Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Władca dżinnów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Władca dżinnów - ebook

Kair, 1912

Chociaż Fatma el-Szarawi jest najmłodszą kobietą pracującą w Ministerstwie Alchemii, Uroków i Istot Nadprzyrodzonych, to z pewnością nie jest nowicjuszką. Dlatego kiedy członkowie tajemnego bractwa zostają zamordowani, to właśnie ona zostaje przydzielona do tej sprawy.

Morderca podaje się za al-Dżahiza, który pięćdziesiąt lat wcześniej przekształcił świat, otwierając przejście między wymiarami ludzkim i magicznymi, zanim zniknął bez śladu. Posługując się niebezpiecznymi nadprzyrodzonymi zdolnościami, wzbudza niepokoje na ulicach Kairu, które grożą rozlaniem się na arenę światową. Agentka Fatma musi rozwikłać tajemnicę otaczająca impostora i przywrócić spokój w mieście… albo pogodzić się z faktem, że jej przeciwnik może być dokładnie tym, kim się wydaje…

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-63-2
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Roz­dział pierw­szy

Archi­bald James Por­ten­dorf nie lubił scho­dów z racji ich gro­te­sko­wej dłu­go­ści i tego, że wiecz­nie pro­wa­dzą w górę, jakby stro­iły sobie z niego żarty. Miał nawet cza­sem wra­że­nie, że sły­szy, jak chi­cho­czą. Gdyby schody miały oczy, to by wię­cej niż tylko chi­cho­tały, patrząc, jak sapie pod pod­krę­co­nymi kasz­ta­no­wymi wąsami i chwieje się na krót­kich nóż­kach nio­są­cych jego kor­pu­lent­ność. To było kary­godne, żeby w dzi­siej­szych cza­sach pozwa­lać jesz­cze scho­dom ist­nieć, skoro windy mogły wygod­nie ponieść pasa­że­rów.

Przy­sta­nął znowu, żeby odpo­cząć przy ogrom­nej replice mie­dzia­nego dzbana na her­batę o wygię­tym, nie­mal pta­sim dzióbku, i popra­wił nie­sione brze­mię. To skan­dal, żeby czło­wiek w jego wieku, który w tym roku – w 1912 – skoń­czył sześć­dzie­siąt jeden lat, musiał zno­sić podobne znie­wagi. Powi­nien sado­wić się wła­śnie wie­czor­kiem z kie­lisz­kiem cze­goś moc­niej­szego, a nie kłu­so­wać po sakra­menc­kich scho­dach!

– Czego się nie robi dla króla, kraju i kom­pa­nii – mruk­nął.

Otarł pot z czoła, żału­jąc, że nie może wytrzeć też wil­goci zle­wa­ją­cej jego plecy i inne regiony ciała, o któ­rych nie wypada wspo­mi­nać, a które na szczę­ście skry­wał jego ciemny gar­ni­tur. Było cie­pło jak na listo­pad i Archi­bald odno­sił wra­że­nie, że w tym prze­grza­nym kraju jego ciało już nie potrafi prze­stać się pocić. Z wes­tchnie­niem skie­ro­wał zmę­czone spoj­rze­nie na łuko­wate okno. O tej porze na­dal był w sta­nie wypa­trzyć spa­dzi­ste zarysy pira­mid, ich kamień lśnił w bla­sku księ­życa w pełni, który świe­cił jasno na czar­nym nie­bie.

Egipt. Tajem­ni­czy klej­not Orientu, zie­mia fara­onów, legen­dar­nych mame­lu­ków i nie­zli­czo­nych cudów. Już od dłu­gich dzie­się­ciu lat Archi­bald spę­dzał w tym kraju po trzy, cztery, sześć mie­sięcy po kolei. I jed­nego był pewien: miał już tego powy­żej uszu.

Zmę­czyła go ta potwor­nie gorąca, sucha kra­ina. Trzy­dzie­ści lat temu doj­rzała do tego, żeby stać się kolejną zdo­by­czą impe­rium Jego Kró­lew­skiej Mości. Teraz Egipt był jedną z wiel­kich potęg świata, a Kair prze­ści­gnął Lon­dyn, a nawet Paryż. Tutejsi ludzie para­do­wali but­nie uli­cami, kpiąc sobie z Anglii i nazy­wa­jąc ją „ponurą wysepką”. Ich jedze­nie draż­niło mu żołą­dek. Ich modli­twy roz­le­gały się o wszyst­kich porach dnia i nocy. Uwiel­biali uda­wać, że nie rozu­mieją angielsz­czy­zny, a on dobrze wie­dział, że jest ina­czej!

No i jesz­cze te dżinny. Stwory nie­zgodne z naturą!

Archi­bald znowu wes­tchnął, prze­su­wa­jąc pal­cem po lawen­do­wej lite­rze „G” wyha­fto­wa­nej na chu­s­teczce. Geo­r­giana poda­ro­wała mu ją przed ślu­bem. Nie cier­piała tych wyjaz­dów tak samo jak on; zosta­wała sama w Lon­dy­nie, nie mając nic do roboty poza wyda­wa­niem pole­ceń służ­bie.

– Jesz­cze tylko kilka tygo­dni, moja droga.

Jesz­cze tylko kilka tygo­dni i usią­dzie w statku powietrz­nym zmie­rza­ją­cym do domu. Jak się ucie­szy na widok swo­jej „ponu­rej wysepki”, gdzie trwał roz­sąd­nie zimny i desz­czowy listo­pad. Będzie szedł wąskimi ulicz­kami i roz­ko­szo­wał się każ­dym smro­dem i odo­rem. A z oka­zji Bożego Naro­dze­nia upije się w sztok i to porządną, mocną angiel­ską whi­sky!

Ta myśl pod­nio­sła go na duchu. Pod­niósł paku­nek i znowu ruszył scho­dami, masze­ru­jąc w rytm pomru­ki­wa­nej melo­dii _Rule, Bri­tan­nia!_ Jed­nak kro­pla patrio­ty­zmu była niczym wobec tych dokucz­li­wych scho­dów. Zanim Archi­bald dotarł na ich szczyt, cał­kiem opu­ściła go werwa. Przy­sta­nął, zata­cza­jąc się lekko, przed wyso­kimi drzwiami z ciem­nego, nie­mal czar­nego drewna wsta­wio­nymi w kamienny łuk i pochy­lił się, opie­ra­jąc ręce na kola­nach i sapiąc hała­śli­wie.

Kiedy tak stał, prze­chy­lił głowę na dźwięk sła­biut­kiego dzwo­nie­nia. Sły­szał ten dziwny hałas z prze­rwami od tygo­dni – odle­głe echo metalu ude­rza­ją­cego o metal. Wypy­ty­wał służbę, ale więk­szość ni­gdy tego nie sły­szała. A ci, któ­rzy sły­szeli, twier­dzili, że to pew­nie nie­wi­dzialny dżinn mieszka w ścia­nach i suge­ro­wali recy­ta­cję świę­tych wer­se­tów. Mimo wszystko dźwięk musiał docho­dzić z…

– Por­ten­dorf!

Okrzyk spra­wił, że Archi­bald się wypro­sto­wał. Popra­wił strój, odwró­cił się i zoba­czył idą­cych w jego kie­runku dwóch męż­czyzn. Na widok pierw­szego omal się nie skrzy­wił, ale zmu­sił się do zacho­wa­nia spo­koju.

Wesley Dal­ton przy­po­mi­nał Archi­bal­dowi kary­ka­turę edwar­diań­skiego ary­sto­kraty – schludny prze­dzia­łek w zło­ci­stych wło­sach, wąsy wypo­ma­do­wane w szpic i pew­ność sie­bie wypeł­nia­jąca go od brwi aż po pod­bró­dek z dołecz­kiem. Całość przy­pra­wiała o mdło­ści. Młody czło­wiek pod­szedł i ser­decz­nie klep­nął go w plecy, przez co Archi­bald pra­wie się prze­wró­cił.

– Czyli nie ja jeden spóź­ni­łem się na wie­czo­rek kom­pa­nii! Już myśla­łem, że będę musiał prze­pra­szać sta­ruszka. Jeśli jed­nak wejdę z małym kaj­ze­rem, to pew­nie nie zbiorę cię­gów!

Archi­bald uśmiech­nął się powścią­gli­wie. „Por­ten­dorf” to od wie­ków było angiel­skie nazwi­sko. I wywo­dziło się z Austrii, a nie z Nie­miec. Nie­mniej nie wypa­dało się dener­wo­wać z powodu żartu. Przy­wi­tał się i uści­snął Dal­to­nowi dłoń.

– Wła­śnie przy­le­cia­łem z Fajum – powie­dział Dal­ton. To wyja­śniało jego strój: jasno­brą­zowe spodnie pilota wpusz­czone w czarne wyso­kie buty. Pew­nie leciał jed­nym z tych dwu­oso­bo­wych szy­bu­ją­cych ustrojstw, które były tam takie popu­larne. – Prze­ka­zano mi infor­ma­cję o war­tej zba­da­nia mumii. Oka­zało się, że to misty­fi­ka­cja. Uwie­rzysz? Tubylcy ule­pili ją ze słomy i zaprawy!

Archi­bald jak naj­bar­dziej potra­fił w to uwie­rzyć. Dal­ton miał obse­sję na punk­cie mumii – pró­bo­wał dowieść swo­jej teo­rii, że sta­ro­żytni władcy Egiptu byli tak naprawdę jasno­wło­symi krew­nymi Anglo­sa­sów, któ­rzy zdo­mi­no­wali ciem­niej­sze hordy w swoim kró­le­stwie. Archi­bald – jak każdy nor­malny czło­wiek – był umiar­ko­wa­nym rasi­stą, ale nawet on uwa­żał, że takie twier­dze­nia to bred­nie i ambaje.

– Cza­sem, Mustafo – mówił dalej Dal­ton, zdej­mu­jąc ręka­wiczki – myślę, że z przy­jem­no­ścią wysy­łasz mnie, żebym szu­kał wczo­raj­szego dnia.

Archi­bald pra­wie zapo­mniał o dru­gim męż­czyź­nie, który stał mil­czący jak mebel – słu­żą­cym Dal­tona, Musta­fie. Coraz trud­niej było zna­leźć wśród miej­sco­wych kogoś do takiej pracy. Mumie sta­no­wiły rzad­kość, ponie­waż egip­ski par­la­ment ogra­ni­czył han­del nimi. Jed­nakże Mustafa zawsze był w sta­nie zna­leźć dla Dal­tona nowy trop, z któ­rych żaden doni­kąd nie pro­wa­dził, za to wszyst­kie – jak podej­rze­wał Archi­bald – wią­zały się ze znacz­nymi kosz­tami.

– Sta­ram się tylko jak naj­le­piej słu­żyć, panie Dal­ton – ode­zwał się rwaną angielsz­czy­zną Mustafa, bio­rąc ręka­wiczki i cho­wa­jąc je w fał­dach nie­bie­skiej szaty.

Dal­ton mruk­nął.

– Każda ręka wyciąga się po bak­szysz. Są jak mali lon­dyń­scy ulicz­nicy i cał­kiem cię osku­bią, jeśli im na to pozwo­lisz.

Spoj­rze­nie Mustafy prze­nio­sło się na Archi­balda i led­wie widoczny uśmie­szek wykrzy­wił mu pełne wargi.

– No pro­szę! – wykrzyk­nął Dal­ton. – Czy to… ten przed­miot?

Archi­bald pode­rwał paku­nek z miej­sca, w któ­rym leżał. Musiał długo się tar­go­wać, żeby nabyć tę rzecz. Nie pozwoli, żeby ten czło­wiek macał ją swo­imi łap­skami.

– Zoba­czysz to razem ze wszyst­kimi – oznaj­mił.

Na twa­rzy Dal­tona odma­lo­wało się roz­cza­ro­wa­nie i pewne obu­rze­nie, ale tylko wzru­szył ramio­nami.

– Oczy­wi­ście. Pozwo­lisz, zatem?

Cięż­kie drzwi zazgrzy­tały o kamień, kiedy je pocią­gnął.

Pomiesz­cze­nie po dru­giej stro­nie miało zakrzy­wione ściany, które zdo­biły wzory w kolo­rze złota, jasnego brązu, zie­leni i umbry na tle głę­bo­kiego błę­kitu. Gładka powierzch­nia poły­ski­wała w ostrym świe­tle mosięż­nego żyran­dola wyci­na­nego w typowy arab­ski wzo­rek z małych gwiaz­dek. Po bokach cią­gnęły się rzędy kolumn, a łączące je łuki poma­lo­wano w pasy w kolo­rze ochry. Praw­dziwy popis orien­tal­nej deka­den­cji jak przy­stało na Her­me­tyczne Brac­two Al-Dża­hiza.

Dwa seryjne eunu­chy pode­szły do nich, z ich pustych, nie­ludz­kich twa­rzy zro­bio­nych z płachty mosią­dzu nie dało się niczego wyczy­tać. Każdy auto­mat trzy­mał w meta­lo­wych pal­cach białe ręka­wiczki, czarną szatę i pasu­jący do niej czarny tar­busz ze zło­tym chwo­ści­kiem. Archi­bald wziął swój strój, zało­żył długą szatę na gar­ni­tur, a na głowę czapkę, pil­nu­jąc, żeby wyha­fto­wany złoty bułat i obró­cony w dół pół­księ­życ znaj­do­wały się z przodu.

W sali zebrało się dwu­dzie­stu dwóch męż­czyzn, wli­cza­jąc w to Dal­tona i jego samego. Mustafa z sza­cun­kiem został na zewnątrz. Wszy­scy mieli na sobie uro­czy­ste stroje brac­twa, nie­któ­rzy dodat­kowo nosili kolo­rowe far­tu­chy lub szarfy wska­zu­jące ich rangę. Stali w parach albo trój­kach, kon­wer­su­jąc, a seryjne eunu­chy poda­wały im napoje.

Archi­bald znał tu każ­dego, wszy­scy zaj­mo­wali wysoką pozy­cję w kom­pa­nii – to był jedyny spo­sób, żeby tra­fić do brac­twa. Witali go, gdy ich mijał, a on czuł się zobo­wią­zany przy­sta­nąć, każ­demu uści­snąć dłoń i objąć, tak by dotknęli się policz­kami – prze­jęli ten zwy­czaj od miej­sco­wych. Każdy przy­glą­dał się pakun­kowi, który wytrwale trzy­mał poza zasię­giem wycią­ga­ją­cych się rąk. To był męczący rytuał i Archi­bald ucie­szył się, kiedy wresz­cie się od wszyst­kich uwol­nił, zosta­wia­jąc wśród nich Dal­tona. Wycho­dząc spo­mię­dzy zebra­nych, spo­strzegł czło­wieka, z któ­rym przy­szedł się spo­tkać.

Lord Ali­stair Wor­thing­ton, wielki mistrz Her­me­tycz­nego Brac­twa Al-Dża­hiza przed­sta­wiał sobą impo­nu­jący widok w olśnie­wa­ją­cych fio­le­to­wych sza­tach obszy­tych sre­brem. Sie­dział przy czar­nym stole w kształ­cie pół­księ­życa na podob­nym do tronu krze­śle o wyso­kim opar­ciu. Za nim zwie­szała się ze ściany długa biała cho­rą­giew ozdo­biona insy­gniami brac­twa.

Archi­bald led­wie pamię­tał czasy, kiedy lord Wor­thing­ton nie był „sta­rusz­kiem”. Z racji śnież­no­bia­łych wło­sów i ostrych patry­cju­szow­skich rysów szef kom­pa­nii ide­al­nie paso­wał do roli star­szego kapłana ezo­te­rycz­nego brac­twa. Zało­żył je w 1898 roku w celu odkry­cia mądro­ści al-Dża­hiza, sudań­skiego mistyka, który na zawsze zmie­nił świat.

Owoce ich wysił­ków zdo­biły ściany: spla­miona krwią tunika, alche­miczne rów­na­nie rze­komo spi­sane jego ręką, Koran, z któ­rego nauczał. Archi­bald pomógł zdo­być więk­szość z tych przed­mio­tów, podob­nie jak paku­nek, który wła­śnie niósł. Jed­nak w cza­sie ich poszu­ki­wań nie natknęli się na boską mądrość ani na sekretne prawa rzą­dzące nie­bio­sami. Brac­two stało się zamiast tego domem dla roman­ty­ków albo pomy­leń­ców takich jak Dal­ton. Wiara Archi­balda zma­lała na prze­strzeni lat jak knot w świecy, która za długo pło­nęła. Trzy­mał jed­nak język za zębami. Był w końcu lojal­nym pra­cow­ni­kiem kom­pa­nii.

Kiedy pod­szedł do lorda Wor­thing­tona, star­szy męż­czy­zna miał towa­rzy­stwo. Był tam Edward Pen­ning­ton, jeden z naj­wy­żej posta­wio­nych ludzi w kom­pa­nii, szcze­rze wie­rzący w brac­two, cho­ciaż na wpół otę­piały z racji wieku. Sie­dział mię­dzy dwiema innymi oso­bami i kiwał pomarsz­czoną głową, gdy tamci mówili mu do uszu.

– Niemcy przy­spa­rzają wiel­kich kło­po­tów Euro­pie – prze­ma­wiała kobieta, jedyna na sali, sma­gła pięk­ność o poczer­nio­nym prosz­kiem _kohl_ wiel­kich, wil­got­nych oczach i zaple­cio­nych w war­ko­czyki wło­sach się­ga­ją­cych poni­żej ramion. Sze­roki koł­nierz z rzę­dów zie­lo­nych i tur­ku­so­wych kamien­nych pacior­ków ota­czał jej szyję; wyglą­dał olśnie­wa­jąco na tle bia­łej sukni. – Teraz kaj­zer i car obrzu­cają się codzien­nie obe­lgami jak dzieci – pero­ro­wała po angiel­sku z moc­nym akcen­tem.

Zanim Pen­ning­ton zdą­żył odpo­wie­dzieć, ode­zwał się sie­dzący po jego dru­giej stro­nie męż­czy­zna. Na sze­ro­kich ramio­nach nosił ni mniej, ni wię­cej tylko skórę cęt­ko­wa­nego zwie­rzę­cia.

– I nie zapo­mi­najmy o Fran­cu­zach. Jesz­cze nie wyrów­nali rachun­ków z Osma­nami w kwe­stii tery­to­riów Algie­rii.

Kobieta zacmo­kała z nie­sma­kiem.

– Osma­nie zagar­nęli zbyt roz­le­głe tereny. Jak spo­dzie­wają się rzą­dzić w Magh­re­bie, kiedy tkwią po uszy w pro­ble­mach na Bał­ka­nach?

Archi­bald słu­chał, gdy ta dwójka mówiła, a biedny Pen­ning­ton led­wie był w sta­nie dojść do słowa. Ta para przy­po­mi­nała mu, jak bar­dzo brac­two zeszło na manowce.

– Mam tylko nadzieję, że Egipt nie zosta­nie wcią­gnięty w te kon­flikty. – Kobieta wes­tchnęła. – Ostat­nie, czego potrze­bu­jemy, to wojna.

– Nie będzie wojny – ode­zwał się lord Wor­thing­ton. Jego głos, choć cichy, zabrzmiał zde­cy­do­wa­nie. – Żyjemy w epoce prze­my­słu. Wytwa­rzamy okręty, które poko­nują morza, i statki powietrzne, które prze­mie­rzają nie­biosa. A dys­po­nu­jąc naszą wie­dzą o tru­ją­cych gazach i ponow­nie odkry­tymi przez wasz kraj taj­ni­kami alche­mii i sztuk tajem­nych? Jak potworną broń mógłby stwo­rzyć ten wiek? – Pokrę­cił głową, jakby otrzą­sał się z kosz­mar­nych wizji. – Nie, ten świat nie może sobie pozwo­lić na wojnę. To dla­tego wspo­ma­ga­łem waszego króla w związku z nad­cho­dzą­cym spo­tka­niem na szczy­cie. Jedyną drogą naprzód jest droga poko­jowa, bo ina­czej z pew­no­ścią czeka nas koniec.

Na chwilę zapa­dła cisza, zanim kobieta pod­nio­sła swój kie­li­szek.

– Egip­cja­nie lubią toa­sty rów­nie mocno jak wy, Anglicy. Czę­sto mówimy _fi sehe­tak_, na zdro­wie. Może teraz powin­ni­śmy wznieść toast za pokój.

Lord Wor­thing­ton ski­nął głową, uno­sząc swój kie­lich.

– Za pokój.

Inni poszli w jego ślady, nawet stary otę­piały Pen­ning­ton. W któ­rymś momen­cie sta­ru­szek spo­strzegł Archi­balda.

– Archie! Oba­wia­łem się, że cię nie zoba­czymy! Chodźże. A co to, nie masz nawet kie­liszka?

Archi­bald wymam­ro­tał prze­pro­siny i wziął kie­li­szek z tacy trzy­ma­nej przez seryj­nego eunu­cha. Po typo­wych for­muł­kach ofi­cjal­nej pre­zen­ta­cji usiadł obok kobiety, wokół któ­rej uno­siła się chmura słod­kich, przy­pra­wia­ją­cych o zawrót głowy per­fum.

– Archie wal­nie przy­czy­nił się do powsta­nia naszego brac­twa – wyja­śnił lord Wor­thing­ton. – Nad­zo­ro­wał zakup tego wła­śnie budynku, pawi­lonu myśliw­skiego daw­nego paszy. W tam­tych cza­sach Giza leżała jesz­cze na ubo­czu. Archie nosi tytuł mojego wezyra, a także… – Star­szy męż­czy­zna urwał, jego nie­bie­skie oczy zabły­sły na widok pakunku opar­tego o krze­sło. – Czy to jest…?

– W rze­czy samej, pro­szę pana – odpo­wie­dział Archi­bald, kła­dąc paku­nek na stole. Na widok ciem­nego mate­riału roz­mowy zaczęły się powoli rwać. Nawet otę­piały Pen­ning­ton wytrzesz­czył oczy.

Lord Wor­thing­ton wycią­gnął pod­eks­cy­to­wany rękę, ale zawa­hał się.

– Nie. Przed­sta­wimy ten dar całemu brac­twu. – I jak na sygnał roz­legł się gło­śny dźwięk dzwonu, wybi­ja­jący godzinę. – Ach! W ide­al­nym momen­cie. Gdy­byś zechciał roz­po­cząć ofi­cjal­nie zebra­nie, Archie?

Archi­bald wstał, pocze­kał, aż dzwon ucich­nie, i krzyk­nął:

– Pro­szę o ciszę! Wielki mistrz otwiera spo­tka­nie brac­twa!

Zgiełk ucichł i wszy­scy odwró­cili się w stronę stołu. Na ten sygnał lord Wor­thing­ton wstał, a wraz z nim wszy­scy inni znaj­du­jący się przy stole.

– Bądź pozdro­wiony, wielki mistrzu! Bądź pozdro­wiony! – zawo­łał Archi­bald.

– Bądź pozdro­wiony, wielki mistrzu! Bądź pozdro­wiony! – odpo­wie­dzieli wszy­scy zgro­ma­dzeni.

– Dzię­kuję, mój wezy­rze – powie­dział lord Wor­thing­ton. – Witaj­cie, bra­cia, na tym donio­słym zgro­ma­dze­niu. Przez dzie­sięć lat wypeł­nia­li­śmy naszą misję, podą­ża­jąc śla­dem al-Dża­hiza, aby roz­wi­kłać tajem­nice, jakimi spo­wił ten świat. – Lewą ręką wska­zał cho­rą­giew z insy­gniami zakonu i wypi­sa­nymi zło­tymi lite­rami sło­wami _Quærite veri­ta­tem_. – Szu­kaj prawdy. Nie szaty, sekretne hasła czy uści­ski dłoni sca­lają nasze brac­two, ale wyż­szy i szla­chet­niej­szy cel. To ważne, aby­śmy o tym pamię­tali i nie zatra­cili się pośród patosu i rytu­ałów! Świat zna­lazł się na skraju prze­pa­ści. Nasze zdol­no­ści two­rze­nia przewyż­szyły zdol­ność rozu­mie­nia. Bawimy się siłami, które mogą nas znisz­czyć. Oto zada­nie, jakiego musi się pod­jąć brac­two. Odna­leźć naj­święt­szą mądrość sta­ro­żyt­nych, stwo­rzyć lep­sze jutro. O to wła­śnie musimy się sta­rać. To musi być nasza naj­święt­sza prawda. – Palce star­szego męż­czy­zny prze­su­nęły się do pakunku. – Cóż jest lep­szym sym­bo­lem tego celu niż to, co dziś zdo­by­li­śmy? – Ścią­gnął tka­ninę i uniósł skarb. – Patrz­cie, oto klinga al-Dża­hiza!

Roz­le­gły się stłu­mione okrzyki. Archi­bald usły­szał, że kobieta mru­czy coś, co brzmi jak modli­twa. Nie winił jej, gdy patrzył na pięk­nie wykutą ręko­jeść i dłu­gie, lekko zakrzy­wione ostrze, jedno i dru­gie w odcie­niu czerni tak dosko­na­łej, że zda­wały wypi­jać świa­tło.

– Tym świę­tym przed­mio­tem – oznaj­mił lord Wor­thing­ton – na nowo wyty­czam cel naszego brac­twa. _Quærite veri­ta­tem!_

Zebrani wła­śnie mieli powtó­rzyć jego okrzyk… kiedy nagle roz­le­gło się puka­nie.

Spoj­rze­nie Archi­balda skie­ro­wało się ku drzwiom tak samo jak spoj­rze­nia wszyst­kich człon­ków brac­twa. Znowu ponio­sło się puka­nie. W sumie zabrzmiało trzy razy. Drzwi trzę­sły się przy każ­dym ude­rze­niu, jakby waliła w nie ogromna ręka. Potem zale­gła cisza… po czym drzwi otwo­rzyły się z impe­tem do środka, pra­wie wypa­da­jąc z zawia­sów, gdy blo­ku­jąca je belka pękła jak gałązka. Okrzyki nie­po­koju towa­rzy­szyły szu­ra­niu stóp, kiedy męż­czyźni cof­nęli się od znisz­czo­nego wej­ścia.

Archi­bald zmru­żył oczy i ujrzał postać wcho­dzącą przez łuko­waty por­tal. Męż­czy­znę odzia­nego cał­ko­wi­cie w czerń – miał dłu­gie, bufia­ste, czarne spodnie wpusz­czone do wyso­kich butów i koszulę opi­na­jącą się cia­sno na piersi. Twarz skry­wał za czarną maską i widać było tylko oczy przez owalne wycię­cia. Męż­czy­zna zatrzy­mał się przy znisz­czo­nych drzwiach, żeby przyj­rzeć się sali, a potem uniósł dłoń w ręka­wiczce i pstryk­nął pal­cami.

I nagle było ich już dwóch.

Archi­bald spoj­rzał gniew­nie. Nie­zna­jomy wła­śnie… się podwoił! Bliź­nia­cze posta­cie przyj­rzały się sobie, po czym pierw­sza znowu pstryk­nęła pal­cami. Teraz było ich trzech. Pstryk! Pstryk! Pstryk! Teraz było już sze­ściu nie­zna­jo­mych! Wszy­scy iden­tyczni i wszy­scy jakby wyro­śli spod ziemi! Jak jeden mąż obró­cili zama­sko­wane twa­rze do zdu­mio­nego zgro­ma­dze­nia i ruszyli przed sie­bie chył­kiem jak cie­nie.

Nowy nie­po­kój ogar­nął salę. Męż­czyźni cofali się chwiej­nie przed cicho suną­cymi przy­by­szami. Archi­bald zasta­na­wiał się gorącz­kowo, pró­bu­jąc zna­leźć w tym jakimś sens. To sztuczka. Taka jak te, które widział na uli­cach mia­sta. To miej­scowi… Może zło­dzieje? Pomy­śleli, że obra­bują paru boga­tych Angli­ków? Kiedy szóstka intru­zów doszła pra­wie do środka sali, zatrzy­mała się i znie­ru­cho­miała jak posągi. Impas prze­rwał pełen obu­rze­nia głos lorda Wor­thing­tona:

– Kto śmiał wtar­gnąć do tego domu?!

Nie padła żadna odpo­wiedź ze strony nie­zna­jo­mych, sześć par oczu patrzyło bez mru­gnię­cia powieką.

– To święta sie­dziba Brac­twa al-Dża­hiza! Odejdź­cie albo natych­miast wezwę poli­cję, żeby się wami zajęła!

– Jeśli to jest dom al-Dża­hiza – roz­legł się nowy głos – to mam prawo tu prze­by­wać.

Kolejna postać weszła przez wyła­mane drzwi – wysoki męż­czy­zna odziany w czarne szaty, które powie­wały, gdy szedł. Kol­cze ręka­wice z ciem­nego metalu okry­wały jego zło­żone dło­nie, czarny kap­tur osła­niał głowę, kry­jąc twarz. Mimo to wypeł­nił swoją osobą całą salę i Archi­bald odniósł wra­że­nie, jakby na wszyst­kich legł wielki cię­żar.

– Kim jesteś, żeby rościć sobie takie prawo? – zapy­tał ostro lord Wor­thing­ton.

Dziwna postać sta­nęła przed swo­imi towa­rzy­szami i w odpo­wie­dzi zsu­nęła kap­tur. Archi­bal­dowi zaparło dech w piersi. Twarz nie­zna­jo­mego także kryła się za maską wyrzeź­bioną na podo­bień­stwo ludz­kiej twa­rzy i ozdo­bioną pismem, które wyda­wało się prze­su­wać po zło­tej powierzchni. Oczy za owal­nym dziu­rami były czarną otchła­nią pło­nącą zim­nem.

– Jestem Ojcem Tajem­nic. – Nie­zna­jomy mówił po angiel­sku z moc­nym akcen­tem. – Podróż­nym na Ścieżce Mądro­ści. Wędrow­cem Mię­dzy Świa­tami. Nazy­wany misty­kiem i sza­leń­cem. Ota­czany czcią i prze­kli­nany. Jestem tym, któ­rego szu­ka­cie. Jam jest al-Dża­hiz. Powró­ci­łem.

Znie­ru­cho­mie­nie opa­dło na nich jak ciężki całun. Nawet lord Wor­thing­ton onie­miał. Archi­bald wytrzesz­czał oczy, zbyt oszo­ło­miony, żeby było go stać na coś wię­cej. Roz­legł się śmiech i na ten dźwięk aż pod­sko­czył.

– Bzdura! – krzyk­nął ktoś.

Archi­bald jęk­nął w duchu. Dal­ton.

Dal­ton zaczął się prze­py­chać do przodu, aż sta­nął przed odzia­nymi na czarno posta­ciami, wpa­tru­jąc się w ich przy­wódcę z zuchwa­ło­ścią typową dla ary­sto­kraty i mło­dzika.

– Wiem z całą pew­no­ścią, że nie jesteś żad­nym al-Dża­hi­zem! Bra­cia! Spójrz­cie na ten okaz. Wysoki, dłu­gie ręce i nogi, syl­wetka cha­rak­te­ry­styczna dla sudań­skiego typu negro­idal­nego stref tro­pi­kal­nych. Twier­dzę jed­nak, że al-Dża­hiz nie był czarny, ale wręcz prze­ciw­nie: nale­żał do rasy bia­łej!

Archi­bald pró­bo­wał siłą woli powstrzy­mać Dal­tona. Na miłość boską! Ten głu­piec jed­nak nie prze­sta­wał pero­ro­wać, teatral­nym gestem wska­zu­jąc nie­zna­jo­mego.

– Praw­dziwy al-Dża­hiz wywo­dzi się od wład­ców daw­nego Egiptu. Oto sekret jego geniu­szu! Gdyby go umie­ścić na Baker Street albo pośród nie­prze­bra­nych tłu­mów Wen­tworth, przy­pusz­czam, że nie dałoby się go odróż­nić od pozo­sta­łych lon­dyń­czy­ków! Oznaj­miam z całym prze­ko­na­niem, że pod tą maską nie ma jasnej skóry typo­wej dla wszyst­kich nas pocho­dze­nia anglo­sa­skiego, lecz kryje się czarne jak sadza obli­cze o niskim czole…

Dal­ton urwał, gdy nie­zna­jomy, który stał w mil­cze­niu, uniósł dłoń w kol­czej ręka­wicy. Sza­bla trzy­mana przez lorda Wor­thing­tona nagle zaczęła wibro­wać i brzę­czeć. Dźwięk nara­stał, zamie­nia­jąc się w wycie i sta­ru­szek aż się cały zatrząsł. Nagle broń wyrwała mu się z ręki i prze­cięła powie­trze. Nie­zna­jomy w masce zła­pał ją w locie. Zaci­snął dłoń na ręko­je­ści, zro­bił krok naprzód i opu­ścił ostrze w stronę Dal­tona.

– Jesz­cze jedno słowo – ostrzegł go – a będzie ono twoim ostat­nim.

Dal­ton nagle wytrzesz­czył oczy i zro­bił zeza, zer­ka­jąc na ostrą kra­wędź klingi. Znowu Archi­bald zakli­nał go w duchu na wszyst­kie świę­to­ści, żeby cho­ciaż raz ugryzł się w język. Nie­stety, nic z tego. Tubylcy czę­sto żar­to­wali, że Anglicy są zbyt uparci, żeby prze­jąć się prze­stro­gami i uni­kać karzą­cego słońca w samo połu­dnie, dopóki nie padali z wyczer­pa­nia spo­wo­do­wa­nego skwa­rem. Młody Dal­ton naj­wy­raź­niej chciał pójść ich śla­dem. Wbił w nie­zna­jo­mego spoj­rze­nie, które wyra­żało całą wynio­słość bry­tyj­skiej dumy i impe­rial­nej pychy, i otwo­rzył usta, żeby roz­po­cząć kolejną nie­wy­da­rzoną tyradę.

Zama­sko­wany męż­czy­zna nawet nie drgnął. W prze­ci­wień­stwie do jed­nego z jego towa­rzy­szy. To się roze­grało tak szybko, jakby patrzyli na kamień, który nagle ożył. Dło­nie w ręka­wicz­kach się­gnęły do Dal­tona tak bły­ska­wicz­nie, że roz­ma­zały się w powie­trzu, roz­le­gło się dziwne chrup­nię­cie, po czym postać płyn­nie powró­ciła do stanu cał­ko­wi­tego znie­ru­cho­mie­nia. Archi­bald zamru­gał. Potrze­bo­wał chwili, żeby ogar­nąć, co wła­ści­wie widzi. Dal­ton na­dal stał w tym samym miej­scu. Tyle że jego głowa była obró­cona o sto osiem­dzie­siąt stopni. A może to ciało się obró­ciło. Tak czy ina­czej jego pod­bró­dek opie­rał się teraz w miej­scu nie­moż­li­wym – na ple­chach jego szaty, pod­czas gdy ręce wycią­gały się do przodu. Dal­ton chwiej­nie zato­czył pełne kółeczko, co wyglą­dało nie­mal komicz­nie, jakby pró­bo­wał ogar­nąć swoją sytu­ację. A potem zatrzy­mał się, posłał im ostat­nie otę­piałe spoj­rze­nie i padł pła­sko na twarz, która była skie­ro­wana w nie­wła­ściwą stronę. Czubki jego butów wska­zy­wały sufit.

Męż­czyźni w sali krzy­czeli. Nie­któ­rzy wal­czyli z odru­chem wymiot­nym. Archi­bald sta­rał się do nich nie dołą­czyć.

– Nie ma potrzeby – powie­dział pro­sząco lord Wor­thing­ton z posza­rzałą twa­rzą. – Nie ma potrzeby ucie­kać się do prze­mocy.

Nie­zna­jomy skie­ro­wał czarne źre­nice na star­szego męż­czy­znę.

– A jed­nak trzeba wymie­rzyć karę. Ludziom, któ­rzy rosz­czą sobie pre­ten­sje do mojego imie­nia. _Masr_ stał się sie­dli­skiem zepsu­cia. Został ska­żo­nym obcymi wzo­rami. Powró­ci­łem jed­nak, żeby dopil­no­wać ukoń­cze­nia mojego wiel­kiego dzieła.

– Jestem pewien, że możemy pomóc – zapew­nił go pośpiesz­nie lord Wor­thing­ton. – Jeśli rze­czy­wi­ście jest pan tym, kim pan twier­dzi, że jest. Gdyby mógł pan nam dowieść, że naprawdę jest al-Dża­hi­zem, wtedy był­bym do pań­skich usług. Wraz z moim mająt­kiem. Wpły­wami. Oddał­bym panu wszystko, co mi dro­gie, gdyby dowiódł pan, że jest wart imie­nia, do któ­rego rości sobie pan prawo!

Archi­bald odwró­cił się, zaszo­ko­wany. Twarz sta­rego męż­czy­zny była twa­rzą czło­wieka, który despe­racko pra­gnie uwie­rzyć. Naprawdę tego potrze­bo­wał. Archi­bald ni­gdy w życiu nie widział niczego rów­nie przy­gnę­bia­ją­cego.

Oble­czona w czerń postać zmie­rzyła wzro­kiem lorda Wor­thing­tona, jej oczy jesz­cze bar­dziej pociem­niały.

– Wszystko, co panu dro­gie – ode­zwała się z gory­czą. – Zro­biłby pan to, nie­praw­daż? Nie potrze­buję już niczego, co możesz zaofe­ro­wać, star­cze. Jeśli jed­nak pra­gniesz dowodu, to pro­szę.

Nie­zna­jomy uniósł sza­blę, kie­ru­jąc ostrze w ich stronę. W sali pociem­niało, świa­tło prze­są­czało się przez cie­nie. Cha­rak­te­ry­styczna aura, jaką ema­no­wał nie­zna­jomy, przy­brała na sile, nara­stała, aż Archi­bald miał uczu­cie, że zaraz osu­nie się na kolana. Odwró­cił się do lorda Wor­thing­tona… i zoba­czył, że sta­ru­szek pło­nie. Jasno­czer­wone pło­mie­nie peł­zały po jego rękach, skóra schła i pokry­wała się pęche­rzami, ale lord Wor­thing­ton jakby tego nie zauwa­żał. Patrzył na salę, gdzie wszy­scy inni człon­ko­wie brac­twa także pło­nęli – ich ciała spo­wi­jał ogień w kolo­rze krwi i bez dymu. Dziwne pło­mie­nie nie tykały ich ubrań, ale paliły skórę i włosy. Wrza­ski męż­czyzn wypeł­niły salę.

Nie tylko ich, zdał sobie sprawę Archi­bald. Ponie­waż sam także krzy­czał.

Spoj­rzał na ogień kłę­biący się na jego rękach, poże­ra­jący ciało pod nie­tknię­tymi sza­tami. Obok niego wrzesz­czała kobieta, jej przed­śmiertny krzyk dołą­czył do strasz­li­wej kako­fo­nii. Gdzieś poza bólem, zgrozą, zanim ostat­nie cząstki jego osoby ule­gły pło­mie­niom, Archi­bald opła­ki­wał swój Lon­dyn, Boże Naro­dze­nie, drogą Geo­r­gianę i marze­nia, które już się nie zisz­czą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: