardziej widoczna, gdyby leżał na podłodze i krwawił. Chciałem mu pomóc. A jednocześnie chciałem od niego odejść.

– Pomogłoby mi, gdybym wiedział, gdyby… gdyby sprawa została rozwiązana. To mi pomoże, jak rozwiążesz tę sprawę. Bo ta niepewność… wykańcza, dobija. To mi pomoże, jak sprawa będzie rozwiązana, prawda? W innych sprawach, z którymi miałeś do czynienia, to pomaga rodzicom, tak?

– Tak, chyba.

– Tak. Nie chcę na ciebie naciskać. Nie chcę, żeby to tak zabrzmiało. Tylko myślę, że to mi pomoże, jak sprawa będzie rozwiązana i będę wiedział, że ten facet jest… kiedy już będzie zamknięty, że jest odizolowany. Wiem, że to zrobisz. Wierzę w ciebie. Naprawdę wierzę. Nie wątpię w ciebie, Andy. Po prostu mówię, że to mi pomoże. Mnie, mojej żonie, wszystkim. Myślę, że tego potrzebujemy. Zamknięcia. Tego od ciebie oczekujemy.

Tego wieczoru leżeliśmy z Laurie w łóżku i czytaliśmy.

– Jednak uważam, że popełniają błąd, że tak szybko otwierają szkołę.

– Laurie, już to przerabialiśmy – powiedziałem znużonym tonem. W kółko to samo. – Jacob będzie absolutnie bezpieczny. Sami go tam zawieziemy, odprowadzimy aż pod drzwi. Tam wszędzie będą gliny. W szkole będzie bezpieczniejszy niż gdziekolwiek indziej.

– Bezpieczniejszy. Tego nie możesz wiedzieć. Skąd miałbyś to wiedzieć? Nikt nie ma pojęcia, kto to jest, ten facet, ani gdzie jest, ani co ma zamiar jeszcze zrobić.

– Kiedyś muszą otworzyć szkołę. Życie toczy się dalej.

– Mylisz się, Andy.

– A ile byś chciała, żeby czekali?

– Aż go złapią.

– To może trochę potrwać.

– Co takiego strasznego się stanie? Dzieciaki opuszczą parę dni szkoły. No i co z tego? Przynajmniej będą bezpieczne.

– Nie da się ich zawsze chronić. Świat jest wielki. Wielki, niebezpieczny świat.

– Dobrze, bezpieczniejsze.

Położyłem książkę na brzuchu.

– Laurie, jeśli nie otworzą szkoły, wyślą tym dzieciom fałszywy sygnał. Szkoła nie powinna być niebezpieczna. To nie jest miejsce, którego powinny się bać. To ich drugi dom. Tam spędzają większą część dnia. One chcą tam być. Chcą być z kolegami, a nie tkwić w domu, chować się pod łóżkiem, żeby ten potwór ich nie dopadł.

– Ten potwór już dopadł jedno z nich. To znaczy, że to nie jest jakiś nieokreślony potwór.

– Jasne, ale rozumiesz, o co mi chodzi.

– Och, rozumiem, o co ci chodzi, Andy. Po prostu mówię, że się mylisz. Najważniejsze to chronić dzieci, fizycznie. Potem mogą sobie być z kolegami czy robić, co im się podoba. Dopóki nie złapią tego faceta, dopóty nie możesz mi zagwarantować, że dzieci będą bezpieczne.

– Potrzebna ci gwarancja?

– Tak.

– Złapiemy tego faceta – stwierdziłem. – Gwarantuję.

– Kiedy?

– Wkrótce.

– Jesteś pewien?

– Spodziewam się. Zawsze ich łapiemy.

– Nie zawsze. Pamiętasz tego, który zabił swoją żonę, zawinął w koc i woził na tylnym siedzeniu saaba?

– Przecież go złapaliśmy. Po prostu nie mogliśmy… w porządku, prawie zawsze. Prawie zawsze ich łapiemy. Ale tego złapiemy na bank, obiecuję ci.

– A jeśli się mylisz?

– Jeśli się mylę, to na pewno mi to uświadomisz.

– Nie, chodzi mi o to, co będzie, jeśli się mylisz i jakieś biedne dziecko zostanie skrzywdzone?

– To się nie stanie, Laurie.

Zmarszczyła czoło, poddając się.

– Nie ma co się z tobą kłócić. To tak, jakby się ciągle waliło głową w mur.

– My się nie kłócimy. Dyskutujemy.

– Jesteś prawnikiem; dla ciebie nie ma różnicy. Ja się kłócę.

– No dobrze, Laurie, co chcesz, żebym ci powiedział?

– Nie chcę, żebyś mi cokolwiek mówił. Chcę, żebyś posłuchał. Zrozum, być pewnym swoich racji to nie to samo, co mieć rację. Myśl. Możemy narazić naszego syna na niebezpieczeństwo. – Przyłożyła palec do mojej skroni i przycisnęła, trochę żartobliwie, trochę ze złością. – Myśl.

Odwróciła się, odłożyła książkę na chybotliwy stosik innych książek na swoim nocnym stoliku i położyła się plecami do mnie, zwinęła w kłębek, jak dziecko w ciele matki.

– Chodź tu – powiedziałem. – Przysuń się.

Wiercąc się, przesunęła się do tyłu, aż mogła poczuć trochę ciepła czy bezpieczeństwa, czy czego tam potrzebowała ode mnie w tej chwili. Potarłem jej ramię.

– Będzie dobrze.

Mruknęła coś.

– Seks na zgodę nie wchodzi w grę? – zapytałem.

– Myślałam, że się nie kłóciliśmy.

– Ja się nie kłóciłem, ale ty tak. I chcę, żebyś wiedziała: wybaczam ci.

– Ha, ha. Może jak powiesz, że przepraszasz.

– Przepraszam.

– Nie słychać tego „przepraszam” w twoim głosie.

– Naprawdę, bardzo przepraszam. Naprawdę.

– Teraz powiedz, że nie miałeś racji.

– Nie miałem racji?

– Powiedz, że nie miałeś racji. Chcesz tego, czy nie?

– Hm. Zaraz, żeby było jasne: wystarczy, jak powiem, że nie mam racji, a piękna kobieta będzie się ze mną namiętnie kochała.

– Nie powiedziałam, że namiętnie. Po prostu, zwyczajnie.

– Zgoda, więc: muszę powiedzieć, że nie mam racji, a piękna kobieta będzie się ze mną kochała, zupełnie bez namiętności, ale z całkiem niezłą techniką. Tak wygląda sytuacja?

– Całkiem niezłą techniką?

– Oszałamiającą techniką.

– Dobrze, panie prokuratorze, tak wygląda sytuacja.

Odłożyłem książkę, biografię Trumana McCullougha, na śliskim stosiku lśniących magazynów na moim nocnym stoliku i wyłączyłem światło.

– Nie ma o czym mówić. Mam rację.

– Nieważne. Już powiedziałeś, że jestem piękna. Wygrałam.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: