Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

We krwi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 kwietnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,99

We krwi - ebook

Wstrząsający obraz rodziny pogrążonej w problemie alkoholowym. Uzależniony od wysokoprocentowych trunków Michał znęca się nad żoną fizycznie i psychicznie. Młoda Stefania, mimo krzywd wyrządzanych przez męża, wciąż stara się być przykładną żoną. Zapracowuje się, by zapewnić podstawowe warunki do życia dziecka.

Zapolska rysuje psychologiczne studium pijaństwa i rozpadu rodziny. Tym samym pokazuje trudy macierzyństwa, a także konsekwencje dziedziczenia nałogu. Równocześnie autorka nie rezygnuje z wykpienia mieszczańskiej mentalności i zakłamania środowiska wyższych sfer.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-264-2671-7
Rozmiar pliku: 481 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Gwałtowne szarpnięcie dzwonka zbudziło Stefanję.

Porwała się ze snu, zsiniała od chłodu.

Ktoś gwałtownie bił pięściami we drzwi wchodowe.

Wyskoczyła z łóżka i dziecięcemi rękami narzuciła na siebie włóczkową spódniczkę.

—Zaraz! zaraz!— wołała w stronę przedpokoju.

Z po za kratek łóżeczka podniosła się mała, jasna główka, ozłocona nagle w świetle porannem.

—Mamusia idzie?

Kobieta znalazła wreszcie spódnicę i, plącząc sznurki, zarzucała ją na długą, nocną koszulę, która jej szerokiemi fałdami na bose stopy spadała.

—Śpij! synku! śpij, Dziudku!

Lecz drzwi wstrząsane silną píęścią dudnìły jak dno pustej beczki.

Dzwonek znów zajęczał przeraźliwie.

—Idę! idę!—wołała Stefanja.

Przechodząc mimo łóżeczka nasunęła na tors dziecka kołderkę.

— Śpij, Dziudku!... to tatuś powraca.

Chłopczyk brwi zsunął i piąstki do buzi przytulił.

— Mamusiu!—wyjąkał cichutko, lecz już biała koszula mignęła we drzwiach i Stefanja boso do drzwi dopadła.

Odsunęła rygiel i cofnęła się, przytrzymując na zapadłych píersiach duży kraciasty szal, który, biegnąc przez jadalnię, z krzesła porwała.

We drzwiach teraz, w ciemnej głębi schodowej klatki, stał wielki rozrosły mężczyzna w kożuchu, nadzianym na bieliznę, bosy i z wielką czapką na silnie poczochranych włosach. Mężczyzna ten trzymał na ręku, tak, jak się trzyma kilkoletnie dziecię, porządnie odzianego człowieka, którego rozpięte palto miało obszarpany kołnierz, a cała odzież poplamiona była rozlanym płynem. — Blada, niemal żółta twarz tego człowieka, jak trupia, odbijała przy ciemnoczerwonej cerze stróża. Jedynie tylko na policzkach dwie niewielkie centki, jakby oparzonej skóry, znaczyły się silnie, przechodząc w sine podkowy, okrążające nawpół przymknięte oczy.

Stefanja chwyciła się oburącz za głowę.

— Jezu! — wyjąknęla — znowu!

Stróż wszedł do przedpokoju.

— A jakże! — odparł ochrypłym głosem — pod bramą samą to jeszcze stojał, ale jak go kompany odeszły, a on bez próg przełazł, tak grypsnął mi odrazu pod nogi. Podjonem go i niosę, bo nie chciałem dyshonoru na takiego pana dla ludzi! Ciężki, bo ciężki.

Śmiał się teraz, patrząc w nieprzytomną twarz pijaka, i zakołysał go lekko na rękach.

— Jak to se śpi, a o Bożym świecie nie wie.

Stefanja zwróciła się ku głębi mieszkania.

— Jeśliście łaskawi, to zanieście pana do saloniku. Połóżcie go na sofie.

Otworzyła drzwi i wprowadzíła stróża do małego pokoiku, w którym oprócz sofy, stołu i kilku krzeseł, nic nie było.

Stróż ułożył śpìącego na sofie i stanął, ocierając czoło.

— Pójdę do bramy.

Lecz nie odchodził, czekając widocznie na datek za oddaną przysługę.

Stefanja zrozumiała to nieme przymówienie się.

— Mój Wawrzonie, dziękuję wam tymczasem. Ześlę wam przez dziewczynę szóstkę.

— O! nie spieszno! — odparł stróż, kierując się ku wejściu.

Jeszcze od proga na uśpionego spojrzał.

— A to ci śpi, jak roczne dziecko!—wyrzekł, krztusząc się ze śmiechu.

Lecz w tej chwili źrenice pijanego rozwarły się z wysiłkiem.

— Kawy!...—wybełkotał, a z kącików ust ślina mu płynąć zaczęła—kawy dla mnie... í... dla moich przyjaciół!

Stefanja rękę ku stróżowi skierowała:

— Wyjdźcie!... proszę!...

Chłop wyszedł, trzaskając silnie drzwiami.

Stefanja oparła się chwilę o ścianę i przymknęła oczy jakby chcąc nabrać oddechu i siły do przebycìa ciężkiej chwili.

Szary świt jesienny stopniowo ustępował przed niepewnym blaskiem dnia dżdżystego i jakby przygníecionego rozsypanym w powietrzu miałem ołowiu. Przez okno przysłonięte muślinową firanką, szare rozwłóczyły się cienie. Po kątach meble jeszcze w mrok zupełny spowite, występowały gdzieniegdzie lśniącemi konturami.

Siedzący na sofie mężczyzna podnieść się usiłował, opierając o stół obiema rękami. Lecz — klapa przeważyła i ciężka masa drzewa opadła mu na kolana.

— Cóż u stu djabłów! — krzyknął, silnie otwierając usta—teraz meble popsułaś! stół złamałaś? Ty... podła!

Drżącą pięść w stronę żony wyciągnął.

— Zrujnowałaś mnie do szczętu i teraz dalej rujnujesz? Czekaj, ja cię nauczę!

Znów podnieść się usiłował, ale napróżno. Ślina mu wązkim strumieniem sączyła się na przód koszuli, źrenice mimowoli zachodziły za nabrzmiałe powieki. Chwilamì, jedynie białka zaczerwienione i zapalone, świeciły pod rzęsą.

— Chodź tu! chodź tu, kiedy ci każę! słyszysz!

Stefanja oderwała się z wysiłkiem od ściany.

— Zaśnij!—prosiła cichym głosem.

— Zaśnij!—przedrzeźniał mężczyzna — zaśnij! ty nie umiesz, tylko spać... i skomleć! a ja muszę o tobie myśleć... i o twym synaczku czułym!... muszę na was pra... co... wać!

Czkawka go porwała; chwilę długą powietrze łapał, rękami o sofę waląc.

— Wo... dy...—wykrztusił nareszcie.

Stefanja szybko z pokoju wybiegła; w sypialni Dziudek niespokojnie głowę z kratek łóżka wychylił.

— Tatuś?—zapytał przyciszonym głosem.

— Tak, Dziudku, tatuś—ale chory.

— Chory?—powtórzyło dziecko, jakby w zamyśleniu.

Stefanja w konewce wody rękę umoczyła; służąca, tęga dziewczyna, śpiąca na łóżku koło okna, przewróciła się, majacząc, młoda kobieta, jak cień, z kuchni się wysunęła i, nie uważając na wstające w łóżeczku dziecko, do saloniku się skierowała.

Lecz tu już mężczyzna, szarpiąc się, zdołał odepchnąć od siebie stół, i zwalił się ciężarem własnego cielska na ziemię. Na tle jasnej podłogi czerniał, jak wielka czarna kłoda. Głową walił o ziemię, unosząc się na rękach, do których mu silnie krew naciekła. Przez czoło biegła mu sina żyła, prawie granatowa, wypukła na pożółkłej skroni.

— Wody!...

Stefanja bez wahania na ziemi przyklękła i grubą szklankę napełnioną wodą do ust męża podniosła.

On skwapliwie usta do szkła przytknął i chleptał płyn zaślinionemi wargami.

— Przechyl, podła!...—wybełkotał dławiąc się z wściekłości.

Kobieta przechyliła szklankę, woda pociekła gwałtownie i oblała gors koszuli.

Michał uniósł się na rękach i z całą siłą plunął w twarz żony.

— Masz, szelmo! to... cię... nauczy koło męża chorego chodzić.

Stefanja cofnęła się w milczeniu i chustką wełnianą twarz ocierać zaczęła.

— Człowiek do domu powrócić nawet nie może — charczał tymczasem mężczyzna—czyste piekło... zmora ta na progu wita!...

Z trudnością całem cìałem się obrócił i na wznak do ziemi teraz przypadł.

— Hije... na!...—wybełkotał, szarpiąc oblaną koszulę na piersiach.

Chwilę panowała głucha w pokoju cisza.

Świt coraz tryumfalniej przez okno się wdzierał, bieląc fałdy firanek. Jakieś szarawe światełko w tafli podłogi zabłysło—mając refleks na listwie pod ścianą biegnącej.

— Hije... na!...—powtarzał wciąż mężczyzna.

Zdawał się usypiać i tylko od czasu do czasu silny dreszcz wstrząsał nim całym. Uderzał wtedy głową o podłogę i prawą ręką posuwał po ziemi. Plamy, na policzkach się krwawiące, bladły i przechodziły w cień bladoróżowy, natomiast wargi siniały i zdawały się wydymać powoli.

Stefanja przygasłemi oczami twarz męża śledziła. Zimno jej było widocznie, bo szczelnie się chustką osłaniała i do ziemi chyliła, bose nogi spódnicą przysłaniając. Szarawe, ziemiste tony twarz jej wychudłą pokryły; stała tak blada i skostniała, nieruchoma prawie, jakby do ziemi przykuta.

Nagle z piersi mężczyzny wydarł się okrzyk nieludzki, jakby ryk zwierzęcia dławionego przez sforę psów.

I znów nastała cisza, i tylko miarowy stukot głowy bijącej o podłogę pobrzmiewał głucho po ciasnej przestrzeni saloniku.

Stefanja cicho, na palcach, tłumiąc oddech, ku mężowi się podsunęła.

Leżał teraz z oczyma przymkniętemi, napozór spokojny, z maską klowna, wykrzywioną jakiemś wewnętrznem cierpieniem.

Stefanja chustkę z pleców zsuwać poczęła i pochyliła się nad leżącym, ciągle blada i zrezygnowana, lecz on, nagłym. kocim ruchem, bosą jej nogę wyżej kostki uchwycił i silnie paznogcie w ciało zatopiwszy, charczał:

— A, suko! przychodzisz patrzeć, czy żyję... czy nie umarłem, tobie na pociechę... a, suko!...

Ona usiłowała oswobodzić nogę z konwulsyjnego uścisku pijaka.

— Puść! — wyjęczała przez zaciśnięte zęby — puść!... boli!...

Lecz on coraz silniej wpijał swe dawno nieobcinane pazury w wychudłą warstwę ciała, i konwulsyjne to natężenie dreszczem rozkoszy go przejmować się zdawało.

— Ha! ha! ha!—śmiał się przeciągle, uderzając nogami o podłogę.

Nagle cały snop promieni słonecznych wpadł do pokoju, zalewając mdławym blaskiem ciasną przestrzeń. W powodzi tej świetlanej, skąpała się nagle straszna postać Michała, torturującego nogę żony.

Pod wpływem bólu, Stefanja wiła się prawie, i, szarpiąc, podrzucała w górę bezwładne cielsko mężczyzny, które sunęło się na nią, jakby łańcuchem przykute.

— Puść... Michał!... com ci zawiniła! O, Jezu!...

W tem—we drzwiach uchylonych zamajaczyło coś drobnego o żółtawych barwach. Boso, w koszulce, stanął na progu Dziudek, zwabiony hałasem i jękiem matki. Jak przykuty do ziemi tak stał teraz nieruchomo, wpatrzony wielkiemi błękitnemi oczami w straszny obraz, jaki mu się w snopie słonecznych promieni przedstawia. Usteczka wpółotwarte drżały mu lekko i w podkówkę się krzywiły.

Zdawał się nie oddychać, przerażony, przybity, nagle zestarzały.

Stefanja dojrzała natychmiast jasną główkę dziecka. Jak szalona wyciągnęła ręce w jego stronę pragnąc zakryć przed nim nędzę swego życia.

— Dziudek!... idź stąd! idź... natychmiast!...

Pijak puścił nogę żony i zakrwawione paznokcie ku drzwiom wyciągnął.

— Won!... paszoł!...—wybełkotał.

Lecz dziecko stało ciągle nieruchome, milczące, chmurne, jakby koncentrując całą swą istność w źrenicach, w ojca wlepionych.

Matka już do niego przypadła i całem swem ciałem zatrzymując teraz męża, do przedpokoju dziecko popychała.

— Idź, synku, idź!... tatuś chory!...

Drzwi zamknęła i do salonu wróciła.

Pod drzwiami przedpokoju, dziecko do listwy przylgnęło jakby półsenne, rozmarzone, przeżuwając świeżo otrzymane wrażenia.

Tymczasem mężczyzna powoli zasypiał, sztywniejąc na środku pokoju, jak figura woskowa za witryną przekupnia. W złocie słońca, w którem już drgały mirjady pyłków, to uosobienie zezwierzęcenia człowieka, wybijało się z brutalnością najwyższą, uwidoczniając ślady bestjalstwa i fizycznego rozkładu ze szczerością prawie bezczelną.

Kílkakrotnie jeszcze zaślinione wargi poruszyły się, usiłując wydać z siebie jakiś głos, wyszeptać jakieś słowo. Lecz już ciężar ołowiu opadać zdawał się silną maską na wszystkie rysy i na klatkę piersiową, z której wydobywało się rzężenie. Jedynie tylko palce u rąk zachowały pewną władzę i poruszały się lekko, drapiąc powierzchnię podłogi.

Stefanja odetchnęła.

Wiedziała, że mąż teraz spać będzie długo i spokój wróci na godzin parę.

Kulejąc, bo krew z pokaleczonej jej nogi lekko się sączyła — zwróciła się ku drzwiom, zgarbiona i smutna.

Już za klamkę ująwszy, odwróciła się—i, spojrzawszy na śpiącego, ku niemu podeszła.

Chustkę wełnianą z pleców zsunąwszy, delikatnie na nogi mu zarzuciła i, przyklęknąwszy zdaleka, ostrożnie go otulać zaczęła.

W ruchu tym była cała potęga miłości, silniejszej, niż śmierć, kobiecości bezgranicznej, uległej, płacącej chlebem za kamień.

Chwilę jeszcze wpatrywała się w nieruchomą już twarz męża i w oczach jej zaszkliły teraz dwie wielkie łzy.

Powstała cicho i, ciągle kulejąc, z saloniku się wysunęła.

Na progu spotkała Dziudka przy ścianie drżącego. Chciała przemówić, połajać dziecko za nieposłuszeństwo, lecz... sił jej nie stało. Pochyliła się tylko i przy dziecku przyklękła, a na jasną głowę malca dwie wielkie, gorące łzy spłynęły.

__________II.

Nie śmiała odwrócić głowy, aby spojrzeć na stojący na konsolce zegar i sprawdzić godzinę. Myślała ciągle o Dziudku, o tem, czy Helena podała mu kawkę nie przydymioną, czy Michał przypadkiem nie obudził się i nie zaczął znęcać się nad dzieckiem. Obliczała w myśli wydatki dzienne i postanowiła umniejszyć ilość branych bułek do wieczornej herbaty. Kitu do okien nie kupiła jeszcze, a służąca codziennie z rozmysłem brutalnej chęci upokorzenia swej pani, wtykała swój gruby, lśniący palec w szpary okien, i mówiła z głośnem śmiechem:

— Patrz, Dziudek, jak ci to wiatr hula!

Obok Stefanji, na aksamitnym wykręcanym taburecie, siedziała zgarbiona dziewczyna, z anemiczną wybladłą twarzą.

Grała fantazję z „Hugonotów“, nadużywając pedału, i palisandrowy fortepian aż huczał od brzęczących tonów. Finał drugiego aktu powracał uparcie w basach, ciężko przecinających powietrze.

Blade, kościste ręce dziewczęcia migały wśród czarnych klawiatur, jak rozszczepione szkielety nietoperzy. Przez purpurową gazę padał ukośny promień światła, czerwíeniący lekko stan i zapadłe biodra, owinięte w jasną tkaninę sukni.

Promień ten obejmował swą czerwoną falą i stopy Stefanji, i krwawił się lekko na wystającym końcu jej bucika.

Przed nią, na ścianie, o którą opierał się ogon fortepianu, wisiało okrągłe lustro w srebrne, wązkie ramy ujęte. Lustro to było matowe i jakby parą zawsze pociągnięte. Obok, na ścianie, osłonięte gazą rozkładały się dwa olbrzymie portrety, ciężko ku ziemi zwisłe.

Po kątach bieliły síę meble, proste, sztywne w swych białych pokrowcach, jak komuniantki ustawione nieruchomo dokoła balustrady kościelnej.

I tylko pośrodku salonu umieszczony stół dźwigał w górę smukłą lampę Empire, okrytą różowym zalotnym abażurem, rozścielającym się z wdziękiem świeżo zerwanej róży, wśród surowej i wystygłej bieli salonu.

Stefanja, z oczyma utkwionemi w spoconą szybę lustra, siedziała, znacząc takt finału, który dobiegał do końca.

Siekący deszcz fortepianowych tonów oblewał ją gorącą strugą, drażniąc w niewypowiedziany sposób.

Miała przecież czas oswoić się z tą torturą od lat tylu, od pierwszej młodości pławiąc się w tej siekaninie dźwięków, spadających szeroką strugą na jej schylone barki.

Lecz dziś — poranna scena z mężem wyczerpała ją do dna. Całą siłą woli powstrzymywała w sobie nerwowy kurcz gardła i zaciśnienie szczęk, które ją dławiło. Wzdłuż krzyża czuła przebiegające dreszcze. Myśl o dziecku, o mężu, o ilości posiadanych do końca miesiąca pieniędzy, wpiła się w jej mózg rozpalonemi szponami.

Pragnęła ją odegnać, chwyciła ołówek, znaczyła crescendo, piano, moderato, sostenuto — ułatwiała palcowanie.

Wreszcie z hukiem i trzaskiem, a bezustannym naciskiem pedału urwała się fantazja i huczący deszcz tonów umilkł na chwilę.

Siedząc na taburecie, dziewczyna odwróciła się nagle, jakby z jednej sztuki wykuta.

— To już godzina! — wyrzekła smutnym, bezdźwięcznym głosem.

Stefanja odwróciła głowę.

Zegar, stojący na konsolce, pokryty kloszem, wskazywał pierwszą.

— Tak, godzina!

Dziewczyna powstała i szybko kajet z nutami zamknęła, poczem, odsunąwszy się kilka kroków, ukłoniła się niezręcznie.

— Dziękuję Pani! — wyrzekła pod nosem.

Cofając się tyłem, wysunęła się z pokoju, spokojna, niewzruszona, wyschła w swej dziewiczej sukience, opadającej jej po za spiczaste kolana, okryte ciemnemi pończochami.

Stefanja pozostała sama.

Nie powstała nawet z krzesła, na którem siedziała.

Załamała tylko kilkakrotnie ręce, aż palce z suchym chrzęstem trzasnęły jej w stawach i, odsunąwszy włosy, spadające na czoło, oparła głowę na dłoni.

Miły Boże! — kiedyż wreszcie powróci do domu i Dziudka swego zobaczy...

Wybiegła tak szybko, że nie zdążyła prawie uścisnąć go raz jeszcze na pożegnanie.

Stał w swej białej barchance na środku kuchni i czekał spokojnie, aż mu Helena naleje kawy w garnuszek i nadrobi bułki.

Byle tylko bułka kawy nie wypiła!

Ta Helena zawsze dziecku naprzekór robi...

Myśląc o kawie i bułce, nagle poczuła Stefanja silny głód, ściskający jej żołądek.

Od rana nie míała nic w ustach.

Po zaśnięciu Michała rzuciła się na chwilę na łóżko i, cała łzami zalana, zdrzemnęła się trochę.

Dziudek przytulił się do jej ramienia i zasnął, także smutny í wyczerpany.

Po przebudzeniu, nie myślała o sobie — biegła na lekcje — lękała się przybyć za późno. Stanowczo głodna była i czuła to teraz dość silnie.

Nieokreślone nudności porwały ją nagle ì ślina napływać jej do ust zaczęła.

W głębi duszy poczuła gniew na to zwierzę, które buntowało się w niej, dopominając się swej cząstki z zacìekłością okrutną.

Pragnąc oszukać siebie samą, skierowała oczy na gazę, po za którą majaczyły portrety, jak duchy nagle wśród dnia ujrzane.

Znała je dobrze: mary niepewne, zabielone chmurą tkaniny, zaznaczające się cieniami z poza oczek tiulu.

Portret kobiety, blady, wypłowiały, niepewny, z twarzą zestraszonej kozy, z oczyma chorowitej istoty, od dziecka w gorset spowitej, moralnej i fizycznej kaleki — czepiał się ściany, jak tablica cmentarna w katakumbach wmurowana. Była to zmarła pani domu, suchotnica, sztucznie czas jakiś pielęgnowana umiejętną dłonią męża, doktora, po to—aby dać życie dwojgu sformowanem dzieciom, i zgasnąć w Hyères, gdy słońce najjaskrawsze blaski z szafiru nieba rzucało.

Stefanja, w smugi farb, tworzących obraz tej nieżyjącej matki, wpatrywała się często — jakby tajemnica pozagrobowa miała nagle przedrzeć fałdy gazy i objawić się jej w tych rysach ostrych, kościstych, nie złagodzonych, nawet przeczuciem agonji, rysów, które powtarzały się dokładnie w twarzy córki ze ścisłością niemal cyrklową, dziwną, tajemniczą, niezgłębioną.

I córka w rysach swych, w zagięciu ust, w bladości warg, w suchości skóry, zlekka tylko koło nozdrzy zwilżonej tłustym i lśniącym potem, w pogarbieniu postaci, w łamliwości anemicznych włosów, w zapadłej píersi, w zacisku bioder, w suchości głosu i chorobliwej zaciętości charakteru, we krwi skrzepłej i ubogiej—miała całego trupa matki, który, milczący, blady, groźny — jak krzyż na szczycie mauzoleów—z po za bieli gazowej zdawał się stać na straży wygasłego ogniska, wśród wystygłych popiołów.

Z drugiej strony lustra, ciemny profil mężczyzny wychylał się nagle, energiczny — pełen jakiejś chęci dojścia, poznania zakrytych kart, szarpnięcia nerwowym rzutem ręki zasłon, spowijających cierpienía ludzkości w nieprzeniknione, fałdy.

Z twarzy tej czytało się jak z otwartej księgi i rozpłaszczona pędzlem uwypuklała się, odstawała, wychodziła z tła przepychem energji swojej. Rozmiażdżenie farb nie zdołało zatrzeć nadmiernie wysuniętego sklepienia czoła i brwi prawie obwisłych, po nad głęboko zapadłemi źrenicami. Nos, zagięty krogulczo, miał cechy semickiego pochodzenia, koło ust, oprawnych w czerń siną zarostu, rysowały się dwie głębokie bruzdy.

Stefanja powoli przymknęła oczy znużone monotonją widoku, który od roku blisko miała przed oczyma.

Trzy razy tygodniowo siadywała tak naprzeciw tych portretów, oddzielonych od siebie białą szybą lustra. Znała dokładnie rysunek ram, ich rozmiary, arabeski, obicia, nawet liście szlaku, bramującego sufit. Znała cień, zalegający kąt, z którego występowało ukośne, zwieszone lustro, i cień ten czasem mimowoli niepokoił ją i mieszał.

Jak gwiazda błyszczała tylko srebrna rozeta, kryjąca hak, podtrzymujący ciężar zwierciadła, i gwiazda ta prawie hypnotycznie ciągnęła wzrok zdenerwowanej kobiety.

Nawet, wróciwszy do domu, gdy po rachunku z Heleną kładła się do łóżka, widziała przed sobą migocący punkt w niepewnej przestrzeni...

Monotonny szmer zegara szeptał po za nią ubiegające minuty.

Po za oknami, z ulicy, dolatywał turkot przejeżdżającej dorożki i ginął powoli w oddali.

Stefanja sięgnęła machinalnie do kieszeni pragnąc schować ołówek.

Poczuła coś twardego.

Była to tabliczka czekolady, kupiona w cukierence na rogu ulicy—dla Dziudka.

Tak dawno obiecała mu ją przynieść, i zawsze zapominała, śpiesząc do domu.

Dziś kupiła, nagłą litością zdjęta nad tem biednem dzieckiem, poniewieranem w tej chwili może przez zuchwałą sługę, lub na wpół trzeźwego ojca.

Lecz... głód szarpnął nią silnie i nudności powróciły ze zdwojoną siłą.

Ugryzła kawałek czekolady ostrożnie i żując powoli, starała się połykać jaknajmniej śliny.

Resztę zawinęła w ołów i ukryła głęboko w kieszeni.

— Nìe ruszę!—wyszeptała z silnem postanowieniem.

Nagle, drzwi silną ręką szarpnięte rozwarły się z trzaskiem.

Do pokoju wpadł młody chłopak w mundurku, dość wysoki, zgarbiony, z głową spiczastą, okrytą czarnym włosem.

Buty miał zabłocone, spodnie zakasane, ręce czerwone i żylaste poplamione atramentem.

Kiwnął głową i do fortepianu poskoczył.

Stefanja odsunęła swe krzesło.

— Dzień dobry, panie Henryku!—wymówiła cicho.

Chłopak machnął głową i położył na klawiszach palce długie, kościste, zakończone olbrzymíemi brudnemi i połamanemi paznogciami.

— Cóż grać?—zapytał, spluwając lekko na bok.

— Ćwìczenia pięciopalcowe.

Chłopak powoli z mozołem zaczął bębnić jednostajne nuty, wznoszące się i opadające z przerażającą jednostajnością.

Garbił się w dziwny sposób, nie mogąc utrzymać ciężkiego torsu na stosunkowo słabej, niższej połowie szkieletu.

Grając, powtarzał bezustannie jedno i to samo słowo:

— The! the! the! the!...

Zwijał język w trąbkę i sznurował wargi starając się pokryć niemi zęby.

Grał machinalnie, jak maszyna siekąca drzewo, cały przyjęty chęcią nabrania nieskazitelnej wymowy angielskiej.

— The! the!...

Stefanja zmarszczyła brwi mimowolnie, udręczona ciężko tem powtarzającem się bełkotaniem, spadającem w jej zmęczone uszy z okrutnym zaciekłym uporem.

— The! the!

— Proszę grać gamy.

Henryk, nie prostując się, nie odrywając nawet rąk od klawiatury, zaczął grać gamę C-dur, zatrzymując się przy każdem podłożeniu palca.

— The! the!

Stefanja wyciągnęła rękę.

— Nie tak! czwarty pierwszy, w prawej.

Dotknęła delikatnie palców chłopca.

Lecz on, jak szalony porwał się z miejsca, i plując, ocierał rękę o połę swego ubrania.

— Co pan wyrabia?

— Niecierpię, jak kobieta mnie dotyka. Pani wie!... proszę mníe nie ruszać! The! the!...

Za chwilę bębnił znów gamy, sycząc swój angielski przedimek, wysuwając mięsisty język, przejęty cały pogardą dla kobiet, zapóźniony w swym rozwoju, zgnieciony tłumem pracy umysłowej, urągający kultowi ciała.

Gdy wreszcie Stefanja znalazła się w przedpokoju, nasuwając na zbolałe plecy ciemny żakiecik—z pewną trwogą myślała o dalekiej przestrzeni, jaką przebyć musi, aby dostać się do domu. Wśród błota i flagi — bo pogodne zrana niebo dokoła się zasnuło chmurami—iść musiała niemal przez cały Lwów, wzdłuż ulic ociekłych wodą, po pod murami domów, z których buchała wilgoć, pleśń i zimno. Przyszczypka jednego z bucików odpruła się nagle i woda nabiegała do wnętrza, mocząc pocerowaną pracowicie piętę pończochy. Newralgja, na którą Stefanja cierpiała dość często, zdawała się powracać, ściskając jej lewą stronę karku jakby żelaznemi szponami. Nie zastanawiała się jednak nad tym bólem, śpiesząc, narzucając na gładko przyczesane włosy swój zniszczony kapelusz.

Lecz drzwi, prowadzące do gabinetu pana domu, uchyliły się lekko.

Do przedpokoju wsunęła się dziewczynka i wyciągnęła ku Stefanji rękę, w której tkwiła mała tekturowa kartka.

— Tacio przysyła bilet i prosi, żeby panì była tak łaskawą i nie przychodziła pojutrze, bo to... moje imieniny.

Stefanja doznała nagłego ściśnienia serca. Znów jedna lekcja mniej, odsunięcie wypłaty o dni parę, w ślad zatem niedostatek chwilowy, zuchwalstwo Heleny, stróża, wściekłość Michała.

Dziewczynka stała ciągle we drzwiach uchylonych, wyciągając rękę.

Jasna struga światła płynęła po za nią w ciemną głąb przedpokoju i mizerna jej postać, jeszcze smutniejsza, jeszcze bardziej koścista, rysowała się czarnemi konturami w tej smudze jasności.

Stefanja zbliżyła się powoli i podawany bilet z rąk dziecka odebrała.

— Powiedz tacie, że... nie przyjdę, skoro sobie tego życzy.

Chciała podać rękę małej i życzyć jej szczęścia, lecz ruchy i odtrącający wygląd dziecka, zmroził jej słowa na ustach.

Tylko powolnem i przeciągłem spojrzeniem obrzuciła głowę dziewczyny, po za którą, jak w ramach obrazu, dojrzała jasną, świetlaną przestrzeń rozjaśnioną szerokiemi taflami balkonowego okna, rysującego się w oddali z przejrzystością powietrzną. Kolo tego okna, oparty na kuIach, stał doktór, znacząc się energicznym swym profilem wśród białej przestrzeni.

Stał koło biurka, zasypanego mnóstwem książek i papierów, tuż przy fotelu ruchomym z korbą i kółkami, czerwieniącym się zdaleka purpurą aksamitu.

Z drugiej strony drzwi balkonowych, ciemniał rząd szaf, których szyby okryte szafirowemi firankami, mieniły się barwami opalu. Biała jak śnieg natura kładła swą dziewiczą szatę na surową linię tych szaf tajemniczych i pięła się wysoko, w górę — aż pod bufy muślinu firanek, nawleczonych na dębowe, oksydowanemi gwoździami nabite strzały.

W jasności tej wielkiej, przejrzystej, nieskalanej, czarny kontur postaci doktora rysował się brutalnie z całą ułomnością skurczonego ciała kaleki.

Wewnętrznem żarte cierpieniem, ciało to zdawało się chylić bezsilne i już podległe rozkładowi, lecz twarz promieniała wciąż silną, niezachwianą energją, pełna jakiejś szczytnej potęgi.

Stefanja stała ciągle wpatrzona w ciemną bryłę tej męskiej postaci, rozjaśnioną zaledwie niewielkim białym znakiem twarzy i obwiedzioną jasną linijką światła wzdłuż pochylonej głowy i grzbietu obwisłych poł surduta.

Złota skówka drzewca kuli błyszczała jak maluchny punkcik na ciemnem tle sukna, nogi, zakryte kadłubem fotela, zdawały się nagle odcięte purpurową linią.

Wtem doktór głowę podniósł i dudniącym, przyciszonym głosem zawołał:

— Jadwiniu!

Stefanja drgnęła nerwowo, nagłym a niewytłómaczonym przestrachem zdjęta.

Zdawało się jej, że widziana przez nią postać w obramowaniu drzwi, jest tak niemą, jak wierne jej odbicie, które z po za fałd muślinu codziennie ze ściany ku niej się rzucało.

— Powiedziałaś o wtorku?

— Powiedziałam, tatku!

— Pożegnaj się z panią.

Dziewczyna dygnęła Stefanji, cofającej się już do progu i, zniknąwszy w głębi gabinetu, drzwi za sobą zamknęła.

Stefanja pozostała w ciemności, szukając nerwowo kulki zasuwki, tkwiącej ponad zamkiem.

Była zmieszaną i nie umiała sobie zdać sprawy z tego pomieszania.

Gabinet doktora przedstawiał się jej zawsze jak mała kaplica pilnie zamknięta i strzeżona.

Każde uchylenie drzwi, każde dostrzeżenie ułomnej i coraz więcej do ziemi chylącej się postaci doktora, przejmowało ją nieokreślonem pomieszaniem. Doznawała niemal bolesnego wrażenia i przez chwilę serce jej łopotało w piersi jak ptak spłoszony.

A przecież, w bolesnem tem wrażeniu odnajdywała jakiś promień jaśniejący; coś, jakby nagłe wydobycie się na polankę po długiem błądzeniu w lesie.

Coś majaczyło przed jej oczyma, jakaś niewyraźna tajemnica, otaczająca ciemną głowę tego człowieka. Tajemnica ta zajmowała chwilowo jej znękany umysł i dodawała farb świeżych do szarych, dręczących ją myśli.

I w tej chwili, gdy głodna i newralgją zdręczona wysunęła się na schody, miała ciągle przed sobą postać kaleki, rysującą się dokładnie na powietrznej przestrzeni szyb lustrzanych.

__________III.

Kaszląc przeraźliwie, zbudził się Michał ze swego snu kamiennego, podczas którego ani jeden muskuł nie drgnął w jego bezwładnem ciele. Powoli odrzucił z siebie chustkę, okrywającą mu nogi i z wysiłkiem podniósł się na rękach.

Lecz końce palców w zetknięciu z zimną podłogą, skurczyły się, ściągnięte przeraźliwym bólem i odmówiły mu posłuszeństwa.

Oparł się więc na łokciach i z wytężeniem wzrok w szyby wlepił.

Przez chwilę nie widział nic, oprócz punkcików ciemno-błękitnych, uwijających się w przestrzeni. Punkciki te zataczały piekielną sarabandę, ciemniejąc jak plamy atramentu, to znów jaśniejąc barwą turkusu.

Michał wstrząsnął głową i oczy na chwilę przymknął, zmęczony nad wyraz hukiem cichym, niewyraźnym, a przecież przygniatającym, który mu napełniał uszy.

Włosy opadające mu na czoło przejmowały go dreszczem, do ust napływały całe kłęby śliny lepkiej, zielonej, pomieszanej z żółcíą. Splunął i oczy znów otworzył — lecz teraz—zamiast turkusów, ujrzał całe rzędy rubinów zataczających taneczne kręgi. Równocześnie w karku poczuł gorące i niewyraźne łaskotanie. Przegiął krzyż, lecz silny ból lędźwi przeszył go jak ostrze noża. I z krzykiem wściekłości bezsílnej opadł na podłogę nędzny, spieczony, bez mocy nad zwierzęciem, które powoli w nim rozkładało się, przepalone powracającym napadem pijaństwa.

__________IV.

— Jak wiązkę słomy, takem ci go na górę wyniósł.

— Taż ciężki chłop przecie. A pan Wawrzon mógł go uradzić?

Stróż przegiął się zuchowato i czapkę na bakier nasunął.

— Nie takie ci to ja łajdusy nieraz dźwigałem, to i temu poradzę!

Helena aż usta kułakiem zatkała.

— Masz pan Wawrzon recht, łajdusem bo trza być, aby się tak schlać i ludziom porządnym kazać po schodach nosić. A!... zapomniałam, dała ci mi ona szóstkę dla pana Wawrzona, niby za fatygę.

Stróż skrzywił się z pogardą.

— Od takiej tam, to szóstki nie żądam!

Lecz Helena pchała mu w rękę wytarty pieniążek.

— Weź pan Wawrzon, weź... kiedy paniuje, to niech ludziom uczciwie się choć wypłaca!

Stali oboje w bramie, naprzeciw siebie, oparci o ścianę, ubrani dość ciepło — ona owinięta w chustkę, pod którą kryła w papierku trochę smalcu, on w kożuchu rozpiętym na piersiach.

— Panna zeszła tak po pokupki?

Dziewczyna wydęła szerokie, trywialne wargi.

— Po jakie to ja pokupki iść u niej mogę! Smalcu za dziesięć centów, albo perek za trzy. Jezu miłosierny! tożem trafiła! Niech tego kantorowego kolki zeprą. Węgle koszykiem noszę! To dość panu Wawrzonowi powiedzieć!

Stróż tymczasem długie, włoskie cygaro wyjął i słomkę za ucho zatknął.

— Łatyndy! — wyrzekł półgłosem.

Deszcz lał po za bramą na ciasny, smrodliwy czworokąt dziedzińca, który jak cuchnąca studnia podnosił się w górę, otoczony murami, przecięty rzędami balkonów, biegnących dokoła każdego piętra.

W szerokiem rozwarciu bramy, widać było cały rząd komórek źółcących się świeżo wstawionemi drzwiczkami, w których wycięte serca czerwieniały regularnemi punktami.

— Bo co ci to za państwo, mój panie Wawrzonie — zaczęła znów Helena—niech pan sam odgadnie. Ni to mebli, ni to porządków, ni to zapasów; ona jak kura zmokła wciąż po za domem, on gada czasem, że miejsca szuka. O jej!... miejsca! on! chyba u żyda za ladą do lania w kieliszki...

Stróż wybuchnął śmiechem.

— To ci panna Helena przypieka! oj! oj!...

— A bo i prawda, kwartału nie dobędę. Jednego dnia się podstawię, piekło zrobię, to mnie wygna i tyle.

— A zaświadczenie?

— E!... taka tam klempa to i zaświadczenia złego nie da. A jakby dała, to kto tam takiej łatyndze uwierzy.

Nagle w ciasne drzwi bramy od strony ulicy, wpadła szybko Stefanja, cała przemoczona, z parasolem popsutym w skostniałych od chłodu rękach. Dół sukni pomimo starannego podnoszenia, obwisł ciężki od wody, tylne bryty zdawały się jakby w fali rzecznej zmaczane. Drobna jej twarz posiniała z głodu i zimna, usta lekko drżały, oczy w dól wpadnięte, podkrążała silna obwódka. W cieniu bramy wydawała się już starą kobietą, w swem przedwczesnem zniszczeniu i zaniedbaniu biednej i za groszem goniącej istoty.

Stąpała z wysiłkiem, mając w buciku całą kałużę błota, która za każdem naciśnięciem stopy wypływały z lekkiem klapotaniem.

Natychmiast dostrzegła Helenę, która, zacinąwszy wargi, nieruchomo przy ścíanie w postawie wyzywającej.

— Dla czego wyszłaś z domu?

— Smalcu dobrać musiałam!

Zmierzyły się oczami. Pani lękliwie jakoś i pokornie, sługa ironicznie i wyzywająco.

— Dziudek w kuchni?

— Ostawiłam go kole stolnicy.

— Chodźmy!...

Przeszły obie dziedziniec, Stefanja, opuszczając suknię, aby idąca za nią dziewczyna nie dostrzegła rozpadającego się bucika.

Zaczęły się drapać na kręcone schody, oblewane deszczem, który ciekł ukośnie po przez balustradę, mocząc je całe.

Helena owinęła głowę chustką i zakryła usta.

— Mogłaby też pani kupić kucheński parasol, jak to we zwyczaju u porządnych państwa. Het, na nic rzeczy sobie poniszczyć można.

Stefanja nie odpowiedziała.

Szła szybko, ślizgając się po mokrych schodach.

Głód szarpał jej znów wnętrzności ze zdwojoną siłą, myślała w tej chwili o talerzu ciepłej zupy, którą wreszcie zje na rogu stołu obok Dziudka, dzieląc się z nim fasolką, którą dziecko tak lubiło.

— Ale się pani uszlachciła!—mówiła dalej Helena — to feca już nie suknia, doczyścić się nie będzie można!

Stanęły przededrzwiami kuchenki przymkniętemi zaledwie na klamkę.

— Nie zamknęłaś?

Helena ramionami wzruszyła.

— Jak ja się o swoje nie boję, to i pani się kłopotać nie powinna.

Stefanja otworzyła drzwi, i od proga z głośnym krzykiem w głąb kuchni się rzuciła.

Na środku kuchenki, w pobliżu łóżka Heleny, zasłanego wysoką pościelą i opiętego prześcieradłem, gorzał jasno złotym, wesołym płomieniem, mały stos drzazg, umiejętnie i pracowicie ułożonych. W jasnym tym płomieniu i w kłębach sinawego dymu, ukośno ku ścianom ciągnącego, uwijał się z zarumienioną twarzyczką Dziudek w barchance i szarych majteczkach, podtrzymywanych na ramionach jedną szeleczką.

Drobną swą postacią dotykał prawie płomieni, obojętny na niebezpieczeństwo, rozbawiony blizkością ognia, dumny z dokonanego dzieła.

Długie pukle włosów spadały mu aż na piersi, złocąc się w blaskach płomieni, nabierając krwawej jakiejś barwy. Wyciągnięte rączyny miały przejrzystość płatków różowej bibuły. W ogniu tym ciało dziecka różowiło się, barwiło, krwawiło przepysznemi tony.

Lecz już Stefanja pochwyciła go za tors i szybko na bok rzuciła. Dziecko przerażone zbladło i przy ziemi kucnęło.

Podmuchem wiatru poderwane płomienie liznęły prześcieradło opinające łóżko, które płonąć zaczęło. Stefanja rzuciła się znowu i, zerwawszy palącą się tkaninę, parząc sobie ręce, zwinęła, na ziemię rzuciła, i własną suknią, od wody ciężką, przygniatać zaczęła.

Helena ręce załamała.

— Jezusie! takie prześcieradło!

Lecz Stefanja, ręką jej tlejący jeszcze stos drzazek pokazywała.

— Zalej! zalejże na Boga!

Dziewczyna porwała garnek z zupą i wściekła, cisnęła ją w sam śródek ogniska.

— Ależ to zupa!

— Niecha!... takie prześcieradło!

Stefanja ręką po czole przesunęła.

— Dam ci inne, moje własne!

— Co mi tam po niem!... Panie takiego madapolam nowego nie ma!

Z głośnem zawodzeniem zaczęła teraz przesuwać garnki, przesadzając wartość prześcieradła, szczęśliwa, iż może zgnębić swą panią, którą níenawidziła za jej ubóstwo, graniczące z nędzą.

Stefanja siedziała teraz na ziemi, przybita, prawie ogłupiała, niemogąc się poruszyć, zdrętwiała z zimna, głodu i nerwowego wstrząśnienia. Przed nią, w pół cieniu źle oświetlonej kuchni, rozkładała się szeroka struga dymiącej jeszcze zupy, w której resztki niedopalonych drzazeg mieszały się z jasnemi resztkami fasoli i białawemi masami kartofli.

Dalej—pod stołem, obok worka z węglami i szaflika, w którym moczyły się ścierki, wciśnięty w kąt, blady i drżący, siedział Dziudek z kułakami zaciśniętemi przy skrzywionych w podkówkę usteczkach.

I tylko z otwartych drzwiczek pieca jasna struga światła blado-czerwonego, oświecała kawałki podłogi spalonej od wysypujących się żużli, wklęśniętej i pełnej czarnych plam i zagłębień. A na blasze, nędzna baterja glinianych rynek, garnków pokrytych wyszczerbionemi pokrywkami, cała nędza smutnego odżywiania się zamierających organizmów, nędza kupiona wysiłkiem ciężkiej pracy jednostki.

Stefanja zapatrzyła się w tę blachę, z której wystawała resztka pożywienia, stygnąca i niedbale przyrządzona. Czuła, że wstać powinna, lecz już sił jej brakło i siedziała tak spowita w cieniu, w mokrych fałdach odzieży kryjącej spalone resztki prześcieradła. Zdawało się jej, że ktoś nagle zanurzył ją w zimnej kąpieli i, skrępowawszy, ruszyć się nie dozwala.

Helena łkała ciągle koło komina, chwytając się z przesadą za głowę.

— O, Jezu!... a tom się dorobiła!

Tymczasem — z po za drzwi przymkniętych i w głąb mieszkania prowadzących, dał się słyszeć krzyk Michała, walczącego z ogarniającą go niemocą.

Krzyk ten zdławìony, przyciszony, obił síę nagle o drzwi z czystością najwyższą.

I pod wpływem tego krzyku, podniosła się z ziemi Stefanja, i do stołu, pod którym się kryło dziecko, zbliżyła.

— Chodź, Dziudku! — wyrzekła smutnie — chodź, moja biedna sieroto!

Dziecko bojaźliwie w stronę Heleny spojrzawszy, na czworakach, jak psiak, małe i nędzne, wylazło — i do mokrych fałd sukni matczynej przypadło.

__________V.

Noc.

Nad komódką jesionową pochylona, przyklękła Stefanja i dobywa ze spodu szuflady starannie poskładane swoje jeszcze wyprawne prześcieradła.

Na komodzie pali się niewielka lampka przyćmiona abażurem zrobionym z zielonej bibułki.

Lampka ta pogrąża w cieniu prawie całą sypialnię, w której kątach kryją się ubogie sprzęty, stare, jesionowe łóżka pookrywane czerwonemi watowanemi kołdrami.

Na jednem z nich, leży na wznak Michał, z oczyma szeroko rozwartemi, wlepionemi w świetlany krąg, który światło lampy zaznacza na ciemni sufitu.

Nocna koszula szeroko na piersiach pomimo chłodu rozpięta, ujawnia przerażającą chudość jego ciała, podobnego do szkieletu, obciągniętego żółtą, wiecznie wilgotną i potem okrytą skórę.

Twarz występuje ostro wśród bieli poduszek, chuda i spiczasta, z bezustannem drżeniem na powierzchni kołdry, zaznacza się białawą żółtością na purpurowem tle wełny.

Stefanja nad szufladą pochylona, ostrożnie ubogą bieliznę przekłada, w bezustannej trwodze, aby ta biel nędzna nie rozpadła się nagle, pozostawiając ich ciała bez koniecznego okrycia.

Ubogą, bo miała wyprawkę ubogą, w domu i po sklepikach żydowskich na Wołówce łataną. Jedynaczką niby była, ale biedną u biednej matki, którą przed dwoma laty pochowała na końcu cmentarza, het, pod samą linią wytyczną, tam, gdzie były najtańsze kwatery.

Ojca bo i prawie nie znała.

Miała jego miniaturę z lepszych czasów, zrobioną w halsztuku i z długiemi włosami. Matka mówiła, że był to piękny mężczyzna, że tańczył gładko i miał szczęście do kobiet. Urzędnikiem był niewielkim, i pozostawił onie szczupłą emeryturę i córkę, która zupełnie niespodziewanie zjawiła się po piętnastoletniem pożyciu.

W biedzie więc wyrosła Stefanja, w biedzie i łataniu wciąż krótkich spódniczek, z których uciekała poprostu w górę, rosnąc jak młoda choinka. Rozwijała się jednak tępo i boleśnie — wciąż zamknięta w ciasnym zaduchu ormiańskiej szkoły, do której oddała ją matka, korzystając skwapliwie z taniego sposobu wykształcenia.

Dziewczyna przerażona i nieośmielona swym stanem, w przełomie ważnego kryzysu swego wzrostu, nagle zachorowała, zbladła i zdawała się prędzej cieniem, niż istotą żyjącą.

Przestała chodzić do klasztoru, w którym nie nauczyła się nic prawie, tylko fałszywie śpiewać _Agnus Dei,_ miernie grać na fortepianie i w krótkim czasie została narzeczoną Michała Kortysickiego, stroiciela fortepianów i fisharmonji.

Stroiciel był młody, przystojny, ujął odrazu matkę, oznajmiwszy, że nie pije, nie pali i w karty nie gra.

Wprawdzie, ten i ów przebąkiwał, że Michał, mając zaledwie lat szesnaście ciągnął do kieliszka i nieraz kaczki zaganiał, lecz chłopak uroczyście zaprzysięgał, że to było z głupoty, i że nìgdy, nigdy do ręki żadnego trunku nie weźmie.

Mówił tak poczciwie, tak ręce składał, i tak ładnie łagodnemi, szafirowemi oczyma na Stefkę spoglądał, że pojechali wreszcie do Ojców Dominikanów w osobnej dorożce, a powrócili już w jednej uśmiechnięci i o przyszłość spokojni.

Jak kartki książki życiowej, tak powoli, drżącemi od zmęczenia rękami, przekładała młoda kobieta ciasno zgniecione fałdy ubogiej swej wyprawkí, której połowę na pieluszki i koszulki Dziudka podarła sama, w chwilach niepewnych o życie swoje i noszonej pod sercem istoty.

W głębi szuflady śpią cicho i spokojnie poszewski z szydełkowemi wstawkami, koszule obdziergane u góry bawełną, kaftaniki barchanowe szczelnie pod szyję zapięte, spódnice długie na tasiemkę nawleczone dziewicze i proste, cały dostatek kobiety biednej, uczciwej, spokojnie śpiącej na prosto zasłanem łóżku, w mgławem świetle lampeczki migocącej obok kołyski dziecka. I tylko jak spódniczka zalotnej tancerki, cała z fałd i koronek złożona, przypadł do jednego z kątów kaftanik poślubny, skromnie kokieteryjny, z dyskretnemi wstawkami, przez które zda się w niepewnem świetle, różowe przeświecać ciało...

Stefanja wyciągnęła rękę i ciemnemi palcami dotknęła wyrurkowanych walansienek.

Bibułka podłożona pod spód kaftanika zaszeleściała cicho, jak liść jesienny, nagle skrzydłem ptaka strącony.

Lecz na łóżku w tej chwili rzucił się Michał nagie przerażony.

— Co to!—wybełkotał z przestrachem.

Stefanja odwróciła się ku niemu.

— Nic! nic! śpij— wyrzekła łagodnie.

Głowa mężczyzny opadła na poduszki i ciemniała znów w kącie, bezustannym, nerwowym dreszczem wstrząsana.

Stefanja zwróciła się ku szufladzie.

Stos prześcieradeł leżał na ziemi, pochyliła się nad niemi i uważnie rozpatrywały fałdy zjedzone przez użycìe chlorku i gotowanie w saganach na rozpalonej blasze.

Nie, stanowczo nie zadowoli Heleny, choćby jej nawet oddała najlepsze, obszywane ząbkami, które używała dawniej do obszycia kołder.

Teraz — poprzestaje na podszywaniu zwyczajnemi, perkalowemi prześcieradłami odkąd Michał popadł w nieszczęście i często w nocy, w napadzie chwilowego szału, lub gniewu, nagle drzeć całą pościel zacznie.

O!... powoli doszła do tej oszczędności, i to ciężko nabytem doświadczeniem. Poszewki ze wstawkami robionemi pracowicie przez matkę, ukryła także starannie. Zaszywa teraz poduszki na moc, w grube zwyczajne powłoczki, i to jeszcze musi szyć za igłą i podwójną nitką.

Michał, szarpiąc się we śnie, wszystkie guziczki obdzierał, Helena w praniu dopełniała reszty.

Bielizna padała w szmaty; trzeba było ocalić resztę.

Wreszcie, odłożyła Stefanja jedno z prześcieradeł i, ująwszy stos cały, powoli go w komodę składała.

Klęcząc tak, z głową naprzód pochyloną, w szarym, wieczorowym szlafroku, który opinał jej trochę wychudłe plecy, ramiona i na biodrach przylepiał się dokładnie, miała w sobie wdzięk dziewczęcy, wdzięk nieskażonej prostoty.

Światło padało białawo-żółte z pod zielonej bibulanej obsłonki na jej włosy rudawo-blond, opadające na kark w napół rozplecionym warkoczu. Głowa ta miała przeczystelinie drobnej głowy kobiecej, kształtami doskonale pięknej. Włosy pokręcone, naturalnie fryzowane biegły kapryśną kaskadą srebrząc się na szczycie czaszki, złocąc się jaskrawo po nad konchami uszu. W pochyleniu tem, twarz nikła prawie zupełnie, drobna, blada, zmięta, z przedwczesną linją gęstych zmarszczek koło oczów, z dwoma kreskami, biegnącemi od wypukłości delikatnych nozdrzy nosowych, ku doskonale pięknym ustom, zawsze nawpół otwartym, jakby dla zaczerpnięcia powietrza.

W ustach tych krył się bezmierny urok piękności i czaru tej twarzy. Gdy rzadki uśmiech podniósł nagle, zawsze ku dołowi opuszczone kąciki warg, wówczas cokolwiek wydłużona broda zaokrąglała się, policzki pokrywały się dołkami, linie smutne uciekały, oczy otwierały się z dziecinną jakąś naiwnością. Coś promieniało z tej młodej twarzy, skalpelem nędzy i smutku pooranej, zawsze prawie przygasłej, głodem, zmęczeniem, udręczeniem krzywionej.

Stefanja układała delikatnie, ostrożnie, swą biedną chudobę, z tą kobiecą miłością do bielizny, do fałd dobrze wyprasowanego płótna, do chęci otoczenia swojej delikatnej skóry przeczystą bielą nieskalanej gładkości. Zanurzając głębiej rękę, natrafiła na jakiś zimny przedmiot.

Sięgnęła i wydobyła buteleczkę płaską z długą, ciemną rurką, którą dokarmiała Dziudka, grzejąc mu na spirytusie mleko i wodę ryżową w ciszy nocnej, przerywanej kwileniem dziecka, lub ciężkim kaszlem matki, śpiącej w jadalni za parawanem.

Ciężkie bo to były chwile; Michał opuszczał się w pracy, wracał do domu późno, z oczyma dziwnie błyszczącemi, podrażniony, wesoły, z mnóstwem idei i zamiarów w głowie, z chęcią łamania murów, z siłą fizyczną zdwojoną, pełen werwy, dowcipu, aż wyczerpany, ogłupiały, bełkocąc słowa bez związku, z gorączką na ustach, walił się na łóżko, najczęściej nawpół rozebrany, nie mogąc trafić do ładu z częściami ubrania, które rozrzucał po podłodze u stóp łóżka.

Była to pierwsza faza jego pijaństwa, faza hałaśliwa, pełna życia i energji. Mówił najczęściej wtedy o nadzwyczajnej swej pracy dziennej i zamówieniach na następne dni tygodnia. Matka wierzyła mu, potakując ze swego łóżka, w którem leżała pod stosem kołder z różańcem okręconym na lewej ręce.

Lecz w Stefanji serce szarpało się bolesnem przeczuciem.

Przewijając dziecko, lub kołysząc je do snu, patrzyła z trwogą na męża, którego postać rysowała się ciemnym tułowiem w niezbyt jasnej przestrzeni pokoju. Nie poznawała go.

Wydawał się jej większym, tęższym, bardziej rozrosłym. Ten potok słów, płynący mu z ust całą lawiną, przerażał ją poprostu. Wesołość, gorączkowe porywy, mieszały jej spokojne i ciche usposobienie.

Najczęściej milczała, pochylona nad dzieckiem, rzucając od czasu do czasu jedno tylko zdanie.

— Ciszej, Michał! dziecko mi obudzisz!

Lecz on wybuchał hałaśliwym śmiechem.

— Tak! tak! ta Stefka, to czysta kura zmoczona, nawet pośmiać się nie da, rozwinąć szerszych poglądów, wyjaśnić planów na przyszłość. Jedynie mama, ta rozumie dokładnie swego zięcia i wchodzi zupełnie w jego usposobienie. Cóż wielkiego! jeśli się było „Pod gwiazdą“ i ten i ów zaprosił, a potem należało się rewanż dać w całości. Tylko kobiety nigdy wyrozumienia nie mają; jedna mama, poczciwa mama.

Język mu się plątał, powieki przymykały, pomimo wysiłków, jakie czynił, aby wpatrywać się w płomień migocącej lampeczki. Teraz — powoli, tracił swą wesołość, stawał się smutny, melancholiczny i, siedząc na brzegu łóżka, pogrążał się powoli w smutną zadumę. Oczy traciły blask i żywość, zachodziły mgłą, twarz zdawała się nabrzmiewać, ręce nerwowo do ust mu się cisnęły.

Skarżył się na opuszczenie, na nieczułość żony, groził, bełkotał, wreszcie ruchy jego stawały się coraz ociężalsze, głowa powoli wgłębiała się w ramiona, krzyż wyginał w pałąk, aż wreszcie pobladły, bez najmniejszego wyrazu w twarzy, osuwał się na pościel, rozkładając swe członki, jakby wypełnione watą, zamiast ciała.

Stefanja nie spała wtedy długo w noc, leżąc cicho z ręką na krawędzi trzcinowej kołyski, w której spało dziecko pod przykryciem zielonej kitajki.

Ciężki, rzężący oddech męża przecinał ostrą gamą powietrze.

W rzężeniu tem była jakaś walka ciężka, straszna, tragiczna, coś ze zdławionego zwierzęcia, które wszelkiemi siłami pragnie zrzucić napastnika ze swego grzbietu.

Cicha, powolna praca trucizny rozpoczynała się już z nieubłaganą szybkością. Powoli, jak stado wężów wślizgiwała się w żyły, pławiąc się we krwi, która wielkim głosem domagać się tego jadu musiała.

I leżącej w milczeniu kobiecie zdawało się, że w chrapliwym oddechu męża słyszy świst złowrogiej gadziny, trjumfującej w dzikiem uniesieniu.

Zamykała oczy, tuliła głowę w poduszki, lecz świat ten urągał jej usiłowaniom, ciągle wzrastający, szyderczy — zwycięski.

I wtedy — w piersi kobiety powstawała chęć silna do walczenia z tym niewidzialnym wrogiem, postanowienie zmierzania się z kłębiącą masą gadzin zionących jad trucizny.

Stawała do walki, nie mając nic w zapasie, prócz bezmiernej miłości, i walczyła już lata całe z hydrą stugłową, wiecznie potężną, tajemniczą, w swem zwycięstwie nieubłaganą.

W walce tej zestarzała się, zniszczyła, stała się sługą swych sług, dziecka, namiętności męża — jego szalonych uniesień.

W walce tej — wzięła na swe wątłe barki utrzymanie domu, bo Michał pracować przestał. A mimo to walczyła jeszcze, postanowiła walczyć—do śmierci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lampa dogasała.

Stefanja powstała z klęczek i z po za komody dobyła blaszankę z naftą. Zwyczajem uświęconym tradycją, wykręciła zapalony knot i naftę w rezerwoar lać zaczęła.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: