Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wiele powodów, by wrócić - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Wiele powodów, by wrócić - ebook

Marcel po wypadku nie odzyskuje przytomności.

Dominika jest zdruzgotana – zamiast układać sobie życie z ukochanym, spędza długie godziny w szpitalu, czuwając przy jego łóżku. Heroicznie walczy o każdy oddech Marcela i nie traci nadziei, że ten pewnego dnia do niej wróci. Chwila, w której chłopak budzi się ze śpiączki, jest jedną z najszczęśliwszych w jej życiu.

Radość błyskawicznie zamienia się w rozpacz, gdy Dominika odkrywa, że Marcel nie pamięta ostatnich dwóch lat.

Czy łączące ich niegdyś uczucie okaże się silniejsze od zapomnienia?

Czy ktoś, kto odszedł tak daleko, znajdzie powód, by wrócić?

AUGUSTA DOCHER jest autorką bestsellerowego Najlepszego powodu, by żyć, a jako Beata Majewska wydaje poczytne powieści obyczajowe.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7049-7
Rozmiar pliku: 829 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TERAZ

Więc z naszych planów nici. „Więc – dwója bęc”. Wiem, że nie zaczyna się zdania od „więc”. Nasza polonistka z liceum zawsze tak mówiła, gdy jeden albo drugi, wyrwany nagle do odpowiedzi i zapytany o coś, o czym nie miał zielonego pojęcia, wstawał z miną idioty i bąkał: „Więc…”. Klasyka. Mnie też się trafiła. Jedynka oczywiście, nie dwója. Zielonkowa wprawdzie obiecywała dwóję, co dla wielu mogło być całkiem atrakcyjne, ale tak już miała ze względu na wiek. Ta baba była rówieśnicą Konstytucji 3 maja. No dobra, nie będę takim chamem, nie Konstytucji, za to trzeciego rozbioru Polski już tak.

Ale ja nie o tym. Zacznijmy od początku. Więc jedziemy sobie, wracamy z Raciborza. Byliśmy tam odwieźć pana Karola. Miał przepustkę, tylko że co to jest kilka dni? Minęły jak z bata strzelił. Nie wiem, czy taka parodniowa przerwa w odsiadce to błogosławieństwo czy przekleństwo. Pomieszkał chłopina w domu, posiedział z rodziną, a teraz znów do ciupy. Swoją drogą słaba ta miejscówka starego Dominiki, bo kto chciałby mieszkać w pace? Nikt by nie chciał, a ojciec mojej Domi siedzi tam już jakiś czas, zupełnie niczym rasowy kryminalista, chociaż nic chłop nie zrobił, no, prawie nic. Miał wybitny niefart: pomylił fotel z własną córką. Chciał spalić mebel, chlusnął na niego benzyną i rzucił zapałkę. Niestety, paliwo trafiło na Dominikę. Na jego obronę trzeba dodać, że Domi założyła czarny szlafrok, w pokoju panowała ciemność, a pan Karol był zalany w trzy dupy. Dominika z ciężkimi oparzeniami wylądowała w Siemianowicach, a jej ojciec w areszcie. No i tak się skończyła durna vendetta nad fotelem.

Wracamy, Edyta – matka Dominiki – ryczy. Czuje się winna całej sytuacji, bo pan Karol zdybał ją z kochasiem właśnie na tym nieszczęsnym fotelu, dlatego chciał go zniszczyć. Ponoć jest seksoholiczką, Edyta, rzecz jasna, nie fotel. Babeczka lubi przygodny seks, niestety zapomniała, że mężatce nie wypada. Domi oczywiście też ryczy, co mnie niemożebnie wkurza, a raczej załamuje, bo ja naprawdę nie znoszę, gdy ona płacze. Okropne to jest – serce się ściska, żołądek skręca, ech, do duszy z taką robotą.

Stajemy w Żorach na stacji benzynowej. Wiadomo, babki muszą częściej siusiu niż faceci, o technikaliach nie wspomnę, w krzaki nie pójdą, choć ostatnio wymyślono dla nich specjalne lejki, ale ja przecież nie o lejkach. Czekam, mijają długie minuty, żeby chociaż mieć komórkę, wszedłby człowiek na Fejsa albo Insta, rozerwał się trochę, tylko że zapomniałem zabrać. Siedzę, patrzę na kolesia, który tankuje podobną bejcę do mojej, na oko widać, że zaniedbany wóz, aż wstyd jeździć takim złomem, gdy nagle zauważam Domi. Pędzi w moją stronę, otwiera drzwi i wciska mi do łapy swój telefon:

– Twoja mama chce z tobą rozmawiać.

– Matka? A skąd numer…

– Pewnie od Tomka.

– Halo… – mówię cały w nerwach, czując, że coś się popieprzyło, jak to często bywa w moim życiu.

– Marcelku, gdzie ty jesteś, na miłość boską? Czemu nie odbierasz swojego telefonu?

No czemu? Bo jestem ostatnim kpem, który zapomniał go zabrać? Już mam wytłumaczyć, gdy matka wypala:

– Amelka tu jest! Na razie śpi u ciebie w pokoju, tata jej pilnuje, ale za chwilę się obudzi, więc natychmiast tu przyjedź, bo przecież ona nas w życiu nie widziała na oczy! Będzie płakać!

– E… Co? – jąkam się. – Amelcia jest u was?!

Ale o so chozi?! Co moja córka robi u staruszków? Moja mała, prawie półtoraroczna córka, która powinna być teraz ze swoją mamą w Oliwie?

– No tak! – potwierdza matka, wywołując u mnie kompletny szok. Niedowierzanie też. – A ty gdzie jesteś?

– W Żorach. A gdzie Wika? Co tam się, do cholery, dzieje?!

– Wiktorii nie ma. Zostawiła małą i pojechała.

– Co?! Ja pierdolę!

– Nie pierdol, tylko natychmiast tu przyjedź!!! – wrzeszczy.

Moja matka klnie? Nie może być! Chociaż trzeba jej oddać sprawiedliwość, że ma mocny powód. Też bym sobie poklął na jej miejscu, ale nie mam czasu. Jeszcze do mnie nie dotarło, co to się porobiło, bo na pytanie Dominiki, zaniepokojonej tą krótką, acz treściwą wymianą zdań, najpierw w ogóle nie odpowiadam, a potem mówię, że gówno wiem.

Na szczęście pani Edyta już wróciła i możemy ruszać. Jadę cały w stresie, najchętniej zadzwoniłbym do tej kretynki Wiki, żeby spytać, co wyrabia, ale nie mam swojego telefonu, a numeru nie pamiętam, poza tym wolę się nie rozpraszać. Niewiele trzeba, żeby zaliczyć dzwona przy takiej szybkiej jeździe. Moje pasażerki czują, że się wkurzyłem, nic nie mówią, nie trują dupy i nawet beczeć przestały. Tyle dobrze.

Niecałą godzinę później wpadamy do domu po mój telefon, odstawiamy Edytę na postój taxi i nareszcie wbijamy do chaty. Domi oczywiście ze mną. Jestem witany na podjeździe jak ktoś, kto właśnie wrócił z frontu. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej ulgi i szczęścia w oczach mamy. Ledwie wysiadam, a od razu mi gorączkowo referuje, że Amelka przed chwilą się obudziła i oni z ojcem zupełnie nie wiedzą, co robić, bo mała płacze! Nie dziwne, że ryczy, skoro jeszcze nie miała okazji poznać dziadka i drugiej babci. Biedactwo.

Pędzę do swojego pokoju, w kilku susach pokonuję schody i już! Już trzymam małą w ramionach i wiem, że nasze plany, moje i Domi, właśnie poszły w dupam. I wcale mnie to jakoś nie martwi.TERAZ

Sytuacja opanowana. Marcel wysłał swoją mamę do sklepu, wróciła przed chwilą obładowana tobołkami, bo musiała kupić nie tylko coś do jedzenia dla małej, lecz także pampersy i trochę ubrań na zmianę. W tym czasie zdążyłam poznać pana Leśniewskiego i stwierdzić, że pan Tadek, tata Marcela, parzy świetną kawę, a mój chłopak zdołał jakiś milion razy orzec, że Wika to kretynka. Wcale mu się nie dziwię. Nie dość, że ukochana mamusia Amelki w ogóle nie dała mu znać o swoich planach, nie uprzedziła o niczym, to jeszcze przywiozła małą bez niczego i zostawiła jak paczkę na przechowanie.

Byłam pewna, że wysłała mu jakąś wiadomość, jakiegoś SMS-a, próbowała dzwonić, ale nie. Nic. Marcel jest zły jak osa, a jednocześnie rozsadza go szczęście, bo ma przy sobie małą. Nie wypuszcza jej z rąk, dopiero gdy Amelka zjada zupkę i papkę z utartego jabłka, przekazuje ją mnie, a sam staje na środku pokoju i drapie się po głowie. Jesteśmy w piątkę w salonie państwa Leśniewskich, rodzice Marcela, on sam, ja i oczywiście Amelia. We czworo siedzimy przy owalnym stole, mała bawi się jakąś laleczką kupioną przez panią Judytę, bacznie obserwowana przez coraz bardziej rozanielonych babcię i dziadka, a mój nerwus, zamiast usiąść, krąży wokół i burczy niczym trzmiel chory na wściekliznę.

– No usiądźże wreszcie – sykam, bo zaczyna mnie to wkurzać.

– Zadzwonię do niej.

– A po co? – Patrzę na Marcela. – Niech ona pierwsza zadzwoni.

Gryzę się w język, by nie dodać: „zakichana mamunia”, ale kim jestem, żeby ją oceniać? Nie dość, że nie mam pojęcia o byciu matką, to jeszcze moja własna zawiodła mnie zbyt wiele razy.

– Dominika ma rację – mówi pan Leśniewski. – Poczekaj, synu, to ona powinna się odezwać pierwsza.

– Mówiła cokolwiek? – Marcel w końcu zajmuje miejsce przy stole. Siada blisko mnie i Amelki i uśmiecha się do małej, a jego twarz nareszcie trochę się rozchmurza.

– Że się spieszy. – Po minie pani Judyty widać, że jest tak samo zła na Wiktorię jak jej młodszy syn.

– Faktycznie się spieszyła, bo nawet nie odesłała taksówki. Przyszła tutaj, dała mamie dziecko, mnie wręczyła reklamówkę, w której były jeden pampers i butelka z soczkiem, powiedziała, że musi lecieć, i tyle ją widzieliśmy – wyjaśnia ojciec Marcela. – To jest skrajnie niepoważne, ale to dziewczę od początku było niepoważne i nieodpowiedzialne.

– Otóż to. A może skosztujecie ciasta? – Pani Judyta znów proponuje coś do zjedzenia. Przedtem obiad, teraz deser.

– A daj, mamo, to ciasto. Może jak zjem, przejdzie mi wkurw.

Marcel musiał zapomnieć, że jego mama nie znosi przeklinania. Na szczęście wszyscy są tak skołowani, zwłaszcza ona, że tylko ja to rejestruję. Po chwili na stole ląduje piękny porcelanowy półmisek z równiutko pokrojonym domowym sernikiem i dzbanek z herbatą.

– Zaparzyłam melisę. Każdemu się przyda – informuje gospodyni.

Ledwie kończy mówić, telefon Marcela zaczyna głośno wibrować. Mój chłopak wyjmuje go z kieszeni dżinsów i patrzy na nas, a my od razu wiemy, że to Wiktoria. Nie musi nic mówić.

– Wyjdę na moment, po co macie tego słuchać? – Jego głos nie brzmi sympatycznie.

– Zostań. Chcę usłyszeć, co ta młoda dama ma ci do powiedzenia – oznajmia pan Leśniewski stanowczym tonem.

– Dama? A toś strzelił, ojciec. Z niej taka dama jak ze mnie chińska księżniczka i możecie mi się kłaniać – parska Marcel wzgardliwie.

– To ty ją wybrałeś na… – zaczyna pan Leśniewski, ale pani Judyta groźnie na niego zerka i daje mu ostrzegawczego kuksańca w ramię.

– Odbierz, bo się rozłączy – zauważam przytomnie.

– Halo? – odzywa się Marcel do słuchawki. – No cześć, Wika. Powiedz, co ty odpierdalasz! – przechodzi do rzeczy niezbyt elegancko, lecz jak mu się dziwić?

Nawet jego mama nie reaguje na ten wulgaryzm, no może poza dyskretnym i szybkim uniesieniem brwi.

– Czemu mnie nie uprzedziłaś? I o co w ogóle chodzi?

Siedzimy jak trusie, by nie uronić ani słowa z rozmowy, zwłaszcza z tego, co mówi Wiktoria, a trzeba jej przyznać, głos ma donośny. Dowiadujemy się, że wyjeżdża do Szymona do Norwegii, wychodzi na to, że załatwił jej pracę. Za godzinę ma samolot i nie ma zbyt wiele czasu na pogawędki, bo właśnie dotarła na lotnisko. Zadzwoni później, jak już będzie na miejscu. Amelka chyba ją rozpoznaje po głosie, spogląda na Marcela i wyciąga do niego rączki, ale udaje mi się zająć ją lalką i rozmowa toczy się dalej.

– Marcel, mam problem z kasą.

– Jaką kasą? Nie dostałaś alimentów? W poniedziałek wysłałem.

– Dostałam. Potrzebuję pożyczyć trochę kasy. Musiałam kupić bilet, ciuchy, walizkę i kasa poszła.

– No i?

– No i nie mam – podnosi głos. – Zapomniałeś? Wzięłyśmy z mamą kredyt na samochód i teraz braknie na ratę.

– No i? – powtarza Marcel.

– Pożycz mi tysiąc, a najlepiej dwa. Oddam ci albo sobie potrącisz z kolejnych alimentów.

– Dość tego – oświadcza stanowczym tonem ojciec Marcela. Wstaje, podchodzi do niego, zabiera mu telefon i bierze głęboki wdech. – Dzień dobry, kłania się Leśniewski. Mam pytanie: do kiedy zamierza pani przebywać poza krajem?

– Tato, dajże spokój. – Marcel przewraca oczami, widząc morderczą minę ojca.

– Aha, rozumiem. Minimum trzy miesiące? – mruczy. – A w tym czasie moja wnuczka Amelia będzie pod naszą opieką? To znaczy swojego ojca i nas, dziadków? – Wika potwierdza, a wtedy pan Leśniewski uśmiecha się z satysfakcją i oznajmia, że żadnych alimentów za ten okres nie będzie, po czym dodaje stanowczo: – Mój syn to nie kasa zapomogowo-pożyczkowa, droga panno. Proszę się zadłużać gdzie indziej.

Na moment zapada cisza. Marcel ze zgrozą patrzy na ojca, podobnie jak pani Judyta. Ja też zamieram, czekając na reakcję Wiktorii. Niestety, reakcji brak.

– Rozłączyła się. Gówniara nie matka – fuka oburzony pan Tadek.

Mija kilka sekund i przychodzi SMS. Marcel odczytuje wiadomość od Wiktorii:

– Kazała cię przeprosić. Napisała, że pożyczy kasę od Szymka.

Pani Judyta z ulgą wypuszcza powietrze z płuc. Ja też.

– Ma tupet, smarkula. Z takimi trzeba ostro, szach i mat. Po co się z nią cackasz? – Ojciec Marcela marszczy brew, ale jego wzrok przypadkiem trafia na Amelkę, która, o dziwo, zaczyna przysypiać w moich ramionach, i w momencie łagodnieje. – Ależ to dziecko jest urocze…PRZEDTEM

Słowo się rzekło, kobyłka u płota. Obiecali? Muszą spełnić obietnicę. Gdy mija ostatni dzień hucznych obchodów mojej osiemnastki, wszystkie ciotki, wujowie i kuzyni wyjechali, a moja matka z rozkoszą doprowadziła do ładu chałupę, nadchodzi czas na prawdę. Starzy obiecali, że w prezencie dadzą mi swoją zgodę. Jeszcze nie wiedzą, na co ta zgoda w ciemno, zastrzegli jedynie, że to nie może być nic sprzecznego z prawem i zagrażającego mojemu życiu i zdrowiu. Okej.

Zbieramy się w salonie, a ja nareszcie artykułuję, co mam w planach. Matka od razu blednie, a ojciec najpierw marszczy czoło, bo kompletnie nie orientuje się w takich tematach, by szybko sobie przypomnieć, że Przystanek Woodstock to coś z sennych koszmarów prawie każdego nadopiekuńczego rodzica.

– Nie ma mowy – wypala mama.

– Nie zgadzam się – dodaje mój stary.

– Przypominam, że jestem pełnoletni. – To ja.

– Ale pod naszą pieczą, póki się uczysz. – Starzy chórkiem.

Imponująca harmonia dźwięków, trzeba przyznać.

– A gdzie wasze słowo?

– Nie złamaliśmy obietnicy. Ten festiwal to nie jest miejsce dla ciebie, tam jest niebezpiecznie, niedawno oglądałam reportaż. Brudno, niehigienicznie, niebezpiecznie. Narkotyki i alkohol. Kradną, biją się, uprawiają seks bez zabezpieczeń, a wszystko to pod płaszczykiem rzekomej kultury i sztuki. Nigdy się nie zgodzę na taki wyjazd, a już na pewno nie pozwolę nastolatkowi tam jechać – wygłasza matka i zamyka usta, ściskając wargi do białości.

– Dzięki. Czemu nie jestem zaskoczony? – Podnoszę ręce w pytającym geście. – A ty, tato?

– Nie słyszałeś? Mama i ja to jedność.

– Gdy mowa o jedności, właśnie siedzi przed wami i chce, żebyście dotrzymali słowa.

– Marcelku, tam naprawdę jest niebezpiecznie. Poszukaj w internecie, na pewno znajdziesz artykuły o tym festiwalu.

– Ta…

Muszę mieć słabą minę, bo ojciec, zerknąwszy uprzednio na matkę, pyta:

– A z kim tam chcesz jechać?

– Kochanie, daj spokój. – Mama patrzy na tatę wzrokiem bazyliszka. – Marcel nigdzie nie pojedzie, a już na pewno nie w takie miejsce. „Róbta, co chceta”? Owszem, ale jak będziesz na swoim garnuszku – zwraca się do mnie.

– Wow. – Nie miałem pojęcia, że moja grzeczna i ułożona Judyta zna hasełko wymyślone przez Jurka Owsiaka. – Chcę sam pojechać. Pytałem kumpli z Suszarni, no z tej małej osiedlowej siłowni, ale żaden się nie wybiera, ode mnie z klasy też nie, dlatego pojadę sam.

– Może i pojedziesz, ale na pewno nie na ten festiwal. – Moja rodzicielka kręci głową. – Zapomnij, młodzieńcze.

– A załóż się, że pojadę.

Nie zamierzałem kłócić się ze starymi, nadal nie zamierzam. Po prostu spakuję plecak i pojadę. Mam kasę, mam wszystko, co powinienem ze sobą zabrać: namiot i pałatkę, śpiwór, dwie pary wygodnych butów, w tym moje stare glany, latarkę, chusteczki do niemowlęcych tyłków, krem z filtrem, fenistil, kolorowe świece dymne i sztućce. Spakowałem skarpetki do foliowych reklamówek, bieliznę podobnie. Wiem, gdzie i jak się poruszać, przeczytałem setki komentarzy byłych uczestników, rozeznałem się w terenie i nawet wybrałem miejscówkę, gdzie rozbiję namiot. Ponoć najlepiej blisko Pokojowej Wioski Kryszny.

– Marcelku, to niedorzeczny pomysł. – Matka zmienia ton z terrorystyczno-dydaktycznego na koncyliacyjny. – Tam nie ma nic poza błotem, pijanymi gówniarzami i kompletnym rozpasaniem. Naprawdę interesują cię tacy ludzie? Takie towarzystwo i takie otoczenie?

– Tak, interesują. W czwartek na Dużej Scenie gra Within Temptation, to holenderski zespół. On też mnie interesuje. Chcę poznać nowych ludzi, zabawić się i poszaleć. Nie jestem debilem, nie zamierzam ćpać, bez obaw. Postaram się zadbać o swoje rzeczy, mam kupioną saszetkę, w której będę miał kasę, dokumenty i telefon. Na festiwalu są prysznice, zapłacę i codziennie z nich skorzystam. Są specjalne zlewy, gdzie można się umyć, miejsca, w których można kupić ciepły posiłek, a nawet Lidl, gdybym miał ochotę na poranny jogurcik z muesli. Porządku pilnują dwie straże: Patrol Pokojowy i Niebiescy. Coś jeszcze cię niepokoi, droga mamo? Czy mam uznać, że masz mnie za wyjątkowego debila, który jest na tyle nieodpowiedzialny, że spuszczony ze smyczy, rzuci się na alkohol, dragi i łatwe panny, żeby je zapłodnić, oczywiście wszystkie chore na HIV i niezachowujące elementarnej higieny.

– Marcel, nie przesadzaj. – Ojciec przymruża powieki. – Mamie chodzi tylko o twoje dobro.

– Mnie też. – Kradnę mu kwestię, którą ma na końcu języka. – Byłbym kretynem, gdybym świadomie ryzykował. Przygotowałem się i pojadę na Woodstock. Od błota pod sceną jeszcze nikt nie umarł. Od tego, że wypił puszkę piwa czy dwie, też nie.

– Ale co ty tam będziesz jadł? – Matka zaczyna mięknąć.

Zaciskam kciuki w duchu, uśmiecham się do niej najbardziej krzepiąco, jak potrafię, i zaczynam pieprzyć, że w specjalnej gastrostrefie można się najeść tanio, zdrowo i do syta, a wszystkie punkty gastronomiczne są na bieżąco kontrolowane przez sanepid. Tę ostatnią uwagę dedykuję staruszkowi. Od zawsze ma fisia na tym punkcie, co jest co najmniej dziwne, o ile nie głupie, bo jak powszechnie wiadomo, to właśnie w szpitalach jest największy syf i najszybciej tam można zarazić się sepsą albo innym gównem.

– Obiecuję, że będę jadł zdrowo i racjonalnie. Żadnych kebsów, pizzy i fastfoodów – łżę jak z nut. Boże, wybacz mnie grzesznemu, przecież tam nie ma nic poza takim żarciem, no może prócz halawy, czyli kultowej u krysznistów kaszki manny, którą naturalnie też mam w planach. – Mamo, nie musisz się o mnie bać.

– Co myślisz? – Pytająco zerka na ojca.

Juhu! Łamie się! Gnie jak trzcinka. Trzeba kuć żelazo, póki gorące! Opowiadam, ile małych dzieciaków tam przyjeżdża, szybko odnajduję fanpage Woodstocku i pokazuję im fotki z taplającymi się w błocie gówniakami.

– Widzicie? Nawet niemowlęta tam bywają i jakoś żadne nie zaliczyło uszczerbku. Nie róbcie siary, dajcie żyć. – Przenoszę podręcznikowy wzrok kota ze _Shreka_ to na matkę, to na ojca. – Przysięgam, nie zawiodę was.

– Niemowlęta, mówisz? – Ojciec ciężko wzdycha.

– Jezu… – Potrząsam głową, bo wiem, co właśnie mi sugeruje stary. – Luz. Potrafię myśleć głową, tato.

– Cóż. – Ojciec wydyma usta, górną wargą dotykając nosa. Znam go. To znak, że za moment ogłosi werdykt, a jak on się zgodzi, mama po chwili wahania (udawanego, żeby zachować honor i autorytet) również wyrazi zgodę. – Sądzę, Judytko, że powinniśmy mu zaufać. Jest pełnoletni i musi kiedyś zmierzyć się z brudem i błotem tego świata. Co ty na to, kochanie?

Z trudem nad sobą panuję, by nie zerwać się z krzesła, nie podbiec do rodziców, z ojcem przybić piątkę, a matce dać całusa. Spokojnie, Marcel, kontroluj emocje, strofuję się w myślach. Nie mogę pokazać, że tak cholernie mi zależało na ich zgodzie i akceptacji, bo następnym razem znów będę musiał się prosić jak szczeniak.

– Nie zawiodę – mówię spokojnym tonem. – Możecie mi zaufać. Rozumiem, że się boicie, ale będzie okej.

– Oby. – Mama wzdycha ciężko.

Zachowuje się, jakbym szedł na wojnę, a nie jechał na festiwal muzyczny. Sama na nowo pakuje mój plecak, komentując każdusieńką pieprzoną rzecz, od antybakteryjnego żelu (weź ten niebieski, jest mocniejszy od zielonego), poprzez skarpetki (bawełniane lepsze, nie zabieraj tych do biegania), na ręczniku skończywszy (biały po jednym dniu będzie brudny!). Ale niech jej będzie, wybaczam, bo pochwaliła się babci, że jadę na koncert, a nasza pokręcona babunia dała mi dwie stówki na nową koszulę i krawat. Babcia kocha muzykę poważną, uwielbia chodzić na wszelkie koncerty, również te organowe, i zawsze stroi się na wysoki połysk: nowa kiecka, fryz, korale – taka sytuacja. Uznała, że muszę mieć nową koszulę? W porządku. Kasa zawsze się przyda, choćby na piwo.

Już sama podróż do Kostrzyna zwiastuje niezłą zabawę. Wysiadam z pociągu nawalony jak stodoła, ale za to ze stadkiem nowych kumpli. Rozbijają namiot w innym miejscu, niż planowałem, dlatego umawiamy się na spotkanie pod sceną. Wolę moją miejscówkę niż ich „patelnię”. Jest spokojniej, przynajmniej kimnąć się można. Tak poza tym czuję żar w tyłku, gdy widzę to wszystko. Prawdziwy ogień! Półnagie laski, kolesie spruci w trzy dupy, trochę ćpunów też jest, ale nie rzucają się w oczy. Dzieje się.

Chłonę klimat każdym pieprzonym porem skóry, każdym nerwem i komórką ciała. Pierwszy raz w życiu mogę skosztować kulek mocy, są ohydne na trzeźwo i jeszcze obrzydliwsze, gdy człowiek degustuje ten szit po kilku piwach, mdłe, słodkie, mulaste. Rżę, widząc ludzi obwieszonych kretyńskimi tabliczkami: „Poczęstuj papierosem, proszę” albo „Zbieram na bungee”, ale i tak to kolo zbierający na dziwki i ciasto rozwala system. Z drugiej strony po ostrym bzykanku trzeba uzupełnić energię, a ciasto to głównie cukier. Dzieciaki też są, choć mało. Noszą opaski z numerem telefonu i co pewien czas organizatorzy ogłaszają przez megafon, że zaginiony gówniarz znajduje się tam i siam, beczy i czeka na mamę.

Co do higieny, nie jest różowo. Współczuję laskom. Serdecznie. Zwłaszcza tym, które dostały tu ciotki. Gigantyczne kolejki do pryszniców, jeszcze większe kolejki do zlewów, a nawet do cuchnących z kilometra toi-toiów. Wcale się nie dziwię, że panny robią poranną toaletę przed namiotami, jak choćby ta niezła laska, która mieszka po sąsiedzku. Zdążyliśmy się już poznać. Ma na imię Wiktoria, jest konkretną foczką, zgrabniutka, szczuplutka, ale biust ma. No i są te jej włosy: czerwone jak krew. Wykapana Arielka! Widać ją z kilometra. Wpadła mi w oko, niestety ma poważny feler. Feler nazywa się Szymek. To jej fajans, wielki, wiecznie spocony, przypakowany i z głupią twarzą. Nic nie mówi, czasami wyartykułuje dziwny dźwięk, ni to śmiech, ni warknięcie. Ponoć introwertyk. Może i tak. W sumie lepiej, że się nie odzywa, dopiero byłby kwas.

Śpią w namiocie obok, więc chcąc nie chcąc, pierwszą noc spędzam, słuchając ich miłosnych uniesień. Druga nie lepsza, ale dzisiaj ma być koncert zespołu, który lubię prawie tak samo jak Within Temptation, a po koncercie spotykam się z kolesiami z pociągu. Trzeba się nawalić. Zaprosiłem ich na grilla. Będą parówki i opiekany chleb, a za palenisko posłużą cegły oraz znaleziony w trudzie i znoju kawałek siatki ogrodzeniowej. Już mi ślinka leci. Wikę i Szymka też zaprosiłem, a poza nimi jeszcze Anię i Pawła. To fajna parka z zielonego namiotu tuż za namiotem Wiktorii. Szkoda jedynie, że dziewczyna jest na wózku. Ech, czemu życie musi być takie do dupy? Komu szkodziło, żeby taka laska była zdrowa? No komu? Nie kapuję. Ale co ja mogę? Świata nie naprawię.TERAZ

Wszystko wokół nas przyspieszyło. Marcel zdecydował, że zabiera małą do mnie. Wprawdzie pani Judyta oponowała, prosząc go, żeby się, na litość boską, opamiętał, ale bez efektów. Amelka będzie mieszkała razem z nami, w moim domu oczywiście. Nie jesteśmy na to przygotowani, więc najpierw jedziemy do Auchan i tam robimy wielkie zakupy, włącznie z turystycznym łóżeczkiem, pościelą, ubraniami dla małej i setką innych rzeczy.

Już wiemy, czemu Wiktoria nie przywiozła żadnych ciuszków i zabawek. Nie miała możliwości. Oprócz córeczki tachała ze sobą wielką lotniczą walizkę. Napisała SMS-a z wyjaśnieniem, znów przeprosiła Marcela i poinformowała, że prawdopodobnie wróci do Polski dopiero na Boże Narodzenie.

– I co teraz? – pytam Marcela, gdy Amelka zasypia wreszcie w swoim nowym łóżeczku, a my możemy spokojnie zjeść kolację.

– Nic teraz. Albo inaczej, to od ciebie zależy, co teraz będzie i jak będzie. – Marcel odkłada sztućce, wstaje, przytula mnie mocno i całuje we włosy. – Dzięki, że się zgodziłaś.

– Ale na co?

– Żebyśmy tu mogli mieszkać.

– Gdzie ty, tam ja. Przez to całe zamieszanie zapomniałam o tacie. – Podnoszę głowę, żeby spojrzeć na Marcela. – Zapomniałam o płakaniu. Gdyby nie mała, siedziałabym pewnie pod kocem i ryczała, a tak? Nie było czasu na łzy.

– To raczej dobrze?

– Bardzo dobrze.

– Jutro pojadę do Castoramy. Trzeba kupić płotki, żeby Amelcia nie spadła ze schodów.

– I ten nadajnik. Jak to się nazywa?

– Nie pamiętam. Elektroniczna niania?

– Istne wariactwo, ale fajnie jest, prawda? Cieszysz się?

– No pewnie, że się cieszę. – Marcel przysiada blisko mnie i patrzy. Jego oczy aż lśnią ze szczęścia. – To tylko parę miesięcy, ale cieszę się jak wariat. I jeszcze jedno powiem, kocham Szymka. – Szczerzy się w uśmiechu. – Kocham gościa. Niech tam sobie siedzi z Wiką w tej Norwegii całe wieki.

Cieszę się jego szczęściem, choć nie powiem, że bez obaw. Zwłaszcza o studia Marcela, bo to głównie on weźmie na barki opiekę nad Amelką. Wprawdzie pani Judyta zaoferowała swoją pomoc i od początku roku akademickiego zamierza tu przyjeżdżać codziennie, ale wiadomo, że dziecko to obowiązki. Jak Marcel sobie poradzi z dwoma kierunkami? Informatyka nie jest prosta, a z ukochanej socjologii na pewno nie będzie chciał zrezygnować.

– Nie pójdę na studia – mówi, jakby czytał w mojej głowie.

– Czemu?! Nie rezygnuj, poradzimy sobie. – Jestem zła, że w ogóle o tym pomyślałam. Niepotrzebnie. Pewnie coś zauważył, sceptyczny wyraz twarzy albo zwątpienie w moich oczach. – Twoja mama przypilnuje małej, gdy będziesz na uczelni. Ja też pomogę. Amelka się mnie nie boi. Zobaczysz, będzie dobrze.

– Masz obowiązki, przecież jesteś prokurentką w firmie ojca.

– Och, to żadne obowiązki. Kurier przywozi papiery, a ja je wyjmuję, podpisuję, wkładam z powrotem do koperty. Następnego dnia kurier je odbiera. Też mi obowiązek. Myślisz, że czytam je wszystkie? Nawet tata ich nie czyta, po to ma prawników. Zresztą komu ja to mówię? – Piję do tego, że wujek Marcela, pan Leszek, od pewnego czasu pełni funkcję głównego radcy prawnego obsługującego przedsiębiorstwo taty.

– Chodzi o kasę. – Marcel robi strapioną minę. – Nie będę żył na twój koszt.

– Ale twoi rodzice mówili, że będą cię utrzymywać, póki nie skończysz studiów. – Przypominam mu ich ofertę.

– Mnie tak, Amelki nie. Nie mają takiego obowiązku. Miałem zarobić na alimenty i to było do załatwienia, ale teraz, kiedy nie mogę zasuwać na nocki i kelnerować w weekendy, nie wyrobię się z kasą. Nie mógłbym żyć, mając świadomość, że starzy dają forsę na studia i moje utrzymanie, łożą na utrzymanie Amelci, matka codziennie ją bawi, ty ją bawisz, a ja jestem pieprzonym pasożytem, który już dawno powinien mieć za sobą inżyniera.

– Ja tego tak nie widzę.

Już mam wspomnieć o jego słowach, które padły, gdy wracaliśmy znad morza, ale w ostatnim momencie gryzę się w język. Proponowałam wtedy, żeby Wiktoria przeniosła się do Bielska i tutaj znalazła pracę. Sugerowałam, że mieszkanie można wynająć albo sprzedać, by zacząć nowe życie z jakimś kapitałem. Oj, dostało mi się wtedy od Marcela solidnie. Najpierw na mnie naskoczył, że nigdy w życiu nie zaznałam biedy i nie mam pojęcia, jak to jest liczyć się z kasą, a za chwilę przeprosił. Cóż, miał rację. Taka jest prawda – na brak pieniędzy w naszej rodzinie nigdy się nie narzekało. Niestety, głównie ich mieliśmy i mamy pod dostatkiem, ale reszta to katastrofa. Mama we Wrocławiu, tata w raciborskim więzieniu, ich jedyne dziecko w Bielsku. Nasza rodzina nie istnieje, a ja powoli próbuję zbudować nową.

– To jak to widzisz? – Marcel wyrywa mnie z przykrych refleksji, które nie powinny być udziałem żadnej osiemnastolatki.

Nagle coś sobie przypominam.

– Mówiłeś, że babcia Amelki ma cukrzycę i Wiktoria nie może zostawić jej samej.

– Bo ma. I Wika nie powinna wyjeżdżać, ale jeśli ktokolwiek mnie spyta, czy żałuję, że mała jest blisko mnie, zaprzeczę. Zdrowie matki Wiki to nie mój biznes, kasa na życie owszem. Czyli co, uważasz, że nie jestem w finansowej dupie?

– Uważam, że nie.

– Gdyż ponieważ bowiem? – Wykrzywia twarz.

– Twoi rodzice opłacą studia i koszty twojego utrzymania, a do pracy nie musisz chodzić, bo nie będziesz płacił żadnych alimentów za ten czas, kiedy mała jest z nami. Marcel, masz demencję? Nie pamiętasz, co mówił twój tata? – Potrząsam głową.

– Wika jest wredna i okropnie łasa na kasę. Gdyby nie pieniądze, nie wiem, czy w ogóle byłbym dzisiaj ojcem. Nie pamiętasz, co ci kiedyś mówiłem? – Próbuje przedrzeźniać mój ton i gesty. – Nie daruje mi, a kiedy wróci, zażąda zaległych alimentów co do grosza. Jestem tego pewny.

– Tata ci pożyczy. Jak nie twój, to mój. A teraz przestań stękać. Gdzie się podział mój Marcel? Ktoś go podmienił na starą marudną ciotkę? – Przewracam oczami.

– Mówiłem ci, że cię kocham, moja syrenko Domi? – Patrzy na mnie tak słodko, że mięknę niczym wosk.

Nie potrafię się na niego gniewać. To po prostu niemożliwe. Gdy pomyślę, że rok temu nie znałam Marcela, nie miałam obok siebie nikogo, mieszkałam tutaj sama jak palec, nie potrafię w to uwierzyć. Moje życie było jak koszmar, długi, bolesny, bez nadziei na zmianę.

– Marcel… – Milknę, by zebrać słowa. – Poradziłeś sobie z moimi demonami, teraz czas na rewanż.

– Nie przesadzaj, hłe, hłe. Wika jest wredna i chytra na kasę, ale demonem to ona nie jest, prędzej idiotką, która od lat biega za kolesiem mającym ją w okolicach zwieracza.

– Mówiłeś, że go kochasz. – Robię marsową minę.

– Kogo?

– No przecież nie zwieracz. Szymona kochasz.

– A tak… – Wybucha śmiechem. – Wiesz, co mnie martwi?

– No co?

– Czytałem, że córki dziedziczą inteligencję po matce. Jak sądzisz, może są od tego jakieś wyjątki? – Drapie się po szorstkim podbródku.

– Na pewno. Jeden z nich smacznie śpi tuż obok. – Mrugam do niego porozumiewawczo. – Myślę, że na razie nie powinieneś zaprzątać sobie głowy kasą.

– Ta… – Marcel wyraźnie ma inne zdanie. – Co jest bardziej żałosne od dorosłego kolesia, który mieszka ze starymi i żyje na ich garnuszku? Koleś mieszkający u laski i żyjący na jej koszt.

– To zaczyna być nudne. – Wydymam usta.

– I będzie nudne. Będę truł dupę, łaził i zamulał, czując solidne obawy, że moje jaja zmieniają się w fistaszki, żeby w końcu odpaść. Znajdę robotę, choćbym miał dziergać szaliki na drutach.

– Jakie szaliki?

– Kibicowskie.

Z trudem powstrzymuję śmiech, wyobrażając sobie Marcela robiącego na drutach.

– Masz pierwszą klientkę.

– Na szalik?

– Nie tylko. Zamawiam czapkę, szalik i… – Udaję, że się namyślam.

– Skarpetek nie umiem, rękawiczek tym bardziej – uprzedza Marcel.

– A szalik niby umiesz? – Przekrzywiam głowę.

– Pewnie, że umiem. Babcia mnie nauczyła.

– Serio?

– Serio. Powiedziała, że jak się nauczę robić na drutach, dostanę stówkę za każdy wyuczony ścieg.

– Nie wierzę. – Wybałuszam oczy.

– Umiem kilka podstawowych.

– Nie wierzę – powtarzam, irytując tym Marcela.

– Udowodnię ci. Masz tu jakieś druty i włóczkę?

– Nie wierzę, że babcia ci za to płaciła – wyjaśniam.

– A co w tym dziwnego? Nasza babcia jest _creepy_, nie wiesz o tym? Nie za takie durne rzeczy dawała mi kasę.

– I nie wierzę, że przyjąłeś od niej tę kasę. I ty mi mówisz, że Wika jest chytra na pieniądze…TERAZ

Jakoś to będzie. Musi być. Wstawiłem łóżeczko Amelki do pokoju, w którym śpimy. Po godzinie uznałem, że to kretyński pomysł. Ma się te opory i bariery, bo jak to tak? Przy dzieciaku? Nieważne, że mała i nie ogarnia. A jak się obudzi? Siara opór. Nie ma mowy. Równie dobrze mogę ogłosić abstynencję. Nawet mi nie bryknął, jak Domi się do mnie przytuliła.

Wstałem, wyjechałem łóżeczkiem (ma kółka) do sąsiedniej sypialni, zostawiłem otwarte drzwi i wróciłem do łóżka. Leżę, myślę, nasłuchuję i czuję, że mnie trafia.

– Jutro kupię tego angelcare.

– Co to? – szepcze Dominika.

– Elektroniczna niania.

– Aha, no tak.

– Ciekawe, czy z tym się uda.

– Ale co? – Moja ukochana przytula się coraz bardziej.

– Bzykanko.

– Potrzebujesz do bzykanka elektronicznej niani? – Domi siada na łóżku, przykłada poduszkę do twarzy i zwija się ze śmiechu.

– Ta… musi mnie trzymać za rączkę. – Siadam obok i daję jej lekkiego kuksańca. – I co tak zacieszasz? – fukam.

– Kiedyś ludzie mieszkali po kilkoro w jednej izbie i jakoś dawali radę – oznajmia i znów rechocze.

– Domi… – zniżam głos. – Kiedyś się srało za chałupą i wycierało dupsko liściem łopianu.

– Oj, nie wkurzaj się tak. – Nachyla się, żeby dać mi buziaka.

Kontrolnie zerkam w stronę wyjścia z pokoju. Nic nie słyszę, czyżby zielone światło? Okej, spróbujmy. Powoli przechodzę do rzeczy, po chwili nie mam na sobie niczego oprócz gatek, Dominika podobnie. Za moment nawet nasze gatki znikają, głowica atomowa już prawie w pełni uzbrojona i gotowa do działania, gdy zza pleców dobiega do mnie jakiś szmer.

– Słyszałaś? – szepczę wprost do ucha Dominiki.

– Co?

– Nie słyszałaś?

– Marcel, jeszcze chwila i cię stąd wygonię, paranoiku.

– No co? Mam opory. Biedny ten Szymek.

– Biedny?

– Nom.

– To ja poczekam na tego angel coś tam. – Domi zaczyna się chichrać.

– Teraz chcesz czekać, jak mnie migają wszystkie kontrolki? – Gryzę ją w ucho.

Już mamy kontynuować, gdy nocną ciszę przeszywa syrena okrętu AMELIA…PRZEDTEM

Jestem ostatnim facetem, który połaszczyłby się na cudzą laskę. Czyjaś dziewczyna to świętość, oczywiście stała panna, nie taka do seksu bez zobowiązań. Siedzimy przy moim wypasionym barbecue, pijemy, to znaczy wszyscy chlają, a ja tak średnio, bo picie trzy dni z rzędu nie jest moją ulubioną rozrywką, gadamy, śmiejemy się, jest _cool_. Można rzec: melanż ideał, gdyby nie Szymek i Wika. Od rana się kłócą, wbijają sobie szpile, zwłaszcza ona jemu, ale ma powody. Kolo jest nieziemskim gburem, warczy na nią i w końcu Wika nie wytrzymuje i pada kilka zbyt cierpkich słów. Do końca imprezki nie odzywają się do siebie ani słowem, potem Wika pomaga mi ogarnąć burdel, wynosi puszki po piwie i tacki, a ja resztę.

Jest druga w nocy i niektórzy powoli idą w kimę, ja też. Już prawie zasypiam, gdy słyszę jakiś szmer przy wejściu do namiotu. Podnoszę czujnie głowę. Jeszcze tego brakuje, by ktoś mnie okradł w ostatnią noc pobytu. Matka miałaby używanie, że ho, ho!

– Wika? – Rozpoznaję ją w ciemności. Bardziej po zapachu niż wzrokiem, bo ciemno jak w tyłku.

– Mogę na chwilę? – pyta cicho.

– No pewnie. Właź. – Siadam, żeby zrobić trochę miejsca. Mój namiot to naprawdę mała jedynka, nawet ja sam mam biedę się zmieścić. – Poczekaj, zapalę latarkę.

– Nie, zostaw. Tak jest fajnie. – Słyszę bardzo blisko.

– Co jest grane? – Dopiero teraz wychwytuję różnicę w tembrze jej głosu. – Płakałaś?

– Trochę. – Pociąga nosem.

– Przez tego dupka?

– On wyjechał.

– Co? – Opada mi szczęka. – Zostawił cię samą?

– No.

Do duszy się gada po ciemku. Wika oponuje, ale i tak dopinam swego. Znajduję latarkę, włączam w najsłabszym trybie i ustawiam, żeby świeciła w sufit. Ojojoj, nie jest dobrze. Biedna dziewczyna. Ma spuchnięte oczy, jej słodka buźka wygięła się w podkówkę, ale nawet z zapłakaną mordką laska z niej nieziemska. Jak można tak świetnie wyglądać w zwykłym podkoszulku?

– Nie rycz. Szkoda łez na tego chama.

– I jak ja się teraz sama zabiorę? Taki kawał drogi? Plecak jest ciężki, a nasz namiot waży ze dwadzieścia kilo. Szymek wziął tylko małą sportową torbę, swoje ciuchy i poszedł na dworzec. Martwię się o tego głupka, bo jest pijany. A jak go ktoś napadnie albo okradnie? – Pociera policzek. – Nawet nie wiem, czy ma przy sobie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: