Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wariat na wolności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 sierpnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,99

Wariat na wolności - ebook

Długo oczekiwana autobiografia jednego z najważniejszych współczesnych psychoterapeutów

Z młodości uciekł niczym z domu wariatów, ale w głębi duszy nigdy nie uległ presji bycia normalnym. Bo czy to nie szaleństwo – przez 75 lat szukać swojej prawdziwej natury i toczyć walkę z własnym ego?

Niepokorny buddysta, zbuntowany terapeuta, autorytet, który przyznaje, jak wiele jeszcze nie wie, i z rozbrajającą szczerością mówi o swoich błędach oraz głęboko zakorzenionym egoizmie.

W szczerej i intymnej autobiografii Wojciech Eichelberger opowiada o tym:

• czy to my sterujemy naszym życiem, czy robią to wydarzenia, na które nie mamy wpływu?

• czy psychoterapeuta zawsze jest dobrym partnerem i rodzicem, czy też popełnia więcej błędów niż jego pacjenci?

• co w życiu jest ważniejsze niż szczęście?

A przede wszystkim – jak mądrze pracować, kochać i myśleć, by z tej zawiłej, przypadkowej i ułomnej materii sklecić jedno dobre życie.

Książka, która pomoże każdemu lepiej zrozumieć siebie.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7128-9
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WOJCIECH SZCZAWIŃSKI: Wydawca powiedział mi, że będziemy pracować nad twoją biografią. Początkowo jednak odmówiłeś. Potem długo jeszcze nie dawałeś się namówić na pisanie kolejnej książki. Dlaczego?

WOJCIECH EICHELBERGER: Bo nie czuję się kimś na tyle ważnym i ciekawym, by zanudzać czytelników historią mojej osoby. To po pierwsze. Po drugie, nie sądziłem i nadal nie sądzę, że nadszedł już czas na pisanie autobiografii, którą rozumiem jako okazję do podsumowania całego życia. Ale najistotniejszym powodem jest to, że tworzenie opowieści o sobie samym uważam za stratę czasu. To w istocie pracochłonna i czasochłonna autokreacja, w której nie sposób uniknąć pokusy wywierania na czytelnikach określonego, pożądanego przez siebie wrażenia. Wolałbym, aby to moje życie świadczyło o mnie, a nie moja o nim opowieść. Jest przecież tyle innych ważniejszych książek do napisania i tyle istotnych rzeczy do zrobienia. Nie mogłem jakoś znaleźć przekonującej odpowiedzi na pytanie, czemu pisanie tej książki miałoby służyć.

NA PRZYKŁAD TEMU, BY INNI MOGLI POZNAĆ CUDZE ŻYCIE, A PRZEZ TO MOŻE LEPIEJ ROZUMIEĆ WŁASNE.

Niby tak. Ale moje psychoterapeutyczne doświadczenie bezlitośnie sugeruje, że w autobiograficznej narracji ludzie kłamią, konfabulują i – jak powiedziałem – kreują się. Oczywiście nie robią tego intencjonalnie. Na ogół. Z dwojga złego wolałbym, żeby ktoś napisał moją krytyczną biografię. Przynajmniej ja miałbym z tego jakąś korzyść.

PRZYPUSZCZAM, ŻE NA BIOGRAFIĘ RÓWNIEŻ NIE WYRAZIŁBYŚ ZGODY. PRZECIEŻ BIOGRAFIA TO ZWYKLE INTERPRETACJA ZDARZEŃ Z CUDZEGO ŻYCIA, ICH WARTOŚCIOWANIE, OCENIANIE. NIE MA TO WIELE WSPÓLNEGO Z OBIEKTYWIZMEM.

To też prawda. Ale przyznasz, że szansa na obiektywizm jest tutaj nieco większa. Choćby przez to, że twoje życie staje się obiektem poznania dokonanego przez inną osobę. Poza tym zazwyczaj biografię pisze się po śmierci człowieka, więc ma się z głowy dyskusję z realnym, żyjącym podmiotem opisywanego życia. Najwyżej krewni i znajomi zmarłego będą się z autorem kłócić. Prawdę mówiąc, z powodów etyczno-prawnych autobiografię też byłoby wygodniej pisać po własnej śmierci. Przekonałem się o tym już po pierwszych przymiarkach.

JESTEŚ CHYBA ZBYT RADYKALNY.

No, może trochę. Ale pomyśl, autobiografia to opowieść nie tylko o samoreflektującym się, rozszczepionym na opisywanego i opisującego, pojedynczym podmiocie lirycznym. Dotyczy ona także osób, które – na dłużej bądź krócej – pojawiały się w życiu głównego bohatera. A jakie on ma prawo opisywać ich cechy i życie ze swojej subiektywnej, zawsze przecież choć trochę neurotycznej perspektywy? Może niektórzy z nich już umarli, ale z pewnością nie wszyscy. A na pewno żyją ich krewni i potomkowie. Ci mogą sobie nie życzyć, bym wspominał ich ojców, matki, dziadków, braci w sposób, który będzie naruszał rodzinne uczucia i mity. To są przecież bardzo delikatne sprawy.

JESTEŚ JEDNAK CENIONYM PSYCHOTERAPEUTĄ, PUBLICYSTĄ, OSOBĄ PUBLICZNĄ, A DLA NIEKTÓRYCH NAWET GURU. ZAPEWNE WIELU LUDZI CHCIAŁOBY POZNAĆ TWOJE ŻYCIE.

Nie chciałbym zaspokajać faktograficznej ciekawości albo potrzeby podglądania mojego życia ani zaspokajać nieadekwatnego oczekiwania szczególnej atrakcyjności mojego życiorysu, a wiem, że pisząc o sobie, nie zdołam tego uniknąć, bo jako osoba w pewnej mierze publiczna stałem się, jak to się mówi, „więźniem zbiorowej wyobraźni” i z pewnością będę miał pokusę jakoś sprostać oczekiwaniom wyobrażonego czytelnika.

CO CHCESZ PRZEZ TO POWIEDZIEĆ?

Wiadomo przecież, że nasze ego opowiada sobie siebie i zmyśla świat, w którym żyje. Nazywa się to subiektywną narracją. W tym sensie ego jest jakby łagodną i powszechną formą psychozy i dlatego – w pewnych granicach, arbitralnie wyznaczanych przez psychiatrię – równie powszechnie akceptowaną. W istocie to, co przeżywam jako „moje życie”, stanowi w ogromnej mierze łańcuch zdarzeń spowodowanych przyczynami, których nie kontroluję. Zderzam się jak kula bilardowa z różnymi ludźmi i okolicznościami, które zmieniają kierunek, w jakim się na ogół bezwolnie, bezładnie, poza moją kontrolą poruszam, a potem ego _ex post_ nadaje temu jakiś sens i uzurpuje sobie autorstwo tego utworu, by w końcu uznać go megalomańsko za doświadczenie najwłaściwsze i najlepsze z możliwych, skrojone specjalnie na jego miarę i potrzeby. Ale bez odpowiedzi pozostaje pytanie, kto sobie to wszystko, co wyżej powiedziane, uświadamia i komu w istocie się to życie przydarza. Czyż to nie piękne pytanie dla początkującego autobiografisty?

„ŚWIAT JEST TEATREM, AKTORAMI LUDZIE, / KTÓRZY KOLEJNO WCHODZĄ I ZNIKAJĄ” – TEN SZEKSPIROWSKI CYTAT ZOSTAŁ UMIESZCZONY JAKO MOTTO W KSIĄŻCE ERVINGA GOFFMANA, ZATYTUŁOWANEJ Człowiek w teatrze życia codziennego.

Najzupełniej zgadzam się z Szekspirem. Zatem to, o czym zamierzam opowiedzieć, w istocie będzie relacją z mojego spektaklu, w którym zatrudniam aktorów bezwiednie grających napisane przeze mnie role.

NA TEJ SAMEJ ZASADZIE WIDZENIE CIEBIE PRZEZ INNYCH RÓWNIEŻ NIE ODDAJE PRAWDY O TOBIE.

Jasne, że nie. Sposób postrzegania nas przez innych zależy wyłącznie od tego, jaki jest ich spektakl. W teatrze jednych będziemy świętymi albo guru, dla innych możemy być skończonymi łajdakami czy głupcami, a w odczuciu jeszcze innych zwykłymi ludźmi bez wyrazu.

SPRÓBUJMY INACZEJ. KIM JEST WOJCIECH EICHELBERGER? PSYCHOTERAPEUTĄ? MYŚLICIELEM? BUDDYSTĄ? PUBLICYSTĄ? OJCEM? W CZASIE STANU WOJENNEGO BYŁEŚ WSPÓŁZAŁOŻYCIELEM I WICESZEFEM KOMITETU OPORU SPOŁECZNEGO, ZA CO PREZYDENT RZECZYPOSPOLITEJ UHONOROWAŁ CIĘ KRZYŻEM KAWALERSKIM ORDERU ODRODZENIA POLSKI. MOŻE WIĘC UTOŻSAMIASZ SIĘ TAKŻE Z ROLĄ BOJOWNIKA O WOLNOŚĆ, RÓWNOŚĆ I DEMOKRACJĘ?

Otóż sęk w tym, że nie utożsamiam się do końca z żadną z tych ról, choć grałem je z zaangażowaniem i zapałem godnym aktorów Grotowskiego – lecz zarazem wiem, że w istocie nie byłem i nie jestem żadną z tych osób. Wiele ról się pokończyło, gram teraz inną, nową rolę, wyglądam zupełnie inaczej niż trzydzieści lat temu i cały czas coś/ktoś bez imienia, bez właściwości i niezmienny zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę. Więc kto właściwie jest prawdziwym podmiotem tego życia, które tak bardzo wysilam się opisać i którego pięknie chaotyczną wielowymiarowość z każdym napisanym słowem będę redukować do dwuwymiarowej, liniowej, egocentrycznej narracji?

CZY ZNALAZŁEŚ ODPOWIEDŹ?

Tak, ale pewnie cię rozczaruję, bo szczera i z całkowitą pewnością wypowiadana odpowiedź brzmi: Nie wiem!

KIEDY ZDARZA MI SIĘ SŁUCHAĆ PRZERÓŻNYCH MĘDRCÓW, ASPIRUJĄCYCH DO MIANA DUCHOWYCH NAUCZYCIELI, KTÓRZY POUCZAJĄ, JAK ŚWIAT POWINIEN WYGLĄDAĆ, A LUDZIE ŻYĆ, ZWYKLE PYTAM ICH, CZY SAMI SĄ SZCZĘŚLIWI. WTEDY NAJCZĘŚCIEJ ODPOWIADA MI DWUZNACZNE MILCZENIE. TY JESTEŚ SZCZĘŚLIWY?

Nie przymierzam swojego życia do wzorca szczęścia.

A W JAKICH KATEGORIACH JE OCENIASZ?

W kategoriach zaangażowania i wyrazistości, które wiążą się nierozerwalnie z dostatecznie często pojawiającym się stanem umysłu opisywanym jako: uważność, obecność, koncentracja, otwartość, współodczuwanie, energia i bycie w zgodzie z okolicznościami czy urealnienie. Przy czym zaangażowanie i wyrazistość nie dotyczą – broń Boże – tylko tego, co miłe i przyjemne, lecz także trudu, bólu i cierpienia, czyli tej trudnej strony życia. Nie twierdzę, że przez cały czas utrzymuję taką koncentrację i zaangażowanie, ale gdy mi się to czasami przydarza, to odczuwam spełnienie i spokój. Wtedy nie ma podmiotu ani przedmiotu, nie ma czasu ani przemijania, nie ma lęku ani nie ma szczęścia. Jestem tym, który jest – i nie stoi to w żadnej sprzeczności z tym, że nazywam się Wojtek Eichelberger. Lepiej tego wyrazić nie potrafię.

TAK SZCZERZE, DLACZEGO W KOŃCU ZDECYDOWAŁEŚ SIĘ PISAĆ TĘ AUTOBIOGRAFIĘ?

Bo dzięki licznym rozmowom, które prowadziłem z bliskimi ludźmi, pozbyłem się narcystycznej potrzeby walki z własnym narcyzmem. Zrozumiałem, że zarówno przyjmując propozycję wydawnictwa, jak i ją odrzucając, nie ucieknę przed własnymi i cudzymi podejrzeniami o narcystyczne motywacje, bo odmówienie tak szacownemu Wydawcy napisania autobiografii też może być przecież uznane za przejaw narcyzmu. Jak w tej anegdotce o mnichu, który uważał, że na świecie nie ma drugiego tak skromnego jak on. Innymi słowy, zrozumiałem to, co często staram się uświadomić swoim pacjentom i klientom: że walka z własnym narcyzmem często staje się metanarcyzmem albo narcyzmem _à rebours_. A ostatecznie przekonały mnie słowa kogoś mi życzliwego: „Niech się pan tak nie przejmuje – autobiografie piszą tylko ci, którzy mają słabe widoki na to, że ktoś kiedyś zechce zadać sobie trud pisania ich biografii”. Przyznam, że kamień spadł mi z serca.

SPORO TYCH ARGUMENTÓW. MASZ JAKIEŚ „PO TRZECIE…”?

Pomyślałem też, że moje już dorosłe, zapracowane dzieci i kilkuletni wnuczek być może nigdy nie znajdą czasu i cierpliwości – a może nawet nie wpadną na pomysł – by zadać pytania, które ty mi zadajesz, a potem słuchać moich nudnawych odpowiedzi. Zostawię im więc przynajmniej taką pamiątkę, skoro tak niewiele miałem dla nich czasu, gdy okres ich dojrzewania niefortunnie zbiegł się z okresem polskich przemian ustrojowych.

ZAKŁADAM, ŻE NIE TYLKO TWOI POTOMKOWIE BĘDĄ MIEĆ POŻYTEK Z TEJ KSIĄŻKI.

Fajnie jest włączyć swoje narcystyczne ćwiczenia w etos zbawczej misji. Ale cóż… Każdy ma swoje słabości. Tak naprawdę nabrałem nadziei, że cała ta książka powstanie z uważności, otwartości i zaangażowania, które są jedyną skuteczną formą ucieczki przed immanentnym narcyzmem ego. Ufam, że zrobimy to szybko i z energią, tak aby zostawić jak najmniej przestrzeni na egonarcyzm – jak japoński mistrz kaligrafii, który całkowicie jednoczy się z ruchem pędzelka na papierze. Jedna sesja nagrywania ciągiem, powiedzmy przez trzy dni. Po czym ty spisujesz tekst i wstępnie go redagujesz. Później spotykamy się drugi raz i robimy kilkudniową sesję redakcyjną i poprawkową, a potem odsyłamy tekst do wydawnictwa i upijamy się.

ŁADNIE BRZMI, ALE TAK NIE DA SIĘ NAPISAĆ KSIĄŻKI. TYM BARDZIEJ ŻE BĘDZIE ONA DOTYCZYŁA TWOJEGO ŻYCIA, EMOCJI, MYŚLI – NIE ZAWSZE PROSTYCH I ŁATWYCH DO PRZEKAZANIA W SŁOWACH. CZY PRZYPADKIEM NIE OSZUKUJESZ SAM SIEBIE?

Chciałbym wierzyć, że nie, choć wiem, że łatwiej mi idzie oszukiwanie samego siebie niż innych. Wszystko, o czym tutaj opowiem, będzie więc ilustracją walki z tendencją do samooszukiwania się. Prawdopodobnie walki w znacznej mierze przegranej.

W PRZECIWIEŃSTWIE DO CIEBIE JESTEM DOBREJ MYŚLI. DOSTOJEWSKI PISAŁ, ŻE GŁUPIEC, KTÓRY ZDAJE SOBIE SPRAWĘ Z TEGO, IŻ JEST GŁUPCEM, PRZESTAJE NIM BYĆ.

W tym cała moja nadzieja, że jakichś ludzi zainteresuje to spisane przez głupca świadectwo jego częściowo uświadomionej głupoty. W każdym razie, żeby nieco spuścić z tonu i wskazać na jego ukrytą istotę, zatytułowaliśmy to dzieło _Wariat na wolności_.Z wojennej pożogi cudem udało się uratować wiele rodzinnych dokumentów i pamiątek: zdjęcia, metryki, świadectwa szkolne, listy, pamiętnik Babci Zotty, polskie, rosyjskie i niemieckie dowody osobiste rodziców, terminarze Ojca, listy miłosne Ojca do Matki, dramatyczne kartki wysyłane z Syberii przez Ciocię Bilińską _de domo_ Dekańską, starszą siostrę Matki, której nie udało się uniknąć wywózki, trochę korespondencji służbowej Ojca i wykaligrafowany w dwóch językach dokument potwierdzający przyjęcie przez Dziadka, Stanisława Sas-Dekańskiego, austriackiego obywatelstwa. W roku 1945, tuż przed zamknięciem granicy, Ciocia Hela Borkowska _de domo_ Dekańska przywiozła to wszystko, w wielkiej drewnianej skrzyni, ze Lwowa do Warszawy. Skrzynia ta, w której chyba do dziś w piwnicy domu przy Wilczej leży trzymany „na czarną godzinę” zapas węgla, dostarczyła sporo udokumentowanej wiedzy o moich przodkach. Wynika z niej niezbicie, że mam wielonarodowe, poplątane galicyjskie korzenie.

W podstawówce rodzinne archiwa mogły mnie zainteresować tylko z jednego powodu. Starsi koledzy, gdy chcieli mi dokuczyć lub sprowokować mnie do bójki (rówieśnicy raczej tego unikali, bo – mimo chronicznego niedożywienia – byłem nad wiek wyrośnięty i silny), nazywali mnie na zmianę „Żydem” albo „Hitlerem”. Zapewne tylko prześmiewczo-pogardliwy ton, w jakim te przezwiska były wypowiadane, kazał mi w obu wypadkach podejmować często nierówną walkę o własną godność i przynależność do – jak podpowiadała komunistyczna propaganda – triumfującego, niezłomnego polskiego narodu, który bohatersko wsparł niezwyciężoną Armię Radziecką w dziele pokonania hitlerowskiej bestii. Ale mimo tych nieprzyjemności archiwa mnie nie zainteresowały. Najlepszym argumentem w tego rodzaju sporach były wówczas moje pięści. Możliwe też, że uznałem za wystarczające stanowcze zapewnienie Matki o naszej polskiej, zarówno narodowej, jak i rasowej, przynależności. Wprawdzie wraz z moim starszym o pięć lat Bratem, Markiem, wielokrotnie wertowaliśmy ten stos papierów, lecz niestety wyłącznie po to, by uzupełniać nasze filatelistyczne kolekcje. Ignorowanie historii i tradycji rodzinnych, w tym brak szacunku dla dokumentów, dzieci mają chyba w genach. W moim przypadku uporczywość tego pożytecznego i egalitarnego w skutkach genetycznego imperatywu, wymagającego, by każde życie zaczynało się od nowa i płynęło po swojemu i na własny rachunek, była tak silna, że własną genealogią zainteresowałem się – zresztą dość powierzchownie – dopiero w okolicach trzydziestki. Na usprawiedliwienie dodam, że po części zainspirowało mnie do tego szczególne wydarzenie. Otóż pewnego dnia, z nasyconego twórczym niepokojem i pogodą ducha hipisowskiego raju pod słusznym, uniwersalnym wezwaniem _All we need is love_ – które, podobnie jak antypsychiatrię i psychologię humanistyczną, ze szczerym zapałem wówczas praktykowałem – wyrwało mnie niespodziewane doświadczenie polskiego arystokratycznego balu.

Pewnego dnia, mógł to być rok 1974 lub 1975, w każdym razie epoka pokolorowanego gierkowskiego PRL-u, moja koleżanka hipiska wyznała, że ma arystokratyczne koligacje, a samej nie wypada jej iść na bal wyższych sfer. Długowłosi koledzy obśmiali ten pomysł, ale ja dałem się namówić. Zadecydowała moja psychologiczna ciekawość i gotowość do podejmowania ryzykownych społecznie eksperymentów, co wiele razy w moim życiu dostarczyło mi ciekawych wrażeń, nie oszczędzając przy tym kłopotów. Wbiłem się więc w dawno zapomniany garnitur i stanąłem dzielnie u boku arystokratycznej siostry hipiski, w niejasnej, a nawet dwuznacznej roli przyjaciela – choć właściwie od prawdy nie było to dalekie. Impreza okazała się nadęta i drętwa tak bardzo, że nie rozkręciła się aż do świtu mimo uporczywie, transowo wręcz tańczonego walca. Na początku koleżanka zmuszona była przedstawiać mnie dziesiątkom kuzynów, wujków i cioć, a uderzające było to, że prawie nikt nie był w stanie usłyszeć za pierwszym razem mojego nazwiska. Gdy po trzeciej powtórce przedzierało się jakoś do arystokratycznych uszu jego obce brzmienie, przyglądali się przez moment uważnie mojej zarośniętej (jedynej takiej na całym balu) fizjonomii, po czym jakby wiotczeli i bezceremonialnie wycofywali się z kontaktu. Widząc moje wyobcowanie i niedostosowanie, koleżanka szybko przestała się do mnie przyznawać, by z ulgą rzucić się w ramiona swojej pierwotnej grupy odniesienia. Nie było to miłe, lecz uwolniło nas oboje od grania niewygodnych ról w tym monotonnym przedstawieniu. Nastawiłem się więc na dożywianie, co było pożyteczną i przyjemną formą spędzenia nadmiaru czasu (w hipisowskiej komunie się nie przelewało). Raz tylko mignęła mi w tłumie ciekawa twarz jakiejś pogodnej i bezpretensjonalnej istoty. Gdy wracałem do miasta przygnębiającym, zatłoczonym porannym autobusem, zobaczyłem ją znowu. Skwapliwie uznałem to za znak, którego nie wolno lekceważyć. Podjęte z wiarą działanie szybko potwierdziło słuszność tego metafizycznego przeczucia. W nawiązaniu skutecznej komunikacji nie przeszkodziło nam bowiem ani ulokowanie na dwóch krańcach hałaśliwego pojazdu, ani oddzielenie tłumem dwóch tuzinów umordowanych wujków, ciotek i kuzynów. Krótko mówiąc, szybko okazało się, że moje niejednoznaczne pochodzenie, podejrzane nazwisko, hipisowska proweniencja, nieskrępowane owłosienie, a także zawiązki buddyjskich aspiracji czyniły mnie – w oczach najbliższego otoczenia mojej nadziei na wielką miłość – podejrzanym dziwakiem, pewnie Żydem, a w najlepszym razie innowiercą lub/i Niemcem, co z pewnością zdyskwalifikowało mnie jako aspirującego do względów dorodnej córki arystokracji. Dla mojej hipisowskiej, egalitarnej duszy stało się to wyzwaniem graniczącym z prowokacją. Tym bardziej że – począwszy od dwudziestoczterogodzinnych zmagań w kanale rodnym mojej Matki – zdążyłem już w tym życiu wylać wiele potu, łez i krwi, by uwolnić się od wielu krępujących mnie traum, neurotycznych potrzeb i emocji, fałszywych przekonań, bezużytecznych konwencji, głupich uprzedzeń i bezmyślnych stereotypów. Tak mi się wówczas przynajmniej wydawało. W każdym razie już wtedy starałem się nie dzielić ludzi na lepszych i gorszych, szanować różnorodność i w każdym dostrzegać iskrę bożą. Na jakiej więc zasadzie ja miałbym być gorszy? Ja, zbuntowane, skłonne do niekonwencjonalnych zachowań dziecko ludowo-demokratycznego mitu obiecującego równość i braterstwo wszystkich ludzi, przejęte przesłaniem _Hymnu Młodzieży Socjalistycznej_ – że „nie zna granic ni kordonów pieśni zew”; popaździernikowy harcerz, zastępowy i prowadzący werblista szczepu Filtry, Bogu i Ojczyźnie zaprzysiężony na grobie powstańców warszawskich, zdobywca Trzech Piór i wielu gór, a także srebrnej odznaki strzeleckiej, wszechstronny sportowiec, wyszkolony w Legii reprezentacyjny koszykarz Liceum Batorego, a potem Uniwersytetu Warszawskiego, wioślarz, sternik jachtowy, niezmordowany w całonocnych śpiewach i gawędach przy biwakowych ogniskach, uodporniony na ponadnormatywne ilości alkoholu, entuzjastyczny i odważny, choć nie do końca kompetentny miłośnik jazdy konnej i narciarstwa, a także sportów walki, król tanecznych parkietów, nieźle mówiący po angielsku, kilkutygodniowy rezydent University College w Oksfordzie, samodzielny finansowo doktorant psychologii i oficer rezerwy Wojska Polskiego w stopniu kapral podchorąży, obiecujący młody psychoterapeuta, nadal przy zdrowych zmysłach mimo trudnego dzieciństwa i kilku poświęconych nauce sesji LSD, ideologicznie przejęty członek dojrzałej i kreatywnej hipisowskiej komuny Słupecka, zwanej w środowisku „komuną twórców”. Uff!!! Czyż to nie imponująca lista osiągnięć, cnót i zalet jak na trzydziestolatka? Wprawdzie w idealistycznej wizji wyobrażałem sobie swoją przyszłość raczej w kilkunastoosobowej wiejskiej komunie, lecz pryncypialnie nie zgadzając się na wszelkie przejawy kastowego szowinizmu, postanowiłem się z nim zmierzyć. W końcu jednak z niejasnych dla mnie powodów zabrakło mi determinacji i odwagi, by porwać niewinną latorośl arystokratycznej rodziny i wrzucić ją w moje rozwibrowane, niekonwencjonalne życie. Najwygodniej było mi myśleć, że ten dobrze zapowiadający się miłosny projekt nie wypalił z winy jej otoczenia. Tak czy inaczej, w ciągu kilku miesięcy nastąpił tak gwałtowny uwiąd naszej kiełkującej miłości, że nie zdążyła się nawet przeistoczyć w namiętność.

W jakiś czas potem postanowiłem w końcu sprawdzić rodzinną genealogię na wypadek, gdyby podobna sytuacja miała się, nie daj Boże, powtórzyć. Na pewno nie po to, by niezasłużenie sycić się chwałą moich przodków. Zakłóciłem ich spokój z czystej ciekawości, zupełnie nie wiedząc, czego się mam spodziewać. Raczej obawiałem się tego, że mogę się za moich protoplastów z jakichś powodów wstydzić. Na szczęście równie szybko jak pokusy przypisywania sobie zasług wyzbyłem się fałszywej odpowiedzialności za ich błędy. Od dawna bowiem przeczuwałem to, co miałem kilkadziesiąt lat później usłyszeć od Berta Hellingera, który zdecydowanie, acz współczująco ostrzegał żyjących przed ocenianiem czynów i decyzji przodków: „Nigdy nie będziemy wiedzieć o naszych przodkach dostatecznie wiele, by mieć prawo ich sądzić”. W tym miejscu więc – pamiętając o odwiecznym polskim obyczaju wypominania bliźnim pochodzenia i biografii przodków do kilku pokoleń wstecz – uroczyście oświadczam, że nie biorę żadnej odpowiedzialności za kolor skóry, wyznanie, narodowość, tożsamość płciową, sposób zarabiania na życie, światopoglądy i poglądy oraz wszelkie decyzje i wybory moich dawnych i niedawnych przodków, krewnych oraz dalekich kuzynów, którzy przebywają we wszystkich możliwych światach. Mam natomiast całkowitą pewność, że w warunkach, w jakich przyszło im żyć, radzili sobie najlepiej, jak potrafili. W każdym razie na tyle dobrze, że ich potomek może teraz – siedząc na tarasie odludnego wiejskiego domu – poświęcać swój czas tej pisaninie.

Oto czego się dowiedziałem z mojej – przyznam – nadal niedostatecznie wyczerpującej i wnikliwej kwerendy.

ZE STRONY OJCA

Według _Encyklopedii Britannica_ pierwsze świadectwa istnienia rodu Eichelbergerów pochodzą z XI wieku. Wcześniejsze być nie mogły, bo dopiero wtedy zaczęto w Hesji tworzyć powszechne archiwa cywilne (wspomnę tylko nawiasem i z satysfakcją, że w tym czasie rodziły się w bólach i sporach zręby polskiej państwowości). A był to ponoć ród cenionych wojowników: niebieskookich, postawnych blondynów specjalizujących się w rycerskich bijatykach. W czasach reformacji niektórzy przeszli na protestantyzm, inni pozostali wierni Rzymowi, po czym niestety obie frakcje oddały się bratobójczej walce. Ale trudno się dziwić zawodowym wojownikom, że rozmawianie i negocjowanie przychodziły im trudniej niż walka. W rezultacie odłam protestancki przeniósł się do Szwajcarii, a katolicki pozostał w Hesji. Albo odwrotnie. Za tą pierwszą wersją przemawia to, że moi katoliccy, niemieccy pradziadowie pojawili się w XIX wieku na terenach Austro-Węgier, a potem we wschodniej Galicji. Prapradziad Eichelberger był ożeniony z pochodzącą również z Hesji Catheriną Piehs (albo Pies). Ich syn Ferdynand, urodzony w roku 1842 w miejscowości Weissenberg, jakiś czas później pojął za żonę Katarzynę, córkę zacnego rodu Wagnerów (być może z tej rodziny pochodzi też ponury, monumentalny kompozytor, o którym Woody Allen mówi, że kiedy go długo słucha, to ma ochotę napaść na Polskę). Mieszkali w miejscowości Sambor, znajdującej się na terenach dzisiejszej południowo-zachodniej Ukrainy. Kiedy i skąd tam przyjechali, nie wiadomo. Wiadomo, że w domu Ferdynanda i Wagnerowej mówiło się po niemiecku. Wiadomo, że Ferdynand był katolikiem, bo ochrzcił po katolicku swoje dzieci – dwóch synów: Jana i Józefa (czyli mojego Dziadka) oraz trzy córki: Marię, Helenę i Wandę. Dziadka Józefa zdążyłem potrzymać za ciepłą, spracowaną dłoń chyba na jednym tylko dziecięcym z nim spacerze. W ten sposób przynajmniej raz dotknąłem moich żywych korzeni po mieczu, nie licząc okazjonalnych spotkań z dwoma braćmi mego Ojca. Dziadek przeżył w dobrym zdrowiu dziewięćdziesiąt dwa lata. Niestety, gdy tuż po wojnie w przedpokoju łódzkiego domu, do którego w 1944 lub 1945 roku udało mu się uciec z Ukrainy przed sowieckim potopem, wyprostował się gwałtownie z głębokiego skłonu nad polerowanymi właśnie oficerkami, tak walnął starą głową w solidną wiszącą szafkę, że kompletnie ogłuchł. Wiele więc z Dziadkiem Józefem nie pogadałem. Nawet gdybym w tak młodym wieku interesował się genealogią, dowiedzenie się czegokolwiek od Dziadka byłoby pewnie bardzo trudne. Gdy w 1960 umarł, miałem szesnaście lat. Ale z opowieści snutych przez jego potomków zapamiętałem, co poniżej.

Rodzice Ojca: Zofia Eichelberger dd. Krawczyńska, Józef Eichelberger

Rodzina Eichelbergerów, Lwów 1941: od lewej na górze: Ciotka Jana Pollo dd. Eichelberger, Marta Eichelberger, Matka Irena Eichelberger, Wanda Eichelberger, Loda (?) Eichelberger, żona Stefana, Ojciec z Bratem Markiem na rękach; na dole: Babcia, Dziadek, Krysia Pollo, Michalina Eichelberger (dd. Wójcicka), żona Kazimierza, który zapewne robi zdjęcie

Ważna w długim życiu Józefa okazała się solidna licealna przyjaźń z młodym szlachcicem z zacnej rodziny Balów. Rodzina ta – wywodząca się ponoć od węgierskich Niemców, co być może zbliżyło dwóch licealistów z Sambora – posiadała kilka dużych majątków na Ukrainie. Między innymi ten w Tuligłowach między Lwowem a Samborem, z niewielkim jak na standardy Kresów, ale ślicznym pałacykiem. Tam mieszkał Stanisław Bal ze swoją piękną żoną Marią i dwiema ślicznymi córkami. Młody szlachcic i dziedzic zaproponował (nie wiadomo, kiedy to się stało) znającemu się na rolnictwie Józefowi zarządzanie swoim majątkiem, co Dziadek ze znawstwem i zamiłowaniem czynił aż do wybuchu drugiej wojny światowej. Łatwo przychodziło mu być wiernym swojemu pracodawcy, gdyż ożenił się po drodze z garderobianą Marii Balowej – Zofią Krawczyńską. Babci Eichelbergerowej _de domo_ Krawczyńskiej nie pamiętam, choć musiała zdążyć dotrzeć do Łodzi w 1945 roku wraz z resztą uciekającej na zachód rodziny, bo tam została pochowana. Po tragicznych i okropnych doświadczeniach sowieckiej okupacji Ukrainy w latach 1939–1942 nikt już nie chciał powtórnie wylądować pod ociekającymi krwią skrzydłami czerwonych wyzwolicieli. Ale zanim to wszystko się wydarzyło, piękna, ambitna i niekonwencjonalna Maria Bal _de domo_ Brunicka musiała być dla swej garderobianej Zofii nie lada utrapieniem. To właśnie na jej oryginalną, piękną twarz i bogate, wyzwolone ciało patrzą kolejne pokolenia oglądające mistrzowsko przedstawione zmagania Jacka Malczewskiego z kobiecością. Była jego największą muzą i modelką, a zarazem magnetyczną kochanką. Pod byle pretekstem wymykała się więc z nudnawej wiejskiej sielanki Tuligłów do tętniących kulturalnym życiem Krakowa, Wiednia, a nawet Paryża: to na zakupy, to na koncert lub do teatru, albo na spotkania literackie. Nietrudno sobie wyobrazić, ile sekretów swojej pani musiała unieść i zachować garderobiana Zofia. Historia donosi, że romans pięknej hrabiny z wielkim malarzem w końcu stał się tak zwaną tajemnicą poliszynela i unieszczęśliwił wszystkich zaangażowanych. Cierpiał Stanisław, cierpiały ich dwie córki, cierpiał Malczewski i oczywiście cierpiała Maria. Wiele jednak wskazuje na to, że szczęśliwe i w miarę zasobne życie Eichelbergerów kwitło sobie w zaniedbanej dworskiej oficynie wśród bezkresnych okolicznych łąk – mimo cienia rzucanego przez pałac. W swoim skromnym domostwie Józef i Zofia dorobili się pięciorga dzieci. Trzej synowie: Stefan, Kazimierz i Leon Tadeusz – czyli mój Ojciec – ukończyli Politechnikę Lwowską i zostali inżynierami rolnictwa, zapewne stażując w majątku prowadzonym przez swojego ojca. Z zachowanych zdjęć wynika, że w Tuligłowach wiele się działo: jazda konna, motocykle, narty, kuligi, wizyty, przyjęcia, pikniki. Na szczęście – choć jest to zaskakujące, zważywszy na powszechną obyczajowość środowiska wiejskiej arystokracji – nie ma żadnych zobrazowanych świadectw polowań. Może więc to po przodkach odziedziczyłem wielki szacunek, wdzięczność i miłość do zwierząt? W każdym razie na zdjęciach zostały utrwalone, jak to zwykle bywa, tylko chwile szczęśliwe i atrakcyjne. Ciekawe, że nie widać na nich Wandy, siostry bliźniaczki Ojca. O Wandzie prawie nie wspominano w rodzinnych opowieściach. Wiadomo, że była pielęgniarką. Nie wiadomo, z jakich powodów nie miała partnera, rodziny ani dzieci. W tym miejscu mógłbym ulec łatwej pokusie uatrakcyjnienia mojej opowieści przypuszczeniem, że była lesbijką – ale nie ulegnę, bo nic mi o tym nie wiadomo. Pewne jest, że w staropanieństwie zmarła już po wojnie w Łodzi na skutek rozległych poparzeń spowodowanych wybuchem benzyny, w której prała jakąś garderobę albo kilim. Zważywszy, że w tym czasie była przełożoną pielęgniarek w dużym łódzkim szpitalu – z pewnością wyszkoloną w obchodzeniu się z niebezpiecznymi substancjami – ten tragiczny epilog jej życia może budzić zdziwienie. Druga z sióstr, Janina zwana Janą, jeszcze przed wojną wyszła za człowieka o ponoć ziemiańskim nazwisku brzmiącym Pollo. Mąż, z którym miała córkę Krystynę, ponoć szybko zmarł, bodajże na gruźlicę. Natomiast Ciocia Jana żyła długo, zdrowo i… pracowicie. Była chyba najwytrwalszą księgową PRL-u. To zadziwiające, że dziewczyna – jak wskazują zdjęcia – szalejąca konno i na motocyklu marki Norton po ukraińskich stepach spędziła następne sześćdziesiąt lat w jednym biurze, pracując jak mrówka przy różnorakich liczydłach. Trzeba przyznać, że prócz imponującej pupy, która wyglądała jak zmutowany narząd umożliwiający nieskończenie długie siedzenie na twardym biurowym krześle, dorobiła się także imponującej emerytury. Nawet w wolnej, urynkowionej Polsce wystarczała ona na opłacenie pobytu w przyzwoitym prywatnym podwarszawskim domu seniora, do którego trafiła po przedwczesnym odejściu swojej córki dzielącej ze swoim mężem uzależnienie od alkoholu. Po roku tam też Ciocia Jana zmarła, tęskniąc za Tuligłowami. W ostatnich miesiącach jej życia już nie byłem dla niej Wojtkiem. Służyłem za ekran, na którym jej świadomość wyświetlała ważne męskie postacie z całego życia. Wygłaszała do nich rozbudowane monologi, nasycone silnymi, często intymnymi emocjami. Długo nie zgadzałem się na udział w tym krępującym spektaklu. Chciałem być dla niej tylko sobą, jej ulubionym bratankiem. Przekonany, że moim zadaniem jest przywoływać ją do rzeczywistości i że tego właśnie najbardziej potrzebuje, ironizowałem, obrażałem się i gniewałem, gdy tylko próbowała mnie wciągać w swój, jak wtedy myślałem, chory świat. Na ogół, choć z wyraźną niechęcią, ulegała mojej presji. „No dobrze, dobrze, przecież wiem, że ty to Wojtek” – odpowiadała cicho i odwracała głowę. Jednak z upływem czasu coraz częściej po prostu milkła, patrząc na mnie z wyrazem smutku i rozczarowania. Aż w końcu zrozumiałem, że nie mam prawa narzucać jej swojej rzeczywistości, że przeszkadzam jej w dokończeniu jakiegoś ważnego wewnętrznego procesu, w którym odgrywam tylko skromną rolę kodu dostępu do pamięci o całej męskiej części jej rodzinnego systemu, do zapisanych w niej wspomnień i niedokończonych cykli emocjonalnych – słowem: że uczestniczę w spontanicznej, intensywnej autoterapii Jany i najlepiej zrobię, jeśli nie będę w tym przeszkadzał. Od tamtej pory nie buntowałem się już, gdy okazywało się, że jestem jej ojcem – czyli własnym Dziadkiem – lub którymś z braci, w tym moim Ojcem, albo jej wiecznie młodym mężem. Najczęściej jednak grałem w teatrze umysłu Cioci milczącą postać jakiegoś tajemniczego ukochanego, zapewne jej niespełnionej miłości, o której wcześniej nikt nie wiedział.

Jak to dobrze się stało, że moi bezpośredni przodkowie po mieczu zamiast w Prusach czy Rzeszy znaleźli się w wielonarodowej, wielojęzycznej, wielokulturowej części monarchii austro-węgierskiej zwanej Galicją i zapewne po upadku cesarstwa przyjęli polskie obywatelstwo. W czasie moich podróży – jeszcze w erze budek i książek telefonicznych – na stacjach benzynowych, w hotelach i sklepach, trochę z ciekawości, a trochę na wypadek konieczności szukania pomocy sprawdzałem, czy jacyś kuzyni mieszkają gdzieś w pobliżu. Najmniej ich znalazłem w Austrii. W Szwajcarii też niewielu. Sporo w Niemczech. Natomiast w Stanach niemal w każdym mieście mieszkał co najmniej jeden Eichelberger.

Teraz, w erze Google’a, wszystko się wyjaśniło. Większość Eichelbergerów wyemigrowała za Ocean. W internecie wisi kilka imponujących amerykańskich genealogii tego rodu. Można tam znaleźć Roberta, zasłużonego generała dowodzącego teatrem filipińskim w czasie drugiej wojny, aktualnego gubernatora, słynnego czarnego jak heban baseballistę, naukowców i wykładowców, czarnoskórego biskupa protestanckiej sekty, wielu gorących wyznawców różnorakich religii, fightera walczącego w klatkach za pieniądze, malarzy, muzyków, farmerów, metalurgów, dealerów samochodów, coachów, terapeutów, mówców, masażystów, utalentowane dzieci, a nawet popularną komediantkę i drag queen. Ustalono, że wszystko się zaczęło od Eichelbergera, który w początkowych latach historii Stanów Zjednoczonych jako pierwszy przedstawiciel rodu dopłynął z Niemiec do Filadelfii. Wyznam, że jestem dumny z dzieła amerykańskich pionierów, z którymi dzielę nazwisko, iż tak hojnie i szeroko rozprzestrzeniali rodowy genotyp, nie zważając na kolor skóry, wyznanie ani narodowość swoich partnerek.

ZE STRONY MATKI

Mój pradziadek ze strony Matki był prawosławnym Rumunem. Nazywał się Bazyli Zotta. Podobno jego pierwsza żona była Rosjanką, nosiła nazwisko Wasilko, które miało świadczyć o jej dobrym pochodzeniu. Ród Zottów należał do rumuńskiego ziemiaństwa. I to nie byle jakiego. Wspomina o nim nawet wydany w PRL-u komunistyczny podręcznik historii Rumunii, którego autorzy uznają Zottów za „postępową rodzinę ziemiańską”. Widocznie traktowali po ludzku swoich poddanych, dbali o ich zdrowie i edukację. Mam nadzieję, że pradziadek Bazyli i jego córka Olga mieli na to jakiś wpływ. Poszukując korzeni po kądzieli, odnalazłem w rumuńskim mieście Jassy Institutul Român de Genealogie şi Heraldică Sever Zotta, czyli Instytut Rumuńskiej Genealogii i Heraldyki imienia Severa Zotty. Nie wiem, jak blisko jestem spokrewniony z Severem, ale nie miałbym nic przeciwko temu, żeby był na przykład moim stryjecznym pradziadkiem. Przed drugą wojną światową był członkiem korespondentem Rumuńskiej Akademii Nauk, cenionym historykiem i archiwistą. Stąd Instytut Genealogii jego imienia. Teraz w mieście Jassy drogą szybkiego ruchu Severa Zotty płyną strumienie pędzących samochodów. Ale w sieci znalazłem również innego Zottę, należącego do tych wyższych oficerów rumuńskich, którzy już w czasach wojny przyszłość swojego kraju widzieli w sojuszu z nazistowskimi Niemcami. No cóż – za mało wiem i nigdy nie będę wiedział dość, by mieć prawo go osądzać. Zottów też jest pełno na całym świecie. Wielu związanych z modą, sztuką i gastronomią.

Drugą żoną Bazylego była Polka Eleonora Ładzińska. Niestety, Eleonora wcześnie osierociła swoją córkę, a moją Babcię – Olgę. W rezultacie Olga znalazła się we Lwowie pod opieką wujostwa: siostry swojej matki i jej męża Platona Kosteckiego. Oto co na temat Platona Kosteckiego znalazłem w Wikipedii:

PLATON KOSTECKI, Платон Костецький (ur. , zm. 1 maja we ) – rusińsko-polski dziennikarz, pisarz, związany ze Lwowem.

Według różnych źródeł urodził się w bądź w . Był synem Ioana (duchowny ) i Teresy z domu Fedorowicz. Kształcił się w Gimnazjum w . Od 1854 do 1856 był redaktorem gazety . W 1855 zamieszkał w Sanoku, gdzie został współudziałowcem spółki, założonej przez drukarza . W listopadzie 1862 związał się z polską i na początku listopada 1907 obchodził jubileusz 45-lecia pracy dziennikarskiej w tym piśmie. Był uważany za nestora dziennikarstwa polskiego. Określał siebie słowami gente Ruthenus, natione Polonus (pol. z pochodzenia Rusin, z narodowości Polak). Był zwolennikiem porozumienia ludności ukraińskiej z polską.

Rodzice Matki, dziadkowie Dekańscy: Olga Dekańska dd. Zotta, Stanisław Dekański

Rodzina Dekańskich: Stanisław Dekański i Olga Dekańska-Zotta z dziećmi: od lewej na górze: Jadwiga, Maryla, Stefan, na dole: Tadeusz, Jerzy, Hela, Olga (Kazimierz zapewne robi zdjęcie, Irka albo w planach, albo z Mamką)

Rodzinne opowieści donosiły, że Platon kolegował się z ważnymi osobistościami z kręgu ówczesnej lwowsko-krakowskiej bohemy. Między innymi z Marią Konopnicką i Janem Matejką. Przypuszczalnie więc dorastająca Olga spotkała w salonie Kosteckich wielu interesujących ludzi i wysłuchała wielu ciekawych rozmów. Ta domowa edukacja zsumowała się z wyniesionym z dzieciństwa doświadczeniem Czerniowiec – magicznego, wielokulturowego, wielonarodowego, wieloreligijnego, naukowego i artystowskiego tygla bulgoczącego u podnóża Karpat. Nie wiadomo, ile czasu tam spędziła, ale życzyłbym jej, by go było dużo. Zawsze zazdrościłem Babce doświadczenia, którego klimatu zaledwie się domyślałem. A potem jeszcze Lwów. Jeśli miał on rzeczywiście ducha tak niesamowitego, jak to opisał w swoim niemal psychodelicznym wierszu o Lwowie Adam Zagajewski, to już niczego więcej nie trzeba, by się nasycić wszystkim, co w wielokulturowości najlepsze. W każdym razie ten wiersz obudził zadziwiająco głębokie nostalgiczne odruchy mojego serca. Skąd to się wzięło? Przecież ja Lwowa wcześniej nie widziałem na oczy.

_Dalszy ciąg rozdziału dostępny w pełnej wersji_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: