Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wakacje nad Adriatykiem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Wakacje nad Adriatykiem - ebook

Dwie kobiety, które trafiły do piekła.

Pierwsza wierzy, że uda jej się przeżyć. Druga nie ma nawet nadziei.

Choć wcześniej się nie znały, zaczyna je łączyć szczególna więź. Silniejsza wie, że musi uratować słabszą. Zrobi dla niej wszystko. Nawet to, do czego w innym czasie nie byłaby zdolna.

Ale czy da się uratować kogoś, kto sam wydał na siebie wyrok?

Powieść o niezwykłej relacji dwóch kobiet, oparta na wstrząsających wydarzeniach z życia Zofii Posmysz; zaskakująco nowoczesna i odważna.

Na nowo odkryte arcydzieło polskiej literatury - historia, która zostanie z Tobą na zawsze.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-3847-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Przychodzimy tu co dzień, na to samo miejsce pod parasolowatymi drzewkami, markującymi czynność dawania cienia, przychodzimy, każde niosąc obowiązujące plażowicza współczesnego oprzyrządowanie, on – leżaki, przemyślnie prostą kombinację lśniących rurek z duraluminium i ultranowoczesnych tworzyw, ręczniki włochate jak liszki, takież płaszcze kąpielowe o kontrastowych barwach, ja – nadmuchany raz na zawsze, raz na całe wakacje – materac.

I tak od pięciu dni. Ale czy tylko od pięciu? Co kryje się pod tą liczbą jednocyfrową, jednosylabową, jak mają się do siebie wymiary czasu wakacyjnego i czasu zwykłego? Gdyby jako miarę zastosować kryterium intensywności przeżywania życia, jakiego okresu odpowiednikiem byłby wakacyjny dzień? Jednostki czasu urlopowego mają wszak inną pojemność – bo kiedy poza urlopem znajdzie się minutę w ciągu dnia, żeby rozbieganą myśl nakierować na siebie, wytrzymać napór lęku, że już tak daleko się zaszło, donikąd się zaszło, wytrzymać, nie uciekając do radia, do telewizji, do telefonu; a tutaj tych minut taki ogromny ciąg, wydłużonych jak cienie o zachodzie, długi ciąg długich minut, kiedy tak leży się na plaży, przez zamknięte powieki patrząc w krąg purpurowy słońca. Więc wakacje, szczególnie takie z przemieszczeniem w przestrzeni, kiedy wyszło się ze swej codzienności jak z celi więziennej, takie wakacje to prawie odrębne życie w życiu. A zatem, gdyby mierzyć ten czas ilością myśli zwróconych ku sobie, można by mówić o latach.

Lata więc trwamy obok siebie, przyglądamy się sobie, kiedy nam się zdaje, że tamto drugie o tym nie wie, i milczymy. Przyglądamy się sobie, nie, skądże, to za dużo powiedziane, jeśli coś z tego jest we wzajemnym dostrzeganiu się, to podglądanie, tropienie, śledzenie, oczywiście, że ukradkowe, chyłkowatokose, sposób zresztą określony jest w tych rzeczownikach odczasownikowych dosyć precyzyjnie. Nie, nie przypatrujemy się sobie, nawet nie spoglądamy na siebie. Dobrze wiemy, że każde ćwierćobrotu głowy, każde spojrzenie, będzie natychmiast wychwycone, nadziane na przeciwrakiety oczu, chociaż powieki są zamknięte pod ciemnymi szkłami okularów, a twarz ukryta w zakolu skrzyżowanych ramion. Więc nie zerkamy nawet w stronę, gdzie to drugie pędzi swój żywot plażowicza beztroskiego, pochłoniętego namaszczaniem się, wystawianiem do słońca to wewnętrznej strony łydki, która się trudniej opala, to prawego boku, pławieniem w wodzie, masażem, gimnastyką, oddanego bez reszty praktykom dyktowanym przez kult własnego ciała. Zatopieni w lekturze słyszymy każde słowo najciszej nawet wyrzeczone, powierzchnią skóry odczuwamy każde poruszenie tamtego, każdą zmianę pozycji i nie patrząc, widzimy każde drgnienie twarzy. Tak trwamy obok siebie, dziesięć kroków między ich a naszym koczowiskiem, niczym przymusowi sublokatorzy tego samego ciasnego pomieszczenia i nie mówimy nic. Nic przez wszystkie minuty, kwadranse, godziny leżenia, nic w czasie nieuniknionych spotkań na ścieżce wiodącej z plaży do domków kempingowych i na parking, nigdy nic. Nie pozdrawiamy się nawet, jak wszyscy na tej małej, prawie familijnej plaży, nie przejdzie nam przez gardło ani zdawkowe „dzień dobry”, ani żaden inny, jeszcze mniej artykułowany dźwięk, kark jego, jak i mój, nabiera drętwości ciała wprawionego w stan kataleptyczny, żeby najmniejszy mimowolny skłon nie pochylił głowy w chwili, gdy po śniadaniu zjawiamy się pod słabowitymi drzewkami. To z nas, które przychodzi jako drugie, stara się sprawiać wrażenie, jak gdyby w polu jego widzenia teren był wolny od czyjejkolwiek obecności. A przecież widzę go z daleka, na sporą chwilę przed tym, zanim osiągnę skraj rzadkiego sosnowego lasku i zaczynam urabiać swoją twarz, wygładzam zmarszczkę na czole, koryguję linię ust, wyganiam z oczu napięcie i tak zakwefiona wynurzam się zza bezpiecznych kulis na rozjarzoną plażę-scenę. Mój mąż mówi na ich widok: „O, dziś nie jesteśmy pierwsi”, a nasza młoda przyjaciółka dodaje: „Czy oni by nie mogli zmienić miejsca?”, chociaż gdyby ją spytać, dlaczego tamci mieliby zmienić miejsce, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Nie zadaję jej jednak takiego pytania, nie zauważam także spojrzeń nieodmiennie zaskoczonych jego trzech towarzyszek (czyżby one tak jak i my spodziewały się, że tego dnia już nas nie zastaną?), zachowuję się tak, jak gdyby na plaży nikogo nie było, a przede wszystkim jak gdyby nie było jego, bo po tych pięciu dniach (ilu latach?) wiem już, że na wzajemnym niewidzeniu się, na obojętności zbyt doskonałej, aby nie budziła podejrzeń, polega i polegać będzie do końca gra między nami, która kiedy się zaczęła? Wtedy, gdyśmy po raz pierwszy wkraczając na plażę, przystanęli na skraju zagajnika, powodowani odruchem wstydu za swe ciała żółtawoblade, zalęknieni wobec rozpasanego żywiołu światła, mimowolnie skuleni, pytający się siebie, czy nie lepiej pozostać tutaj, w cieniu i względnym chłodzie? Kiedy tak rozglądaliśmy się, poszukując wśród plażujących podobnych nam wymoczków, moje spojrzenie spoczęło na nim, przyłapało go w chwili, gdy rozsmarowywał miejsce na łydce naznaczone głęboką blizną. Ale nie było w tym przelotnym spojrzeniu niczego, co mogłoby stać się zarzewiem niechęci, krzty zaciekawienia nawet, akt postrzeżenia dokonał się po fakcie, w momencie gdy świadomość odkryła istnienie ogniska napięcia w polu między pstrym leżakiem a granatowym materacem. Cóż więc go ubodło, wzbudziło jego niechęć do tego stopnia, że w tym rajskim zakątku, pod błogosławionym słońcem, bez którego nie do pomyślenia byłaby filozofia hedonistów, zaczął tę niemą grę, dziwny teatr operujący nieruchomością, niewidzeniem, milczeniem, nie jako jednym ze środków dramaturgicznego języka, lecz jako jego mową podstawową i jedyną?

A może to się stało w innej chwili, jakkolwiek także tego pierwszego dnia, gdy obie grupy, on ze swymi trzema paniami, ja z mężem i naszą młodą przyjaciółką roztarasowaliśmy się na wąskim pasie dziurawego cienia. Pierwszy raz weszliśmy na tę niewielką, przytulną plażę, gdzie wszyscy wszystkich znali i gdzie każdy nowy przybysz ściągał na siebie powszechną uwagę. Nietędzy pływacy, od razu zachwyciliśmy się i plażą, i zatoczką, którą można przejść od brzegu do brzegu, brodząc w najgłębszych miejscach po szyję. Uradowana widokiem grubawych pań, w samym środku zatoki, bawiących się piłką z uciesznym popiskiwaniem, pospieszyłam na brzeg ocembrowany jak zwykły basen lub jak studnia, żeby natychmiast uczynić to samo, zanurzyć się w tej toni gładkiej jak sadzawka, bezpiecznej. Biegnąc, krzyknęłam do męża już spoczywającego na materacu, „Stefan, rzuć mi czepek”. I łapiąc czepek w locie, zobaczyłam, jak on się odwrócił. Odwrócił się całym ciałem i spojrzał w moją stronę, ale nie tylko: on popatrzył na mnie, przyjrzał mi się, a mnie zrobiło się wstyd. Miał rację, nie powinnam krzyczeć, ludzie przyjechali tu odpocząć, zażyć nie tylko słońca i wody, ale także ciszy, a może ciszy przede wszystkim, więc ktoś, komu się zdaje, że jest na plaży sam, zasługuje nie tylko na karcące spojrzenie. Tak pomyślałam, pieczołowicie rozdmuchując ogienek skruchy, aby unicestwić niepokój, co pulsował we mnie od chwili, gdy usłyszałam mowę sąsiadów. Albowiem nie była to mowa jak każda inna, obca więcej lub mniej dla ucha, miła w brzmieniu lub nie, sympatyczna lub nie. To był Język. Gdy się rozlegał i tam, gdzie się rozlegał, rzeczywistość zmieniała wymiar, a każdy z jej elementów nabierał waloru sygnału, znaku, posłania. A więc ta blizna, która w tym momencie dopiero wychynęła na światło świadomości: „Ciekawe, gdzieś-też ją nabył, ileś-też wówczas miał lat?”, a więc i to spojrzenie karcące, bo zawołałam dość głośno, tak głośno nieomal, jak gdybym wołała w jego mowie, jak gdybym w Języku wołała. Bo gdyby wziął mi za złe nie coś innego, lecz wyłącznie zbyt głośne zawołanie, to powinien by żywić żal do wszystkich: do swoich rodaczek baraszkujących w zatoce, których spiczaste głosy docierały aż tutaj pod akacje, do młodzieńców z pobliskiego miasteczka, skrzykujących się przy pomocy gwizdów, pohukiwań, zaśpiewów, wiodących niekończące się dialogi poprzez zatokę z jednego brzegu na drugi, mógłby wreszcie i powinien by irytować się na trójkę cocker-spanieli, mieszkańców żółtego namiotu, uganiających pomiędzy plażującymi w szalonej euforii i napełniających obszar między laskiem i kempingiem a drugim brzegiem zatoki ekstatycznym szczekaniem. On jednak pośród tych rozlicznych źródeł hałasu dosłyszał jedynie moje zawołanie, wyłowił je z niezliczonej ilości pojedynczych dźwięków składających się na charakterystyczny rozgwar plaży, odwrócił się i spojrzał, popatrzył na mnie jak człowiek, któremu wrzaśnięto nad głową, podczas gdy spał lub rozmyślał pogrążony w sobie, głuchy i niemy wśród zgiełku świata. A może to nie głos mój wyodrębnił, lecz mowę? Mowę, z którą coś się wiązało? Coś nieprzyjemnego? Gdyby sądzić po jego reakcji, po tym, jak całym korpusem zwrócił się w kierunku, skąd przyszybowało to zdanie, miałoby się prawo przypuszczać, że zabrzmiało dla niego znajomo. Tak się zachowujemy, gdy w tłumie ulicy doleci nas czyjeś słowo do nas tylko skierowane, dla nas przeznaczone. Jednak nie, to byłoby zbyt łatwe, zanadto zgodne z sytuacją rojoną każdej wietrznej nocy, kiedy nie sposób zasnąć, odtwarzaną i przetwarzaną w setki wariantów, zróżnicowaną pod względem czasu, miejsca i osób dramatu, lecz w istocie swej niezmienną, będącą nie czymś innym, nie czymś więcej jak ekspozycją, punktem wyjścia do dialogu z nimi, z którymś z nich, z tych, co byli tam. Tkwią oni we mnie, trwają wyraźni, wyraźniejsi niż tamci, wobec których spełnili rolę pachołków śmierci, bo żywi, ożywiani moją myślą, wciąż na nowo kreowani do tego dialogu, jaki latami niestrudzenie piszę dla nich i dla siebie. O, teraz jestem dostatecznie do niego przygotowana, wyposażona w chytrość i przebiegłość, wiem, co czynić, aby przeciwnik nie uchylił się od nawiązania kontaktu, aby przedwcześnie nie podał tyłów; mam w pogotowiu cały arsenał środków, które powinny uśpić jego czujność i sprawić, żeby zobaczył we mnie partnera w dyskusji, w zwykłej dyskusji, jakie prowadzi się przy lada okazji, między jedną a drugą łyżką zupy, jednym a drugim łykiem wina, jednym a drugim rozdaniem kart. O, tym razem nie ma obawy, że go spłoszę, dając się poznać. Nie poniesie mnie niecierpliwość, nie opuści zimna krew, nie zawiedzie pamięć, w której magazynuję owe słowa podstępne, na wabia: „I cóż stąd, że był pan tam? Każdy wówczas gdzieś był, prawo epoki nie pozostawiało nikogo na uboczu, czy chciał, czy nie, dzisiaj patrzy się na to trochę inaczej…”, tak będę mówiła, mam bez liku takich zdań wszystko-rozumiejących, wszystko-przebaczających, a nawet wyraz oczu i ust odpowiedni do nich także mam…

I cóżeś, Profesorze, osiągnął owego czerwcowego dnia 1945 roku, odpędzając mnie od tej jedynej w świecie bramy z napisem „PRACA CZYNI WOLNYM”? Cóżeś osiągnął, wyciągając ramię i mówiąc „Precz”? Pociąg, którym przybyłam do tego miejsca po raz drugi, tym razem przez nikogo niekonwojowana, ten pociąg nie przestał funkcjonować. Kursuje jako regularny każdej nocy, kiedy dmie wiatr, i jako dodatkowy w okazjach nadzwyczajnych, jak choćby taka, że w pobliżu zabrzmi Język… I cóżeś myślał, Profesorze, owego upalnego czerwca 1945 roku, kiedy spokojnej, ufnej w sens tego powrotu powiedziałeś „Precz” i „Nie wracaj tu nigdy”? Że zwracasz mnie życiu, zmuszając, abym nauczyła się wolności?

Cień skraca się, usuwa spode mnie, już całe ciało poddane jest działaniu słońca, jego promienie bombardują ramiona, twarz, wreszcie czoło, ściskają je rozżarzoną obręczą, za chwilę, jeśli nie przesunę materaca, zacznie się ten marsz w długiej kolumnie, w szeregach po pięć, strażnik z pistoletem i wilczurem na czele kolumny, strażnik z pistoletem i wilczurem na końcu, marsz lewa, prawa, lewa, prawa i za każdym stąpnięciem ból w ciele, dźgnięcie w mózgu, pod powiekami zaczynają wirować kręgi fioletowe, seledynowe, żółte, pomarańczowe, ogniście pomarańczowe i wreszcie czerwone, ich miękkie falujące linie rozciągają się, załamują, tworzą coraz to inne formy, coraz to inne układy. Wirujące, purpurowe pierścienie, te same, które zobaczyłam pod zamkniętymi powiekami, gdy odzyskałam przytomność. Najpierw były tylko one, a potem dopiero myśl, że żyję, skoro je widzę. Wiem, trzeba przerwać ten stan półdrzemania, półprzytomności, ale wiedząc, nic nie robię w tym celu, zanadto jestem zmęczona, mówię sobie, trzeba się przesunąć, wystarczy jedno podźwignięcie ciała, byle głowa znalazła się w cieniu, a nie będzie tego wszystkiego, co zwala się za każdym razem, kiedy tu przychodzę i kładę się twarzą do słońca w odległości ośmiu, może dziesięciu kroków od niego i jego dam przekomarzających się z nim w tym języku, który jest we mnie obecny w ten sam sposób, jak osoby dramatu tworzonego i odtwarzanego wciąż od nowa w jesienne noce, gdy wiatr rozbija się na szybach jak ślepy ptak. Wystarczyłoby przesunąć się cokolwiek, niewiele, to naprawdę żaden wysiłek, mówię sobie, i nie robię nic, więc nieuchronnie przychodzi to co zawsze od tych pięciu dni (czy może lat), grunt usuwa się spode mnie, materac zaczyna się chwiać, kołysze się, nie, kołysanie to inny kierunek wahnięć, poprzeczny, a on kiwa się raczej po linii przekątnej, lewa prawa, lewa prawa w rytm kroków, niby nosze trzymane krzepkimi rękami sanitariuszy, chociaż także nie, nie ma żadnych noszy, tylko pod barkami i kolanami dźwignie ze splecionych ramion, chudych i wątłych, drżących z wysiłku, moje ciało podparte w tych dwu punktach zapada się, układa w linię „cygańskiej drogi”, ulubiony ścieg z haftowanych na robotach szkolnych makatek. Czasem któraś z tych dźwigni osuwa się, załamuje, puszcza, wtedy przy wtórze wrzasku ludo-wilczura zamienia się ją nową dźwignią z piszczeli, nie wiem, do kogo one należą, i nie chcę wiedzieć, po co mi, ważne jest tylko, żeby nie znaleźć się w pozycji pionowej, żeby poranione stopy nie zetknęły się ze żwirem. Słońce zachodzi, skośne promienie wwiercają się pod powieki, podważają je, powodują ich drganie, lęk, że ktoś je zauważy, rozpaczliwie próbuję wrócić do czerni i nocy, w jaką pogrążyła mnie mocarna dłoń Rycerza-Strażnika, ale bez powodzenia, upragniona noc nie przychodzi, tylko te czerwone kręgi wirują, falują, rozmazują się i znów nadpływają skądś z głębi, z jądra czerwieni, i wiem o nich, że są czerwone. Za wcześnie wróciła mi przytomność, gdyby chociaż za wiaduktem, tam nie ma już żużlu, w zetknięciu z którym pokaleczone stopy zaczynają krwawić. Za wiaduktem mogłabym już otworzyć oczy, wymówić słowo, byle jakie, na które jednak te, co mnie niosą, czekają jak na słowo wybawienia, pragnę tego słowa tak samo jak one, jestem prawie gotowa je wymówić, byle tylko ten żużel był poza nami, ale nie słyszałam charakterystycznego chrzęstu, nie czułam pyłu, który wzbija sto par sabotów. Więc trwam w linii „cygańskiej drogi”, w bezwładzie uzyskiwanym świadomym wysiłkiem, smak krwi w ustach uspokaja mnie nieco, przywołuję na pamięć moment, kiedy jaskrawy dzień w okamgnieniu stał się nocą, kiedy padałam twarzą na skibę ziemi (jak niewiarygodnie twarda jest ziemia), i razy, których już nie czułam, chociaż padały na moje własne ciało, które tylko słyszałam. Tym przypominaniem bronię się przeciw swemu współczuciu dla tych, co mnie niosą, przeciw głosowi, który podnosi się we mnie i każe stanąć na nogi. Nie robię nic złego, mam prawo, dzisiaj mnie niosą, jutro ja będę niosła, rozchylam wargi i wytaczam trochę krwawej śliny, żeby zobaczyły, świadomość rozdziera sapanie parowozów i gwizdki kolejarzy na przetoku, żużel został za nami, to już wiadukt, droga tutaj przyjaźniejsza, łamiąc szereg, można z biedą omijać kamienie, mimo to nie otwieram oczu. Znikły już nawet czerwone kręgi pod powiekami, nie otwieram oczu, słońce jest teraz z tyłu, czuję je tylko jeszcze na odchylonym w tył czole, na powiekach już cień, błogosławiony, ciężkość przedsnu obejmuje ciało, nie muszę teraz starać się o bezwład członków, ramiona zaczepione za karki niosących jak za ramiona krzyża zsuwają się, zasypiam w tym opadaniu, błogo zasypiam, jak w hamaku, a wtedy podrzut jeden, drugi, ciężki, wysilony, stęknięcie czyjeś, czyjś krótki szloch i wycharknięcie „nie mogę, nie daję rady”. Więc robię to samo co przed chwilą, wypuszczam z ust ślinę, wiem, że jest zaprawiona krwią, bo krzepnie na policzku i na szyi, różowy wężyk nieco wypukły, jak smuga maźnięta olejną farbą. Szorstki materiał ociera się o uda wysoko nad kolanami, obciera je, suknia opadła aż do pachwin, tworząc od spodu kształt dzwonu, mam świadomość tego widoku, uda i łydki pozbawione mięśni telepią się za każdym stąpnięciem, a stąpnięć jest tyle, ile niosących. I to jest wszystko, co zostało we mnie z nich, z tych, co mnie niosły: tylko te stąpnięcia, każde z osobna, podrzucające moje ciało, te kościste ramiona pod barkami, pod grzbietem, pod kolanami. Żadnej twarzy. Nie spojrzałam w nie, kiedy w końcu stanęłam na nogach, i teraz nie mają twarzy, jawiąc mi się nocami i mówiąc „to był ostatek naszych sił”. Otaczają mnie tłumem (nie było ich więcej niż kilka, ale taka jest logika rozrachunku, że pozycja „winien” potęguje się, uwielokrotnia, a pozycja „ma” redukuje) i głowy ich bezokie, bezustne, beznose, jak głowy starożytnych bożków, wydobytych z dna rzek, oszlifowane przez wieki trwający ruch wody i piasku, trwają nade mną dopóty, dopóki konwulsyjnym wysiłkiem nie wyszarpnę z najgłębszych pokładów pamięci tej jednej jedynej, która posiada rysy i imię dzięki temu, że dała mi się poznać. Stało to się następnego dnia, kiedy moje ramiona jej służyły za nosze. Głód, obciosując tę twarz z ciała jak rzeźbiarz bryłę kamienia, wydobył z niej istotę ukrytą i nieodczytaną, niezaprzeczalne podobieństwo do ptaka: blisko osadzone okrągłe oczy, ostry nos, kości policzkowe nieomal przebijające skórę i pod nimi głębokie zapadłości. Była lekka, jak byłby lekki worek kości wydobytych z jakiegoś pojedynczego grobu, i starczyło nas czterech do niesienia. Jej ramię, zaczepione na moim karku, zsuwało się co chwila, uchwyciłam więc rękę w przegubie i tak szłam, dzierżąc ją na wysokości barku, jak dzierży się uchwyt worka niesionego na plecach. A ręka ta, o nienaturalnie długich palcach, których kruche kostki przeświecały przez żółtą przezroczystą skórę, rozcapierzona, dyndała w rytm kroków na mojej piersi. I może by tyle tylko zostało z niej w mej pamięci, zaledwie wspomnienie niewyraźne tej ręki, której niezwykłość stępiona wrażliwość moja jedynie powierzchownie zanotowała, gdyby nie to, że gdy kładłyśmy ją w kolumnie do wieczornego przeliczenia, otworzyła oczy i powiedziała do mnie „Ze mną jesteś kwit”, a ja poznałam głos, który wczoraj wychrypiał mi nad uchem „Nie mogę, nie daję rady”. Pomyślałam wtedy „Ptaszka” i tak już zostało między nami, bo od tego dnia zawiązało się jakieś „między nami”, od tego dnia w tłumie zatomizowanym ostatecznie istniałyśmy ona dla mnie i ja dla niej, szukałyśmy swej bliskości na polu, w marszu, przy jedzeniu, podczas stójek i podczas snu. Nazywałam ją „Ptaszką”, chociaż znałam jej imię, a w chwilach coraz rzadszych i krótszych żalu, litości nad nią czy nad sobą – „Ptaszyną”. Podczas marszu trzymałam ją za rękę, wiodłam ją, często ciągnęłam brutalnie jak matka dziecko, które pozostaje w tyle, bo nie rozumie, że trzeba iść, naprawdę trzeba iść i co najmniej tak prędko, jak idzie matka, a ta ręka, coraz kruchsza i bardziej wiotka, ginęła w mojej dłoni tak zupełnie, jak gdybym była olbrzymką. Kiedyś zauważyłam, w jaki sposób ujmuje stylisko grabi, jak oplata je, a nawet owija tymi palcami, niczym jaskółka przewód telegrafu. Powiedziałam wtedy z mimowolnym podziwem, ale i niewytłumaczalną pretensją: „I ręce też masz ptasie”… Obejrzała swoją rękę uważnie, jak obcy przedmiot, po czym nie patrząc na mnie, powiedziała coś, co miało być wyjaśnieniem: „Byłam w klasie skrzypiec profesora Tańskiego”. Ale to stało się znacznie później, kiedyśmy już ze sobą rozmawiały, to znaczy, kiedyśmy wymieniały kilka, może kilkanaście zdań w ciągu całego dnia, kilka zdań rozrzuconych po poszczególnych etapach: marszu, stójki, roboty. W tym dniu, gdyśmy ją przyniosły do Kolonii i złożyły pod ścianą bloku, aby jak należy została policzona i wpisana do wieczornego stanu, rzekła do mnie tylko „jesteśmy kwit”. Tak powiedziała i te słowa lata całe uwalniały mnie od koszmaru beztwarzych głów, wystarczyło je tylko przywołać. Ale teraz, w tym jaskrawym słońcu, zaklęcie nie skutkuje. Unoszona w nierównym kołysaniu na kościstych ramionach drgających od nadmiernego wysiłku jestem bezbronna, niezdolna do uniku, wydana całkowicie na łup myśli, że ona, mówiąc do mnie „jesteśmy kwit”, nie wiedziała jednego: tego, że ona, że one wszystkie niosły swój ciężar dłużej, niż było konieczne. Pół godziny w wymiarze tamtego czasu – ile to lat?

Dobroczynny cień pada mi na twarz, ustaje raptownie wirowanie czerwonych kręgów, ujadanie spanieli jest znów tylko ujadaniem wesołych, miłych psów, bawi się z nimi cała plaża, są ulubieńcami wszystkich, śmiechy wytryskują wszędzie tam, gdzie one się pojawią w swej szalonej gonitwie, słyszę je i w tej samej chwili słyszę głos mego męża, tuż nade mną: „Zasnęłaś, jesteś cała w słońcu, przesuń się”, ponieważ mąż wie, że nie powinnam być w słońcu, chociaż nie rozumie dlaczego. Przesuwam materac, przekręcam go nieco, teraz jestem ustawiona bokiem do tego mężczyzny obok i jego pań, a właściwie tylko jednej, tej najmłodszej, dwudziesto-, może dwudziestodwuletniej. Dwie pozostałe poszły do wody, pływają na materacach, a raczej tylko unoszą się na nich, trwają jedna obok drugiej z dala od głównego skupiska kąpiących się, tkwią tak wciąż w tym samym miejscu jak w kawiarni przy odosobnionym stoliku i rozmawiają. A dziewczyna była w morzu za falochronem, który służy pływakom jako trampolina, lśni jeszcze od wody i drobinek soli, jeszcze na głowie ma czepek podobny do korony wielkiego kwiatu, ściąga go, potrząsa włosami, które rozsypują się, spadają na ramiona, okrywają je. Mówi do niego: „Cudowny wypad zrobiłam, może z kilometr poza zatokę, tam dopiero jest prawdziwe morze, nie ta zupa tutaj, musisz wybrać się ze mną, koniecznie”. Przykuca przy leżaku, krągłości kolan błyszczą w słońcu, przykłada wilgotny policzek do jego ramienia, on śmieje się, coś odpowiada, nie wiem jednak co, bo ściszył głos. Robi tak zawsze, kiedy jestem w pobliżu, zawsze wtedy mówi ciszej, jestem tego pewna, sprawdzałam po wielekroć, wychodząc na plażę z coraz innej strony, wyłaniając się z innej połaci sosnowego lasku, zachodząc pstry leżak raz od tyłu, raz z boku. Kiedy mnie nie ma lub kiedy sądzi, że mnie nie ma, mówi normalnie, zachowuje się jak człowiek na wakacjach, a więc trochę jak dziecko, które nie wie jeszcze, że życie nie jest ustawiczną zabawą, a trochę jak owe trzy spaniele manifestujące swą radość w dzikich igraszkach. Jedynie gdy znajduję się w orbicie jego leżaka, mówi ciszej, prowadzi się bardziej powściągliwie, przekonałam się niejeden raz, co go do tego skłania, nie może przecież wiedzieć, że rozumiem, nie zdradziłam się niczym, ani słowem, ani gestem, zresztą gdyby nawet podejrzewał, że rozumiem, to cóż stąd wynika, dlaczego liczy się z tym do tego stopnia, że samochcąc ogranicza zakres swych wakacyjnych swobód? Ta myśl rozrosła się już we mnie i rodzi inne. Dlaczego znam głos każdej z jego towarzyszek, i nie patrząc, wiem, która z nich mówi, a nie znam tylko jego głosu, czy naprawdę przez przypadek? Słyszałam jego głos dwa razy, raz gdy niespodzianie zjawiłam się na plaży o zachodzie słońca (wróciłam z miasteczka po drugiej stronie zatoki) i zapragnęłam się wykąpać, pustawo już było, tylko towarzystwo od cocker-spanieli i jakieś dwie objęte miłosnym uściskiem pary pokutowały jeszcze, no i on ze swym haremem. Grał w badmintona z jedną ze starszych dam, leniwie to robił, od niechcenia, podawał lotkę tak, by partnerka nie musiała biegać, wybijał ją pionowo w niebo i właśnie, kiedy weszłam, zachwycony jej wysokim lotem krzyknął „łap”, potem jeszcze „weź lor…” urwał w połowie słowa, gdy mnie dostrzegł, poruszyło mnie to odkrycie, więc aż tak bał się swego głosu? Nie zatrzymałam się na swoim stałym miejscu, poszłam wprost do wody i nie słyszałam już więcej jego głosu, mimo że nasłuchiwałam, a może właśnie dlatego, może on domyślił się, że nasłuchuję? Próbowałam, pławiąc się w wodzie, a i potem, odtworzyć brzmienie tego „łap, weź lor…”, ale bezskutecznie. To, co zarejestrowała moja pamięć, było pozbawione wszelkiej indywidualności, ot, dźwięk wśród dźwięków, nic więcej. Drugi raz rzecz miała się podobnie. Jak co dzień po śniadaniu szłam na plażę przez lasek ścieżką, która krzyżuje się z przesieką tworzącą coś w rodzaju podjazdu do hotelu. Jeszcze zanim otworzył mi się widok na przesiekę, słyszałam śmiech i dowcipy na temat manikiuru, który ucierpi przy myciu samochodu, zwykłe dowcipy mężczyzn niezbyt dowcipnych, słyszałam tu całą serię zdań z powtykanymi tu i ówdzie przerywnikami śmiechu, ale nie wiedząc, do kogo należy głos, nie zatrzymałam się za drzewami, by słuchać, wsłuchiwać się, wyławiać wszystkie jego chropowatości czy gładkości. Wyszłam ze ścieżki na otwartą przestrzeń przesieki, a wtedy było za późno, żeby się cofnąć, on natychmiast zaczął mówić ciszej, tak że nawet dziewczyna to spostrzegła i w tym się połapała, obejrzała się zdziwiona, więc by to zatuszować, ramieniem objął jej barki i przeszedł do szeptu, szeptem mówił jej coś wprost do ucha, i ona zaśmiała się, a potem trzymaną w ręku szczotką do mycia szyb uderzyła go po plecach. Co krył przede mną? Swoją mowę, akcent, a może sam głos?

W drugim dniu naszego obozowania na pasku wątłego cienia nasza młoda przyjaciółka, spojrzawszy raz jeden w stronę pstrego leżaka, powiedziała: „On jest przystojny jak Curd Jürgens”, a mnie jak gdyby chłód owionął w tym upale, od tej chwili zaczęłam patrzeć na nią inaczej, jak na kogoś, kto zna kod, kto świadomie czy nie przekazuje mi jego znaki. „Był podobny do Curda Jürgensa”, tak przecież pewnego czerwcowego dnia 1945 roku powiedziała matka Ptaszki, a miało to związek z losem jej córki, którą wiodłam za rękę, dopóki mogłam, dopóki mi się nie wymknęła, żeby rozsypać się w popiół na elektrycznym ruszcie.

– Wiesz, Mała, znałam kiedyś dziewczynę, miała tyle lat co ty – zaczęłam, ale i skończyłam na tym, zaś nasza młoda przyjaciółka odczekała chwilę, potem spytała grzecznie „i co?”, bo otrzymała dobre wychowanie i wie, że należy okazywać zainteresowanie osobom, z którymi odbywa się wspólną wycieczkę, po czym nie bez ulgi, dyskretnej zresztą, przyjęła moje bagatelizujące „i nic”, jako że wysłuchiwanie opowieści pań bliskich wieku krytycznego nie należy do najbardziej atrakcyjnych rozrywek na plaży, gdzie snuje się tylu chłopców, jak posągi z sandałowego drzewa. Nie wiem, ile prawdy zawiera teza o niemożności porozumienia się człowieka z człowiekiem, ile w niej empirycznej filozofii, a ile efekciarskiego żonglerstwa, literackiego nadużycia, ale niespieszno mi sprawdzać. Lecz nie tylko dlatego zamilkłam. Nad tym morzem dobrym, bogatym w ciche jak sadzawka zatoczki, pod słońcem umiarkowanie gorącym odczułam jak nigdzie indziej upływ czasu, paradoksalną dalekość lat w pamięci tak bliskich, że zda się wczorajszych, uzmysłowiłam to sobie w chwili, kiedy nasza młoda przyjaciółka spytała „i co?”, więc dlatego odrzekłam „i nic”. Opowieść o Ptaszce cóż mogła dać komukolwiek, zwłaszcza zaś jej? To był inny czas, Ptaszki i mój, w innym świecie, w innym wymiarze działa się i dokonała jej historia, jak i historia tych, co mnie niosły.

Cień znów się przesunął, gdybym i teraz chciała za nim podążać, znalazłabym się o trzy, a najwyżej o pięć metrów od pstrego leżaka, nie zrobię tego, to jest pas eksterytorialny między nami, ustanowiony na mocy porozumienia bez słów, granica, której naruszenie spowodowałoby… ale co? Czy nie coś, czego oczekuję od momentu, kiedy na moje skierowane do męża zawołanie odwrócił się całym korpusem i spojrzał, popatrzył na mnie jak człowiek, któremu przerwano dobry sen? Może usłyszałabym wreszcie jego głos lub przyszedłszy po południu na plażę, nie zastałabym ani jego, ani jego trzech pań i wreszcie moje wakacje stałyby się wakacjami, wreszcie przestałyby być tym, czym są – ustawicznym czuwaniem, obłąkańczym analizowaniem spostrzeżeń zrodzonych zapewne z urojenia, z manii prześladowczej. A przecież pozostaję na miejscu, dokonuję tylko zabiegów, które pozwolą mi uniknąć zwykłych skutków operacji słonecznej: zawiązuję na głowie chustkę, kładę się na brzuchu, twarz chroniąc w zagłębieniu ramienia. Czynię to wolno, niejako ostentacyjnie, w przekonaniu, że każdy mój ruch jest dostrzeżony i analizowany, odwracam głowę w kierunku przeciwnym, chcę, żeby miał pewność absolutną, że teraz niczego widzieć nie mogę, że wykluczona jest jakakolwiek obserwacja. Minuty płyną, może kwadranse, a ja trwam w tej samej wciąż pozycji, ciało jest już nie moje, nie czuję go, znów staje nade mną mąż i o coś pyta, pewnie zwraca mi uwagę, że leżę w słońcu, nie odpowiadam, on nie ponawia już pytania, uspokojony chusteczką na głowie, którą poprawił delikatnie, odchodzi w przekonaniu, że zasnęłam. Tam jednak wciąż trwa cisza, żadnego szmeru ani szelestu pisma, ani skrzypnięcia leżaka, ani szeptu czy półszeptu, wysepka ciszy w rozgwarze plaży, dziewczyna także nic nie mówi, a przecież jest przy nim, wiem, że jest, nie słyszałam jej kroków, nie odeszła z pewnością, czyżby więc i oni zasnęli? Nie, jestem przekonana, że nie, ta cisza nie jest ciszą odprężenia, przyjęli tę nieruchomość, ten pozór, tak samo jak ja przyjęłam, porozumieli się co do tego, jasne, to wcale nietrudne, wystarczy uściśnięcie ręki, podniesienie do ust palca, znaczące spojrzenie w mym kierunku.

Kim jest dla niego jasnowłosa dziewczyna, której włosy rozsypane na ramionach zajaśniały w słońcu niby blade złoto – córką, siostrzenicą, szwagierką? To pytanie rzuciła nasza młoda przyjaciółka w dniu, gdy stwierdziła jego podobieństwo do Curda Jürgensa. Kim jest dla siebie tych czworo – ich trzy i on jeden? Przez dwa dni zabawialiśmy się w domysły, w snucie różnych koncepcji na ten temat: a więc pierwsza najprostsza – córka, żona, matka lub też matka żony, druga – żona, siostra żony, siostrzenica, trzecia – żona i jej dwie siostry. Przestawialiśmy osoby pań jak figurki na szachownicy, przy czym on był zawsze punktem odniesienia, one tworzyły wokół niego zmieniające się wciąż konstelacje w zależności od fantazji i woli fantazjującego, przez dwa dni zabawialiśmy się w ten sposób, po czym poniechaliśmy zabawy, a właściwie oni poniechali, nasza młoda przyjaciółka i mój mąż, znaleźli godziwsze dla siebie zajęcia niż dociekanie więzów łączących przypadkowych sąsiadów z plaży. Nasza młoda przyjaciółka spacyfikowała grupę miejscowych młodzieńców, którzy do momentu jej interwencji toczyli na temat ekonomiki swego kraju dysputy tak namiętne, że co płochliwsi obcokrajowcy przemieszczali się na przeciwległy brzeg zatoki, zaś mąż sięgnął do przywiezionych ze sobą monografii kraju, pod którego czystym i ciepłym niebem gościliśmy. To pytanie zostało przy mnie, jedno z wielu, których źródłem i przyczyną byli oni, i jak to leży w naturze pytań, zaczęło rodzić nowe pytania, a wszystkie domagały się odpowiedzi, możliwej jedynie w sferze domysłów, hipotez, podejrzeń. Jedno wszakże wiedziałam – średnia z nich, dama w wieku trzydziestu sześciu, trzydziestu ośmiu lat – była jego żoną. Usłyszałam przypadkowo (to akurat nie było wynikiem wytężonej pracy mych nadmiernie już obciążonych zmysłów wzroku i słuchu) fragment jej rozmowy z właścicielami hałaśliwych cocker-spanieli. Rozważano ewentualność zmiany miejsca pobytu, przeniesienia się gdzieś dalej na południe. „Niedługo połowa września, znalezienie kempingu takiego jak ten nie powinno nastręczać trudności, a zawszeć o tych kilka stopni będzie cieplej”, argumentował zażywny jegomość w kapeluszu panama, znanym każdemu na tej plaży, na tym kempingu, a nawet i chyba w miasteczku. Nie rozstawał się z nim nigdy, ani opalając się (opuszczał go wtedy na twarz lub na kark), ani grając w piłkę, ani siedząc w kucki w namiocie, ani nawet wchodząc do wody, tak, pływał w tym kapeluszu ku uciesze całej plaży, a szczególnie owych miejscowych młodzieńców dziwnie cichych od chwili, gdy wkroczyła między nich nasza młoda przyjaciółka. Wówczas ona, jedna z jego trzech dam, powiedziała „Mój mąż nie chce się stąd ruszać”, zdanie brzemienne dla mnie w różnorakie znaczenia, poza jednym, podstawowym, że to ona z nich trzech jest jego żoną. Albowiem, gdyby dochodzić według innych oznak, można by tak pomyśleć o każdej z nich, o tej najstarszej, koło pięćdziesiątki (starszej chyba od niego), jak i o najmłodszej: w ich sposobie zwracania się do niego, okazywania troski, jak i przyjmowania jej było coś nieokreślonego, zdawałoby się, i nieuchwytnego, co jednak niedwuznacznie cechuje zachowanie żon, nie kochanek, nie sióstr, a tym mniej dalszych krewnych, lecz właśnie żon: poufałość, a ściślej spoufalenie, ten jego rodzaj wynikający nie z samego fizycznego obcowania, z cielesnej zażyłości, lecz z ich otoczki, z atmosfery usankcjonowania, przyzwyczajenia i, co tu się oszukiwać, znudzenia. Ale było coś więcej jeszcze: jakiś element czołobitności, oddania wdzięcznego i pokornego, manifestującego się w całym ich zachowaniu, tak jak gdyby każdym spojrzeniem, gestem każdym chciały mu mówić „Jesteśmy szczęśliwe, że jesteś z nami” lub jeszcze więcej „To wielkie szczęście, że pozwalasz nam być ze sobą”, nowa odmiana mieszkanek seraju, którym pan udzielił łaski swej miłości.

Kim były te trzy kobiety wobec siebie? Wszystkie mówiły sobie „ty”, w tej formie zwracały się również do niego. Najstarsza, koło pięćdziesiątki, miała szlachetne i surowe rysy La Passionarii. Kiedyś przy schodzeniu do zatoki pośliznęła się i oparła na moim ramieniu (stałam w wodzie u stóp betonowych schodków). Powiedziała wówczas „pardon, madame”, właśnie tak mnie przeprosiła, co mnie zdumiało. Nie był to przecież jej rodzinny język, czy uważała tę formułę przeprosin za bardziej międzynarodową, ale nie, to nie mogło być wyrozumowane, nie miała czasu na zastanowienie się, powiedziała te słowa odruchowo, automatycznie niejako, jak zdarza się, gdy rozmawiając w obcym języku, stajemy wobec konieczności przeliczenia czegoś, wtedy zaczynamy liczyć we własnym, choćbyśmy tym obcym swobodnie władali. Wyglądała na ich matkę, jakkolwiek nie mogła nią być ani dla niego, co najwyżej kilka lat młodszego, ani dla jego żony. Nie słyszałam też nigdy, by dziewczyna powiedziała do niej „mamo”, w ogóle tego słowa nie słyszałam między nimi, tylko „Mario”, do tej najstarszej, a któregoś dnia, tak, któregoś dnia…

„Berto”, zwróciła się do jego żony ta najmłodsza (jego córka, siostrzenica czy kochanka), „Berto, czy nie chciałabyś…?”. Reszty słów nie usłyszałam, jakkolwiek wymówione równie głośno nie dotarły do mnie, uwięzły w szumie, który podniósł się w mojej głowie, dziwny szum krwi zbyt gwałtownie tłoczonej do tętnic, podobny do szumu wód w stawidłach, „Berto”, jeszcze jeden sygnał z tych, jakie czas zaprzeszły wysyła do mnie za pośrednictwem tych czworga, poprzez nich, którzy czym są, źródłem emisji, stacją przekaźnikową, czy też jednym i drugim zarazem? Ten sygnał miał wszakże wszelkie cechy alarmu i nie zdążyłam się ustrzec. Nim zadziałała myśl, przeciw-bodziec, odwróciłam głowę tak raptownie, że zauważył nie tylko on, ale i dziewczyna, a także i ona, posiadaczka tego imienia-sygnału. Chwilę patrzyła na mnie, otwarcie, nie objawiając jednak żadnych uczuć, lecz jedynie chęć zrozumienia, względnie przypomnienia sobie tego czegoś, co ewentualnie mogłoby usprawiedliwić moją reakcję, po czym przeniosła wzrok na niego, a uniesione brwi mówiły „nie rozumiem, coś jej się musiało przywidzieć”, i spokojnie ułożyła się na leżaku. Miała prawo tak się zachować, prócz imienia żadne podobieństwo nie wiązało jej z tamtą, do której zresztą mówiło się „Bertel”, więc nie imię samo, nutka jakaś w głosie dziewczyny, co do poufałości wprowadza poczucie dystansu, to mnie zafrapowało, odnalazłam w tym coś ogromnie znajomego…

„Bertel”, pozwolono mi zwracać się w taki oto bezpośredni sposób, korzystam więc z upoważnienia, nie za często jednak, baczę pilnie, aby nie nadużywać przywileju, aby osoba, co mi go udzieliła, nie musiała tego pożałować, za każdym razem zaznaczam głosem i postawą, iż mimo koleżeńskiej poufałości, jaką sugeruje ten zwrot, znam miejsce swoje i osoby, swoją i jej wartość, mówiąc „Bertel”, zabarwiam głos tonem, który temu imieniu nadaje walor najwyższego tytułu: „Sir, chciej wyrazić swe życzenie”, „Bertel, idę przebadać rynek, chciej mi powiedzieć, czego potrzebujesz?”. Ona docenia ten styl, bawi się nim, lubi go, może dlatego i mnie wyróżnia, teraz podnosi na mnie oczy łaskawe, choć smutne, smutne są zresztą zawsze, gdy ma zmartwienie, gdy karci podwładne, gdy kocha się z Leo i wtedy, gdy czuje się szczęśliwa, także, podnosi na mnie oczy ciemnopiwne, wilgotne, chwilę każe mi odczekać, więc czekam, nie ponawiając pytania, rozumiem, że musi się zastanowić, czy udzielić mi tego nowego dowodu łaski, czekam dyskretnie, nie ponaglając, ale i nie wycofując się, wreszcie Berta przywołuje na usta uśmiech uprzejmie wdzięczny. „Jeżeli chcesz być tak dobra, to nie mam pomidorów, a Leo przepada za pomidorami”, mówi niespiesznie, miękko modulując głos, „pomidory to sposób niezawodny na wprowadzenie jej w dobry humor, a dziś ma chyba ciężki dzień”, uśmiechem prosi o pobłażliwość dla tej słabostki Leo, właściwie niezbyt to lojalnie, że odkryła ją przede mną, ale jeśli ufa się komuś, tak jak ona i Leo ufają mnie… Monologując tak, poprawia na dolnej pryczy kolorowe atłasowe poduszki, układa je tak i siak, rozrzucając bezładnie po mechatym kocu wielbłądzim, spiętrzając w stosiki, w piramidki. W izdebce, dwa metry na trzy, panuje różowy półmrok (wyobrażam sobie, że tak wyglądały buduary wielkich dam znane z przypadkowych lektur), w ślepym oknie wychodzącym na wnętrze magazynu różowe firanki, różowe pledy na pryczach piętrzących się jedna nad drugą (po latach każdy przedział wagonu sypialnego będzie mi przypominał Izbę Berty), olejną różową farbą pomalowane zydle i szafa, w różowy szlafrok przyodziana Berta, z oddaniem pełnym niepokoju oczekująca przyjścia Leo, która spóźnia się jak zwykle. Wrota skrzypią (tak mogłyby skrzypieć wierzeje stodoły wypełnionej po zęby pachnącym sianem), chwilę tkwię przed barakiem, nieruchowo wyczekując, aż wybrzmi w uszach to skrzypienie, aż słuch przestawi się na zwykłą pracę, wyczuli się na dźwięki, których wyłowienie i odczytanie jest w moim przedsięwzięciu szczególnie ważne. Tak, rynek dzisiaj będzie martwy, wyludnienie Ulicy nie wróży nic dobrego, widzę ją stąd, jest pusta, od czasu do czasu tylko zjawia się na niej jakaś postać, to palatyni pierwszego stopnia, ich sylwetki o konturach zatartych w mglistym zmierzchu przesuwają się z rzadka z góry w dół Ulicy, od Łaźni do Składu Odzieży i z powrotem. Suną spokojnie, godnie, tym krokiem, co sam w sobie jest już przepustką do chodzenia po Ulicy. Próbuję tego chodu przed barakiem, kilka kroków w tę i kilka w przeciwną stronę, ruszam nawet w kierunku Ulicy, ale jest to zwykła zgrywa, wiem, że w ostatniej chwili, tuż przed Ulicą, zboczę raptem pomiędzy baraki, by jak wszyscy zwykli śmiertelnicy przemykać od jednego do drugiego węgła.

„Łąka” (przestrzeń między umywalniami a rowem pokryta rzadką psią trawą, ulubiona przez nas, bo oddalona od Ulicy i bliska łąki prawdziwej, tej za drutami, bujnej i pachnącej), zazwyczaj pełna przekupniów i kupujących, spotykających się i czekających, tutejsze korso dla bywałych – teraz także jest cicha i pusta. Rynek przeniósł się do Umywalni i Latryny, Starsza Latryny pokrzykuje swoje „dalej, prędzej srać”, ale dzisiaj jest to pokrzykiwanie dobrotliwe, zachęcające, Starsza Latryny jest w świetnym humorze, co chwila staje w drzwiach i zapuszcza wzrok między baraki, skąd może nadejść niebezpieczeństwo, a w myślach oblicza procenty od transakcji. Mówię jej „dobry wieczór”, co spotyka się z entuzjazmem, gorliwie oddaje pozdrowienie i natychmiast je uzupełnia „Kłaniaj się Bertel”.

Opary nad łąkami podnoszą się, falują i wieże strażnicze zdają się unosić w powietrzu, lada chwila wzbiją się i poszybują nad druty, zupełnie w tej chwili niewidoczne, można by pomyśleć, że ich nie ma, dopiero z bliska, znad rowu je widać, ale kiedy jest mgła, lepiej nie kręcić się po Łące, nie mówiąc już o tym, żeby siadać na brzegu rowu z opuszczonymi w dół nogami, co bardzo lubimy, zwłaszcza kiedy po deszczu napełni się wodą, wtedy w niedzielne, wolne od pracy popołudnie obsiadamy rów na całej jego długości i nawet piosenkę nucimy, we wszystkich językach, ale o podobnej treści „Wiła wianki i rzucała je do falującej wody”, chociaż woda nie faluje, stoi żółta w korycie iłowatych brzegów, nie odbija się w niej ani obłok, ani chmurka, nic. Ale kiedy jest mgła jak dzisiaj, nikt kroku nie zrobi w tamtą stronę, Strażnik strzela, nie czekając, aż delikwent przekroczy rów, choć przepis mówi wyraźnie o przekroczeniu rowu.

Ósemka buczy jak monstrualny ul przed zapadnięciem nocy, Straż Bramy nie zatrzymuje mnie, na odwrót, gestem i uśmiechem zaprasza do wejścia, mam glejt od Starszej Bloku, jestem swoja.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: