Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wichrowe Wzgórza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Wichrowe Wzgórza - ebook

Historia tragicznej miłości i zemsty osnuta na tle dziejów trzech pokoleń dwóch ziemiańskich rodzin, opowieść, której scenerię stanowią tajemnicze i urzekające wrzosowiska północnej Anglii

„Piekielna to była wyobraźnia i piekło musiała nosić w sobie ta spokojna pozornie dziewczyna. Dla nas pozostała tajemniczym, zachwycającym zjawiskiem”.

Jarosław Iwaszkiewicz

Mały chłopiec, Heathcliff, jako osierocone dziecko trafia do domu Earnshawów. Wychowując się w tej zamożnej rodzinie, obdarza odwzajemnioną miłością Katarzynę, córkę swoich przybranych rodziców. Prześladowany przez przyszłego dziedzica Hindleya, poznaje też smak nienawiści. Gdy przekonuje się, że konwenanse mogą pokonać nawet najsilniejszą miłość, znika na trzy lata, aby powrócić jako dysponujący fortuną niewiadomego pochodzenia, demoniczny i bezwzględny mściciel. Od tego momentu nikomu w rodzinie nie będzie łatwo znaleźć własne szczęście.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-933-3
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

_1801_

Wró­ci­łem wła­śnie z wizyty u mego gospo­da­rza, sąsiada-samot­nika, z któ­rym będę musiał utrzy­my­wać sto­sunki. Oko­lica naprawdę piękna! W całej Anglii nie zna­la­zł­bym chyba dru­giego tak odlud­nego miej­sca. Praw­dziwy raj dla mizan­tro­pów – w sam raz dla takich jak ja i pan Heathc­liff. Cóż za typ! Z pew­no­ścią nie odgadł, jaką poczu­łem do niego sym­pa­tię od chwili, gdy na mój widok czarne jego oczy zami­go­tały podejrz­li­wie, a palce sta­now­czym gestem wsu­nęły się głę­biej za kami­zelkę.

– Pan Heathc­liff? – zapy­ta­łem. Ski­nął głową.

– Jestem Loc­kwood, pań­ski dzier­żawca. Poczy­ty­wa­łem sobie za obo­wią­zek zło­żyć panu moje usza­no­wa­nie zaraz po przy­jeź­dzie. Mam nadzieję, że nale­ga­jąc tak usil­nie na wyna­ję­cie mi Droz­do­wego Gniazda, nie spra­wi­łem panu kło­potu. Dowie­dzia­łem się wczo­raj, że miał pan zamiar…

– Droz­dowe Gniazdo jest moją wła­sno­ścią – prze­rwał mi szorstko. – Gdy­bym mógł tego unik­nąć, nie pozwo­lił­bym, by mi kto­kol­wiek spra­wiał kło­pot. Wejdź pan!

To „Wejdź pan”, wymó­wione przez zaci­śnięte zęby, brzmiało jak: „Idź do dia­bła!” Nie zdra­dzał chęci otwo­rze­nia bramy. To zachę­ciło mnie do przy­ję­cia zapro­sze­nia. Zacie­ka­wił mnie czło­wiek, który wydał mi się jasz­cze więk­szym odlud­kiem niż ja sam. Dopiero gdy koń mój wparł się pier­sią w bramę, Heathc­liff zdjął łań­cuch i z nie­za­do­wo­loną miną popro­wa­dził mnie w stronę domu.

– Józe­fie! – zawo­łał w głąb podwó­rza. – Zabierz­cie konia i przy­nie­ście wina!

„A więc to cała tutej­sza służba – pomy­śla­łem, sły­sząc to podwójne pole­ce­nie. – Nic dziw­nego, że ścieżki zaro­sły trawą, a bydło objada zapusz­czony żywo­płot”.

Józef był to czło­wiek stary, może nawet bar­dzo stary, choć czer­stwy i krzepki. „Boże, ratuj nas” – mruk­nął z wyraźną nie­chę­cią, zabie­ra­jąc konia, i spoj­rzał na mnie tak kwa­śno, że zdjęty lito­ścią pomy­śla­łem, iż pomoc boska potrzebna mu jest raczej do stra­wie­nia obiadu, a pobożne wes­tchnie­nie nie ma żad­nego związku z mym nie­ocze­ki­wa­nym przy­by­ciem.

Sie­dziba Heathc­liffa zwie się Wichrowe Wzgó­rza. Bo też musi być tu dobry wygwiz­dów. O sile pół­noc­nych wia­trów świad­czy pochy­le­nie kar­ło­wa­tych jodeł koło domu, jak rów­nież rzad­kie kępy tar­niny o gałę­ziach zwró­co­nych w jedną stronę, jakby żebrzące o słońce. Prze­wi­du­jący archi­tekt wybu­do­wał na szczę­ście dwór mocny, o wąskich, głę­boko osa­dzo­nych oknach, gru­bych murach i wysta­ją­cych kamien­nych naroż­ni­kach.

Zanim prze­stą­pi­łem próg, zatrzy­ma­łem się, podzi­wia­jąc gro­te­skowe pła­sko­rzeźby na fron­to­nie, gdzie spo­śród plą­ta­niny poob­tłu­ki­wa­nych gry­fów i bez­wstyd­nych amor­ków wyła­niał się napis: „1500 – Hare­ton Earn­shaw”. Chęt­nie był­bym usły­szał krót­kie dzieje tego sta­rego domu z ust jego ponu­rego wła­ści­ciela – gdyby nie chłodna postawa gospo­da­rza na progu drzwi wej­ścio­wych, zda­jąca się mówić naj­wy­raź­niej: „Albo właź, albo się wynoś!” Nie mia­łem zamiaru powięk­szać znie­cier­pli­wie­nia mego prze­wod­nika przez zagłę­bie­nie się w taj­niki jego sie­dziby.

Weszli­śmy do pokoju bawial­nego, któ­rego nie poprze­dzała ani sień, ani kory­tarz. Zazwy­czaj w tej oko­licy bawial­nia mie­ści w sobie rów­nież kuch­nię, ale w Wichro­wych Wzgó­rzach kuch­nia znaj­do­wała się widocz­nie w głębi domu, co pozna­łem po brzęku naczyń i zmie­sza­nej wrza­wie gło­sów. Nie zauwa­ży­łem też żad­nych śla­dów pie­cze­nia czy goto­wa­nia na olbrzy­mim piecu w głębi pokoju ani poły­sku mie­dzia­nych patelni i mosięż­nych ron­dli na ścia­nach. Wielki dębowy kre­dens w dru­gim końcu odbi­jał jed­nak wspa­niale zarówno cie­pło, jak świa­tło rzę­dami ogrom­nych cyno­wych pół­mi­sków, srebr­nych dzba­nów i kub­ków usta­wio­nych wysoko aż pod sam sufit, uka­zu­jąc oczom całą swą wewnętrzną budowę z wyjąt­kiem miej­sca, gdzie zasła­niała go drew­niana półka pełna plac­ków owsia­nych, szy­nek i udźców bara­nich i woło­wych. Nad komin­kiem wisiała brzydka stara broń myśliw­ska i para pisto­le­tów, a na kominku stały rzę­dem dla ozdoby trzy jaskrawo poma­lo­wane puszki. Posadzka była gładka, biała, kamienna; krze­sła wyso­kie, pro­stej roboty, poma­lo­wane na zie­lono. W głębi maja­czyło w mroku jesz­cze kilka innych, cięż­kich czar­nych krze­seł. W niszy pod kre­densem spo­czy­wała olbrzy­mia brą­zowa wyżlica oto­czona gro­madą pisz­czą­cych szcze­niąt. Inne psy wałę­sały się po kątach.

Kom­nata i sprzęty te nie budzi­łyby zdzi­wie­nia, gdyby nale­żały do jakie­goś far­mera z pół­nocy, jakich wielu można tu spo­tkać w pro­mie­niu kilku mil, rosłego chłopa o zacię­tej twa­rzy, w spodniach zapię­tych pod kola­nami, w kama­szach, roz­par­tego w fotelu za sto­łem przy kuflu pie­nią­cego się piwa. Ale pan Heathc­liff był cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem swego domu i stylu życia. Z wyglądu przy­po­mi­nał Cygana, z miny, ubioru i obej­ścia – dżen­tel­mena: to zna­czy dżen­tel­mena w tym stop­niu, w jakim jest nim każdy wiej­ski dzie­dzic. Był może tro­chę zanie­dbany, ale to nie szpe­ciło jego pro­stej, rosłej postaci i posęp­nej twa­rzy. Może ktoś zarzu­ciłby mu pewną, niczym nie­uza­sad­nioną dumę – ja jed­nak czu­łem instynk­tow­nie, że jest to tylko nie­chęć do oka­zy­wa­nia prze­ży­wa­nych uczuć. Taki czło­wiek kocha i nie­na­wi­dzi w tajem­nicy, a wza­jem­ność w miło­ści czy nie­na­wi­ści uwa­żałby za imper­ty­nen­cję. Czuję, że ponosi mnie wyobraź­nia; przy­pi­suję mu nazbyt szczo­drze wła­sne uczu­cia. Pan Heathc­liff może mieć zupeł­nie inne powody do uni­ka­nia ludzi. Miejmy nadzieję, że moje uspo­so­bie­nie jest wyjąt­kowe. Moja droga matka mawiała, że ni­gdy nie będę miał miłego domu. No i ostat­niego lata oka­za­łem się istot­nie zupeł­nie nie­godny domo­wego szczę­ścia.

Pozna­łem mia­no­wi­cie pod­czas pięk­nego mie­siąca nad morzem cza­rowne stwo­rze­nie, istną boginkę w moich oczach. Wszystko było dobrze, dopóki nie zwra­cała na mnie uwagi. Ni­gdy nie wyzna­łem swej miło­ści sło­wami, ale jeżeli oczy mają wymowę, to każda gąska musia­łaby odgad­nąć, że byłem zako­chany po uszy. Zro­zu­miała wresz­cie i odpo­wie­działa mi naj­słod­szym spoj­rze­niem wza­jem­no­ści. A ja – wstyd wyznać – zamkną­łem się w sobie natych­miast jak śli­mak i z każ­dym spoj­rze­niem sta­wa­łem się coraz bar­dziej chłodny i daleki. Bie­dac­two, zawsty­dzone i prze­ra­żone wła­sną domnie­maną pomyłką, skło­niło matkę do natych­miastowego wyjazdu. To szcze­gólne uspo­so­bie­nie wyro­biło mi opi­nię czło­wieka bez serca – jak dalece nie­za­słu­żoną, ja sam tylko mogę to oce­nić.

Usie­dli­śmy po obu stro­nach kominka. Usi­ło­wa­łem wypeł­nić mil­cze­nie próbą pogła­ska­nia suki, która porzu­ciw­szy szcze­nięta, skra­dała się jak wilk w kie­runku moich łydek, szcze­rząc białe lśniące kły. Odpo­wie­działa na moją piesz­czotę prze­cią­głym, gar­dło­wym wark­nię­ciem.

– Zostaw pan psa w spo­koju – wark­nął gospo­darz do wtóru, uspo­ka­ja­jąc psa moc­nym kop­nię­ciem. – Nie jest przy­zwy­cza­jona do kare­sów. To nie jest poko­jowa psina, żeby się z nią pie­ścić. – I postą­piw­szy ku bocz­nym drzwiom, krzyk­nął ponow­nie:

– Józef!

Józef zamam­ro­tał coś nie­zro­zu­miale w głębi piw­nicy, ale ponie­waż się nie zja­wiał, pan Heathc­liff sam dał nurka pod pod­łogę, zosta­wia­jąc mnie pod czujną strażą pie­kiel­nej suki i dwóch sro­gich, kosma­tych owczar­ków, bacz­nie śle­dzą­cych każde moje poru­sze­nie. Nie pra­gnąc by­naj­mniej zapo­znać się z ich kłami, sie­dzia­łem bez ruchu; pozwo­li­łem sobie tylko na drwiące miny, w tym prze­ko­na­niu oczy­wi­ście, że psy tych cichych obelg nie zro­zu­mieją. Omy­li­łem się. Roz­złosz­czona suka wsko­czyła mi nagle z furią na kolana. Zrzu­ci­łem ją i zasta­wi­łem się sto­łem. Jak na dane hasło wypa­dło ze wszyst­kich kątów z pół tuzina czwo­ro­no­gich bie­sów róż­nej wiel­ko­ści i wieku. Ostre kły chwy­tały mnie za obcasy i poły. Odpie­ra­jąc pogrze­ba­czem ataki więk­szych napast­ni­ków, gło­śno wzy­wa­łem pomocy. Gospo­darz i paro­bek z iry­tu­ją­cym spo­ko­jem wcho­dzili po scho­dach. Nie poru­szali się ani odro­binę prę­dzej niż zwy­kle, choć wokół kominka prze­wa­lało się kłę­bo­wi­sko war­czą­cych i szcze­ka­ją­cych psów. Na szczę­ście pośpie­szyła z odsie­czą miesz­kanka kuchni. Zażywna nie­wia­sta w pod­ka­sa­nej spód­nicy, z zawi­nię­tymi ręka­wami, czer­wona od ognia, wpa­dła mię­dzy nas z patel­nią w ręku. Narzę­dzie to oraz wartki potok słów oka­zały się sku­teczną bro­nią. Burza uci­chła jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki. Pogrom­czyni stała koło kominka, z pier­sią falu­jącą jak morze po sztor­mie. Na tę chwilę wszedł pan domu.

– Co się tu dzieje, u dia­bła? – zapy­tał, patrząc na mnie złym wzro­kiem, trud­nym do znie­sie­nia po tak nie­go­ścin­nym przy­ję­ciu.

– Pew­nie, że u dia­bła! – burk­ną­łem ziry­to­wany. – Tabun opę­ta­nych świń nie byłby z pew­no­ścią gor­szy od pań­skich psów. Rów­nie dobrze mógłby pan zosta­wić swego gościa w klatce dzi­kich tygry­sów.

Heathc­liff prze­su­nął stół na dawne miej­sce i posta­wił przede mną butelkę.

– Nie ruszą czło­wieka, który sie­dzi spo­koj­nie i niczego nie dotyka – zauwa­żył. – Psy powinny być czujne. Napije się pan wina?

– Nie, dzię­kuję.

– Chyba pana nie poką­sały?

– Nie uszłoby im to na sucho.

Twarz Heathc­liffa wykrzy­wiła się w uśmie­chu.

– Widzę, że jest pan zde­ner­wo­wany, panie Loc­kwood. Może tro­chę wina? Goście są taką rzad­ko­ścią w tym domu, że (przy­znam się otwar­cie) ani ja, ani moje psy nie wiemy, jak ich podej­mo­wać. Pań­skie zdro­wie!

Skło­ni­łem się i wypi­łem za jego zdro­wie. Nie było sensu dąsać się o głu­pie kun­dle. Nie chcia­łem się też nara­żać na drwiny. Zresztą gospo­darz, zapewne powo­do­wany ostroż­no­ścią, by nie zra­zić sobie dobrego dzier­żawcy, stał się bar­dziej roz­mowny. Przez grzecz­ność skie­ro­wał roz­mowę na temat, który jak sądził, powi­nien mnie zain­te­re­so­wać, to jest na zalety i braki mojej obec­nej sie­dziby. O spra­wach tych mówił w spo­sób inte­li­gentny. Tak mnie to zachę­ciło, że nim wró­ci­łem do domu, posta­no­wi­łem zło­żyć wizytę następ­nego dnia. On sobie tego wyraź­nie nie życzy. Mimo to pójdę. W porów­na­niu z nim czuję się zdu­mie­wa­jąco towa­rzy­ski.ROZ­DZIAŁ DRUGI

Wczo­raj­sze popo­łu­dnie było zimne i mgli­ste. Zamie­rza­łem wła­ści­wie posie­dzieć przy cie­płym kominku, zamiast brnąć przez błota i wrzo­so­wi­ska do Wichro­wych Wzgórz. Toteż po obie­dzie (nawia­sem mówiąc, jadam obiad mię­dzy dwu­na­stą a pierw­szą w połu­dnie; gospo­dyni, star­sza jej­mość prze­jęta wraz z inwen­ta­rzem domu, nie mogła czy też nie chciała zro­zu­mieć mojej prośby, że wolał­bym obia­do­wać o pią­tej) uda­łem się na górę do swego pokoju z zamia­rem pozo­sta­nia w domu. Tam jed­nak poprzez chmurę pyłu doj­rza­łem słu­żącą, która klę­cząc przed komin­kiem wśród szczo­tek i wia­de­rek z węglem, zasy­py­wała ogień popio­łem. Widząc to, ucie­kłem natych­miast z domu. Po czte­ro­mi­lo­wym mar­szu zna­la­złem się przed bramą Wichro­wych Wzgórz wła­śnie w chwili, gdy zaczy­nał sypać puszy­sty śnieg.

Na tym nie­osło­nię­tym wzgó­rzu zie­mia była zamar­z­nięta, ale czarna. Ostre zimno przej­mo­wało do szpiku kości. Nie mogłem odcze­pić łań­cu­cha, prze­sko­czy­łem więc przez ogro­dze­nie i pośpie­szy­łem ku domowi drogą wykła­daną kamien­nymi pły­tami, po któ­rej bokach rosły nie­równo krzaki agre­stu. Ale choć puka­łem i puka­łem, aż mnie ręce bolały, drzwi pozo­stały zamknięte. Tylko psy uja­dały.

„Hul­taje! – wykrzy­ki­wa­łem w myśli. – Nie­go­ścinne gbury! Zasłu­gu­je­cie na wieczną samot­ność i odcię­cie od rodzaju ludz­kiego. Ja przy­naj­mniej w dzień nie zamy­kał­bym swych drzwi na rygiel. Ale co mi tam – wejdę i tak!” Szarp­ną­łem z całych sił za klamkę. Z okrą­głego okienka sto­doły wyj­rzała kwa­śna gęba Józefa.

– Czego tam?! – wrza­snął. – Pan poszedł do owczarni.

Trzeba obejść naokoło, jeżeli chce­cie z nim gadać.

– Czy nikogo w domu nie ma, że nie otwie­rają?

– Jest pani, ale ona nie otwo­rzy, choć­by­ście się tłu­kli do ciem­nej nocy.

– Może byście jej powie­dzieli, Józe­fie, kto przy­szedł?

– Jesz­cze czego? Nie moja rzecz – mruk­nął stary, cho­wa­jąc głowę.

Śnieg sypał gęsto. Znów pochwy­ci­łem za klamkę, gdy w głębi podwó­rza uka­zał się młody czło­wiek, bez kurtki, z widłami na ramie­niu, i kazał mi iść za sobą. Minąw­szy pral­nię i bru­ko­wany dzie­dzi­niec z szopą na węgiel, stud­nią i gołęb­ni­kiem, zna­leź­li­śmy się w zna­nej mi już dużej, cie­płej i weso­łej izbie. Wielki ogień, pod­sy­cany węglem, drew­nem i tor­fem, wypeł­niał ją roz­kosz­nym bla­skiem i cie­płem. Przy stole, nakry­tym do obfi­tej kola­cji, sie­działa „pani”, osoba, któ­rej ist­nie­nia dotych­czas nie podej­rze­wa­łem. Skło­ni­łem się ucie­szony, pewny, że poprosi, bym usiadł. Sie­działa na krze­śle wypro­sto­wana, sztywna, przy­glą­da­jąc mi się w mil­cze­niu.

– Okropna pogoda, pro­szę pani – ode­zwa­łem się. – Oba­wiam się, że drzwi ucier­piały od moich pię­ści. Ale to wina służby: namę­czy­łem się, zanim usły­szano.

Mil­czała. Przy­glą­da­łem się jej, ona rów­nież patrzyła na mnie, a raczej mie­rzyła chłod­nym, bez­ce­re­mo­nial­nym spoj­rze­niem, co wpra­wiało mnie w nad wyraz przy­kre zakło­po­ta­nie.

– Sia­daj pan! – burk­nął młody czło­wiek. – On zaraz przyj­dzie.

Usia­dłem. Odchrząk­nąw­szy, zawo­ła­łem na groźną Juno, która na znak, że mnie poznaje, raczyła poru­szyć koń­cem ogona.

– Piękne zwie­rzę – spró­bo­wa­łem znów nawią­zać roz­mowę. – Czy pani zamie­rza roz­dać szcze­nięta?

– Nie moje! – wark­nęła miła gospo­dyni. Nawet Heathc­liff nie zdo­byłby się na tak odpy­cha­jący ton.

– Aha! Tam pew­nie są ulu­bieńcy pani? – wska­za­łem na ciemne lego­wi­sko, pełne, jak mi się zda­wało, kocia­ków.

– Dziw­nych mi pan wybrał ulu­bień­ców! – fuk­nęła pogar­dli­wie.

Wpa­dłem. Był to bowiem stos nie­ży­wych kró­li­ków. Znów chrząk­ną­łem, przy­su­ną­łem się bli­żej ognia i powtó­rzy­łem uwagę o fatal­nej pogo­dzie.

– Nie trzeba było wycho­dzić z domu – odparła i wstała, by zdjąć znad kominka dwie malo­wane puszki.

Dotych­czas sie­działa w cie­niu. Teraz dopiero ujrza­łem w peł­nym świe­tle jej postać i twarz. Była wysmu­kła, bar­dzo jesz­cze młoda i dziew­częca. Ni­gdy dotąd nie widzia­łem tak zgrab­nej syl­wetki i tak uro­czej twa­rzy. Miała drobne rysy, bar­dzo jasne, lniane, a raczej złote loki, spa­da­jące swo­bod­nie na deli­katną szyję, i oczy, któ­rym, gdyby nie ich wyraz, trudno byłoby się oprzeć. Na szczę­ście dla mego czu­łego serca biła z nich jedy­nie pogarda i roz­pacz, dziw­nie nie­na­tu­ralna w tak mło­dym wieku. Chcia­łem jej pomóc zdjąć puszki, gdyż stały za wysoko, ale żach­nęła się jak ską­piec, któ­remu ofia­ro­wano nie­wcze­sną pomoc w licze­niu złota.

– Obejdę się bez pomocy – burk­nęła. – Sama dosię­gnę!

– Prze­pra­szam – uspra­wie­dli­wi­łem się z pośpie­chem. Zawią­zała far­tuch na schlud­nej czar­nej sukni i sto­jąc z łyżką her­baty nad imbry­kiem, zapy­tała:

– Zapro­szono pana na her­batę?

– Z przy­jem­no­ścią się napiję – odpar­łem.

– Zapro­szono pana? – powtó­rzyła.

– Nie – odpar­łem nie­mal z uśmie­chem. – Zapro­sze­nie należy do pani.

Cisnęła łyżkę i puszkę z her­batą i wró­ciła na swoje krze­sło ze zmarsz­czo­nym gniew­nie czo­łem i dolną wargą wysu­niętą jak u dziecka, które się za chwilę roz­pła­cze.

Tym­cza­sem młody czło­wiek narzu­cił na sie­bie obszar­paną kurtkę i sto­jąc przed ogniem, spo­glą­dał na mnie spod oka takim wzro­kiem, jak­by­śmy byli śmier­tel­nymi wro­gami. Zaczą­łem się zasta­na­wiać, kim on wła­ści­wie jest: słu­żą­cym czy nie.

Ubiór i mowa zna­mio­no­wały pro­staka nie­mo­gą­cego się rów­nać z pań­stwem Heathc­liff, gęsta, kędzie­rzawa, ciemna czu­pryna nie znała grze­bie­nia i mydła; kudłaty zarost zacho­dził na policzki; ręce były ciemne jak u zwy­kłego chłopa, ale w spo­so­bie bycia wyczu­wało się swo­bodę nie­mal wynio­słą. Nie oka­zy­wał także żad­nej usłuż­no­ści wobec pani domu. Nie wie­dząc, z kim mam do czy­nie­nia, wola­łem uda­wać, że nie widzę jego dziw­nej zaczep­no­ści. Ode­tchną­łem z ulgą, gdy w kilka minut póź­niej wszedł Heathc­liff.

– Widzi pan, że dotrzy­ma­łem przy­rze­cze­nia i przy­sze­dłem! – zawo­ła­łem z udaną weso­ło­ścią. – Mam nadzieję, że udzie­li­cie mi pań­stwo schro­nie­nia pod swoim dachem na pół godziny, dopóki nie minie zawieja.

– Pół godziny? – odparł, strze­pu­jąc z ubra­nia białe płatki. – Że też panu zachciało się wyjść na taką śnie­życę! Prze­cież może pan zabłą­dzić na bagnach. Tutejsi czę­sto mylą drogę o zmierz­chu przy takiej pogo­dzie. A na zmianę się nie zanosi.

– Mógłby mnie odpro­wa­dzić któ­ryś z pań­skich ludzi. Prze­no­co­wałby u mnie w Droz­do­wym Gnieź­dzie. Czy to moż­liwe?

– Nie.

– No, cóż! Wobec tego muszę zdać się na wła­sny spryt.

– Hm!

– Będzie her­bata czy nie? – zapy­tał mło­dzie­niec w obszar­pa­nym ubra­niu, prze­no­sząc wście­kłe spoj­rze­nie ze mnie na młodą panią.

– Czy jemu też dać? – zwró­ciła się do Heathc­liffa.

– Pośpiesz się, sły­szysz? – wark­nął gospo­darz z taką zło­ścią, że aż pod­sko­czy­łem na krze­śle. Ton, jakim wypo­wie­dziane były te słowa, zdra­dzał naturę z gruntu złą. Stra­ci­łem do niego całą sym­pa­tię. Gdy her­bata była gotowa, kazał mi przy­su­nąć się z krze­słem. Zasie­dli­śmy wszy­scy dokoła stołu, nie wyłą­cza­jąc mło­dego pro­staka. W ponu­rym mil­cze­niu spo­ży­wa­li­śmy posi­łek. „Jeżeli to ja wywo­ła­łem ten nastrój – myśla­łem – powi­nie­nem sta­rać się go roz­pro­szyć. Prze­cież to nie­moż­liwe, aby ci ludzie zawsze byli tacy nachmu­rzeni i mil­czący, choćby nawet mieli naj­gor­sze uspo­so­bie­nia”.

– Dziwne – zaczą­łem w prze­rwie mię­dzy dwiema fili­żan­kami her­baty – jak przy­zwy­cza­je­nie ura­bia nasze upodo­ba­nia i poglądy. Nie­je­den powie­działby, że życie na takim odlu­dziu, jak tutaj, nie może być szczę­śliwe. Mimo to wydaje mi się, że w oto­cze­niu rodziny, z tak miłą panią w roli opie­kuń­czego ducha pań­skiego ogni­ska domo­wego i serca…

– Z moją miłą panią? – prze­rwał mi z wyra­zem nie­mal dia­bel­skiego szy­der­stwa na twa­rzy. – Gdzież ona, ta moja miła pani?

– Mam na myśli pań­ską żonę, panią Heathc­liff.

– Ach tak, więc chcesz pan powie­dzieć, że duch jej po śmierci pełni tutaj na­dal rolę anioła stróża?

Zro­zu­mia­łem moją pomyłkę. Trzeba się było wytłu­ma­czyć… Powi­nie­nem był prze­cież zauwa­żyć zbyt wielką jak na mał­żeń­stwo róż­nicę wieku mię­dzy tą parą. On miał około czter­dziestki – wiek, w któ­rym męż­czy­zna ma dość rozumu, by się nie łudzić, że młoda dziew­czyna poślubi go z miło­ści. Takie złu­dze­nia bywają raczej osłodą póź­niej­szego wieku. Ona nie wygląda nawet na sie­dem­na­ście lat.

Roz­ja­śniło mi się w gło­wie. To pew­nie ten cym­bał obok mnie, który pije her­batę ze spodka i je chleb brud­nymi łapami, jest jej mężem. Natu­ral­nie Heathc­liff junior. Oto do czego pro­wa­dzi takie zagrze­ba­nie się żyw­cem: wyszła za tego pro­staka, zmar­no­wała się, bo nie wie­działa, że ist­nieją inni. Szkoda! Wielka szkoda! Muszę uwa­żać, żeby nie poża­ło­wała swego wyboru! Ta ostat­nia uwaga mogłaby świad­czyć o zaro­zu­mia­ło­ści. Ale to nie­prawda. Mło­dzie­niec wydał mi się wręcz odpy­cha­jący, a wie­dzia­łem z doświad­cze­nia, że mogę podo­bać się kobie­tom.

– Ta pani jest moją synową – wyja­śnił gospo­darz, potwier­dza­jąc moje przy­pusz­cze­nia. I przy tych sło­wach rzu­cił jej spoj­rze­nie pełne dziw­nej nie­na­wi­ści, chyba że wyraz jego twa­rzy był w zupeł­nej sprzecz­no­ści z jego uczu­ciami.

Wobec tego zwró­ci­łem się do mło­dego sąsiada:

– Ach, natu­ral­nie, teraz rozu­miem. To pan jesteś szczę­śli­wym mał­żon­kiem tej dobrej wróżki.

Wpa­dłem jesz­cze gorzej niż poprzed­nio. Mło­dzie­niec poczer­wie­niał i zaci­snął pię­ści, jakby chciał się na mnie rzu­cić.

Ale opa­mię­tał się w porę i za całą odpo­wiedź dostało mi się ordy­narne, stłu­mione prze­kleń­stwo. Uda­łem, że nie sły­szę.

– Pań­skie domy­sły tra­fiają w próż­nię – ode­zwał się gospo­darz. – Żaden z nas nie ma szczę­ścia być mał­żon­kiem pań­skiej dobrej wróżki. Jej wybra­niec nie żyje. Chcia­łem powie­dzieć, że była moją synową, a więc musiała owdo­wieć.

– A ten młody czło­wiek…

– To z pew­no­ścią nie mój syn!

Heathc­liff uśmiech­nął się, jakby uznał takie przy­pusz­cze­nie za zbyt śmiały żart. On ojcem tego niedź­wie­dzia!

– Nazy­wam się Hare­ton Earn­shaw – wark­nął mło­dzie­niec. – Radzę panu sza­no­wać moje nazwi­sko!

– Nie obra­zi­łem pana – odrze­kłem, wyśmie­wa­jąc w duszy godną minę, z jaką mi się przed­sta­wił.

Wpa­try­wał się we mnie tak wyzy­wa­jąco, że odwró­ci­łem głowę z obawy, żeby go nie trzep­nąć po uszach albo nie roze­śmiać się na cały głos. Zaczą­łem czuć się wyraź­nie nie­swojo w tym miłym kółku rodzin­nym. Ponury nastrój psuł zupeł­nie wra­że­nie cie­pła i zacisz­no­ści. Powie­dzia­łem sobie, że dobrze się namy­ślę, zanim po raz trzeci prze­stą­pię te progi.

Posi­łek dobie­gał końca w głu­chym mil­cze­niu. Nikt już nie wyrzekł słowa. Wyj­rza­łem oknem, by zoba­czyć, jak tam z pogodą. Widok, który uka­zał się moim oczom, nie zachę­cał do wyj­ścia: ściem­niło się przed­wcze­śnie, niebo i wzgó­rza nikły w groź­nym kłę­bo­wi­sku wichru i gęstej śnie­życy.

– Bez prze­wod­nika nie zajdę chyba do domu – wyrwało mi się mimo woli. – Drogi zasy­pane, a gdyby nawet nie były zasy­pane, to ciemno choć oko wykol.

– Hare­ton, zapędź te dwa­na­ście owiec pod dach, do sto­doły. W owczarni śnieg je przez noc zasy­pie. I zastaw je deską – roz­ka­zy­wał Heathc­liff.

– Ale co ja mam robić? – pyta­łem z rosną­cym roz­draż­nie­niem.

Nikt mi nie odpo­wie­dział. Obej­rzaw­szy się, zoba­czy­łem Józefa, który wszedł z wia­der­kiem owsianki dla psów. Młoda pani, nachy­lona nad ogniem, zaba­wiała się zapa­la­niem zapa­łek, które spa­dły z kominka, gdy odsta­wiała puszkę z her­batą. Stary, posta­wiw­szy swój cię­żar, rozej­rzał się kry­tycz­nie po pokoju i zagad­nął ochry­płym gło­sem:

– Że też będzie tu stać i próż­no­wać, kiedy tamci poszli do roboty! Szkoda gadać! I tak nic z lenia nie będzie! Dia­bli wezmą, jak matkę wzięli!

Wydało mi się przez chwilę, że stary nic­poń do mnie zwraca tę prze­mowę. Już, już mia­łem go kop­nąć i wyrzu­cić za drzwi, gdy odpo­wiedź mło­dej kobiety ostu­dziła moje zapędy.

– Nik­czemny stary obłud­niku! – zawo­łała. – Nie boisz się, że cie­bie porwą, skoro ich tak czę­sto wspo­mi­nasz? Nie zaczy­naj ze mną, bo sama popro­szę, żeby się z tobą zała­twili. Spójrz no, Józe­fie – przy tych sło­wach zdjęła z półki podłużną czarną księgę – ile się już nauczy­łam Czar­nej Magii. Nie­długo potra­fię już zro­bić porzą­dek w tym domu. Czer­wona krowa nie zde­chła przy­pad­kiem, a twój reu­ma­tyzm nie jest wcale dopu­stem bożym!

– Wiedźma, wiedźma! – sapał stary. – Niech Bóg nas uchroni od Złego.

– Ty sam jesteś wyrzu­tek i potę­pie­niec! Precz, bo będzie źle! Ule­pię was wszyst­kich z wosku i gliny, a kto pierw­szy prze­kro­czy nakre­ślone przeze mnie gra­nice, tego… Nie powiem, co mu się sta­nie, ale zoba­czy­cie! Precz! Patrzę na cie­bie.

Piękne oczy mło­dej cza­row­nicy zabły­sły zło­śliwą drwiną i Józef, naprawdę prze­ra­żony i drżący, wypadł z pokoju, modląc się gło­śno i wykrzy­ku­jąc: „Wiedźma!”

Sądzi­łem, że młoda kobieta stroi sobie z niego nie­sa­mo­wite żarty. Ponie­waż zosta­li­śmy sami, spró­bo­wa­łem ją pro­sić o pomoc w mej bie­dzie.

– Pani – rze­kłem poważ­nie – pro­szę mi daro­wać moją natar­czy­wość, ale mając taką twarz, musi pani mieć też dobre serce. Pro­szę obja­śnić mnie, jak mam tra­fić do domu. Jestem w takim samym kło­po­cie, w jakim pani by się zna­la­zła, gdyby ci kazano jechać do Lon­dynu.

Pani Heathc­liff zasia­dła już na krze­śle przy świecy, z dużą czarną księgą otwartą na kola­nach.

– Niech pan wraca tą samą drogą, którą pan przy­szedł – odpo­wie­działa. – Rada krótka, ale na lep­szą mnie nie stać.

– A jeśli pani się dowie, że mnie zna­le­ziono zamar­z­nię­tego w bagnie lub w dziu­rze jakiejś pod śnie­giem, czy sumie­nie nie szep­nie pani, żeś tro­chę współ­winna mojej śmierci?

– Cóż znowu? Nie mogę pana odpro­wa­dzić. Nie puści­liby mnie nawet do bramy ogro­do­wej.

– Pani! Był­bym nie­po­cie­szony, gdyby pani miała dla mnie prze­stą­pić bodaj próg domu w taką noc! Ja nie chcę, żeby mi pani poka­zy­wała drogę, tylko żeby mi ją pani opi­sała albo też skło­niła pana Heathc­liffa, by mi dał prze­wod­nika.

– Ale kogo? Jest tylko on, Earn­shaw, Zilla, Józef i ja. Kogo by pan wybrał?

– To tu nie ma parob­ków?

– Nie. To są wszy­scy.

– W takim razie będę zmu­szony zostać.

– Musi pan to zała­twić z gospo­da­rzem. To nie moja sprawa. W tej chwili od drzwi kuchen­nych zabrzmiał ostry głos

Heathc­liffa:

– Będziesz pan miał nauczkę, żeby się nie włó­czyć po wzgó­rzach w taki czas. Co się tyczy noc­legu, to ja tu nie mam poko­jów gościn­nych. Chyba że się pan prze­śpi w jed­nym łóżku z Hare­to­nem albo Józe­fem.

– Mogę się prze­spać na krze­śle w tym pokoju.

– O, nie! Obcy to zawsze obcy, biedny czy bogaty. Nie pozwolę gospo­da­ro­wać tutaj nikomu za moimi ple­cami – zapo­wie­dział bru­tal­nie.

Cier­pli­wość moja wyczer­pała się wresz­cie. Zaklą­łem pod nosem i wypa­dłem na podwó­rze, pro­sto na Hare­tona. Było tak ciemno, że nie widzia­łem, gdzie brama. Gdy krą­ży­łem po omacku, usły­sza­łem jesz­cze jedną próbkę ich wza­jem­nej uprzej­mo­ści wzglę­dem sie­bie. Począt­kowo młody czło­wiek pró­bo­wał się za mną wsta­wić:

– Odpro­wa­dzę go do furtki.

– Do dia­bła z odpro­wa­dza­niem! – wrza­snął jego pan czy nie pan. – A kto się zaj­mie końmi?

– Życie ludz­kie wię­cej warte niż zanie­dba­nie koni przez jeden wie­czór. Ktoś musi pójść – dał się sły­szeć cichy głos pani Heathc­liff, ser­decz­niej­szy, niż mogłem się po niej spo­dzie­wać.

– Na twój roz­kaz nie pójdę! – odpa­lił mło­dzie­niec. – Jeżeli ci na nim zależy, lepiej siedź cicho!

– Mam nadzieję, że jego duch będzie cię stra­szył, a Droz­dowe Gniazdo prę­dzej roz­pad­nie się w gruzy, niż Heathc­liff znaj­dzie nowego dzier­żawcę – odparła ostro młoda kobieta.

– Słu­chaj­cie, słu­chaj­cie, jak ich prze­klina! – zamru­czał Józef, ku któ­remu się skie­ro­wa­łem.

Sie­dział nie­da­leko, dojąc krowy przy świe­tle latarni. Zabra­łem mu ją bez cere­mo­nii i krzyk­nąw­szy, że naza­jutrz ode­ślę, pośpie­szy­łem ku naj­bliż­szej furtce.

Stary puścił się za mną w pogoń.

– Panie, panie, on ukradł latar­nię! Łap go! Roz­bój! Hej, pie­ski! Hej, Wilk! Łap go!

Dwa kudłate potwory dopa­dły mnie przy furtce, sko­czyły mi do gar­dła, powa­liły i zadep­tały świa­tło. Wspólny wybuch śmie­chu Heathc­liffa i Hare­tona dopeł­nił miary mojej wście­kło­ści i upo­ko­rze­nia. Na szczę­ście bestie nie oka­zy­wały chęci pożar­cia mnie żyw­cem; prze­cią­gały się tylko, zie­wały i krę­ciły ogo­nami, ale nie pozwa­lały mi powstać z ziemi. Musia­łem więc leżeć, dopóki ich zło­śli­wym panom nie spodo­bało się uwol­nić mnie z tej opre­sji. Bez kape­lu­sza, drżący z gniewu, zażą­da­łem od hul­ta­jów, żeby mnie natych­miast wypu­ścili, bo tego poża­łują. Gro­zi­łem im nie­okre­śloną zemstą, mio­ta­łem się jak król Lear, język odma­wiał mi posłu­szeń­stwa.

Byłem wście­kły, a w dodatku nos krwa­wił mi obfi­cie. Heathc­liff wciąż się zaśmie­wał, a ja wymy­śla­łem. Nie wiem, jak by się ta scena skoń­czyła, gdyby nie zja­wiła się w porę osoba roz­sąd­niej­sza ode mnie, a lito­ściw­sza od mego gospo­da­rza. Była to Zilla, owa zażywna gospo­dyni, która wybie­gła wresz­cie z kuchni zwa­biona awan­turą, myśląc, że padłem ofiarą napa­ści. Bała się jed­nak zacze­pić swego pana, skie­ro­wała przeto cały potok swo­jej wymowy prze­ciwko młod­szemu łotrowi.

– Panicz znowu coś nowego! Nie­długo będziemy mor­do­wać ludzi na naszym progu! Ja w tym domu dłu­żej nie wytrzy­mam. Patrzaj­cie na tego bied­nego chłopca, ledwo dyszy! Spo­koj­nie, spo­koj­nie! Tak nie można! Pro­szę wejść, zara­dzimy temu! No, no, już dobrze, pro­szę się uspo­koić.

Tu chlu­snęła mi nagle lodo­wa­tej wody za koł­nierz i wepchnęła mnie do kuchni. Pan Heathc­liff postę­po­wał za nami. Atak śmie­chu prze­szedł mu szybko, ustę­pu­jąc miej­sca zwy­kłej posęp­no­ści.

Byłem obo­lały i słaby, w gło­wie mi się krę­ciło. Chcąc nie chcąc, musia­łem zostać na noc pod jego dachem. On zaś kazał Zilli dać mi kie­li­szek wódki, po któ­rej od razu poczu­łem się lepiej, i znik­nął w głębi domu. Poczciwa kobieta, bar­dzo nade mną ubo­le­wa­jąc, zapro­wa­dziła mnie wresz­cie na górę.ROZ­DZIAŁ CZWARTY

Jakże podobni jeste­śmy do cho­rą­giewki na dachu! Ja, który posta­no­wi­łem trzy­mać się z daleka od świata i dzię­ko­wa­łem swej gwieź­dzie, że udało mi się wylą­do­wać na zupeł­nym nie­mal odlu­dziu, ja, słaby czło­wiek, tylko do zmierz­chu wal­czy­łem z przy­gnę­bie­niem i samot­no­ścią, po czym uzna­łem się za poko­na­nego. Gdy pani Dean przy­nio­sła mi wie­cze­rzę, pod pozo­rem poga­wędki o spra­wach gospo­dar­skich popro­si­łem ją, by usia­dła i dotrzy­mała mi towa­rzy­stwa pod­czas posiłku. Mia­łem szczerą nadzieję, że kobie­cina okaże się nie lada plot­karką i albo mnie swoją papla­niną roze­rwie, albo uśpi.

– Dawno tu pani mieszka? – zaczą­łem. – Podobno szes­na­ście lat?

– Osiem­na­ście, pro­szę pana. Nasta­łam, kiedy pani wyszła za mąż. Byłam przy niej poko­jową. Po jej śmierci zatrzy­mał mnie pan jako gospo­dy­nię.

– Ach, tak!

Zapa­no­wało mil­cze­nie. Czyżby nie była gada­tliwa? Może lubi opo­wia­dać tylko o swo­ich spra­wach oso­bi­stych, a te nie są dla mnie cie­kawe. Ale nie. Chwilę dumała z rękami wspar­tymi na kola­nach i z chmurą zamy­śle­nia na rumia­nej twa­rzy, aż wykrzyk­nęła:

– Dużo się tu zmie­niło od tego czasu!

– Tak – potwier­dzi­łem. – Musiała pani prze­żyć wiele zmian.

– I zmian wiele, i smut­ków nie­mało.

„Skie­ruję roz­mowę na rodzinę mego gospo­da­rza – pomy­śla­łem. – Dobry temat na począ­tek… i ta ładna mło­do­ciana wdówka (chciał­bym poznać jej dzieje), czy pocho­dzi z tych oko­lic, czy też, co praw­do­po­dob­niej­sze, z daleka i dla­tego zgryź­liwi tubylcy nie chcą jej uznać za swoją?”

Mając to na myśli, zapy­ta­łem moją gospo­dy­nię, dla­czego Heathc­liff wypu­ścił w dzier­żawę Droz­dowe Gniazdo, a sam zde­cy­do­wał się miesz­kać o tyle gorzej. Czy nie stać go na utrzy­ma­nie tego majątku w dobrym sta­nie?

– Nie stać go? Pro­szę pana, nikt nie wie, ile on ma pie­nię­dzy, a co rok mu przy­bywa. To bogacz, pro­szę pana! Mógłby sobie pozwo­lić na coś lep­szego niż ten dwór, ale jest skąpy. Zamie­rzał już prze­nieść się tutaj, gdy jed­nak tra­fił mu się dobry dzier­żawca, nie mógł wyrzec się tych kil­ku­set fun­tów wię­cej. Dziwne to – takie skąp­stwo u czło­wieka, który nie ma nikogo na świe­cie!

– Podobno miał syna?

– Miał jed­nego, ale mu umarł.

– To ta młoda pani Heathc­liff jest wdową po nim?

– A tak.

– Skąd ona pocho­dzi?

– To córka mego pana nie­bosz­czyka – Kata­rzyna Lin­ton z domu. Niań­czy­łam bie­dac­two. Chcia­ła­bym, żeby się pan Heathc­liff tutaj prze­pro­wa­dził, to były­by­śmy znowu razem.

– Co?! Kata­rzyna Lin­ton? – zdu­mia­łem się, ale po krót­kim namy­śle poją­łem, że nie mogła to być tamta moja wid­mowa Kata­rzyna. – Więc mój poprzed­nik nazy­wał się Lin­ton?

– Tak.

– A co to za jeden ten Earn­shaw? Hare­ton Earn­shaw, który mieszka u pana Heathc­liffa. Czy krewny?

– Nie, to bra­ta­nek nie­boszczki pani Lin­ton.

– Więc krewny mło­dej pani?

– Tak. Jej mąż także był z nią spo­krew­niony. Hare­ton przez matkę, a mąż przez ojca, bo pan Heathc­liff oże­nił się z sio­strą pana Lin­tona.

– W Wichro­wych Wzgó­rzach nad wej­ściem do domu wyrzeź­bione jest nazwi­sko „Earn­shaw”. Czy to stary ród?

– Bar­dzo stary, pro­szę pana. Hare­ton jest ostatni z rodu, tak jak nasza panienka ostat­nia z nas, chcia­łam powie­dzieć: z Lin­to­nów. Był pan w Wichro­wych Wzgó­rzach? Prze­pra­szam za cie­ka­wość, ale chcia­ła­bym wie­dzieć, co u niej sły­chać.

– Jest piękna i wygląda zdrowo, ale nie wydaje się szczę­śliwa.

– No chyba! Mój Boże! A jakże się panu podo­bał gospo­darz?

– Zro­bił na mnie wra­że­nie twar­dego czło­wieka. Ale może się mylę?

– On taki jest. Ostry jak brzy­twa, a twardy jak kamień. Im mniej będzie się pan z nim zada­wał, tym lepiej.

– Nie naj­le­piej musiało mu się w życiu powo­dzić, jeśli stał się takim gbu­rem. Czy zna pani koleje jego życia?

– To znajda, pro­szę pana. Wiem o nim wszystko, oprócz tego, gdzie się uro­dził, z jakich rodzi­ców i jak doszedł do bogac­twa… Hare­tona wyrzu­cono z gniazda jak nie­opie­rzo­nego wró­bla. Nie­szczę­śliwy chło­piec, on jeden w całej oko­licy nie domy­śla się, jak został oszu­kany.

– Pro­szę opo­wie­dzieć mi coś o moich sąsia­dach, moja pani Dean. To będzie dobry uczy­nek. Czuję, że nie zmru­żył­bym oka, gdy­bym się teraz poło­żył. Pro­szę posie­dzieć tu ze mną tro­chę i opo­wia­dać.

– Dobrze, pro­szę pana. Tylko przy­niosę sobie coś do szy­cia i mogę sie­dzieć, dopóki pan zechce. Ale pan się zazię­bił! Widzę, że ma pan dresz­cze. Przy­niosę panu gorą­cej polewki.

Zacna nie­wia­sta podrep­tała z pośpie­chem, a ja sku­li­łem się bli­żej ognia. Głowa mi pło­nęła i wstrzą­sały mną dresz­cze. Na domiar złego byłem pod­nie­cony do osta­tecz­nych gra­nic, wsku­tek czego czu­łem się nie tyle źle, ile nie­swojo, i czuję się tak do tej chwili, z obawy przed skut­kami ostat­nich przy­gód. Gospo­dyni powró­ciła nie­ba­wem, nio­sąc koszyk z robotą i dymiący talerz, który posta­wiła na kominku, po czym, naj­wi­docz­niej rada z zapro­sze­nia, przy­su­nęła się z krze­słem bli­żej ognia.

– Zanim się tu prze­nio­słam – zaczęła, nie cze­ka­jąc na ponowną zachętę – miesz­ka­łam pra­wie zawsze w Wichro­wych Wzgó­rzach. Moja matka była mamką pana Hin­dleya Earn­shaw, ojca Hare­tona, a ja bawi­łam się z dziećmi. Bie­ga­łam także na posyłki, poma­ga­łam przy sia­nie i przy każ­dej robo­cie na fol­warku, do jakiej mnie zapę­dzono. Raz, pamię­tam, w piękny letni pora­nek (było to na początku żniw) nasz pan zszedł z góry, ubrany do drogi. Powie­dziaw­szy Józe­fowi, co ma robić w gospo­dar­stwie, zwró­cił się do nas, Hin­dleya, Katy i mnie – jedli­śmy wła­śnie owsiankę – i zapy­tał naj­pierw syna: „No, kochany chłop­cze, co mam ci przy­wieźć z Liver­po­olu? Powiedz, co byś chciał, byle coś lek­kiego, bo będę szedł pie­szo tam i z powro­tem (sześć­dzie­siąt mil, a to szmat drogi)”. Hin­dley popro­sił o skrzypce, a Katy, która miała dopiero sześć latek, ale potra­fiła dosiąść każ­dego konia na fol­warku, o pejcz. O mnie pan też nie zapo­mniał. Bywał nie­raz surowy, ale miał dobre serce. Obie­cał mi przeto gru­szek i jabłek, poca­ło­wał dzieci na poże­gna­nie i poszedł.

Nie było go trzy dni i czas dłu­żył nam się ogrom­nie. Mała dopy­ty­wała się wciąż o tatu­sia. Pani spo­dzie­wała się go trze­ciego dnia wie­czo­rem i odkła­dała wie­cze­rzę z godziny na godzinę. Ale pana jak nie było, tak nie było. Dzieci zmę­czyły się bie­ga­niem do bramy. Ściem­niło się, matka chciała uło­żyć je do snu, ale pro­siły żało­śnie, żeby pozwo­liła im cze­kać. Koło jede­na­stej drzwi otwo­rzyły się cicho i wszedł pan. Rzu­cił się na krze­sło ni to ze śmie­chem, ni to z jękiem i powie­dział, żeby go nie męczyć powi­ta­niami, bo ledwo żyje. Za trzy kró­le­stwa nie pod­jąłby się po raz wtóry takiej drogi. „O mało nie wyzio­nął ducha – dodał i roz­wi­nął płaszcz, który trzy­mał obu­rącz, zwi­nięty w tłu­mok. – Popatrz, żono. Ni­gdy w życiu się nie zmę­czy­łem tak jak dziś przez to stwo­rze­nie. Ale mimo to przyj­mij je jako dar od Boga, choć jest takie czarne, jakby pocho­dziło od dia­bła”.

Stło­czy­li­śmy się dokoła. Zaglą­da­jąc ponad główką Katy, zoba­czy­łam brudne, obszar­pane, czar­no­włose dziecko, dość już duże, aby mogło cho­dzić i mówić, sądząc po twa­rzy, nawet star­sze od naszej małej. Ale kiedy posta­wiono je na nogi, roz­glą­dało się tylko i mam­ro­tało coś w kółko w nie­zro­zu­mia­łej dla nas mowie. Mnie ogar­nął strach, a pani chciała wyrzu­cić malca za drzwi. Roz­gnie­wana wyma­wiała mężowi, jak mógł przy­nieść do domu to Cyga­niątko, kiedy mają wła­sne dzieci do żywie­nia i dość z nimi kło­po­tów. Co mu też przy­szło do głowy?… Czy nie osza­lał cza­sem? Pan pró­bo­wał jej wytłu­ma­czyć, jak to się stało, ale był na pół żywy ze zmę­cze­nia i tyle tylko dosły­sza­łam wśród zgiełku, bo pani zło­ściła się dalej, że spo­tkał dziecko wygłod­niałe, bez­domne i na pozór nieme, na ulicy Liver­po­olu. Wziął je na ręce i zaczął roz­py­ty­wać, czyje ono. Żywa dusza nie umiała go obja­śnić, a że nie miał czasu ani pie­nię­dzy na dal­sze poszu­ki­wa­nia, posta­no­wił zabrać dziecko do domu. Nie miał serca go zosta­wić. Pani krzy­czała, aż jej tchu zabra­kło, i umil­kła, a pan kazał mi znajdę umyć, prze­brać w czy­stą bie­li­znę i poło­żyć razem z dziećmi.

Dopóki trwała burza, Hin­dley i Katy przy­glą­dali się i przy­słu­chi­wali z boku. Potem zabrali się oboje do szpe­ra­nia po ojcow­skich kie­sze­niach w poszu­ki­wa­niu obie­ca­nych podar­ków. Hin­dley miał już czter­na­ście lat. Mimo to roz­be­czał się na cały głos, gdy wydo­był z płasz­cza poła­mane na kawa­łeczki skrzypce, a Katy ze zło­ści, że ojciec, nio­sąc znajdę, zgu­bił pejcz, splu­nęła szy­der­czo na czar­nego głup­tasa, za co dostała od ojca klapsa. Oboje nie chcieli przy­jąć gościa ani do łóżka, ani nawet do sypialni. Ja też nie byłam wów­czas mądrzej­sza. Zosta­wi­łam Cyga­niątko u stóp scho­dów w nadziei, że się do rana wynie­sie. Przy­pad­kiem, a może zwa­bione gło­sem, dziecko przy­czoł­gało się pod drzwi swego dobro­czyńcy i tam zna­lazł je pan Earn­shaw naza­jutrz rano, wycho­dząc z sypialni. Zaczął pytać, skąd się tam wzięło. Musia­łam się przy­znać. Za tchó­rzo­stwo i brak miło­sier­dzia wyrzu­cono mnie z domu.

Tak to Heathc­liff dostał się do naszego domu. W kilka dni potem wró­ci­łam do moich pań­stwa (wie­dzia­łam, że wygna­nie nie potrwa długo). Przy­by­sza już tym­cza­sem nazwano imie­niem synka Heathc­liffa, zmar­łego we wcze­snym dzie­ciń­stwie. Imię to słu­żyło mu odtąd rów­nież za nazwi­sko. Panienka zaprzy­jaź­niła się z nim, lecz Hin­dley go nie­na­wi­dził. Muszę przy­znać, że i ja go nie zno­si­łam. Bili­śmy go i doku­cza­li­śmy mu oboje hanieb­nie, bo ja byłam za głu­pia, żeby zro­zu­mieć, jak jestem nie­spra­wie­dliwa, a pani ni­gdy się za nim nie ujęła, cho­ciaż nie­raz widziała wyrzą­dzoną mu krzywdę.

Malec, cier­pliwy i posępny, robił wra­że­nie istoty przy­wy­kłej do złego trak­to­wa­nia. Zno­sił razy Hin­dleya bez jed­nego mru­gnię­cia, bez jed­nej łzy, a gdy ja go szczy­pa­łam, chwy­tał tylko oddech i otwie­rał sze­roko oczy, jakby sam sobie przy­pad­kiem ból spra­wił. Stary Earn­shaw wpa­dał w furię, gdy widział, że syn jego znęca się nad bied­nym, jak mówił, sie­rotą. Dziw­nie się do Heathc­liffa przy­wią­zał, wie­rzył mu we wszyst­kim (zresztą malec mówił mało i nie kła­mał pra­wie ni­gdy), a pie­ścił go znacz­nie wię­cej niż córeczkę, która zbyt była psotna i krnąbrna jak na ulu­bie­nicę.

Tak więc od samego początku przy­błęda budził w domu złe uczu­cia. W nie­całe dwa lata póź­niej, już po śmierci pani Earn­shaw, młody panicz zaczął uwa­żać ojca za tyrana raczej niż za przy­ja­ciela, a w Heathc­lif­fie widział zło­dzieja miło­ści ojcow­skiej i innych synow­skich przy­wi­le­jów. Roz­my­ślał nad swoją krzywdą i roz­go­ry­czał się coraz bar­dziej. Przez jakiś czas uwa­ża­łam, że ma rację, ale gdy dzieci zacho­ro­wały na odrę i musia­łam je pie­lę­gno­wać, zmie­ni­łam zda­nie. Heathc­liff był nie­bez­piecz­nie chory. W naj­gor­szych dniach chciał mnie cią­gle mieć przy swoim łóżku. Zapewne czuł, że wiele mi zawdzię­cza. Nie rozu­miał, że doglą­da­nie go nale­żało do moich obo­wiąz­ków. Trzeba jed­nak przy­znać, że trudno było o cich­sze i grzecz­niej­sze dziecko w cho­ro­bie. Wła­śnie róż­nica mię­dzy nim a tam­tymi dziećmi zmniej­szyła moją nie­chęć. Katy i jej brat dali mi się okrop­nie we znaki. Ten zaś nie gry­ma­sił, nie maru­dził, choć spra­wiała to nie jego łagod­ność, lecz twarda natura.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: