Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wieża komunistów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wieża komunistów - ebook

Wciągająca powieść sensacyjna, która – być może – kryje w sobie drugie dno.

Kiedy dochodzi do wielkich przemian ustrojowych, ludziom z pewnych kręgów trudno pogodzić się z utratą władzy i wpływów. Politycy, wojskowi, oficerowie służb specjalnych – każdy stara się tak pokierować wydarzeniami, aby jak najwięcej zyskać, jednocześnie ukrywając prawdziwe mechanizmy władzy i źródła swoich przychodów.

Dziennikarz Andrzej Brenner wpada na trop największej afery nowej Polski i wkrótce sam poczuje, jak to jest zagłębić się pełen powiązań i animozji świat osób sprawujących rzeczywistą władzę w państwie. Jednak w swoim dążeniu do ujawnienia kulis afery natrafia na kolejne kłody, rzucane mu pod nogi przez bardzo wpływowe osobistości. Jego przeciwnicy nie zawahają się nawet przed sięgnięciem po ostateczne środki, aby stłumić ambicje niewygodnego dziennikarza.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-754-5
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

Georg nagle poczuł suchość w ustach, ukradkiem otarł z czoła krople potu. Rozpiął kołnierzyk nienagannie wyprasowanej koszuli i rozluźnił węzeł krawata.

Wydarzenia sprzed wielu lat znów stanęły przed jego oczami.

– Pani Noro, proszę do mnie przyjść! – zawołał matowym głosem.

Drzwi gabinetu natychmiast się uchyliły.

Młoda, atrakcyjna brunetka błyskawicznie spełniła polecenie szefa. Po chwili na biurku Georga stała srebrna taca z czterema pękatymi lampkami napełnionymi trunkiem, którego aromat powoli roznosił się po całym pomieszczeniu.

Georg przytrzymał sekretarkę za ramię i nakazał jej zaparzyć dużo czarnej, mocnej kawy.

Kiedy wyszła, badawczo spojrzał na swojego gościa.

– Jesteś pierwszym Polakiem, który mnie odnalazł – powiedział z uśmiechem do siedzącego naprzeciw szczupłego mężczyzny. – Wybacz, jeśli cię dotknę, ale muszę o coś zapytać…

Nie spuszczał oczu z przybysza. Dostrzegł jego zaciekawienie, więc wypalił bez ogródek:

– Po jaką cholerę tu przyszedłeś? Nie masz własnych kłopotów?

– Jestem dziennikarzem – odrzekł cicho Polak.

– To żadne wytłumaczenie, normalni dziennikarze piszą o gwiazdach show biznesu, biorą pieniądze od dużych korporacji za pochwalne artykuły, ale nie wtykają nosa w nie swoje sprawy. – Kravczik mówił spokojnym głosem, tak jakby rozważał jakiś matematyczny problem. – Wlazłeś na ścieżkę pełną węży, a nie wyglądasz na takiego, który by sobie z gadami radził. Jeszcze możesz się wycofać.

Odwrócił się na pięcie i podszedł do ogromnego okna. Stanął w bezruchu i zaczął cicho bębnić palcami po parapecie.

Szczupły mężczyzna, siedzący w rogu gabinetu na białej skórzanej sofie, pozostał nieporuszony. Spokojnie wyciągnął przed siebie nogi. Na kilkanaście minut zapadła cisza.

Naraz gość energicznie klepnął się w kolano.

– Jeśli pan myśli, że jechałem tu tylko po to, aby sobie towarzysko porozmawiać, to mocno się pan myli. Wiem, co robię…

Georg nie wyczuł w jego głosie nawet nuty wahania.

– Dobrze, w końcu nie jesteś moim synem, twoje kłopoty, twoja sprawa – mruknął.

Nadal wpatrywał się w widok za oknem. Sprawiał wrażenie, jakby myślami odbiegł gdzieś daleko.

Po szybie spływały krople drobnego jesiennego deszczu.

Z okien biura rozciągał się rozległy widok na rzekę i wysoką sylwetę wieży telewizyjnej. Düsseldorf zanurzał się w sinych światłach zapadającego zmierzchu.

– Dobrze… Zatem czeka nas długa rozmowa. – Kravczik odruchowo zatarł dłonie. – W Polsce był proces, prawda?

– Tak. – Andrzej Brenner nieznacznie skinął głową.

– Ile zarzucono oskarżonym?

– Ile? – Polak zdziwiony uniósł brwi.

– Jak wielką kradzież im zarzucono?

– Bajońską sumę, jakieś pięćset milionów dolarów. – Dziennikarz przygryzł wargi, jakby tym grymasem chciał złagodzić wymowę wypowiedzianych przez siebie słów.

Georg wybuchnął krótkim, tubalnym śmiechem.

Nagle urwał i spojrzał Andrzejowi prosto w oczy spojrzeniem człowieka, który właśnie przestał się wahać. Błękitne, wodniste oczy spoglądały na przybysza z Polski nieruchomo, bez cienia emocji.

– Przez moje ręce przeszedł ponad miliard, a takich jak ja było na świecie kilku! – Niemiec wyraźnie bawił się osłupieniem gościa.

Andrzej zastygł w milczeniu. Zbaraniałym wzrokiem wpatrywał się w twarz gospodarza.

– Przepraszam… – wyjąkał. – Czy może pan powtórzyć kwotę? – wymamrotał po minucie.

– Miliard dolarów przeszedł przez moje ręce. – Georg nieznacznie się uśmiechnął. – Nie byłem sam, oni mieli kilku takich finansistów. – Jego ton nieco złagodniał. Widać było, że zdumienie rozmówcy sprawiło mu satysfakcję.

Andrzej wyjął ze starej skórzanej torby notatnik i dyktafon.

– Pozwolisz, że będę notował? – niespodziewanie przeszedł z Niemcem na ty.

– Rób, co chcesz. Opowiem ci, jak to wyglądało, ale w twoim kraju pewnie nikt ci nie uwierzy. – Georg ujął kieliszek w dłoń. – Najpierw jednak napijmy się za nasze spotkanie. Mam już osiemdziesiąt lat i nie przypuszczałem, że jeszcze komuś będę opowiadał tę historię.

Stuknęli się kieliszkami.

– Miałem wtedy polski paszport dyplomatyczny. W Warszawie byłem przyjmowany jak książę. Apartament w „Victorii”, rano limuzyna, którą wieziono mnie do siedziby Rady Ministrów. Po południu przejażdżka dorożką i bankiet w dworku pod Warszawą. Stoły uginały się od jedzenia i napitków. Zawsze czekało na mnie kilku ministrów. Byli jak sprzedajne dziewczyny. Jeden przez drugiego oferowali mi swoje usługi. – Twarz Kravczika skrzywiła się, jakby przełknął coś wyjątkowo niesmacznego. – FBG, to był ciekawy pomysł.

– Fundusz Budowy Gospodarki – powtórzył po chwili z naciskiem. – Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałem, aby polecenia przelewania kilkudziesięciu milionów dolarów podpisywane były na kawiarnianych serwetkach. – Urwał i kolejny raz spojrzał Andrzejowi w oczy. – To były ogromne pieniądze. Tak ogromne, że mogły zabijać… – szepnął.

– I zabijały! – Andrzej, pomimo rosnącego podniecenia, wytrzymał to spojrzenie.

Niemiec wstał od stołu i podszedł do okna.

– A za tymi pieniędzmi stały następne pieniądze. Miliony, poukładane jak domino. Tu, w tym mieście, jest kilku ludzi, którzy dzięki FBG stali się krezusami. – Wyciągnął dłoń w kierunku szyby i zatoczył nią koło. – Najważniejsi jednak nie mieszkają w Düsseldorfie. Są w USA, Izraelu i oczywiście w Rosji.

Andrzej opuścił głowę i zapisał coś w notatniku.

– Mam dużo czasu – mruknął sam do siebie.

Za jego plecami skrzypnęły drzwi, sekretarka wniosła półmisek ciasteczek.

– Dziękuję, pani Noro. – Georg nawet nie odwrócił się w jej stronę.

Palił jedno cygaro za drugim. Gabinet powoli spowijała ciężka tytoniowa mgła.

Mężczyźni siedzieli w półmroku, który rozświetlało jedynie punktowe światło lampki, wydobywające z ciemności leżące na biurku stosy dokumentów.

Sekretarka dyskretnie spytała o coś Kravczika i bezszelestnie opuściła biuro.

Ulica ucichła.

Mijały kolejne godziny. Noc za oknem błyszczała sodowymi lampami, które zapaliły się na ulicy. Słychać było jedynie dźwięk syren karetek pogotowia i wyjące z oddali alarmy samochodów.

Andrzej rozpiął na piersiach koszulę, był spocony, miał zmierzwione włosy. Georg zdjął marynarkę i dystyngowanym gestem rozwiesił ją na krześle przy biurku.

Jego droga koszula pozostała jednak nieskazitelna.

Przy jej mankietach połyskiwały brylantowe spinki.

Polak czuł napływające do mózgu fale gorąca.

Momentami przestawał się kontrolować i wykrzykiwał:

– To niemożliwe!

– Możliwe, możliwe… Wtedy też myślałem, że śnię, ale forsa, śliczne, okrągłe sumki, zamykała mi usta – odpowiadał mu z dobrotliwym uśmieszkiem Georg.

Dolewał kawy i podróżowali dalej, przez dziesiątki dokumentów, zdjęć, rachunków.

* * *

Wczesnym rankiem ulica leniwie ożyła. Kierowca, rozwożący bułki do pobliskich sklepów, ze zdziwieniem spostrzegł, że z biura szacownego doktora Georga Kravczika wyszedł szczupły mężczyzna w średnim wieku. Pod pachą ściskał pękatą teczkę.

„O tej porze nikogo tam nie ma, czyżby coś się stało?” – pomyślał dostawca. Zaniepokojony spojrzał w szerokie okno biura i dojrzał w nim gospodarza, który posłał mu ciepły uśmiech.

Uspokojony zabrał się więc za wyładowywanie skrzynek…

Zajęty swoją czynnością nie zauważył, jak w ślad za mężczyzną z teczką podążył cień, który wysunął się zza załomu ściany szarego budynku naprzeciw biura finansisty. Zmęczony i niewyspany Andrzej Brenner też nie był w stanie go dojrzeć…

Dwadzieścia lat wcześniej

Gabinet generała Kazimierza Ogorzelskiego przypominał przedział kolejowy.

Co chwila wpadali do niego kolejni oficerowie, a inni z trzaskiem obcasów odmeldowywali się i wybiegali.

Na koniec szef II Zarządu Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego zamknął się u siebie wyłącznie w towarzystwie oficerów z tajnej sekcji „Y”.

– Zarówno my, jak i towarzysze radzieccy, jesteśmy pewni, że zmiany w Europie są tylko kwestią czasu. Musimy się przygotować do nowej sytuacji. Co w nowym ustroju daje władzę? – Ogorzelski powiódł po obecnych srogim spojrzeniem.

Większość z tych twarzy znał od wielu lat. Kilku pułkowników, trzech młodych majorów, Grzegorz i jeden kapitan. Miał do nich absolutne zaufanie. Każdego z nich miał w ręku. O każdym wiedział wystarczająco dużo, aby słuchali go bez mrugnięcia powiek.

– Obywatelu generale, tak mi się wydaje, że najważniejsze są pieniądze – wyrwał się gruby pułkownik o czerwonej, spoconej twarzy.

Mielejczyk, zwany „Dużym Budyniem”, był swoistą maskotką sekcji „Y”. Umysł miał równie lotny jak sylwetkę i właściwie nikt nie wiedział, jak trafił do sekcji. Był jednak nieszkodliwy i pocieszny, więc cała reszta traktowała go z wielką wyrozumiałością. Poza tym nikt inny nie potrafił tak jak „Duży Budyń” z poważną miną wznosić najbardziej lizusowskich toastów na cześć przełożonych. Był funkcjonalny, wykonywał za nich najbardziej obrzydliwe obowiązki.

Ogorzelski pokiwał głową.

– Tym razem, „Budyniu”, trafiłeś w samo sedno. Nasz nowy koń jest maści zielonej.

– Koń?… Ja nie bardzo… – Mielejczyk stropiony mrugał powiekami.

Przez gabinet przetoczył się tubalny śmiech. Ogorzelski też z trudem ukrywał wesołość.

– Dolary, pieniądze, i to nie takie, jakie zarabiali rajdowcy Jaroszewicza czy te męty z „jedenastki” od Kiszczaka. Tu chodzi o prawdziwe pieniądze, które zbudują… hm… – zawahał się i spojrzał na swoich oficerów – zbudują nam nowe życie… Nam, czyli patriotom – dokończył ściszonym głosem.

Bardzo lubił, gdy jego słowa wywoływały na twarzach wyraz napięcia. Miał słabość do patetycznych przemów.

– To nie będą złodziejskie sztuczki Milewskiego. Tu chodzi o stworzenie systemu, który będziemy trzymać w ryzach przez wiele lat.

Twarze oficerów były skupione. W ciszy wpatrywali się w twarz szefa. Weterani wywiadu wojskowego. Żaden z nich nie miał czystych rąk.

– Jestem po rozmowach z Rosjanami – ciągnął Ogorzelski. – Oni działają w innej skali, chcą obrobić Bank Światowy!

W pomieszczeniu słychać było jedynie głębokie oddechy i brzęczenie obijającej się o szybę muchy.

– My zrobimy to na naszą skalę, inteligentnie i w rękawiczkach, tak jak zawsze – westchnął Ogorzelski. Był wyraźnie zadowolony z wrażenia, jakie na obecnych wywarła jego oracja.

Ogorzelski nie powiedział swoim oficerom wszystkiego.

Od kilku miesięcy krążył pomiędzy Berlinem, Moskwą, Pragą i Budapesztem. Brał udział w tajnych spotkaniach, na których starannie wyselekcjonowani przez dwóch generałów z Zarządu Finansowego i V Zarządu KGB oficerowie z państw Układu Warszawskiego omawiali plan „Raboczaja tietrad”. Nazwa wzięła się od przekazanego Gorbaczowowi przez Jurija Andropowa zwykłego szkolnego zeszytu, w którym zapisane były aktywa wywiadu sowieckiego rozmieszczone w różnych krajach. Konta bankowe, nazwiska biznesmenów-figurantów, kupionych polityków.

W „zeszycie” znajdował się też pracowicie rozrysowany pomysł transformacji krajów Bloku Wschodniego, które, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kolejno miały się przemienić w pełnoprawnych członków kapitalistycznego świata.

Jurij Andropow miał niezwykłą zdolność do obmyślania intryg i tzw. przedsięwzięć operacyjnych, był mistrzem obliczonych na dziesiątki lat tajnych gier. Przed śmiercią zdążył urzeczywistnić część planu swojego życia, planu, który za kilkadziesiąt lat, gdy historycy zajrzą do archiwów, da mu miejsce w pierwszym szeregu największych umysłów świata.

Andropow stworzył krąg ludzi, którzy niezależnie od zmieniającego się kierownictwa KPZR pieczołowicie realizowali jego pomysły. W Związku Sowieckim byli to ludzie z elity tajnego działu finansowego KGB i V Zarządu zajmującego się zbieraniem informacji o grupach politycznych i wyznaniowych oraz o dysydentach. Równie starannie wyselekcjonowano oficerów w Czechosłowacji i NRD, tam jednak wybrano ludzi ze służb cywilnych.

W Polsce sytuacja była inna. Od 1981 roku, kiedy ministrem spraw wewnętrznych został generał Czesław Kiszczak, jedynie służby wojskowe zasługiwały na zaufanie ludzi Andropowa. Jednym z jego wybrańców był właśnie generał Ogorzelski.

Dzień przed naradą w warszawskim sztabie generał wrócił z Berlina, gdzie w willi Stasi niedaleko Alexanderplatz uczestniczył w egzotycznym spotkaniu.

Przy dużym prostokątnym stole zasiedli naprzeciw siebie ludzie z wywiadu Markusa Wolfa, dwóch oficerów z XXII oddziału MfS zajmującego się sprawami terroryzmu oraz… przedstawiciele mafii tureckiej.

Ogorzelski został tam zaproszony, bowiem Warszawa od dłuższego czasu słynęła z produkcji najczystszych chemicznie tabletek LSD i ekstasy.

Agenci Stasi z grupy „Warszawa” od dawna donosili swojemu szefowi Markusowi Wolfowi, że syntetyczne narkotyki z Polski produkowane są w Centralnym Laboratorium Kryminalistyki Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej w Warszawie.

Rozprowadzali je potem agenci z departamentu pierwszego MSW i ludzie z sekcji jedenastej.

Produkcję narkotyków kontrolowali jednak wojskowi z grupy Ogorzelskiego i tylko oni znali ostateczne przeznaczenie „produktu”. Oni zbudowali trasy kurierskie na zachodzie Europy i trzymali w ręku wszystkie kawałki tej skomplikowanej układanki.

Organizatorzy spotkania uznali więc, że Ogorzelski może być bardzo pomocny w rozmowach o uruchomieniu potężnego kanału przerzutu heroiny z tureckiej Anatolii do Holandii. Jak oceniali Turcy, taka działalność powinna przynieść dochód ponad dwóch miliardów dolarów w ciągu dwóch lat.

Spotkanie przy Alexanderplatz utwierdziło Ogorzelskiego w przekonaniu, że stał się ważnym elementem największej w Europie maszyny do robienia pieniędzy.

Nawet przedstawiciele włoskiej ‘Ndranghety, proszący go w Warszawie o opiekę nad siecią pizzerii, którą zamierzali uruchomić w Polsce, pokornie uznali, że nie są w stanie konkurować z „siecią Andropowa”. Włosi grzecznie oddawali wojskowym trzydzieści procent osiąganego w Polsce zysku.

Teraz Ogorzelski spoglądał na swoich ludzi z satysfakcją, to był doskonały zespół. Właściwie zastanawiał się tylko nad jedną kwestią – jak wytrzymają ciśnienie ogromnych pieniędzy, które w ciągu najbliższych miesięcy posypią się na ich głowy.

Szczególnie uważnie przyglądał się niewysokiemu majorowi o kwadratowej, pospolitej twarzy.

Na pewno był najbardziej niechlujny w tym gronie – przepocony pod pachami mundur, braki w uzębieniu i niedokładnie ogolony podbródek – jednak to właśnie on najlepiej nadawał się do odegrania w planie Ogorzelskiego głównej roli. Był inteligentny, nieprzemakalny i patologicznie wręcz uczciwy.

– Grzegorz!

Major Grzegorz Okrzemek się wzdrygnął. Głos przełożonego wyrwał go z intensywnych rozmyślań.

Właśnie zastanawiał się nad czwartym ruchem w korespondencyjnej partii szachów, którą toczył z profesorem Hanauskiem, znanym kryminologiem z Krakowa, który, o czym mało kto wiedział, namiętnie rozwiązywał szachowe zagadki.

Okrzemek pierwszą partię przegrał w dwunastu ruchach, teraz zanosiło się jednak na bardziej wyrównane starcie. Major bardzo dynamicznym otwarciem w stylu Bobby’ego Fischera zyskał przewagę i inicjatywę. Pierwsza linia Hanauska została zepchnięta do defensywy. Ostatnie posunięcie, które profesor przesłał mu wraz z bardzo miłym listem, wprawiło Okrzemka w lekkie zdumienie. Od kilku godzin zastanawiał się nad pułapką, jaką przygotował mu krakowski naukowiec. Być może jakieś znaczenie miała dołączona do listu kopia siedemnastowiecznej ryciny, przedstawiającej kobietę wlewającą wodę do studni…

„Cię choroba, woda do studni, pozorowana obrona i atak z drugiej linii…” – głowił się Okrzemek.

– Grzegorz, kurwa! – dotarł do niego głos zniecierpliwionego generała. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – W ciemnych oczach Ogorzelskiego zapaliły się ogniki gniewu.

– Panie generale, gotów na każde wezwanie! – wrzasnął Okrzemek, zrywając się do przyjęcia postawy „na baczność”. Wystającym brzuchem przewrócił dwie stojące na stole butelki z wodą mineralną.

Gabinetem znów wstrząsnął tubalny śmiech oficerów. Wesołość udzieliła się nawet poirytowanemu Ogorzelskiemu.

– Spocznij, majorze! Spocznij! – wydusił z siebie pomiędzy kolejnymi wybuchami śmiechu.

Okrzemek niepewnie rozglądał się po sali. Nie bardzo rozumiał, co się stało.

Zdążył jeszcze umoczyć połę munduru w niedopitej „kawie-zalewajce”.

– Dziękuję wam. Na dziś to wszystko. – Generał machnął ręką w kierunku oficerów, tak jakby chciał im powiedzieć: „Z nim, niestety, tak zawsze…”.

– Grzegorz! – Teatralnie zmarszczył brwi. – Ty zostań! – dokończył, gdy napotkał spojrzenie rybich oczu majora schowanych za grubymi szkłami okularów.

Okrzemek zrezygnowany klapnął na krzesło i zajął się ścieraniem plamy z munduru.

Oficerowie opuszczali gabinet szefa w doskonałych humorach. Szykowała się ciekawa robota, a do tego Okrzemek nieświadomie przejął od tępego Mielejczyka rolę dyżurnego błazna.

Lubili Okrzemka. Był roztrzepany, potrafił jednak tak zajmująco mówić o teorii gier, że często wypuszczali go na takie spontaniczne prelekcje.

Pierwszy w ich gronie przeczytał robiącą coraz większą karierę w świecie psychologów i ludzi służb książkę amerykańskiego badacza Erica Berne’a W co grają ludzie.

Opowieści Okrzemka o wynikach badań Berne’a bardzo szybko stały się tak popularne, że zaprosił go na rozmowę sam szef szefów – generał Kiszczak, o którym na korytarzach Sztabu Generalnego mówiło się nabożnym, ściszonym tonem.

Major odwiedził gabinet generała przed kilkoma miesiącami. Szef miał na sobie nienagannie odprasowaną koszulę i pachniał tak, jak Okrzemek wyobrażał sobie, że pachną ludzie z wielkiego świata. Grzegorza zdziwił jedynie fakt, że szef szefów był niewiele wyższy od niego. Oglądając Kiszczaka w telewizji, zawsze wyobrażał sobie, że jest potężny jak tur.

– Grzegorz! – donośny głos Ogorzelskiego ostatecznie przywołał go do rzeczywistości.

Byli sami, a adiutant generała właśnie wniósł karafkę koniaku i termos pełen świeżo zaparzonej kawy.

Okrzemek odruchowo ściągnął ku sobie łopatki i lekko zmrużył oczy. Spodziewał się solidnej reprymendy. Oby to tylko nie był „kosmiczny opierdol”, legendarny ochrzan, jedyny w swoim rodzaju stek inwektyw, z których słynął generał Ogorzelski.

– Chciałbym, żeby to, o czym teraz będziemy mówili, pozostało tylko między nami. Tego nie może wiedzieć nawet twoja żona, ani tym bardziej kochanka.

– Nie mam kochanki, obywatelu generale – żachnął się Okrzemek.

– Więc nawet twoja przyszła kochanka – mruknął generał, powstrzymując uśmiech. – Nie wiem… Nie wiem, cholera, czy dobrze zrobiłem, wybierając ciebie – w jego głosie pobrzmiewała nuta wahania.

– To nie o opierdol chodzi? – mruknął z nadzieją Okrzemek. Wyglądał przy tym jak żółw wynurzający się ze skorupy, aby sprawdzić, czy zagrożenie minęło.

– Nie. – Generał odsapnął. – Pamiętasz, jak opowiadałeś mi o twoim pomyśle wykupienia wszystkich długów Polski? – Starał się, aby Okrzemek nie mógł wpaść mu w słowa. – Rozmawiałem z pewnymi towarzyszami… To jest realne – wypowiadał zdania tak, jakby przedstawiał swojego podwładnego do odznaczenia.

– A, to… Przecież mówiłem, że to proste – burknął zdziwiony Okrzemek.

– No… niby tak. W każdym razie, obywatelu majorze, zostaliście wybrani do wykonania bardzo tajnej misji. – Generał protekcjonalnie położył Okrzemkowi dłoń na pagonie. – No i pewnie nowa belka ci tu wpadnie – dokończył uroczystym tonem.

– Tak, tak… Można – mruczał wyraźnie roztargniony Okrzemek.

W głębi duszy pragnął, aby to spotkanie jak najszybciej się skończyło. W tyle głowy zaświtało mu właśnie odkrycie, prawdziwy plan profesora Hanauska. „Chytry ten profesorek jak diabeł” – pomyślał z satysfakcją, a głośno wyskandował:

– Panie generale, jestem do usług, proszę mną dysponować.

– Zapomniałeś dodać: ku chwale ojczyzny… nowej ojczyzny. .. – Generał zagadkowo świdrował go spojrzeniem.

– Nowej? – Tym razem duch Okrzemka całkowicie zespolił się z ciałem. Major był szczerze zaskoczony.

– Będziesz jednym z tych, którzy ją stworzą, gamoniu. – Generał nie spuszczał z niego wzroku. Pomarszczone czoło świadczyło, że nie wszystko mu jeszcze powiedział. Wydął usta i nadal uważnie przyglądał się podwładnemu.

Na policzki Okrzemka wypełzły krwiste rumieńce. Widać było, że nie gardzi alkoholem. Siedział sztywno i nabożnie wpatrywał się w twarz przełożonego. Ogorzelski w milczeniu nalał sobie koniaku do szklanki i wychylił ją bez poruszenia grdyki. Major z ciekawością spoglądał na taki sposób picia.

„Bez przełykania, prosto w gardło… Stara frontowa szkoła” – pomyślał z podziwem.

– Uff, dobra… Zaczynamy, majorze. – Głos generała był łagodny i spokojny. – Jeszcze raz opiszesz mi swój pomysł kupowania naszego długu za granicą, ale dokładnie, i tak, żebyś niczego nie pominął. Szczególnie chodzi mi o sposób przesyłania pieniędzy za granicę, a potem przekazywania tej forsy na kupowanie polskich długów. Musisz opisać te wszystkie banki, o których mówiłeś – generał przerwał i nad czymś się zastanowił. – Zostaniesz, Grzegorzu, dyrektorem banku! – zakończył, ponownie wwiercając swoje spojrzenie w rozszerzone z zaskoczenia źrenice Okrzemka.

– Jaaa? – Okrzemek był przerażony.

– Tak. Zostaniesz dyrektorem Banku Handlowego w Luksemburgu.

– To ten ruski bank, o którym mówiłem? – Major zdążył już ochłonąć z pierwszego szoku.

– Tak, ten sam. Dotychczas puszczaliśmy przez niego pieniądze dla naszych „biznesmenów” na Zachodzie, aby kradli technologie i pomagali nam obchodzić embargo COCOM-u, a teraz tam będzie nasza baza dla operacji… No, jak ją, Grzesiu, nazwiemy? – Generał rozlał kolejną porcję gruzińskiego koniaku i podsunął Okrzemkowi jego przydział.

– „Trzecia Rzeczpospolita”, obywatelu generale! – ryknął Okrzemek, wychyliwszy koniak do dna.

– Jakoś tak podejrzanie to brzmi. – Ogorzelski skrzywił się, jakby trunek trafił nie tam, gdzie miał wylądować.

– Panie generale, była Druga Rzeczpospolita, sanacyjna, to my możemy zrobić Trzecią Rzeczpospolitą, też wojskową, ale naszą – uśmiechnął się Okrzemek.

– Może ty i masz rację… – Generał zawiesił głos. – Nasza, mówisz… – Podparł twarz kułakiem. – Wiesz, ty masz intuicję, racja! Bo w końcu czyja ma być, tych posrańców? Nasza ma być, żołnierzy, patriotów! – Koniak zaczął działać i głos dowódcy stawał się coraz bardziej miękki. – Jutro pakujesz się i jedziesz do Luksemburga. Zaczynamy projekt „Trzecia Rzeczpospolita”, panie prezesie. – Ogorzelski kordialnie poklepał Okrzemka po dłoni.

Wypili resztę koniaku i generał wręczył Okrzemkowi dwie pękate teczki.

Zawierały najtajniejsze opisy lokat zagranicznych, które w rzeczywistości były zarządzane przez wywiad wojskowy.

– Na jutro napiszesz mi tajny raport o szczegółach naszego pomysłu – Ogorzelski specjalnie mocno wyartykułował słowo „naszego”.

Wieczorem, siedząc w ciemnej gierkowskiej kuchni, Okrzemek wyjął czerwony flamaster i równym, starannym pismem wykaligrafował na teczkach, które wręczył mu szef, ten sam napis:

„III Rzeczpospolita – Fundusz Budowy Gospodarki”.

* * *

Dwa dni później generał Ogorzelski odpoczywał w siedemnastowiecznym fotelu i popijał doskonały armeński koniak.

Za oknem widział wartowników w stalowoszarych mundurach i hełmach, które nieodmiennie przywodziły mu na myśl Wehrmacht.

Niemcy zorganizowali spotkanie w słynnym Taschenbergpalais w Dreźnie. Oficjalnie odbywała się tu konferencja na temat nowych technologii upraw pszenicy, prelekcje wygłaszali przedstawiciele amerykańskiego koncernu Cargill. Nikt postronny nie miał wstępu do niewielkiego barokowego zameczku, zbudowanego kiedyś specjalnie dla uczczenia uroków hrabiny Cosel i odbudowanego z dużą pieczołowitością przez komunistów po drugiej wojnie światowej.

– Drezno jest specjalnym miastem. W NRD ma status miejsca, gdzie organizujemy specjalne akcje i operacyjne pieniądze. – Wysoki, szczupły oficer Stasi, który pełnił honory gospodarza, mógł mieć najwyżej czterdzieści lat. Lekko łysiejący, trzymał się prosto i mówił donośnym, pewnym głosem.

– To Manfred Drecha, nasz najmłodszy generał MfS – szepnął Ogorzelskiemu do ucha pułkownik Harry Dahl z wydziału do spraw przeciwdziałania terroryzmowi enerdowskiej bezpieki.

Krążyły słuchy, że Dahl osobiście wspierał akcje palestyńskiego „Czarnego Września”, grupy „Carlosa”, Abu Nidala i RAF. Język rosyjski brzmiał w jego ustach tak, jakby żelazny wóz jechał przez brukowany kamieniami dziedziniec, jednak Ogorzelski powoli nabierał wprawy w komunikacji z enerdowskimi sojusznikami.

– A kim jest ten Ruski, który siedzi obok waszego Manfreda? – spytał konspiracyjnie.

Dahl obojętnie wzruszył ramionami.

– Nie wiem, to ich rezydent w Dreźnie, kumpel Drechy.

– Dziwny jakiś. Rudawy i nie pije… – mruknął Ogorzelski.

– Nowy narybek KGB. Ponoć specjalnie szkoleni. – Dahl skrzywił się, jakby wypił sok z cytryny. – Co mnie to zresztą obchodzi, Drecha go przyprowadził, więc pewnie wie, co robi. – Udał, że nagle zainteresował go duży nagłówek w „Neues Deutschland”: „O dalszy wzrost dobrobytu ludzi pracy. Towarzysz Erich Honecker ogłosił nową politykę gospodarczą”.

Ogorzelski przypomniał sobie wizytę Honeckera w Warszawie. Spoglądał na nią z pozycji oficera odpowiedzialnego za kontrwywiadowcze zabezpieczenie rozmów pierwszych sekretarzy partii. Kilka dni wcześniej opuściła go żona, zabrała ze sobą ich syna. Generał był rozgoryczony i obolały. Być może właśnie dlatego spoglądał na otoczenie innym, bardziej krytycznym wzrokiem. Wtedy chyba po raz pierwszy dotarło do niego, że ogląda teatr kukiełek. Niedołężnych starców i głąbów, którzy nie byli w stanie kontrolować swoich słów. Władza była za kulisami, nie w rękach Leonida Iljicza Breżniewa, Honeckera i im podobnych kacyków. Wtedy po raz pierwszy Ogorzelski pojął, że nitki władzy są także w jego dłoniach.

Nigdy nie był ideowym komunistą, przymusowe zajęcia z marksizmu traktował jak dopust boży. Nie wierzył ani w komunizm, ani w Boga. Wierzył w siłę gry, siłę, którą daje ukryte życie służb. Ukryte, ale o ileż realniejsze niż otaczająca go rzeczywistość pozoru. Coraz mocniej zdawał sobie sprawę z faktu, że jest wyrachowanym sukinsynem, wyrachowanym inteligentnym sukinsynem. Nie wzdragał się przed takim obrazem samego siebie. Przeciwnie, wierzył, że dopiero siła gry, świadomość jej reguł daje możliwość świadczenia pomocy innym. „Prawdziwa władza uszlachetnia, władza iluzji, władza kukiełek ośmiesza” – pomyślał.

– Towarzysze! – znajome zaklęcie, wypowiedziane mocnym tonem, przywróciło go do rzeczywistości. – Towarzysze! – kontynuował młody oficer Stasi. – Nasz plan zaczyna przynosić pierwsze sukcesy. Jeszcze kilka miesięcy i będziemy mieli pieniądze, które pozwolą nam myśleć o szczerych rozmowach z Helmutem Kohlem. Będą to jednak rozmowy, w których „Kapusta” będzie musiał spuścić z tonu. Mamy ciche udziały w Siemensie, Boschu i Volkswagenie. Udało nam się zainwestować na terenie NRD dwieście milionów dolarów należących do ludzi ‘Ndranghety z San Luca. Chodzą na naszym sznurku jak wierne pieski. Jeden z nich skarżył się, że nie widział takiej mafii jak my, cha, cha, cha!

Jowialny śmiech prelegenta skierował na niego oczy wszystkich obecnych.

– Jako ciekawostkę podam także i to, że za te same pieniądze uruchomiliśmy sieć pizzerii w Duisburgu – Drecha z uśmiechem zwrócił się do Ogorzelskiego. – W tej sprawie chcielibyśmy zrealizować jeszcze jeden duży projekt razem z polskimi towarzyszami. Jeśli pan generał pozwoli, to chciałbym spotkać się z panem w cztery oczy zaraz po naszym zebraniu. Będę czekał w intymnym gabineciku hrabiny.

Drecha wydawał się ujmujący, jednak zimny błysk w jego oczach kazał mieć się na baczności. Ogorzelski uprzejmie skinął głową. W tej samej chwili poczuł, że ktoś intensywnie mu się przypatruje.

Sowiecki major nawet nie drgnął, gdy Ogorzelski przyłapał jego badawcze spojrzenie.

Przez chwilę mocowali się, spoglądając sobie otwarcie w oczy, po czym Rosjanin skrzywił usta w udawanym uśmiechu i wykonał nieznaczny gest, który oznaczał salutowanie.

– Jak się nazywa ten major? – Ogorzelski trącił w ramię Dahla.

– Nie pamiętam, jest w Dreźnie od kilku miesięcy. Musisz zapytać Drechę, to jego wynalazek – odburknął niemiecki pułkownik.

Gabinet hrabiny Cosel kiedyś musiał być przytulnym buduarem, teraz jednak sprawiał wrażenie, jakby był wykorzystywany do intymnych schadzek przez pozbawionych wyobraźni dygnitarzy. Miękkie tkaniny, którymi obite były ściany w czasach hrabiny, ustąpiły miejsca fabrycznie produkowanym tapetom.

Lampy, firanki, bibeloty – wszystko zostało zdegradowane do poziomu wrażliwości lokalnego sekretarza SED.

Ogorzelski otworzył ciężkie dębowe drzwi, prawdopodobnie jedyną pozostałość z czasów saskich elektorów, i znalazł się w pomieszczeniu urządzonym jak ciasnawy pokoik w pięciogwiazdkowym hotelu.

Za masywnym bukowym biurkiem, wyprodukowanym prawdopodobnie w fabryce mebli w Lipsku, siedział urzędowo uśmiechnięty generał Manfred Drecha.

Ogorzelski dojrzał, że na wprost miejsca dla gościa, który musiał usiąść po przeciwnej stronie biurka, przytwierdzono do ściany ogromne, prostokątne lustro. „Prymitywne weneckie lustro, nigdy nie oduczą się tych pruskich, hitlerowskich sztuczek” – zżymał się w duchu.

– Panie generale, nie będę się bawił w kurtuazyjne ceregiele. Obaj jesteśmy w tym zawodzie już wystarczająco długo, aby cenić sobie czas. – Drecha podsunął mu pudełko z cygarami.

– Dziękuję, wolę swoje. – Ogorzelski demonstracyjnie odpalił carmena.

– Rzecz w tym, że bez waszej pomocy będzie nam bardzo trudno przeprowadzić pewną operację. Otóż mamy kontrahentów, którzy nie liczą się z pieniędzmi i są skłonni zainwestować we wskazane przez nas miejsca. Chcą też oddać te aktywa w zarząd wskazanym przez nas ludziom. Jest tylko jeden mały szkopuł. – Drecha zawiesił głos i wpatrywał się w strużkę dymu sączącego się z papierosa Ogorzelskiego.

– Skoro tak pan to ujmuje, to sądzę, że chcecie coś od nas wyciągnąć. – Ogorzelski, podobnie jak jego rozmówca, nie zamierzał bawić się w zbędne gierki słowne.

– Otóż to – odsapnął z ulgą Niemiec. – Nasz partner reprezentuje firmę z Argentyny. Jest tylko jeden maleńki problem, właściciel tej korporacji jest Niemcem i ma pewien wstydliwy epizod w swoim życiorysie. Był wtedy młody i bardzo nieostrożny. Dziś obawia się, że przeszłość uniemożliwi mu rozszerzenie interesów na Europę.

Ogorzelski uśmiechnął się pod nosem i sięgnął do swojej torby.

Wyjął z niej białą papierową teczkę przewiązaną szarą wstążką.

– „Reinhardt Steiner, syn Julity i Otokara. Urodzony w Opolu w roku 1920”.

– Tak, to ten człowiek – przerwał mu Drecha.

Widać było, że jest zaskoczony i nawet nie stara się tego maskować.

– „W styczniu 1945 roku osobiście zastrzelił pięciu żydowskich więźniów w katowni Podhala «Palace» na dzisiejszej ulicy Chałubińskiego w Zakopanem. Ostatni raz widziany w Szwajcarii w 1962 roku. Cichy właściciel korporacji «Chemical Agrocorp», zarejestrowanej w Buenos Aires, ale największe interesy prowadzącej w Kolumbii. Oficjalnie firma Steinera nadzoruje wprowadzanie najnowocześniejszych technologii uprawy zbóż, w rzeczywistości zmodernizowała kolumbijską uprawę kokainy i sprawiła, że zbiory w ciągu ostatnich dziesięciu lat wzrosły o ponad dwieście procent. Drugim źródłem dochodów «Chemical Agrocorp» jest handel bronią pochodzącą z krajów Układu Warszawskiego” – Ogorzelski czytał beznamiętnie, kątem oka sprawdzał jednak, jakie wrażenie robią na rozmówcy kolejne zdania rozpracowania, które trzymał w dłoniach. – Ciekawe, kto zarabia na sprzedaży karabinów z naszego Radomia i amunicji z Pionek – mruknął pod nosem, udając zamyślenie.

– Wie pan, panie generale, czego dotyczy moja wyjątkowo delikatna prośba? – Drecha zawiesił głos i spojrzał na Ogorzelskiego, jakby starał się wyczytać odpowiedź z jego oblicza.

Polak zachowywał jednak niewzruszoną minę.

– Mam wam wyciągnąć oryginał teczki Steinera?

– W samej rzeczy.

– Przecież Kiszczak urwie mi za to jaja! Miał już raz taką aferę z samym Erichem Mielke, wtedy handlowaliście z ludźmi w RFN aktami nazistów i ściągaliście je z wszystkich demoludów. Tylko Kiszczak was rozpracował. Awantura w Poczdamie, pamięta pan, generale? Na każdej teczce zarabialiście ponad dwieście tysięcy marek, mylę się?

– Nie. Pana informacje są nadzwyczaj ścisłe. Chylę czoła. – Drecha był coraz bardziej zakłopotany.

W gabinecie zapanowała niezręczna cisza.

– Słucham… – Ogorzelski założył dłonie na kark i bezczelnie spojrzał w oczy Drechy.

– Tak? – bąknął roztargnionym tonem Drecha.

– Słucham propozycji – spokojnie wyjaśnił polski generał.

– Wiem, że planujecie dużą operację finansową. Możemy wam wskazać kilku ludzi w świecie, przez których bezpiecznie można to zrobić. To propozycja gratis. Po tym, co teraz usłyszałem. Nie wiedziałem, że polski wywiad działa na tak imponującym poziomie. – Drecha odzyskał już pewność siebie.

– Nie docenia pan polskiego wojska, panie generale. – Ogorzelski zachował kamienną twarz.

– Od dziś to się na pewno zmieni – Drecha uprzejmie skłonił głowę.

– Dobrze. Rozumiem, że za te akta skierujecie waszych Włochów także do Polski i oddacie nam zarząd nad ich firmami. Jednym słowem, kontynuujemy naszą wspólną ścieżkę w sprawie tabletek, a ja dostaję namiary na zaufanych ludzi w świecie oraz materiały, które pozwolą mi skłonić do współpracy czystych, niezależnych maklerów i sprawią, że wyleczę ich ze zbędnych skrupułów. – Ogorzelski zapalił drugiego papierosa.

– Czy pan nas nie przecenia, drogi generale? – żachnął się Drecha.

– Wręcz przeciwnie. – Ogorzelski wstał i wyciągnął do Niemca rękę.

– Interesy z panem to czysta przyjemność, generale. – Drecha wstał i skwapliwie uścisnął dłoń Ogorzelskiego.

– Jedziemy na wspólnym wozie, generale – mruknął Ogorzelski i uchylił drzwi na korytarz.

– Tak, tylko że my jesteśmy bardziej z brzegu – dobiegła go smętna sentencja Drechy.

„Hm, Europa jeszcze nie wie, że właśnie zaczynamy ją zmieniać. To może być dla niej zaskakujące” – Ogorzelski uśmiechnął się do swoich myśli.

Był jednym z ostatnich gości narady.

Powoli schodził marmurowymi schodami, z przyjemnością myśląc o tym, że otaczający go przepych już niedługo stanie się udziałem ludzi, których on wskaże, na których będzie miał kaprys wskazać. Czuł siłę planu, w którym już teraz odgrywał rolę kogoś więcej niż statysty.

Wiedział, że obfita struga pieniędzy sprawi, że on, Ogorzelski, jak mityczny król Midas, będzie mógł swoim dotykiem przemieniać jałowe miejsca w cudowne oazy.

Był przekonany, że na to zasłużył. Zdawał sobie sprawę, że jest inteligentniejszy niż tępe typy promowane w wojsku przez Moczara, a później przez Jaruzelskiego. Znał obce języki, potrafił dobierać sobie myślących i lojalnych współpracowników. I najważniejsze, znał reguły gry – gry, której Europa dopiero się nauczy.

Teraz on będzie wskazywał przyszłych krezusów, a ci będą jedli mu z ręki.

W doskonałym nastroju wsiadł do służbowej wołgi i kazał zawieźć się do klubu oficerskiego. Miał ochotę spotkać się z generałem Witalijem Pawłowem.

Pawłow był w Dreźnie na jakiejś naradzie. Umówili się w klubie. Ogorzelski chciał pokazać Rosjaninowi listę „dysydentów”, którzy w ciągu najbliższych miesięcy zagrają pierwsze skrzypce w odnowionej „Solidarności”. Musiał dopilnować, aby ludzie „wojskówki” zajęli tam najbardziej strategiczne pozycje. Nie mogły się powtórzyć ekscesy ruchu „Wolność i Pragnienie”, kiedy to cywilna bezpieka próbowała od środka rozsadzić armię, używając do tego niczego nieświadomych, pacyfistycznie nastrojonych studentów-obdżektorów.

Trwał wyścig o to, kto zajmie najlepsze pozycje przed startem, najlepiej przygotuje się na moment, kiedy Rosjanie podniosą bombę w górę i rozpoczną się „niekontrolowane rewolucje antykomunistyczne”.

Spoglądał na migające za oknem latarnie. Był spokojny, ostatnie dni przyniosły mu nowy grunt pod nogami. Myśli o przyszłości powodowały miły dreszczyk emocji.

Czuł się jak ukryty w cieniu pająk, który rozpiął sieć życia i spokojnie czeka, aż zaczną w nią wpadać najbardziej smakowite, tłuste kąski. Nie była to może największa sieć, ale wystarczająca, jak na polskie możliwości wystarczająca.

* * *

Od narady w gabinecie generała Ogorzelskiego minęły dwa tygodnie.

Grzegorz Okrzemek z ciężkim sercem wyciągnął spod szafy starą tekturową walizkę i spakował do niej kilka koszul, książki, szczoteczkę do zębów, sweter, pamiętający jeszcze przyjęcie ślubne garnitur i szczoteczkę do zębów. Żona przyglądała się temu ze złośliwym grymasem.

Zdzisława Okrzemek, magister chemii organicznej, pracująca w wojskowym laboratorium w Legionowie, nie mogła zrozumieć, dlaczego jej mąż godził się na częste wyjazdy za granicę, z których nie potrafił przywieźć nawet pięciu zaoszczędzonych dolarów.

– Jesteś najgłupszym facetem w mundurze, jakiego znam. Najgłupszym w ogóle, durniejszym nawet od kalesonowców – syczała, poprawiając papiloty.

Kalesonowiec – w ustach Zdzisławy była to najgorsza obelga. Od dzieciństwa nie znosiła facetów noszących pod spodniami kalesony. Jak miała dobry humor, to wtajemniczała go w swoją teorię, dzięki której znalazła główny powód klęski Napoleona pod Moskwą. Twierdziła, że faceci, „którzy najbliżej wacka noszą pantalony, nie są w stanie sprostać tym, którzy nie boją się odmrozić sobie jaj”.

Grzegorz w zamyśleniu przyjrzał się plamom na jej watowanym, bułgarskim szlafroku. Przywiózł go, jako niespodziankę, ze szkolenia wywiadów państw Układu Warszawskiego w Burgas. Zdzisia nie rozstawała się z tym porannikiem przez większą część soboty i niedzieli. Na co dzień chodziła w garsonce, którą przywiózł jej z Pragi.

Na osiedlu imienia Dąbrowskiego byli znaną parą, sąsiedzi często złośliwie komentowali ich niezmienny styl, polegający na noszeniu tych samych ubrań aż do ich technicznej śmierci. Gdyby jednak zajrzeli do pokoju gościnnego Okrzemków, czekałoby ich nie lada zaskoczenie.

Duży pokój od podłogi po sufit wypełniony był książkami w pięciu językach.

Zdzisława biegle władała włoskim i rosyjskim, Grzegorz wyspecjalizował się w angielskim, niemieckim i jeszcze lepiej niż małżonka posługiwał się rosyjskim.

– Dzidziu, jadę na kilka tygodni i na razie nie mogę ci powiedzieć dokąd, ale zobaczysz, że tym razem nie pożałujesz – szepnął niepewnie Okrzemek.

– Będzie tak samo jak dwa lata temu, gdy wysłali cię do Berlina i dostałeś parchów, bo zakwaterowali cię w najgorszej robotniczej dziurze. Potem znów będę musiała ci zrobić maść.

– Dzidziu!… – Grzegorz zmarszczył brwi. – Swoją drogą, gdybyś ty te wszystkie maści, którymi smarujesz osiedlowe kundle, opatentowała, to bylibyśmy Rockefellerami – dokończył, drapiąc żonę za uchem.

– Osiedlowe kundle i mój rozkoszny mężulek. Jedź, tylko nie przywlecz mi znów parchów do domu. Z Bogiem.

– Dzidziu, przecież my wyznajemy światopogląd naukowy – upomniał ją, domykając kolanem walizkę.

– Idź już, dziadu przebrzydły! Światopoglądem będzie mnie straszył – najeżyła się Zdzisława.

– Ja też cię kocham, kuciapko – rzucił jej na pożegnanie.

* * *

Okrzemek przyleciał do Luksemburga po południu. Na pokładzie samolotu czytał Oscara Wilde’a – Dorian Gray zawsze wzbudzał w nim dreszcz, trudno powiedzieć, strachu czy fascynacji. Intrygował go, a czytany w oryginale zaspokajał wszystkie duchowe apetyty.

W Luksemburgu świeciło słońce. Wszystko przebiegało zgodnie z otrzymaną od Ogorzelskiego instrukcją. Miał przesiadkę we Frankfurcie, potem dwa razy zastosował sowiecką pieriewierkę, niezawodną metodę sprawdzenia, czy nie wlecze za sobą „ogona”. Zrobił to bardziej z rutyny i nudów, komu bowiem mogło przyjść do głowy, aby śledzić przysadzistego, lekko niechlujnego dżentelmena z Polski.

Okrzemek nie lubił szpiegowskich zabaw, był jednak na tyle wyszkolony, że rutynowe procedury przychodziły mu bez trudu. Na lotnisku był sam, nikt nie interesował się ani jego bagażem, ani nim samym.

Wezwał taksówkę i podał kierowcy karteczkę z nazwą hotelu.

– Ruski? – spytał łamaną angielszczyzną kierowca.

– Pilnuj drogi! – warknął Okrzemek.

Grubiaństwo nie było w jego stylu, zatem wysiadając, wręczył kierowcy sowity napiwek. „To ci wyleczy zły humor” – pomyślał, wyciągając z bagażnika odrapaną walizkę.

Zameldował się w hotelu „Simoncini” położonym w biznesowym centrum miasta przy Rue Notre Dame 2240. Budynek wyróżniał się idealnie białymi ścianami, które wyraźnie kontrastowały z feerią barw śródmieścia Luksemburga.

Niewielki, wygodny hotelik składał się jedynie z trzydziestu pięciu pokoi. Miał wyraźnie artystyczny i dyskretny charakter. W hallu i na ścianach korytarzy wisiały oryginalne płótna znanych europejskich malarzy. Z okien pokoi widać było Gëlle Fra, wspaniale połyskującą w słońcu statuę „Złotej Damy”, symbolizującą luksemburski ruch oporu z czasów pierwszej wojny światowej. Okrzemek z przyjemnością spoglądał na katedrę Notre Damę, w niczym nie ustępowała słynnej francuskiej siostrze.

Apartament, który ludzie Ogorzelskiego wynajęli Okrzemkowi na miesiąc z góry, składał się z obszernego salonu, kuchni, pokoju gościnnego i wielkiego, południowego tarasu. Jego pobyt w Luksemburgu opłaciło konsorcjum „Pegasus” zarejestrowane w Panamie. Konsorcjum często było wykorzystywane jako płatnik przykrywający koszty działań polskiego wywiadu wojskowego.

Oficjalnie należało do Henryka Wytrychowskiego, byłego gońca z Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Zachodnim.

Wcześniej Wytrychowski często finansował działania majora Bolesława Gerschiny, polskiego asa wywiadu, który, jak często opowiadał Czesław Kiszczak, stanowił dziewięćdziesiąt procent polskich aktywów wywiadowczych w Niemczech Zachodnich.

Gerschina był nałogowym uwodzicielem, który sztukę rozpalania sekretarek z ambasad krajów należących do Paktu Północnoatlantyckiego doprowadził do perfekcji. W krótkim czasie nie było w Berlinie szyfrantki czy sekretarki przed czterdziestką, która nie przeszłaby przez łóżko „pięknego Bola”.

Wytrychowski był jego nadwornym płatnikiem.

Firmy Wytrychowskiego, zarejestrowane w kilku rajach podatkowych oraz w Niemczech i w Hiszpanii, trudniły się także kradzieżą patentów dla polskiego przemysłu zbrojeniowego, petrochemicznego i farmaceutycznego. Śmiało można powiedzieć, że począwszy od polopiryny, a skończywszy na kremie „E 25”, wszystkie „polskie” patenty pochodziły od „genialnego” inżyniera Wytrychowskiego.

Wytrychowski miał oczywiście swoje tajemnice, których nie ujawniał nawet oficerom „wojskówki”. Jedną z nich były seksualne upodobania jego syna. Niestety i ten sekret swojego agenta przeniknął generał Kiszczak.

Chcąc nie chcąc, Wytrychowski musiał więc jak pies spełniać polecenia swoich panów z Warszawy. Kiszczak darzył go jednak nieskończoną pogardą, mówiąc o nim per „pyłek”, „kluczowy” czy „kapciowy”. „Biznesmen” zdawał sobie sprawę z faktu, że jego los zawisł na wątłej nici kaprysu Czesława Kiszczaka.

Na zlecenie II Zarządu Sztabu Generalnego zajmował się także kradzieżą i nielegalnym wwożeniem do PRL programów komputerowych, związanych z działalnością nowych systemów radiolokacyjnych, oraz części do nowych rakiet scud.

Oficjalnie jego fortuna urosła na handlu polskim runem leśnym – jagodami, grzybami i ziołami, które rozprowadzał po całej Europie Zachodniej.

* * *

Okrzemek był nieco onieśmielony przepychem apartamentu, jaki pozostawiono do jego dyspozycji.

Dotąd mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu spółdzielczym na warszawskim Muranowie i w zupełności wystarczał mu extra mocny wypalany na malutkim balkonie szarego bloku mieszkalnego z epoki wczesnego Gierka.

– Trzeba to będzie jakoś przetrwać – mruczał, rozpakowując swoje skromne bagaże.

Z przyjemnością stwierdził, że w barku, obok wykwintnych koniaków i wódek, stoi także solidna flacha żytniej. „Zawsze coś swojskiego” – pomyślał i poczuł, jak lżej mu się robi na jego steranej podróżą duszy.

– A, machnę sobie maluszka, to się człowiek odpręży – mruczał jak kocur, nalewając sobie solidny stakanik.

Wódka napełniła wyniesiony z łazienki kubek, który zwykle służył do płukania zębów.

– Mmmm, mmmm… – Opadł na obszerną sofę i masował się po wystającym z rozpiętej koszuli brzuchu.

Miał przed sobą kilka godzin lenistwa. Dopiero wieczorem czekało go spotkanie z Henrykiem Wytrychowskim, który specjalnie na tę okoliczność zjechał z Niemiec do Luksemburga.

Wytrychowski miał wtajemniczyć Okrzemka w szczegółowe zasady działania Banku Handlowego.

Major nalał sobie jeszcze łyk wódki i wyciągnął z walizki londyńskie wydanie książki Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie Karla Poppera.

Od wielu tygodni głowił się nad tą książką, szukał luki w bardzo precyzyjnym rozumowaniu autora. Berlin, Arendt i Popper sprawili, że miał do przemyślenia na nowo wiele kwestii związanych z marksizmem.

Okrzemek przez długie lata uważał się za marksistę, jednak od kiedy pieczołowicie przestudiował Główne nurty marksizmu, naszły go poważne wątpliwości. Chcąc bowiem podać w wątpliwość sądy „rewizjonisty” Kołakowskiego, zaczął badać teksty źródłowe Marksa i ze smutkiem stwierdził, że ten „londyński Żydek” Kołakowski ma rację.

Karol Marks był niekonsekwentny, co więcej, na starość sprawiał wrażenie, jakby zapomniał o swoich fundamentalnych pracach.

– Nowe czasy, nowi święci – mruknął sam do siebie zamyślony Okrzemek.

Marks, brodata ikona młodości majora, szarzał i pogrążał się w cieniu.

„Świata nie da się wytłumaczyć Marksem, zgoda, ale czy da się go wytłumaczyć masońskimi piramidkami i wszystkowidzącym okiem ze świętych obrazków Zachodu, dolarów?” – dyskutował sam ze sobą.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: