Wiersze wybrane - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wiersze wybrane - ebook
W tomie „ Wiersze wybrane” znalazły się utwory tworzące kanon poezji autora „Przesłania Pana Cogito”, zgromadzone w tomie "Wiersze zebrane", a także utwory zamieszczone w „Utworach rozproszonych (Rekonesansie)”, gdzie zgromadzono wiersze niedrukowane w tomach lub odczytane z rękopisów.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65614-07-0 |
Rozmiar pliku: | 731 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwie krople
Lasy płonęły
– a oni
na szyjach splatali ręce
jak bukiety róż
ludzie zbiegali do schronów –
on mówił że żona ma włosy
w których się można ukryć
okryci jednym kocem
szeptali słowa bezwstydne
litanię zakochanych
Gdy było bardzo źle
skakali w oczy naprzeciw
i zamykali je mocno
tak mocno że nie poczuli ognia
który dochodził do rzęs
do końca byli mężni
do końca byli wierni
do końca byli podobni
jak dwie krople
zatrzymane na skraju twarzy
Pożegnanie września1
Dnie były amarantowe
błyszczące jak lanca ułańska
śpiewano w megafonach
anachroniczną piosenkę
o Polakach i bagnetach
tenor ciął jak szpicrutą
i po każdej zwrotce
ogłaszano listę żywych torped
które notabene
przez sześć lat wojny
szmuglowały słoninę
żałosne niewypały
wódz podnosił brwi
jak buławę
skandował: ani guzika
śmiały się guziki:
nie damy nie damy chłopców
płasko przyszytych do wrzosowisk
Mój ojciec
Mój ojciec bardzo lubił France'a
i palił Przedni Macedoński
w niebieskich chmurach aromatu
smakował uśmiech w wargach wąskich
i wtedy w tych odległych czasach
gdy pochylony siedział z książką
mówiłem: ojciec jest Sindbadem
i jest mu z nami czasem gorzko
przeto odjeżdżał Na dywanie
na czterech wiatrach Po atlasach
biegliśmy za nim zatroskani
a on się gubił W końcu wracał
zdejmował zapach kładł pantofle
znów chrobot kluczy po kieszeniach
i dni jak krople ciężkie krople
i czas przemija lecz nie zmienia
na święta raz firanki zdjęto
przez szybę wyszedł i nie wrócił
nie wiem czy oczy przymknął z żalu
czy głowy ku nam nie odwrócił
raz w zagranicznych ilustracjach
widziałem jego fotografię
gubernatorem jest na wyspie
gdzie palmy są i liberalizm
O Troi
1
O Trojo Trojo
archeolog
przez palce twój przesypie popiół
a pożar większy od Iliady
na siedem strun –
za mało strun
potrzebny chór
lamentów morze
i łoskot gór
kamienny deszcz
– jak wyprowadzić
z ruin ludzi
jak wyprowadzić
z wierszy chór –
myśli poeta doskonały
jak soli słup
dostojnie niemy
– Pieśń ujdzie cało
Uszła cało
płomiennym skrzydłem
w czyste niebo
Nad ruinami wschodzi księżyc
O Trojo Trojo
Milczy miasto
Poeta walczy z własnym cieniem
Poeta krzyczy jak ptak w pustce
Księżyc powtarza swój krajobraz
łagodny metal w zgorzelisku
2
Szli wąwozami byłych ulic
jak przez czerwone morze zgliszcz
a wiatr podnosił pył czerwony
wiernie malował zachód miasta
Szli wąwozami byłych ulic
chuchali na czczo w zmarzły świt
mówili: przejdą długie lata
zanim tu stanie pierwszy dom
szli wąwozami byłych ulic
myśleli że odnajdą ślad
na harmonijce
gra kaleka
o wierzb warkoczach
o dziewczynie
poeta milczy
pada deszcz
Do Marka Aurelego2
Prof. Henrykowi Elzenbergowi
Dobranoc Marku lampę zgaś
i zamknij książkę Już nad głową
wznosi się srebrne larum gwiazd
to niebo mówi obcą mową
to barbarzyński okrzyk trwogi
którego nie zna twa łacina
to lęk odwieczny ciemny lęk
o kruchy ludzki ląd zaczyna
bić I zwycięży Słyszysz szum
to przypływ Zburzy twe litery
żywiołów niewstrzymany nurt
aż runą świata ściany cztery
cóż nam – na wietrze drżeć
i znów w popioły chuchać mącić eter
gryźć palce szukać próżnych słów
i wlec za sobą cień poległych
więc lepiej Marku spokój zdejm
i ponad ciemność podaj rękę
niech drży gdy bije w zmysłów pięć
jak w wątłą lirę ślepy wszechświat
zdradzi nas wszechświat astronomia
rachunek gwiazd i mądrość traw
i twoja wielkość zbyt ogromna
i mój bezradny Marku płacz
Cmentarz warszawski
Tej ściany
ostatniego widoku
nie ma
wapno na domy i groby
wapno na pamięć
ostatnie echo salwy
uformowane w kamienną płytę
i zwięzły napis
odbity spokojną antykwą
przed najazdem żywych
umarli schodzą głębiej
niżej
skarżą się nocą w rurach żalu
wychodzą ostrożnie
kropla po kropli
jeszcze raz zapalają się
za byle potarciem zapałki
a na powierzchni spokój
płyty wapno na pamięć
na rogu alei żywych
i nowego świata
pod stukającym dumnie obcasem
wzbiera jak kretowisko
cmentarz tych którzy proszą
o pagórek pulchnej ziemi
o nikły znak znad powierzchni
Testament
Zapisuję czterem żywiołom
to co miałem na niedługie władanie
ogniowi – myśl
niech kwitnie ogień
ziemi którą kochałem za bardzo
ciało moje jałowe ziarno
a powietrzu słowa i ręce
i tęsknoty to jest rzeczy zbędne
to co zostanie
kropla wody
niech krąży między
ziemią niebem
niech będzie deszczem przezroczystym
paprocią mrozu płatkiem śniegu
niech nie doszedłszy nigdy nieba
ku łez dolinie mojej ziemi
powraca wiernie czystą rosą
cierpliwie krusząc twardą glebę
wkrótce zwrócę czterem żywiołom
to co miałem na niedługie władanie
– nie powrócę do źródła spokoju
Las Ardeński
Złóż ręce tak by sen zaczerpnąć
tak jak się czerpie wody ziarno
a przyjdzie las: zielony obłok
i brzozy pień jak struna światła
i tysiąc powiek zatrzepoce
liściastą mową zapomnianą
odpomnisz wtedy białe rano
gdyś czekał na otwarcie bram
wiesz tę krainę ptak odmyka
co w drzewie śpi a drzewo w ziemi
lecz tutaj źródło nowych pytań
pod nogą nurty złych korzeni
więc patrz na kory wzór na której
zaciska struna się muzyki
lutnista co przykręca kołki
aby nabrzmiało to co milczy
odgarnij liście: krzak poziomki
rosa na liściu trawy grzebień
a dalej skrzydło żółtej łątki
i mrówka siostrę swoją grzebie
wyżej nad zdrady wilczych jagód
dojrzewa słodko dzika grusza
więc nie czekając większych nagród
pod drzewem usiądź
złóż ręce tak by pamięć czerpać
umarłych imion wyschłe ziarno
więc znowu las: zwęglony obłok
czoło znaczone światłem czarnym
i tysiąc powiek zaciśniętych
wąsko na gałkach nieruchomych
drzewo z powietrzem przełamane
zdradzona wiara pustych schronów
a tamten las jest dla nas dla was
umarli proszą też o bajki
o garstkę ziół o wodę wspomnień
więc po igliwiu po szelestach
i po zapachów wątłych przędzach
to nic że gałąź zatrzymuje
że cień po krętych wodzi przejściach
ale odnajdziesz i odemknies
nasz Las Ardeński
Mama
Myślałem:
nigdy się nie zmieni
zawsze będzie czekała
ubrana w białą suknię
i niebieskie oczy
na progu wszystkich drzwi
zawsze będzie uśmiechała się
wkładając ten naszyjnik
aż nagle
urwała się nitka
teraz perły zimują
w szparach podłogi
mama lubi kawę
ciepły kafel
spokój
siedzi
poprawia okulary
na szpiczastym nosie
czyta mój wiersz
i siwą głową mu zaprzecza
ten który upadł z jej kolan
zaciska usta i milczy
więc niewesoła rozmowa
pod lampą źródłem słodyczy
nieunoszony żalu
z jakich pije on studni
po jakich drogach chodzi
syn niepodobny do marzeń
karmiłam mlekiem łagodnym
jego spala niepokój
krwią go obmyłam ciepłą
ręce ma zimne i szorstkie
z daleka od twoich oczu
przebitych ślepą miłością
łatwiej unieść samotność
za tydzień
w zimnym pokoju
ze ściśniętym gardłem
czytam jej list
w tym liście
litery stoją osobno
jak kochające serca
Drży i faluje
Drży i faluje niepokojem
ogromna przestrzeń małych planet
która jak morze mnie pochłonie
uwięzłe w pulsach sekundniki
jak młyńskie koła w ciepłej krwi
rok obracają bardzo szybki
na północ woła niema igła
nad ciemnej wody wartki prąd
pod chmur i nieba przemijanie
pochowaj w zmarszczce bliską śmierć
czołem jej drogi nie zagrodzisz
w pustynię wsiąknie myśl i krew
z atomów punktów włosów komet
buduję trudną nieskończoność
pod szyderstwami Akwilonów|
porty kruchemu wznoszę trwaniu
Wersety panteisty
Zatrać mnie gwiazdo
– mówi poeta –
przeszyj mnie strzałą odległości
wypij mnie źródło
– mówi pijący –
do dna mnie wypij do nicości
niech mnie wydadzą dobre oczy
pożerającym krajobrazom
słowa co miały chronić ciało
niech mi przepaści przyprowadzą
gwiazda w czoło korzeń zapuści
źródło twarz mi odczłowieczy –
potem obudzisz się milczący
w dłoniach bezruchu
w sercu rzeczy
Stołek
W końcu nie można ukryć tej miłości
mały czworonóg na dębowych nogach
o skórze szorstkiej i chłodnej nad podziw
przedmiot codzienny bez oczu lecz z twarzą
na której zmarszczki słojów sąd dojrzały znaczą
szary osiołek najcierpliwszy z osłów
sierść mu wypadła od zbyt długich postów
i tylko kępkę szczeciny drewnianej
czuję pod ręką gdy go gładzę rano
– wiesz mój kochany byli szarlatani
którzy mówili: kłamie ręka kłamie
oko kiedy dotyka kształtów co są pustką –
to byli ludzie źli zawistni rzeczom
świat chcieli złowić na wędkę zaprzeczeń
jak ci wyrazić moją wdzięczność podziw
przychodzisz zawsze na wołanie oczu
nieruchomością wielką tłumacząc na migi
biednemu rozumowi: jesteśmy prawdziwi –
na koniec wierność rzeczy otwiera nam oczy
Ołtarz
Naprzód szły elementy: woda muły niosąca
ziemia o oczach mokrych ogień żarłoczny i skory
potem trzęsąc grzywami łagodne szły smoki powietrza
tak otwierały procesję dla kwiatów i roślin małych
przeto trawę wychwala dłuto artysty Zielony
płomień nieludzki jak płomień rzucany z okrętów
trawę która przychodzi kiedy historia się spełnia
i jest rozdział milczenia
tupot zwierząt ofiarnych żegna Tellus wilgotną
idą cielesne i jasne na szyjach ciepło niosące
i nieświadomość losów na czołach znaczonych rogami
upadną na przednie kolana krwią własną zdziwione bardzo
Wołają ciebie żywioły zwierzęta drogę otwarły
rozstąpi się niebo przed tobą i Bóg przemówi piorunem
człowieku bardzo mizerny i bardzo godny pogardy
lecz uniesiony wysoko na grzbiecie ziemskich gatunków
tu przerwa jest w płaskorzeźbie – jeżeli umiesz to domyśl
może ofiara była niemiła bogom wieczystym
lub wilgoć niechętna trwaniu zdjęła kształty człowiecze
sandał i kawał stopy bogini Ironii ich strzegła
a także fałdów szaty po których łatwo odczytasz
gest ramion pięknie wzniesionych i to naprawdę wszystko
rąk nie było grających na rogach zwierząt ofiarnych
nie wiesz jakie twe słowo i jaki kształt może błahy
przechowa zmarszczka kamienia – nie to co myślisz że tobą
i nie wiesz czy krew i kości może rzęsę wybiorą
w ziemi ułożą łaskawej gdzie dojrzewają posągi
Wawel
Jerzemu Turowiczowi
Patriotyczną kataraktę na oczach miał ten
co cię zrównał z gmachem marmurów
Peryklesie
smucić się musi twa kolumna
i prosty cień dostojność głowic
harmonia ramion uniesionych
a tu ceglany śmieszny zgiełk
królewskie jabłko renesansu
na austriackich koszar tle
i tylko może w noc w gorączce
w obłędzie żalu barbarzyńca
co się od krzyżów i szubienic
dowiedział równowagi brył
i tylko może pod księżycem
kiedy anioły od ołtarza
odchodzą by tratować sny
i tylko wtedy
– Akropolis
Akropol dla wydziedziczonych
i łaska łaska dla kłamiących
Przypowieść o królu Midasie
Nareszcie złote jelenie
spokojnie śpią na polanach
a także kozły górskie
z głową na kamieniu
tury jednorożce wiewiórki
w ogóle wszelka zwierzyna
drapieżna i łagodna
a także ptaki wszelkie
Król Midas Nie Poluje
umyślił sobie
pojmać sylena
trzy dni go pędził
aż wreszcie złapał
i zdzieliwszy pięścią
między oczy zapytał:
– co dla człowieka najlepsze
zarżał sylen
i powiedział:
– być niczym
– umrzeć
wraca król Midas do pałacu
ale nie smakuje mu serce mądrego sylena
duszone w winie
chodzi szarpie brodę
i pyta starych ludzi
– ile dni żyje mrówka
– dlaczego pies przed śmiercią wyje
– jak wysoka będzie góra
usypana z kości
wszystkich dawnych zwierząt i ludzi
potem kazał przywołać człowieka
który na czerwonych wazach
maluje piórem czarnej przepiórki
wesela pochody i gonitwy
a zapytany przez Midasa
dlaczego utrwala życie cieni
odpowiada:
– ponieważ szyja galopującego konia
jest piękna
a suknie dziewcząt grających w piłkę
są jak strumień żywe i niepowtarzalne
pozwól mi usiąść przy tobie
prosi malarz waz
będziemy mówili o ludziach
którzy ze śmiertelną powagą
oddają ziemi jedno ziarno
a zbierają dziesięć
którzy naprawiają sandał i rzeczpospolitą
obliczają gwiazdy i obole
piszą poematy i pochylają się
aby z piasku podjąć zgubioną koniczynę
będziemy trochę pili
i trochę filozofowali
i może obaj
którzy jesteśmy z krwi i złudy
wyzwolimy się w końcu
od gniotącej lekkości pozoru
Nike która się waha
Najpiękniejsza jest Nike w momencie
kiedy się waha
prawa ręka piękna jak rozkaz
opiera się o powietrze
ale skrzydła drżą
widzi bowiem
samotnego młodzieńca
idzie długą koleiną
wojennego wozu
szarą drogą w szarym krajobrazie
skał i rzadkich krzewów jałowca
ów młodzieniec niedługo zginie
właśnie szala z jego losem
gwałtownie opada
ku ziemi
Nike ma ogromną ochotę
podejść
pocałować go w czoło
ale boi się
że on który nie zaznał
słodyczy pieszczot
poznawszy ją
mógłby uciekać jak inni
w czasie tej bitwy
więc Nike waha się
i w końcu postanawia
pozostać w pozycji
której nauczyli ją rzeźbiarze
wstydząc się bardzo tej chwili wzruszenia
rozumie dobrze
że jutro o świcie
muszą znaleźć tego chłopca
z otwartą piersią
zamkniętymi oczyma
i cierpkim obolem ojczyzny
pod drętwym językiem
Wróżenie
Wszystkie linie zagłębiają się w dolinie dłoni
w małej jamie gdzie bije źródełko losu
oto linia życia patrzcie przebiega jak strzała
widnokrąg pięciu palców rozjaśniony potokiem
który rwie naprzód obalając przeszkody
i nie ma nic piękniejszego nic potężniejszego
niż to dążenie naprzód
jakże bezradna jest przy niej linia wierności
jak okrzyk nocą jak rzeka pustyni
poczęta w piasku i ginąca w piasku
może głębiej pod skórą przedłuża się ona
rozgarnia tkankę mięśni i wchodzi w arterie
byśmy spotykać mogli nocą naszych zmarłych
we wnętrzu gdzie się toczy wspomnienie i krew
w sztolniach studniach komorach
pełnych ciemnych imion
tego wzgórza nie było – przecież dobrze pamiętam
tam było gniazdo czułości tak krągłe jak gdyby
ołowiu łza gorąca upadła na rękę
pamiętam przecież włosy pamiętam cień policzka
kruche palce i ciężar śpiącej głowy
kto zburzył gniazdo kto usypał
kopiec obojętności którego nie było
po co przyciskasz dłoń do oczu
wróżbę stawiamy Kogo pytasz
1 Zbigniew Herbert debiutował krótkim artykułem Egzystencjalizm dla laików, opublikowanym w „Tygodniku Wybrzeża" 1948, nr 35, s. 10 (zob. Zbigniew Herbert Węzeł gordyjski oraz inne pisma rozproszone 1948–1998: zebrał, opracował i notami opatrzył Paweł Kądziela. Warszawa: Biblioteka „Więzi", 2001). Natomiast jako poeta zadebiutował dopiero w roku 1950 w „Dziś i Jutro" (nr 37 z 17 września) wierszami Napis, Pożegnanie września oraz Złoty środek. Jedynie dwa pierwsze z nich włączył do swojego późnego debiutu książkowego, tomiku Struna światła (1956).
2 Pierwodruk w tomie Struna światła (1956).
Zachowały się jedynie brulion (w Notatniku 32, s. 18–17 verso, datowany: 15 X 951) i kopia maszynopisu w tece Struna światła (akc. 17 841) oraz czystopis (bez dedykacji) w liście do Henryka Elzenberga z 16 grudnia 1951 (zob. Zbigniew Herbert / Henryk Elzenberg Korespondencja; redakcja i posłowie Barbara Toruńczyk. Warszawa: Zeszyty Literackie, 2002).
W pierwodruku, podobnie jak w czystopisie nowe frazy zaczynają się dużą literą; w późniejszych wydaniach zostały zastąpione małymi, nie wiadomo, czy z woli Zbigniewa Herberta, czy w trakcie przepisywania. Największym problemem jest jednak zapis trzynastego i czternastego wersu. W wersji wysłanej Henrykowi Elzenbergowi brzmią one:
Cóż nam – na wietrze mrzeć I znów
popioły chuchać mącić eter
podobnie zresztą jak w brulionie, gdzie słowo mrzeć zostało nadpisane nad przekreślonym: drżeć, najwyraźniej przywróconym w wersji ostatecznej. Porównanie wersji z Notatnika 32 z wersją wysłaną Elzenbergowi może sugerować, że w czasie przepisywania na maszynie wersy trzynasty i czternasty zostały zapisane pomyłkowo i zgodnie z tonacją wiersza powinny one brzmieć raczej następująco:
Cóż nam – na wietrze drżeć I znów
w popioły chuchać mącić eterU wrót doliny
Po deszczu gwiazd
na łące popiołów
zebrali się wszyscy pod strażą aniołów
z ocalałego wzgórza
można objąć okiem
całe beczące stado dwunogów
naprawdę jest ich niewielu
doliczając nawet tych którzy przyjdą
z kronik bajek i żywotów świętych
ale dość tych rozważań przenieśmy się wzrokiem
do gardła doliny z którego dobywa się krzyk
po świście eksplozji
po świście ciszy
ten głos bije jak źródło żywej wody
jest to jak nam wyjaśniają
krzyk matek od których odłączają dzieci
gdyż jak się okazuje
będziemy zbawieni pojedynczo
aniołowie stróże są bezwzględni
i trzeba przyznać mają ciężką robotę
ona prosi
– schowaj mnie w oku
w dłoni w ramionach
zawsze byliśmy razem
nie możesz mnie teraz opuścić
kiedy umarłam i potrzebuję czułości
starszy anioł
z uśmiechem tłumaczy nieporozumienie
staruszka niesie
zwłoki kanarka
(wszystkie zwierzęta umarły trochę wcześniej)
był taki miły – mówi z płaczem –
wszystko rozumiał
kiedy powiedziałam
głos jej ginie wśród ogólnego wrzasku
nawet drwal
którego trudno posądzić o takie rzeczy
stare zgarbione chłopisko
przyciska siekierę do piersi
– całe życie była moja
teraz też będzie moja
żywiła mnie tam
wyżywi tu
nikt nie ma prawa
– powiada –
nie oddam
ci którzy jak się zdaje
bez bólu poddali się rozkazom
idą spuściwszy głowy na znak pojednania
ale w zaciśniętych pięściach chowają
strzępy listów wstążki włosy ucięte
i fotografie
które jak sądzą naiwnie
nie zostaną im odebrane
tak to oni wyglądają
na moment
przed ostatecznym podziałem
na zgrzytających zębami
i śpiewających psalmy
Nefertiti
Co stało się z duszą
po tylu miłościach
ach to już nie ptak olbrzymi
białymi skrzydłami bijący
do świtu każdej nocy
motyl
wyleciał przez usta
umarłej Nefertiti
motyl
jak kolorowy
oddech
jakże daleka jest droga
od ostatniego westchnienia
do najbliższej wieczności
lata motyl nad głową
umarłej Nefertiti
osnuwa ją w kokon
jedwabny
Nefertiti larwo
jak długo czekać
na twój odlot
na uderzenie skrzydeł
które poniesie ciebie
w dzień – jeden
w noc – jedną
nad wszystkie bramy przepaści
nad wszystkie urwiska niebios
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Lasy płonęły
– a oni
na szyjach splatali ręce
jak bukiety róż
ludzie zbiegali do schronów –
on mówił że żona ma włosy
w których się można ukryć
okryci jednym kocem
szeptali słowa bezwstydne
litanię zakochanych
Gdy było bardzo źle
skakali w oczy naprzeciw
i zamykali je mocno
tak mocno że nie poczuli ognia
który dochodził do rzęs
do końca byli mężni
do końca byli wierni
do końca byli podobni
jak dwie krople
zatrzymane na skraju twarzy
Pożegnanie września1
Dnie były amarantowe
błyszczące jak lanca ułańska
śpiewano w megafonach
anachroniczną piosenkę
o Polakach i bagnetach
tenor ciął jak szpicrutą
i po każdej zwrotce
ogłaszano listę żywych torped
które notabene
przez sześć lat wojny
szmuglowały słoninę
żałosne niewypały
wódz podnosił brwi
jak buławę
skandował: ani guzika
śmiały się guziki:
nie damy nie damy chłopców
płasko przyszytych do wrzosowisk
Mój ojciec
Mój ojciec bardzo lubił France'a
i palił Przedni Macedoński
w niebieskich chmurach aromatu
smakował uśmiech w wargach wąskich
i wtedy w tych odległych czasach
gdy pochylony siedział z książką
mówiłem: ojciec jest Sindbadem
i jest mu z nami czasem gorzko
przeto odjeżdżał Na dywanie
na czterech wiatrach Po atlasach
biegliśmy za nim zatroskani
a on się gubił W końcu wracał
zdejmował zapach kładł pantofle
znów chrobot kluczy po kieszeniach
i dni jak krople ciężkie krople
i czas przemija lecz nie zmienia
na święta raz firanki zdjęto
przez szybę wyszedł i nie wrócił
nie wiem czy oczy przymknął z żalu
czy głowy ku nam nie odwrócił
raz w zagranicznych ilustracjach
widziałem jego fotografię
gubernatorem jest na wyspie
gdzie palmy są i liberalizm
O Troi
1
O Trojo Trojo
archeolog
przez palce twój przesypie popiół
a pożar większy od Iliady
na siedem strun –
za mało strun
potrzebny chór
lamentów morze
i łoskot gór
kamienny deszcz
– jak wyprowadzić
z ruin ludzi
jak wyprowadzić
z wierszy chór –
myśli poeta doskonały
jak soli słup
dostojnie niemy
– Pieśń ujdzie cało
Uszła cało
płomiennym skrzydłem
w czyste niebo
Nad ruinami wschodzi księżyc
O Trojo Trojo
Milczy miasto
Poeta walczy z własnym cieniem
Poeta krzyczy jak ptak w pustce
Księżyc powtarza swój krajobraz
łagodny metal w zgorzelisku
2
Szli wąwozami byłych ulic
jak przez czerwone morze zgliszcz
a wiatr podnosił pył czerwony
wiernie malował zachód miasta
Szli wąwozami byłych ulic
chuchali na czczo w zmarzły świt
mówili: przejdą długie lata
zanim tu stanie pierwszy dom
szli wąwozami byłych ulic
myśleli że odnajdą ślad
na harmonijce
gra kaleka
o wierzb warkoczach
o dziewczynie
poeta milczy
pada deszcz
Do Marka Aurelego2
Prof. Henrykowi Elzenbergowi
Dobranoc Marku lampę zgaś
i zamknij książkę Już nad głową
wznosi się srebrne larum gwiazd
to niebo mówi obcą mową
to barbarzyński okrzyk trwogi
którego nie zna twa łacina
to lęk odwieczny ciemny lęk
o kruchy ludzki ląd zaczyna
bić I zwycięży Słyszysz szum
to przypływ Zburzy twe litery
żywiołów niewstrzymany nurt
aż runą świata ściany cztery
cóż nam – na wietrze drżeć
i znów w popioły chuchać mącić eter
gryźć palce szukać próżnych słów
i wlec za sobą cień poległych
więc lepiej Marku spokój zdejm
i ponad ciemność podaj rękę
niech drży gdy bije w zmysłów pięć
jak w wątłą lirę ślepy wszechświat
zdradzi nas wszechświat astronomia
rachunek gwiazd i mądrość traw
i twoja wielkość zbyt ogromna
i mój bezradny Marku płacz
Cmentarz warszawski
Tej ściany
ostatniego widoku
nie ma
wapno na domy i groby
wapno na pamięć
ostatnie echo salwy
uformowane w kamienną płytę
i zwięzły napis
odbity spokojną antykwą
przed najazdem żywych
umarli schodzą głębiej
niżej
skarżą się nocą w rurach żalu
wychodzą ostrożnie
kropla po kropli
jeszcze raz zapalają się
za byle potarciem zapałki
a na powierzchni spokój
płyty wapno na pamięć
na rogu alei żywych
i nowego świata
pod stukającym dumnie obcasem
wzbiera jak kretowisko
cmentarz tych którzy proszą
o pagórek pulchnej ziemi
o nikły znak znad powierzchni
Testament
Zapisuję czterem żywiołom
to co miałem na niedługie władanie
ogniowi – myśl
niech kwitnie ogień
ziemi którą kochałem za bardzo
ciało moje jałowe ziarno
a powietrzu słowa i ręce
i tęsknoty to jest rzeczy zbędne
to co zostanie
kropla wody
niech krąży między
ziemią niebem
niech będzie deszczem przezroczystym
paprocią mrozu płatkiem śniegu
niech nie doszedłszy nigdy nieba
ku łez dolinie mojej ziemi
powraca wiernie czystą rosą
cierpliwie krusząc twardą glebę
wkrótce zwrócę czterem żywiołom
to co miałem na niedługie władanie
– nie powrócę do źródła spokoju
Las Ardeński
Złóż ręce tak by sen zaczerpnąć
tak jak się czerpie wody ziarno
a przyjdzie las: zielony obłok
i brzozy pień jak struna światła
i tysiąc powiek zatrzepoce
liściastą mową zapomnianą
odpomnisz wtedy białe rano
gdyś czekał na otwarcie bram
wiesz tę krainę ptak odmyka
co w drzewie śpi a drzewo w ziemi
lecz tutaj źródło nowych pytań
pod nogą nurty złych korzeni
więc patrz na kory wzór na której
zaciska struna się muzyki
lutnista co przykręca kołki
aby nabrzmiało to co milczy
odgarnij liście: krzak poziomki
rosa na liściu trawy grzebień
a dalej skrzydło żółtej łątki
i mrówka siostrę swoją grzebie
wyżej nad zdrady wilczych jagód
dojrzewa słodko dzika grusza
więc nie czekając większych nagród
pod drzewem usiądź
złóż ręce tak by pamięć czerpać
umarłych imion wyschłe ziarno
więc znowu las: zwęglony obłok
czoło znaczone światłem czarnym
i tysiąc powiek zaciśniętych
wąsko na gałkach nieruchomych
drzewo z powietrzem przełamane
zdradzona wiara pustych schronów
a tamten las jest dla nas dla was
umarli proszą też o bajki
o garstkę ziół o wodę wspomnień
więc po igliwiu po szelestach
i po zapachów wątłych przędzach
to nic że gałąź zatrzymuje
że cień po krętych wodzi przejściach
ale odnajdziesz i odemknies
nasz Las Ardeński
Mama
Myślałem:
nigdy się nie zmieni
zawsze będzie czekała
ubrana w białą suknię
i niebieskie oczy
na progu wszystkich drzwi
zawsze będzie uśmiechała się
wkładając ten naszyjnik
aż nagle
urwała się nitka
teraz perły zimują
w szparach podłogi
mama lubi kawę
ciepły kafel
spokój
siedzi
poprawia okulary
na szpiczastym nosie
czyta mój wiersz
i siwą głową mu zaprzecza
ten który upadł z jej kolan
zaciska usta i milczy
więc niewesoła rozmowa
pod lampą źródłem słodyczy
nieunoszony żalu
z jakich pije on studni
po jakich drogach chodzi
syn niepodobny do marzeń
karmiłam mlekiem łagodnym
jego spala niepokój
krwią go obmyłam ciepłą
ręce ma zimne i szorstkie
z daleka od twoich oczu
przebitych ślepą miłością
łatwiej unieść samotność
za tydzień
w zimnym pokoju
ze ściśniętym gardłem
czytam jej list
w tym liście
litery stoją osobno
jak kochające serca
Drży i faluje
Drży i faluje niepokojem
ogromna przestrzeń małych planet
która jak morze mnie pochłonie
uwięzłe w pulsach sekundniki
jak młyńskie koła w ciepłej krwi
rok obracają bardzo szybki
na północ woła niema igła
nad ciemnej wody wartki prąd
pod chmur i nieba przemijanie
pochowaj w zmarszczce bliską śmierć
czołem jej drogi nie zagrodzisz
w pustynię wsiąknie myśl i krew
z atomów punktów włosów komet
buduję trudną nieskończoność
pod szyderstwami Akwilonów|
porty kruchemu wznoszę trwaniu
Wersety panteisty
Zatrać mnie gwiazdo
– mówi poeta –
przeszyj mnie strzałą odległości
wypij mnie źródło
– mówi pijący –
do dna mnie wypij do nicości
niech mnie wydadzą dobre oczy
pożerającym krajobrazom
słowa co miały chronić ciało
niech mi przepaści przyprowadzą
gwiazda w czoło korzeń zapuści
źródło twarz mi odczłowieczy –
potem obudzisz się milczący
w dłoniach bezruchu
w sercu rzeczy
Stołek
W końcu nie można ukryć tej miłości
mały czworonóg na dębowych nogach
o skórze szorstkiej i chłodnej nad podziw
przedmiot codzienny bez oczu lecz z twarzą
na której zmarszczki słojów sąd dojrzały znaczą
szary osiołek najcierpliwszy z osłów
sierść mu wypadła od zbyt długich postów
i tylko kępkę szczeciny drewnianej
czuję pod ręką gdy go gładzę rano
– wiesz mój kochany byli szarlatani
którzy mówili: kłamie ręka kłamie
oko kiedy dotyka kształtów co są pustką –
to byli ludzie źli zawistni rzeczom
świat chcieli złowić na wędkę zaprzeczeń
jak ci wyrazić moją wdzięczność podziw
przychodzisz zawsze na wołanie oczu
nieruchomością wielką tłumacząc na migi
biednemu rozumowi: jesteśmy prawdziwi –
na koniec wierność rzeczy otwiera nam oczy
Ołtarz
Naprzód szły elementy: woda muły niosąca
ziemia o oczach mokrych ogień żarłoczny i skory
potem trzęsąc grzywami łagodne szły smoki powietrza
tak otwierały procesję dla kwiatów i roślin małych
przeto trawę wychwala dłuto artysty Zielony
płomień nieludzki jak płomień rzucany z okrętów
trawę która przychodzi kiedy historia się spełnia
i jest rozdział milczenia
tupot zwierząt ofiarnych żegna Tellus wilgotną
idą cielesne i jasne na szyjach ciepło niosące
i nieświadomość losów na czołach znaczonych rogami
upadną na przednie kolana krwią własną zdziwione bardzo
Wołają ciebie żywioły zwierzęta drogę otwarły
rozstąpi się niebo przed tobą i Bóg przemówi piorunem
człowieku bardzo mizerny i bardzo godny pogardy
lecz uniesiony wysoko na grzbiecie ziemskich gatunków
tu przerwa jest w płaskorzeźbie – jeżeli umiesz to domyśl
może ofiara była niemiła bogom wieczystym
lub wilgoć niechętna trwaniu zdjęła kształty człowiecze
sandał i kawał stopy bogini Ironii ich strzegła
a także fałdów szaty po których łatwo odczytasz
gest ramion pięknie wzniesionych i to naprawdę wszystko
rąk nie było grających na rogach zwierząt ofiarnych
nie wiesz jakie twe słowo i jaki kształt może błahy
przechowa zmarszczka kamienia – nie to co myślisz że tobą
i nie wiesz czy krew i kości może rzęsę wybiorą
w ziemi ułożą łaskawej gdzie dojrzewają posągi
Wawel
Jerzemu Turowiczowi
Patriotyczną kataraktę na oczach miał ten
co cię zrównał z gmachem marmurów
Peryklesie
smucić się musi twa kolumna
i prosty cień dostojność głowic
harmonia ramion uniesionych
a tu ceglany śmieszny zgiełk
królewskie jabłko renesansu
na austriackich koszar tle
i tylko może w noc w gorączce
w obłędzie żalu barbarzyńca
co się od krzyżów i szubienic
dowiedział równowagi brył
i tylko może pod księżycem
kiedy anioły od ołtarza
odchodzą by tratować sny
i tylko wtedy
– Akropolis
Akropol dla wydziedziczonych
i łaska łaska dla kłamiących
Przypowieść o królu Midasie
Nareszcie złote jelenie
spokojnie śpią na polanach
a także kozły górskie
z głową na kamieniu
tury jednorożce wiewiórki
w ogóle wszelka zwierzyna
drapieżna i łagodna
a także ptaki wszelkie
Król Midas Nie Poluje
umyślił sobie
pojmać sylena
trzy dni go pędził
aż wreszcie złapał
i zdzieliwszy pięścią
między oczy zapytał:
– co dla człowieka najlepsze
zarżał sylen
i powiedział:
– być niczym
– umrzeć
wraca król Midas do pałacu
ale nie smakuje mu serce mądrego sylena
duszone w winie
chodzi szarpie brodę
i pyta starych ludzi
– ile dni żyje mrówka
– dlaczego pies przed śmiercią wyje
– jak wysoka będzie góra
usypana z kości
wszystkich dawnych zwierząt i ludzi
potem kazał przywołać człowieka
który na czerwonych wazach
maluje piórem czarnej przepiórki
wesela pochody i gonitwy
a zapytany przez Midasa
dlaczego utrwala życie cieni
odpowiada:
– ponieważ szyja galopującego konia
jest piękna
a suknie dziewcząt grających w piłkę
są jak strumień żywe i niepowtarzalne
pozwól mi usiąść przy tobie
prosi malarz waz
będziemy mówili o ludziach
którzy ze śmiertelną powagą
oddają ziemi jedno ziarno
a zbierają dziesięć
którzy naprawiają sandał i rzeczpospolitą
obliczają gwiazdy i obole
piszą poematy i pochylają się
aby z piasku podjąć zgubioną koniczynę
będziemy trochę pili
i trochę filozofowali
i może obaj
którzy jesteśmy z krwi i złudy
wyzwolimy się w końcu
od gniotącej lekkości pozoru
Nike która się waha
Najpiękniejsza jest Nike w momencie
kiedy się waha
prawa ręka piękna jak rozkaz
opiera się o powietrze
ale skrzydła drżą
widzi bowiem
samotnego młodzieńca
idzie długą koleiną
wojennego wozu
szarą drogą w szarym krajobrazie
skał i rzadkich krzewów jałowca
ów młodzieniec niedługo zginie
właśnie szala z jego losem
gwałtownie opada
ku ziemi
Nike ma ogromną ochotę
podejść
pocałować go w czoło
ale boi się
że on który nie zaznał
słodyczy pieszczot
poznawszy ją
mógłby uciekać jak inni
w czasie tej bitwy
więc Nike waha się
i w końcu postanawia
pozostać w pozycji
której nauczyli ją rzeźbiarze
wstydząc się bardzo tej chwili wzruszenia
rozumie dobrze
że jutro o świcie
muszą znaleźć tego chłopca
z otwartą piersią
zamkniętymi oczyma
i cierpkim obolem ojczyzny
pod drętwym językiem
Wróżenie
Wszystkie linie zagłębiają się w dolinie dłoni
w małej jamie gdzie bije źródełko losu
oto linia życia patrzcie przebiega jak strzała
widnokrąg pięciu palców rozjaśniony potokiem
który rwie naprzód obalając przeszkody
i nie ma nic piękniejszego nic potężniejszego
niż to dążenie naprzód
jakże bezradna jest przy niej linia wierności
jak okrzyk nocą jak rzeka pustyni
poczęta w piasku i ginąca w piasku
może głębiej pod skórą przedłuża się ona
rozgarnia tkankę mięśni i wchodzi w arterie
byśmy spotykać mogli nocą naszych zmarłych
we wnętrzu gdzie się toczy wspomnienie i krew
w sztolniach studniach komorach
pełnych ciemnych imion
tego wzgórza nie było – przecież dobrze pamiętam
tam było gniazdo czułości tak krągłe jak gdyby
ołowiu łza gorąca upadła na rękę
pamiętam przecież włosy pamiętam cień policzka
kruche palce i ciężar śpiącej głowy
kto zburzył gniazdo kto usypał
kopiec obojętności którego nie było
po co przyciskasz dłoń do oczu
wróżbę stawiamy Kogo pytasz
1 Zbigniew Herbert debiutował krótkim artykułem Egzystencjalizm dla laików, opublikowanym w „Tygodniku Wybrzeża" 1948, nr 35, s. 10 (zob. Zbigniew Herbert Węzeł gordyjski oraz inne pisma rozproszone 1948–1998: zebrał, opracował i notami opatrzył Paweł Kądziela. Warszawa: Biblioteka „Więzi", 2001). Natomiast jako poeta zadebiutował dopiero w roku 1950 w „Dziś i Jutro" (nr 37 z 17 września) wierszami Napis, Pożegnanie września oraz Złoty środek. Jedynie dwa pierwsze z nich włączył do swojego późnego debiutu książkowego, tomiku Struna światła (1956).
2 Pierwodruk w tomie Struna światła (1956).
Zachowały się jedynie brulion (w Notatniku 32, s. 18–17 verso, datowany: 15 X 951) i kopia maszynopisu w tece Struna światła (akc. 17 841) oraz czystopis (bez dedykacji) w liście do Henryka Elzenberga z 16 grudnia 1951 (zob. Zbigniew Herbert / Henryk Elzenberg Korespondencja; redakcja i posłowie Barbara Toruńczyk. Warszawa: Zeszyty Literackie, 2002).
W pierwodruku, podobnie jak w czystopisie nowe frazy zaczynają się dużą literą; w późniejszych wydaniach zostały zastąpione małymi, nie wiadomo, czy z woli Zbigniewa Herberta, czy w trakcie przepisywania. Największym problemem jest jednak zapis trzynastego i czternastego wersu. W wersji wysłanej Henrykowi Elzenbergowi brzmią one:
Cóż nam – na wietrze mrzeć I znów
popioły chuchać mącić eter
podobnie zresztą jak w brulionie, gdzie słowo mrzeć zostało nadpisane nad przekreślonym: drżeć, najwyraźniej przywróconym w wersji ostatecznej. Porównanie wersji z Notatnika 32 z wersją wysłaną Elzenbergowi może sugerować, że w czasie przepisywania na maszynie wersy trzynasty i czternasty zostały zapisane pomyłkowo i zgodnie z tonacją wiersza powinny one brzmieć raczej następująco:
Cóż nam – na wietrze drżeć I znów
w popioły chuchać mącić eterU wrót doliny
Po deszczu gwiazd
na łące popiołów
zebrali się wszyscy pod strażą aniołów
z ocalałego wzgórza
można objąć okiem
całe beczące stado dwunogów
naprawdę jest ich niewielu
doliczając nawet tych którzy przyjdą
z kronik bajek i żywotów świętych
ale dość tych rozważań przenieśmy się wzrokiem
do gardła doliny z którego dobywa się krzyk
po świście eksplozji
po świście ciszy
ten głos bije jak źródło żywej wody
jest to jak nam wyjaśniają
krzyk matek od których odłączają dzieci
gdyż jak się okazuje
będziemy zbawieni pojedynczo
aniołowie stróże są bezwzględni
i trzeba przyznać mają ciężką robotę
ona prosi
– schowaj mnie w oku
w dłoni w ramionach
zawsze byliśmy razem
nie możesz mnie teraz opuścić
kiedy umarłam i potrzebuję czułości
starszy anioł
z uśmiechem tłumaczy nieporozumienie
staruszka niesie
zwłoki kanarka
(wszystkie zwierzęta umarły trochę wcześniej)
był taki miły – mówi z płaczem –
wszystko rozumiał
kiedy powiedziałam
głos jej ginie wśród ogólnego wrzasku
nawet drwal
którego trudno posądzić o takie rzeczy
stare zgarbione chłopisko
przyciska siekierę do piersi
– całe życie była moja
teraz też będzie moja
żywiła mnie tam
wyżywi tu
nikt nie ma prawa
– powiada –
nie oddam
ci którzy jak się zdaje
bez bólu poddali się rozkazom
idą spuściwszy głowy na znak pojednania
ale w zaciśniętych pięściach chowają
strzępy listów wstążki włosy ucięte
i fotografie
które jak sądzą naiwnie
nie zostaną im odebrane
tak to oni wyglądają
na moment
przed ostatecznym podziałem
na zgrzytających zębami
i śpiewających psalmy
Nefertiti
Co stało się z duszą
po tylu miłościach
ach to już nie ptak olbrzymi
białymi skrzydłami bijący
do świtu każdej nocy
motyl
wyleciał przez usta
umarłej Nefertiti
motyl
jak kolorowy
oddech
jakże daleka jest droga
od ostatniego westchnienia
do najbliższej wieczności
lata motyl nad głową
umarłej Nefertiti
osnuwa ją w kokon
jedwabny
Nefertiti larwo
jak długo czekać
na twój odlot
na uderzenie skrzydeł
które poniesie ciebie
w dzień – jeden
w noc – jedną
nad wszystkie bramy przepaści
nad wszystkie urwiska niebios
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
więcej..