Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Władcy świtu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 maja 2022
Ebook
14,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,99

Władcy świtu - ebook

Shoza Fogh to lekarz, który stracił prawo wykonywania zawodu. Rozgoryczony mężczyzna wygrywa w konkursie podróż na planetę Ortus, która słynie ze spektakularnych igrzysk. Postanawia wykorzystać okazję i oderwać się od swoich problemów. Ledwo Shoza postawił krok na obcym lądzie, a już zaliczył poważny wypadek. Jego opiekunka AAnouven ratuje mu życie, w wyniku czego - zgodnie z zasadami panującymi na planecie wiecznego świtu - mężczyzna staje się na jakiś czas jej własnością. Paradoksalnie, im głębiej Shoza poznaje świat, w którym się znalazł, tym mniej go rozumie. Ciekawostka dla miłośników prezentowania mechanizmów społecznych w konwencji science fiction, jak w pisarstwie Janusza Zajdla.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-283-6397-3
Rozmiar pliku: 451 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Shoza Fogh uciekał. Spadał na dno wiecznej nocy, oszukiwał przestrzeń i czas, przenikał talię kosmosów, płonących obcymi konstelacjami gwiazd. Za każdym razem, gdy nurkowali do samego dna mijanego świata, wypełnionego po brzegi miliardami fosforyzujących galaktyk, chciał krzyczeć z radości.

Uciekał od swojego ciasnego światka - ogarniała go klaustrofobia, gdy myślał o wąskich tunelach habitatu Valios, gdzie widokowe panele, wydeptane milionami kroków, oferowały od zawsze ten sam pejzaż posypanego mąką kiru. Uciekał od otaczających go ludzi - czuł niechęć, gdy wspominał zaciśnięte w złości wargi Amadei, nieudolnie współczujący uśmieszek Marka Vaclava, czy protekcjonalne poklepywanie po ramionach przez osoby, które znał, a przynajmniej spotykał, od tylu niepotrzebnych lat. Uciekał także - i miał nadzieję, że się uda - od samego siebie, bo nienawidził drżących palców i dzwonienia szkła, i zmiętej twarzy o podkrążonych oczach w lustrze co rano. Teraz wygrał los na loterii i czmychał na koniec wszechświata. Chciał koniecznie komuś o tym powiedzieć.

- Kim pan jest? - zagadnął siedzącego obok tęgiego mężczyznę. Grubas swoje mocno przerzedzone włosy nosił starannie zaczesane do tyłu, a duża twarz oprócz powagi wyrażała pewien rodzaj zaciętości. Pocił się.

- Handlowcem - odparł natychmiast, jakby oczekiwał na to pytanie. - Mam legalny kontrakt - dodał tonem wytłumaczenia.

Mężczyzna unikał patrzenia wprost w oczy, uciekał spojrzeniem w bok i w dół, ale zaraz jego myszkujący wzrok powracał, gdy tylko nie czuł się obserwowany.

W ciasnej jak dziupla kabinie transświatowca oprócz nich podróżowała jeszcze jedna pasażerka. Krzyknęła piskliwie, zasłaniając usta dłonią, gdy błona śluzy pękła z trzaskiem i do pomieszczenia wpadła bandolha Stolz.

- Nie gadać bez potrzeby! - wrzasnęła strażniczka zachrypniętym głosem. - Cisza!!

Shoza wytrzeszczył oczy. Widział dziewczynę tylko przez chwilę na początku podróży, przy zajmowaniu miejsc, wtedy wyglądała jak zwykła sekjuritka i przedstawiła się im w normalny sposób.

- Wyluzuj, kobieto - mruknął niezbyt głośno, akurat tak, aby mogła go zignorować, gdyby chciała. - Nie zgłaszałem się na musztrę.

Nie chciała. Jej twarz stopniowo pokrywała się jadowitym uśmiechem, mimika pojawiała się kolejno koło ust, w zagłębieniach policzków, w kącikach oczu. Była szczupła, wręcz chuda, a potrząsanie grzebieniem nastroszonych włosów mogło wydawać się śmieszne, gdyby nie stanowiło zwyczajowego ostrzeżenia przed użyciem broni. Miała na sobie z dziesięć lekkich bojowych bransolet, a licho wie, jakie jeszcze giwery większego kalibru rozmieszczono w implantach. Podeszła jak kot i wzięła Shozę pod brodę. Skóra jej opancerzonej dłoni miała fakturę i ostrość grzbietu jaszczurki.

- Nie utrudniaj, przyjemniaczku, bo migiem odcisnę ci serwatkę z mózgu. Jestem waszym ochroniarzem, ale pewnie się nie domyślasz, że przy okazji wzięłam jeszcze fuchę pilota. Macie się zamknąć, jeśli takie jest zalecenie, to stoi w umowie, którą podpisałeś!

Pchnęła go w żuchwę zgiętym palcem wskazującym, niby lekko, lecz wiercący ból rozpełzł się po szczęce. Zaklął, ale tym razem zrobił to ciszej.

- No dobrze - mruknęła, dzwoniąc bransoletami. - Pewnie wiecie, że podczas interkosmicznej translokacji mogą pojawiać się solarki. Ostatnio - zawiesiła na chwilę głos - pojawiają się zawsze. I zawsze są agresywne, a rozmowy pasażerów dodatkowo je irytują. Dokładniej, nakręcają. Dotarło?

- Solarki? - Głos pasażerki był śmiesznie piskliwy. - Brak danych w infobazie...

- Możesz sobie darować szukanie - warknęłabandolha, przerywając jej w pół słowa. - Mówią, że ludzkie mózgi robią solarkom za matryce, a moc te cholery kradną z anhila. Więc odpręż się, damciu, niczego nie sprawdzaj i siedź cicho, najlepiej nie myśl, nie ruszaj się, nie mrugaj, nie oddychaj, he, he. Resztę zostaw mnie, za to mi płacą.

Odwróciła się powoli, trzeszcząc nanowęglową skórą, po czym nagle, z półobrotu, wzięła zamach nad ich głowami, aż zagwizdało powietrze cięte kantem dłoni. Tamtych dwoje jednocześnie krzyknęło, a Shoza najpierw odruchowo się skulił, a potem zdusił śmiech.

- To rozgrzewka - mruknęła Stolz. - A ty nie strugaj wesołka, Fogh. Trochę wyglądasz na takiego co to ma nie po kolei pod deklem. Może pchnęli cię w megakosmos zamiast terapii wstrząsowej, mam rację?

Shoza był pechowcem kornie uznającym własną winę, a zamiast psychotropów stosował czarny humor domieszkowany ironią. Vaclav, jego były szef, zwykł był mawiać, że dusza Fogha przed strąceniem do piekieł z pewnością spróbuje błaznowania na pogrzebie własnego ciała.

- Masz swoją rację, strażniczko, ale mimo to spróbuję współpracować - odparł z krzywym uśmiechem. - Sporo wrażeń, jak na początek urlopu. W takich sytuacjach jak na złość mam parcie na pęcherz. Mogę?

- Ani mi się waż - syknęła, wyraźnie spięta. - Mam was dowieźć w całości i zrobię to, choćby miał mnie czarny szlag trafić!

Jednym rzutem wężowego ciała wskoczyła w błonę żywej śluzy, która ugięła się i przepuściła ją z fizjologicznym mlaśnięciem, zasklepiając się natychmiast i bez śladu.

Jak bożonarodzeniowe dekoracje zrobione z białych i niebieskich lampionów, na monitorach wciąż zapalały się i gasły gwiazdozbiory mijanych kosmosów.

***

Shoza zdrzemnął się. Śnił, że pędzi samochodem nieoświetloną ulicą, a z okien wystawowych co chwila strzelają w jego kierunku oślepiające kolumny blasku. Napór światła za każdym razem odbierał fizycznie, podobnie do uderzeń nagłych szkwałów. Ciśnienie wybuchów jasności było tak duże, że musiał kompensować je szarpnięciami kierownicy.

Nagle ktoś krzyknął głośno, musiał być blisko, tuż obok. Przy twarzy usłyszał świszczący szept - Amadea? Tak, to była ona - wczepiła się w jego ramię paznokciami, chyba wbiła je w skórę, bo bolało jak diabli. Był pewien, że już nie śpi, ale w takim razie skąd na jawie wzięła się Amadea?

- Musimy porozmawiać - szeptała. Ból zelżał. Jej wargi były ciepłe, poruszały się we wnętrzu konchy usznej, łaskotały. Przebiegł go dreszcz - doskonale wiedział, każdy centymetr jego skóry pamiętał, jakie ta mała ma ciało i co potrafi. Nie tylko kojarzyło się z seksem, ono po prostu stanowiło czysty seks, ekstatyczny aż do bólu, zaborczy aż do bezsensu, więc nie starczało już miejsca na nic innego.

Zrobił to odruchowo - przygarnął ją, mocno oplótł ramionami, przycisnął, rozdusił jej wargi swoimi. Na początku poddała się, ale zaraz odepchnęła go ze złością. Nie chciał ustąpić, więc ucisnęła mu łokciem tchawicę.

- Ty draniu! - syknęła. - Poruchać, popieprzyć, tak, to ci w głowie, czyli w jajach, bo u ciebie to naczynia połączone. A potem _bye, bye_, żegnaj, jesteś nie dla mnie, nie możemy się dogadać. Do kobietopodobnego wyrobu o nazwie Linda na czułostki, to i owszem...

- Nie!! - krzyknęła Linda. Jej zielone oczy świeciły w półmroku jak ślepia pantery. Tak jest, ona też tu była, miał czego chciał: tandem uzupełniających się bab. - Nie chcę cię! - wrzeszczała. - Fogh, jesteś szmatą, bezwolną kukłą, niczym. Wynoś się, nie zasłużyłam sobie na taki los. Nie znam dnia ani godziny, żyję jak na bombie, jesteś psychotoksyczny! Nie próbujesz zasięgnąć porady specjalistów, no jasne, robisz to wszystko, bo taką masz zachciankę, twierdzisz że możesz w każdej chwili przestać. Więc przestań! Nie chcesz? Więc oddaj klucze i żegnaj, żałosny wybryku natury! Pozostajesz u mnie skreślonym epizodem, zaczynam nowy rozdział życia, odejdź i nie przeszkadzaj. Rozumiesz?

U jego drugiego ramienia wciąż wisiała Amadea, zanosząc się ostrym, szczekliwym śmiechem. Naprawdę musiała mieć szpony, bo teraz darła skórę do mięsa. Strząsnął ją z trudem i przyłożył dłoń do gorącej, lepkiej rany.

- Popełniłeś czyn haniebny - mówił, a właściwie głosił doktor Marek Vaclav. On też przybył, wszystkie hieny zbiegły się do niego jak do padliny w tym zagadkowo realnym śnie. - „Przede wszystkim nie szkodzić”, zdążyłeś już zapomnieć? Cóż, dziwię się, że uniknąłeś odpowiedzialności karnej i wywinąłeś się wyrokiem zakazującym wykonywania zawodu. Chyba jest jasne, że w mojej klinice nie masz czego szukać. Zwalniam cię, i robię to z prawdziwą satysfakcją. Idź do diabła, Shoza Fogh, w piekle czekają na ciebie z dobrą posadą!

Ojciec i matka przyszli oczywiście oddzielnie. Marlena Fogh, mała kobietka w pastelowych koronkach, jak zwykle sprawiała wrażenie obrażonej, trzymała wysoko głowę i nie zabierała głosu. Moses Ghreb powolnym ruchem przeczesywał palcami resztki sztywnych, szpakowatych włosów. Przytył, lecz wciąż jeszcze był przystojnym mężczyzną. Mimo to Shoza nigdy nie mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób uwiódł matkę bez użycia stukilowej butli gazu rozweselającego.

- Za bardzo się przejmujesz, synu - pocieszał go stary Moses, on jeden zawsze potrafił znaleźć dobre słowo. - Z tego biorą się niepowodzenia. A z tamtą dziewczyną, jak jej było? Simona? Z jej małym postąpiłeś słusznie, dokonałeś wyboru wedle głosu serca. Gdybyś słuchał rozumu i działał zgodnie z przepisami, wykonałbyś podwójny wyrok, więc nie miej sobie nic do zarzucenia. Po prostu znalazłeś się w sytuacji z której nie było dobrego wyjścia, a ty i tak wybrałeś najlepsze z możliwych. Pamiętaj: urzędnik zawsze znajdzie paragraf, który zinterpretuje na niekorzyść petenta.

Matka wciąż nic nie mówiła, ale ściągnęła wargi, w ten sposób manifestując opinię o słowach ojca. Musiała zaistnieć naprawdę ważna przyczyna, dla której oboje znaleźli się tutaj, w tym samym miejscu i czasie. Przychodził mu do głowy tylko jeden powód: jego własna śmierć. Nie zdążył dojść do żadnych bardziej sensownych wniosków, bo dalsze wydarzenia rozegrały się błyskawicznie.

Amadea, Linda i Marek Vaclav roztrącili rodziców i rzucili się na niego jednocześnie. Momentalnie przeistoczyli się w stworzenia żądne mordu, co do tego Shoza nie miał wątpliwości - ich oczy były płonącymi ślepiami, a wargi uniosły się, odsłaniając zęby. Nie miał czasu, żeby uciekać, więc tylko skulił się w fotelu i odruchowo zakrył głowę ramionami.

W tej sekundzie do akcji wkroczyła bandolha Stolz, która, jak każdabandolha, prędzej dałaby sobie wypruć flaki, niżby ustąpiła piędzi pola. Wzięła zaliczkę, złożyła przysięgę i teraz jej przeznaczeniem było wykonanie zadania. Honor gildii _über alles_! Nie, to już nie mógł być sen. Sen stał się rzeczywistością: przybyły solarki.

Wojowniczka wirowała w dzikim piruecie śmierci. Amadea oberwała szponami po szyi, Vaclav zainkasował potężny cios w czoło. Odgłosy były obrzydliwe - wilgotne prucie i miękki trzask. Shoza mocniej wcisnął twarz w dłonie, ale słuchu nie potrafił wyłączyć. Dobiegło go kilka podobnych do klaśnięć wyładowań bojowej bransolety Wittera, którą widział na przegubie u dziewczyny, i już było po wszystkim. No, prawie.

Gdy uniósł głowę, jego ojciec, stary Moses, stał bez ruchu naprzeciw wojowniczki. W przejściu między fotelami syczała żółta piana, coś strzelało pękającymi bąblami, gotowało się i znikało, wsiąkało w podłogę czy w przestrzeń, może przenikało granice światów pod innym kątem niż oni. Cóż, fizyka już dawno stała się matematyczną filozofią i upraszczanie definicji zjawisk w taki sposób, aby dało się je przeciągać do okienka pojmowania dla średnio wykształconych ludzi, było ważnym zadaniem i naukowców, i popularyzatorów. Żółta piana już w niczym nie przypominała Amadei, Marka Vaclava, Lindy czy jego matki Marleny, za to w przypadku starego Mosesa żadna metoda degradacji nie była skuteczna. Bandolha Stolz waliła do niego z ciężkiej broni, zadawała ciosy, zdolne powalić dziesięciu, wyskakiwała pod sufit i wiła się po podłodze w paroksyzmach walki i ekstazie zniszczenia, ale na jej twarzy, nagle wypiękniałej od koncentracji, coraz wyraźniej odciskała się trwoga. Z mimiki wojowniczki wynikało, że takich fantomów nie było i nie ma, że nie mają prawa istnieć! Wszak widma i upiory od początku świata prześladowały, straszyły i żłobiły mózgi ludzi koszmarnymi wizjami, ale silną wolą i prawością zawsze dawało się je w końcu odegnać.

- Wam nie wolno tutaj zabijać, nasze światy muszą być osobne! - niezrozumiale krzyknęła Stolz, zatrzymując się naprzeciwko Mosesa. Dyszała ciężko, groziła zaciśniętymi pięściami, w bezkrwistej twarzy płonęły czerwone oczy.

Więc nie był upiorem, fantomowym cieniem wspomnień Shozy. Także nie mógł być jego ojcem, lecz tylko przybrał postać Mosesa, która coś skrywała, coś bardzo oczywistego i strasznego. Nagle stało się - przybysz plunął żarem. Najłatwiejsze byłoby tłumaczenie, że wypuścił płomień jak połykacz ognia, tyle że ten płomień był świecącym i przejrzystym kłębem słonecznej plazmy. Shoza widział, jak twarz starca jaśnieje, faluje i znika, zamieniając się w kondensat energii, który ukierunkował się i uderzył w Stolz. W trakcie ataku Moses Ghreb zapadł się w siebie i zniknął, a jego ciało, z czegokolwiek się składało, uległo całkowitej transformacji, otwierając przesmyk do piekła. Pasażerowie doświadczyli tylko liźnięcia gorąca, żar opalił krawędzie foteli i wykładzinę sufitową. Nic się nikomu nie stało, z jednym wyjątkiem. Plazmowy ogień zabił bandolhę.

Przezroczyste halo rozlało się po kabinie, przeniknęło przez przedmioty i ciała ludzi, uderzyło impulsem radiacji, rozpełzło się po ścianach, po czym opadło na podłogę, formując eteryczną, świecącą warstwę gazu. Wydawało się, że uchodzi szczelinami lub wsiąka w warstwy izolacyjne, bo po kilkunastu sekundach substancja - czy może tylko promieniowanie - zanikła.

Shoza odpiął pasy i pochylił się nad potwornie zniekształconą, miejscami zwęgloną twarzą kobiety. Rozchylił pancerną kamizelkę, aby zobaczyć na piersi jedną wielką ranę, pokrytą różową galaretą. Był przekonany, że letalna dawka energii, zdolna do unicestwienia nawet bandolhy, pierwotnie przeznaczona była dla niego, a sekjuritka przy wykonywaniu zadania nie doceniła zagrożenia i dała się zabić. Był jej coś winien, tej gruboskórnej wojowniczce.

Zamknął oczy, wykonał hiperwentylację płuc, wyciszył myśli i emocje, rozluźnił się w krótkiej medytacji. Był gotów.

Rozsunął palce, opuścił dłonie i otoczył nimi głowę dziewczyny, a właściwie to, co z niej pozostało.

***

Jak zwykle na początku adiunkcji, przeżył wstrząs - nagle, bez żadnych etapów przejściowych, znalazł się na górskiej przełęczy. Otwierającą się w dole misę doliny wypełniał las złożony z wiotkich, wysmukłych pióropuszy młodych drzew. Zwykle zatrzymywał się na chwilę w tym miejcsu, aby kontemplować widok, ale teraz czasu było naprawdę mało, jeśli w ogóle nie było już za późno. Przez obraz indykacyjnej wizualizacji niewyraźnie dostrzegał kontur zmasakrowanej twarzy strażniczki. Ostrożnie wyciągnął dłoń, próbując otoczyć poranione ciało unikalną sferą obserwacji. Aby rozumieć uzyskiwane dane, porównywał je do znanych sobie pojęć, i to stanowiło istotę jego oryginalnej metody translacji alegorycznej.

Spieszył się. Wzmocnił sygnały i tak ustawił translację, aby z pasm informacyjnych wydobyć dźwięk i obraz kanałami o podobnej przepustowości. Najczęściej wybierał właśnie te strumienie przekazu, bo angażowały zmysły pierwotne i dostarczały danych intuicyjnych, a te można było dalej interpretować w dowolny sposób, wykorzystując wiedzę, inteligencję czy metodę kojarzenia danych.

Ostrym bólem przypłacił eksplozję informacyjnego chaosu, i dopiero po chwili był w stanie wybierać i selekcjonować. Od razu stało się jasne, że nie musi trudzić się dogłębną analizą danych, ponieważ kobieta umierała. Pewnie dlatego nic nie znajdowało się tutaj na właściwym miejscu. Mógł też być inny powód - jeśli gildia bandolhów totalnie modyfikowała ciała swoich członków, co wydawało się bardzo prawdopodobne, miał przed sobą organizm o obcej bazowej strukturze, której musiałby uczyć się od podstaw. Na to nie miał czasu.

Lecz szczęście mu sprzyjało, bo już po kilku sekundach zdołał odnaleźć się w pozornym chaosie. Zauważył prawidłowości, które jednak istniały, wyczuł sens i już wiedział, jak poruszać się po nowym terytorium. Przebiegał główne szlaki poszukując biochemicznej aktywności, lecz - niestety - już nie znalazł w ciele kobiety ani krzty życia. Serce nie biło, krew ciemnymi złogami zalegała w żyłach i tętnicach, płuca nie pracowały, a układ nerwowy...

Drgnął. To było niemożliwe, bo przeczyło prawom fizjologii, ale mimo wszystko rejestrował jakąś nietypową aktywność. Czyżby coś przeoczył?

Nagle sparaliżował go strach. Przecież Stolz także mogła być rodzajem solarki, maskującej się biochemiczną mimikrą i szykującej atak. Nie, niemożliwe. Przecież ostro walczyła z intruzami, a tak daleko posunięty kamuflaż nie byłby konieczny, by go zabić, wszak nie był wojownikiem. Spokój, spokój, mantra, oddech. Wyciszyć się, wejść w rolę emocjonalnie niezaangażowanego obserwatora. Tak, już lepiej.

Gdy wreszcie zdołał się skoncentrować, dostrzegł bardzo słabo świecące zielone nici impulsów, zanikające i znów pojawiające się w pojedynczych neuronach, a potem zobaczył całe pęki podobnie drgających linii w pniach nerwowych, w jego osobistym wizualizacyjnym tłumaczeniu postrzeganych jako światłowody. Był to nikły ślad jakiegoś dziwnego życia, ale mógł stanowić punkt zaczepienia. Shoza usiłował odszukać mózg, ale nie szło mu najlepiej. Rejestrował nieznane zbiory danych w postaci czerwonych równin, brunatnych płaskowyżów, kłujących wzrok seledynowych rozlewisk, kłębów par czy dymów - nie próbował nawet analizować tych pierwotnych krajobrazów, szukał charakterystycznego obszaru o typowej neuronalnej regularności pszczelego ula - bez rezultatu. Czyżby najnowszy egzemplarz bandolhy nie posiadał klasycznego mózgu?

- Mózg rozproszony? - mruknął. Bardziej domyślał się niż słyszał, że jego sąsiad coś mówi, ale zignorował go, nie miał innego wyjścia, ponieważ znajdował się głęboko w świecie krańcowo odmiennej percepcji. Wzmocnię składową dźwiękową, pomyślał.

Przestawił się na audio. Z dzikiej kakofonii spróbował izolować periodyczne odgłosy, typowe dla pracy lewej półkuli, a gdy nic z tego nie wyszło, poszukał wysokiego zaśpiewu krótkookresowej pamięci, pracującej automatycznie - też bez rezultatu. A może cały mózg uległ wypaleniu w eksplozji żaru? Przecież nie, wierzch i tył czaszki pozostały całe. Cóż, tak czy owak Stolz jest już stuprocentowym trupem, nawet jeśli wciąż można wykryć gasnące echa aktywności układu nerwowego. Takie są fakty. Zawsze przy stwierdzaniu zgonu odczuwał smutek, jakaś cząstka każdej śmierci dotyczyła przecież i jego. Oto w jednej chwili unicestwieniu ulegał bezkresny wszechświat jaźni, umierał całkowicie i nieodwracalnie, a to, co postawało na zewnątrz, stawało się uboższe o tajemnicę istoty obdarzonej świadomością istnienia nie tylko własnego, ale także wszystkich innych. Również jego, Shozy Fogha.

Nagle przypomniał sobie o czymś.

Zacisnął dłonie na okrwawionej głowie i spróbował po raz ostatni. Spieszył się coraz bardziej. Szczęśliwie uzyskana wizualizacja była niemal dokładnie taka, jakiej oczekiwał: cylindryczne urządzenia, buchające żółtym ogniem, prymitywne wyobrażenie pieców hutniczych. Cokolwiek to było, jeszcze nie wyczerpało zapasu energii i wciąż pracowało w trupie tej kobiety. Przypomniał sobie: chemiczne neurodopalacze bandolhów, zlokalizowane bezpośrednio w mózgu, w wyniku reakcji sztucznych enzymów uwalniały tlen ze związków organicznych i dostarczały energii, same ulegając stopniowemu rozkładowi, ale przez pewien czas były w stanie podtrzymywać elementarne funkcje życiowe. Awaryjne polimeryczne wszczepy w tym właśnie momencie ratowały jedną z członkiń bractwa. Trafił na ostatni etap procesu - jej życie właśnie dogasało, co objawiało się resztkową aktywnością układu nerwowego. Trzeba jednak spróbować coś zrobić, choćby dla spokoju sumienia.

Spróbował pobudzić fizjologiczne mechanizmy korelacyjne w taki sposób, aby całość ruszyła znów jako jeden organizm. Ukierunkował przeżyciową energię i prymitywnie uderzył, wykonał mentalne pchnięcie, które powinno mieć efekt podobny do wstrząsu elektrycznego albo „pięści samuraja”. Rezultat daleko przeszedł oczekiwania - nagle zobaczył cały mózg, który zajaśniał żółtym rozbłyskiem jak przygasłe ognisko, rozżarzające się w gwałtownym podmuchu. Czyżby się udało? Może organizm bandolhy oczekiwał na taki impuls? Dalsze działania polegały już tylko na rutynowych czynnościach: w pniach nerwowych zaktywizował przepływ impulsów sterujących, spowodował elektryczny szok w sercu, podrażnił i zmusił do działania układ oddechowy. Gdy stwierdził, że organizm rusza, wycofał się z adiunkcji i zdjął mokre od krwi i śluzu dłonie z głowy wojowniczki. Wciąż nie wierzył, ale to był fakt: udało się!

Bandolha Stolz spazmatycznie chwyciła powietrze, po czym w potężnym skurczu przepony wyrzuciła z płuc co najmniej pół litra zabarwionego na różowo płynu. Odetchnęła ze świstem, szczerząc spękane zęby. Macając wokół podniosła się na kolana i, wykazując natychmiastową orientację przestrzenną, szybko popełzła w stronę błony drzwi, zostawiając za sobą szlak z krwi i śluzu. W przejściu trwał w letargu anabiozer, który natychmiast wykrył obecność rannej i ożył, rozchylając się z mlaśnięciem - przypominał gigantyczną muszlę albo paszczę, rozwierającą się z obleśną ochotą. Shoza jak sparaliżowany obserwował rozgrywający się dramat, lecz jakimś bocznym nurtem myśli dobił się freudowskich skojarzeń - oto gigantyczny srom, otwierający się na przyjęcie płodu w akcie temporalnej inwersji. Płodu uciekającego, uważającego świat za niegodny jego obecności.

Bandolha usiłowała wspiąć się do środka, ale nie miała siły, jej ciało zwiotczało i osunęło się po obłości skorupy. Fogh podbiegł i podtrzymał dziewczynę, dziwiąc się, jaka jest lekka. Po chwili była już w środku, a macki biostatu oplątywały jej tułów, wnikały do nosa i ust, kładły pielęgnacyjne maski na rany. Muszla zamknęła się z westchnieniem, wyciskając na zewnątrz haft przezroczystego śluzu. Galaretowate sople, które pojawiły się na krawędzi, zostały natychmiast wessane z powrotem do wnętrza.

Shoza odetchnął. Nagły zawrót głowy zmusił go do oparcia się o jajowaty korpus biomechu, po którym przebiegały niespokojne wibracje.

***

- Czy pan jest lekarzem? - dobiegło go pytanie. Zadał je handlowiec. Wpatrywał się w niego z mieszaniną niechęci i rozdrażnienia, widocznie powtarzał je po raz kolejny.

Shoza z wysiłkiem powracał do rzeczywistości. Nie czuł się najlepiej i nie miał chęci na wyjaśnienia. Zataczając się, dobrnął do fotela i osunął się na siedzisko.

- Wywiad czy śledztwo? - odburknął, nawet nie próbując być uprzejmym.

Tamten wzruszył ramionami.

- Ja odpowiedziałem, kiedy pan był ciekaw, ale pan przecież nie musi. Moja profesja jest bardzo zwyczajna, więc nie robię ze sprawy ceregieli.

Shoza próbował się odprężyć, wykrzywiając usta w uśmiechu. Ludzie bywają straszliwie upierdliwi, i to najczęściej w najmniej odpowiednim momencie.

- Zgadza się, mam wykształcenie medyczne.

- Czy musimy być tacy oficjalni? - Mężczyzna ożywił się. - Jestem Wittlin Kipchener, do usług. Fogh widział tylko jedną możliwość: popłynąć z prądem, na nic innego nie miał siły.

- Shoza Fogh. Czy pani zechce dołączyć do kompanii? - zwrócił się do skulonej w swoim fotelu pasażerki. Istniała szansa, że Wittlin użyczy jej części swojego zainteresowania.

- Na-talia Wellsky. - wyjąkała. - Co... to było?

Niestety Wittlin nie kwapił się do wyjaśnień, wzruszając ramionami. Fogh z trudem zebrał myśli. No właśnie, co to mogło być?

- Bandolha próbowała usunąć nieproszonych gości - mruknął. - I prawie jej się udało... prawie. Nie przetrzymała tego ostatniego, w czymś musiał być inny niż reszta. Przykro mi, ale wiem niewiele więcej... Natalio. Przypuszczam, że Stolz przetrwa w stanie pół-życia zanim wrócimy, a w szpitalu wyciągną ją z tego. W końcu sam dostarczyłem tych cholernych solarek, wszystkie były fantomami moich przyjaciół czy bliskich. Czuję się winny, bo _physis_ mego ojca napadła na tę dziewczynę. Cholernie skuteczna podróbka, jak sądzę przeznaczona dla mnie, najpierw trafiła na zajadłą służbistkę. Tylko dlatego tu jeszcze siedzę zamiast żeglować między kosmosami w postaci plazmowego wyziewu.

Nie musiał tego mówić. Wielu durnych rzeczy w życiu nie musiał robić.

Wittlin sapnął z dezaprobatą.

- Jak widzę, oboje wiecie tyle co nic. Zjawy tego rodzaju mógłby równie dobrze wyprodukować każdy z nas, to pewne - obwieścił autorytatywnym tonem. - Jedno wydaje się oczywiste: wyłącznie podświadomość steruje tworzeniem fantomów, świadomość nie ma wpływu na ten proces. Inna sprawa: zjawisko zachodzi tylko podczas skoku transświatowego. Zgodnie z zasadą antropiczną przy podchodzeniu do kolejnego progu nowy kosmos za każdym razem ulega dla nas kreacji od początku, i wtedy warunki sprzyjają także tak zwanym kreacjom pobocznym. Gdyby można było nauczyć się świadomie sterować tym procesem stwarzania i wyprodukować coś pożytecznego!

- Na przykład coś, czym można zahandlować? - spytał Shoza i poniewczasie ugryzł się w język. Kupiec, jak zwał go w myślach, coś wiedział i zrażanie go nie było najlepszą strategią.

Wittlin rzucił mu nieprzyjazne spojrzenie.

- Kolego, świat tak jest urządzony, że ludzie kupują pożyteczne przedmioty. I dzięki Bogu, bo w przeciwnym wypadku bez przerwy by o nie walczyli.

- A tak nie walczą?

- Niektórzy, owszem - przyznał. - Ci, którzy chcą mieć wszystko darmo. Jest sporo takich, którzy brzydzą się pracą, ale nie dostatnim życiem.

Zapadło niezręczne milczenie. Na monitorze z burej nicości wyłaniał się kolejny, usiany gwiazdami kosmos.

- Co z nami będzie? - wykrztusiła Natalia. Najwyraźniej źle radziła sobie z szokiem i w jej głosie pobrzmiewała histeria. Odezwał się Wittlin.

- Każdy statek ma urządzenia i procedury awaryjne, wystarczy poczekać, aż się włączą. Są zdublowane, na wszelki wypadek. Najpierw zostaniemy poinformowani o sytuacji, a następnie w dogodnym momencie automatyczny pilot zakończy rejs, zawracając jednostkę do miejsca startu. Takie są procedury standardowe.

Kobieta skinęła głową, ale jej szeroko otwarte oczy wciąż wyrażały strach. „Jak przerażone, ale przyczajone zwierzę”, pomyślał Shoza.

Jak na razie wyszli obronną ręką, lecz Fogh nie potrafił się odprężyć. Wyglądało na to, że jakaś przemożna siła nie pozwala mu oddalić się od wytartych pokładów Valios, głupawych uśmieszków żegnających go przyjaciół, ostatniej rozmowy z Markiem Vaclavem, a także od dziwnych wydarzeń poprzedniego dnia. Odlatując miał nadzieję... chyba na to, że znów będzie mógł mieć nadzieję. Teraz _physis_ jego ojca zarządziła powrót. Cóż, będzie wytrwały i wykorzysta pierwszą z następnych okazji, jeśli jakaś jeszcze się trafi. Uparcie nie dopuszczał do siebie myśli, że łańcuch zdarzeń prowadzących do tej wyprawy był zbyt nieprawdopodobny, by mógł się powtórzyć.

Kiedyś, jeszcze przed aferą z Simone, Marek Vaclav powiedział mu, że nie można przez całe życie uciekać. Erudyta, a nie wiedział, że u niektórych ludzi imperatyw ucieczki jest osobistą i nieodłączną cechą, jak za długi nos czy odstające uszy.2

Historia lotu Shozy Fogha na planetę Ortus zaczęła się niespełna dzień przed startem. Podczas płacenia za piwo wziął udział w losowaniu, jak wszyscy, którzy w tym tygodniu cokolwiek kupowali przez sieć bankową Valios. Jednak reszta losowała na próżno, ponieważ tylko jeden numer wygrywał.

Tego wieczora był porządnie wstawiony, bardziej niż zwykle. Dodatkowe dwie butelki postawił mu Mehoon, niechlujny młodzieniec, który nie wiadomo kiedy pojawił się w barze i od razu wypatrzył samotnego mężczyznę, pochylonego nad szklanicą. Ani chybi grający inaczej, lecz Shoza nie obawiał się takich amatorów. Przybysz był tyczkowaty i jakiś niedorobiony, ale nosił się jak wódz aztecki - tłuste włosy związane w węzeł, z którego zwisały czarne pejsy, nos wystający jak dziób spomiędzy blisko osadzonych oczu, ciemna cera, pęczki starannie odrobionych zmarszczek w kątach oczu. Gówniarz, do stwierdzenia tego nie trzeba było specjalnie bystrego wzroku.

- Spadaj, chłoptysiu - warknął Shoza i odwrócił się, gdy tamten bez pytania zajął sąsiedni stołek. Właściwie wskoczył, wleciał lekko jak jakieś ptaszysko i przysiadł. Nie potrafiłbym tak, pomyślał Shoza, niestety. Może kilkanaście lat temu.

- Zaniechaj - poprosił Indianin, unosząc dłonie. - Mehoon chce opowiedzieć o jednym lekarzu. To naprawdę...

- Gówno mnie obchodzi twoja historia - spokojnie wszedł mu w słowo. Był już w drugiej połowie cowieczornego rejsu i nie miał ochoty na dygresje. Zwłaszcza o lekarzach.

Przybyły odwrócił się i zamówił dwie butelki klingmastera. Barman potrafił otwierać je po mistrzowsku, tak żeby kapsle zawsze odskakiwały z dźwięcznym klaśnięciem. Fachowo napełnił szklanice, robiąc piany na dwa palce, i popchnął je po wyślizganym blacie w stronę gości.

- Nic mi nie trzeba - burknął Shoza. Nie potrafił opanować drżenia dłoni. - Skąd wiedziałeś...

- Poznałem po kolorze. - Wskazał na jego w połowie opróżniony kufel. - My rozróżniamy piętnaście odcieni złotej barwy, podobnie jak ziemscy Islandczycy kilkanaście rodzajów bieli.

- Aha, wy rozróżniacie... Powinniście też rozróżniać ludzi, którzy mają zwyczaj pić w spokoju.

- Chciałem tylko...

- Więc się wstrzymaj. Przynajmniej do końca szklanki.

Shoza pociągnął łyk, po raz stutysięczny spoglądając w to samo panoramiczne okno. Na zewnątrz nic nie chciało się zmienić, wciąż taka sama gwiezdna zadymka, śnieg zatrzymany w czarnym kadrze. Miał gdzieś te wszystkie gwiazdy. Cieszył się, że dziś będzie mógł popłynąć nieco dalej niż zwykle.

- Niegdyś - śpiewnie zagaił Mehoon - bardzo dawno albo wczoraj, na wyspie Scheria rzuconej na grzbiet morza ciemnego jak wino, mieszkała piękna Nauzykaa. Pewnego dnia fale wyrzuciły na brzeg rozbitka...

Shoza odwrócił głowę i wytrzeszczył oczy. Wariat? Poeta? Od tak wielu lat nie słyszał choćby podobnych słów, że teraz zazgrzytały, nie pasując do niczego w tym otoczeniu. Przypomniał sobie studenckie spotkania, na które przychodzili młodzi ludzie zachłanni na świat, próbujący badać go na różne sposoby, także przez analizę drgnień duszy. Śmiał się z nich, ale też trochę zazdrościł, i chętnie słuchał. Wolał się nie wypowiadać, ale w trakcie dyskusji temperatura rosła, rósł też stos pustych butelek w kącie, a w końcu mówili już wszyscy. Ale potem, po egzaminach dyplomowych, nastał czas wszechwładnego pragmatyzmu, i były już tylko kliniki, pacjenci, ból maskowany nijakimi uśmiechami, twarze o woskowej cerze, prośby i błagania bez sensu i bez szans na dalszy ciąg, zaraza starości. Jeszcze później, po tamtej kretyńskiej historii z Simone, jego świat ograniczył się do zasiłku, wystarczającego na bułki, parówki, kefir i cztery flaszki piwa dziennie, i do knajpy Ad Astra, gdzie przez okrągłą dobę szurały buciory dokerów, mechaników i pilotów wojskowego zwiadu. Ich finezyjne rozmowy dotyczyły wódki, konopi, bijatyk i dupy Maryni. Tak, Marynia stanowiła zawsze zwieńczenie coraz bardziej bełkotliwych rozmów i królowała dopóty, dopóki nie urwał się najdłuższy film w najtwardszym łbie. A teraz jak diabeł z pudełka wyskoczył ten niedomyty aztecki drągal, którego Shoza wciąż uważał za homonida. Może gość kombinuje, że za cenę flaszki i amatorskiego skeczu wyjęty frajer pozwoli rozdmuchać sobie piórka?

- Czego chcesz, szczawiu? - warknął.

- Tylko opowiedzieć tę historię. - Mehoon pojednawczo uniósł dłonie i mówił dalej, trochę zbyt pospiesznie, połykając niektóre głoski. - Wieść niesie, że jej służki wykąpały go i namaściły oliwą, a ona dała mu chlajnę i chiton. Przedtem dwa dni walczył ze wzburzonym morzem, więc był znużony, lecz gdy wyszedł z fal, trzymał się prosto, a w jego spojrzeniu nie mieszkał lęk. Miał ciało herosa i Nauzykaa pragnęła - nigdy wcześniej nie doświadczyła tego uczucia - bardzo pragnęła dotknąć jego ogorzałej skóry, pod którą jak węże przesuwały się sploty mięśni, chciała zarysować ją paznokciem, mocno, do krwi, ale nie śmiała się zbliżyć. Białoramienna dziewczyna, ciemnowłosa i smukła jak kolumna, i dojrzały mężczyzna, który mógłby być królem, rozmawiali w gęstniejącym mroku, ale nie słowa były ważne, lecz czar tych chwil, których tak mało zdarza się w życiu.

Nazajutrz Feakowie wyprawili króla - bo okazało się, że naprawdę nim był - wedle jego życzenia na rybne morze, dając mu chyży okręt i pięćdziesięciu dwóch wioślarzy, aby mógł powrócić do swojego kraju, a Alkinoos wysłał córkę do rybackiej wioski, by bez rozgłosu mogła urodzić dziecko szlachetnego wędrowca. Jednak gniew tego, który trzęsie ziemią, dotarł i tam. Szczęśliwie w pobliżu przebywał uzdrowiciel...

- Nie...! - burknął Shoza, lecz zaraz zamilkł. Czuł narastającą irytację, ale jak mało czego pragnął dalej słuchać tego fagasa, który miał dar hipnotyzowania słowem, zwłaszcza gdy nie patrzyło się w jego ptasią twarz.

- Wezwano uzdrowiciela do rodzącej - przybysz kontynuował swoją opowieść melodyjnym głosem jak starożytny aojdos. - Ów mąż był zdolny przeczytać człowieka za pomocą dłoni, więc wodził rękami nad brzemienną i ogarniał go coraz większy lęk. Pot perlisty wystąpił mu na czoło, zacisnął bezkrwiste wargi, zamknął oczy i przeklinał chwilę, w której został sprowadzony. Albowiem w łonie kobiety nie było dziecka, jednak przyczaiło się tam coś, co żyło, i... chciało zabić. Coś żądnego krwi.

- Nieprawda! - krzyknął Shoza. Sąsiedzi obejrzeli się, ale ponieważ nie dochodziło do rękoczynów, zaraz powrócili do swoich kufli i bełkotliwych rozmów. - Nie, nie tak było - kontynuował ciszej, rzucając szybkie spojrzenia na salę. - Nie możesz wiedzieć, jak to jest, gdy dwóch płynie w głębinie i nie starcza powietrza, i na powierzchnię może dotrzeć tylko jeden. W łonie tamtej kobiety działo się coś naprawdę strasznego, co do tego zgoda. Lekarz... nie, lepiej pozostańmy przy twoim stylu - a więc: ów uzdrowiciel rozpostarł dłonie i już wiedział, że nie starczy siły życia dla dwojga, matki i dziecka, i oboje przedwcześnie zejdą do Hadesu na wieczną tułaczkę. Ale ów mąż znał sposób, jak przeważyć szalę, aby uratować chociaż jedno z tych dwojga. Aby ofiarować całą energię jednemu, zabrał wszystko drugiemu. Jak potem twierdzili niektórzy, skazał dziecko, zabił je, a powinien nie robić nic i dać umrzeć obojgu, wtedy wobec prawa byłby niewinny. Tam nie było szpitala i wszystko zależało od dłoni uzdrowiciela. Rozumiesz, Montezuma?

Poczuł przypływ złości i rozżalenia, rozjątrzona rana zabolała. Diabli nadali tego deklamatora!

Odwrócił głowę i świat zawirował. Na chwilę przytrzymał się blatu, a potem skinął na barmana, ale Mehoon zdążył już zapłacić. Mimo wszystko facet jest w porządku, pomyślał. Taki gładkosłowy bajarz znikąd. Tylko kto mu powiedział? Wydawało się, że sprawa już dawno przycichła i że nikomu nie zależało, bo do niej powracać.

- Zawsze istnieje szansa na cud - stwierdził Mehoon i spojrzał badawczo, zaraz jednak opuścił głowę. - Jaka była w tamtym przypadku?

- Co? Że przeżyją oboje? Żadnej! Jedna na tysiąc, co tam, na milion! Lekarze z umiejętnością adiunkcji potrafią wyczuć śmierć. Życie także. Ale ty i tak nic z tego nie zrozumiesz.

- Dlatego pytam, żeby zrozumieć. - Indianin uważnie lustrował dno szklanki. - Dlaczego ona? Dlaczego w tej legendzie uzdrowiciel właśnie ją wybrał, a nie dziecko, skoro nie było potworem? To chcę zrozumieć. Młode życie jest naszą przyszłością, czyż nie?

Mehoon badał rozmówcę chłodnym, uważnym spojrzeniem, ale Shoza nie patrzył w jego stronę. Uśmiechnął się wyrozumiale. Jeszcze jeden bałwan, pomyślał, wypełniony stereotypami, wypchany nimi po same brzegi jałowej mózgownicy. Cóż, jeśli odszukał go kolejny kapuś, pozwoli mu zapracować na premię. Było mu dobrze - nie dość, że znajdował się we wstępującej, wciąż jeszcze bezkacowej fazie upojenia, to jeszcze otaczały go magiczne słowa, które w tym obskurnym miejscu robiły za rajskie ptaki na wysypisku śmieci. Wyjaśnił protekcjonalnie:

- Nie masz racji, chłopie. Nie wszystkie dzieci są naszą przyszłością. Popatrz sobie - zatoczył dłonią koło - kogo tu widzisz. Większość z tych ludzi powinna była zostać jeszcze w fazie embrionalnej rozpuszczona w macicznych sokach, wtedy świat byłby odrobinę porządniejszy, a jego entropia nieco mniejsza.

- Naprawianie świata sposobem Raskolnikowa? - mruknął Indianin. Nie opuszczał wzroku, a jego spojrzenie było teraz twarde, wartościujące. Shoza nie był w stanie tego zauważyć.

- Co za bzdury - prychnął. - Wezwanego do porodu medyka sytuacja zmusiła do wyboru. No dobrze, chcesz wiedzieć, dlaczego ona. Gdybym był aojdem i śpiewał o Nauzykai, powiedziałbym, że była piękna i mądra. Że była piękna, każdy widział, a jej mądrość docenił ten, kto z nią zamienił choćby kilka słów. Rzadkie przymioty, które jeszcze rzadziej idą w parze. Jej dziecko niekoniecznie musiałoby być takie, lecz ona jaśniała na wyspie swego ojca jak perła w bezkresnej toni szarego morza. Ów uzdrowiciel nie był ślepy i wiedział, co ma czynić. Powiem więcej: zrobiłby jeszcze raz to samo, gdyby przyszła chwila trudnych rozstrzygnięć, i ponownie ocaliłby blask piękna i zadumę mądrości. Nawet wtedy, gdyby znów miał zapłacić cenę, zasądzoną według litery, a nie ducha prawa. Ale teraz twoja kolej, kolego. Czekam na wyjaśnienie, skąd znasz tę historię. Tylko nie tłumacz, proszę, że do poduszki czytujesz Homera.

Mehoon nie odpowiadał. Shoza uniósł głowę, ale sąsiedni stołek był pusty. Indianin znikł, rozpłynął się, uciekł. Odleciał jak sęp, który pożarł wszystko, co było. Czyżby nastał czas przywidzeń, natręctw, delirki? Kiedyś musi być pierwszy raz. Ale skąd wzięła się na ladzie druga szklanka z resztką piwa?

Wzruszył ramionami, przełknął swój trunek i przywołał barmana, żeby zamówić ostatnią, nadprogramową butelkę. W chwili gdy akceptował rachunek, szczęśliwy los padł właśnie na numer jego karty. Przypadek? Oczywiście! Kosmos, w którym wydarzają się takie przypadki, też musi być czystym przypadkiem.

***

Wskaźnik pilnego kontaktu błysnął zielenią. Ponieważ połączenie nie dotyczyło alarmu, barman najpierw zrealizował przelew należności, a dopiero potem rzucił okiem na monitor. Jego regularne rysy zastygły na chwilę w służbowym uśmiechu.

- Proszę spojrzeć tam, w górę - zwrócił się do Shozy. - Ponieważ nadszedł do pana otwarty komunikat, przekierowuję go na displej imprezowy.

Transmitowany obraz utrzymany był w zielonej tonacji i przedstawiał ściany obwieszone grafikami, półki z mnóstwem zabytkowych książek wyglądających na prawdziwe, biurko wielkie jak boisko. Szpakowaty mężczyzna nie pasował do tego otoczenia, bo ubrany był w świecący na pomarańczowo, reklamowy uniform. Na klapie marynarki widniał emblemat sieci sklepów Gigamarcado.

- Jakże się cieszę, że pana widzę, panie Shoza - zagaił. Mówił szybko, napastliwie, głosem lektora z nachalnych reklam, słowo goniło za słowem. Ów słowotok zupełnie nie pasował do aparycji mężczyzny, który mógłby reprezentować dyrekcję banku lub radę nadzorczą koncernu o kluczowym znaczeniu. - Mam do zakomunikowania dobrą wiadomość! Wygrał pan główną nagrodę w comiesięcznej loterii, organizowanej przez sieć Gigamarcado. Czy pan cieszy się tak jak ja?

Shoza nie potrafił uśmiechać się na zawołanie, ale jakoś udało mu się skinąć głową. Na pewno był na wizji, wszak znajdował się w miejscu publicznym, z którego dozwolona jest nieograniczona transmisja do środków masowego przekazu. Oglądało go albo za chwilę obejrzy kilka milionów ludzi, więc musiał zrobić pozytywne wrażenie, żeby potem dali mu odebrać gadający mikser kuchenny czy lampkę nocną wyświetlającą datę i czas na siatkówce oka. Nie byłby jednak sobą, gdyby do końca zachował oczekiwaną poprawność.

- Czy mogę otrzymać ekwiwalent pieniężny? - spytał i zwiesił głowę, jakby się zawstydził.

- A... och - zaplątał się oficjel, ale trwało to ledwie ułamek sekundy. - Nie, taka forma nie jest przewidziana. Artykuły gratisowe już czekają na szczęśliwców, a Gigamarcado zapewnia ich doskonałą jakość, identyczną jak w przypadku towarów sprzedawanych. Nie muszę dodawać, że wygrane towary również objęte są gwarancją.

- Tak myślałem. Więc cieszę się, panie...

- Joergsson. Jestem dyrektorem sieci naszych magazynów na Valios i z ogromną przyjemnością zapraszam teraz do siebie, aby z oferowanego asortymentu nagród był pan łaskaw wybrać najbardziej dla siebie odpowiednią. A więc, do zobaczenia!

Optymistyczna zieleń przygasła, kolorystyka stała się naturalna. Zapewne wyłączono kamery. Ale obraz nadal był widoczny, teraz w stonowanej tonacji sepii.

Na liftowanej życzliwością twarzy dyrektora pojawiło się zmęczenie, przygarbił się. Cóż, facet na co dzień odwalał aktorską robotę w cyrku, gdzie musiał godzić zabawową rolę komika z odpowiedzialnością tresera drapieżników, i to tak, aby dopiąć swego i zachować twarz. Shoza poczuł do niego sympatię i coś w rodzaju współczucia. Ha, współczucie kloszarda do władcy.

- Panie Fogh - zagadnął dyrektor. Teraz pozwolił sobie na luz i mówił w naturalny sposób, lekko sepleniąc. - Gratuluję, sponsorzy okazali się hojni. Taa, mają darmową reklamę, bo my pokrywamy całe koszty antenowe. Wysyłam po pana muchę.

- Zaraz, proszę zaczekać! - krzyknął Shoza. - Ostatnio nie sprawia mi przyjemności branie udziału w przedstawieniach reklamowych, panie Joergsson. Więc jeśli nie muszę...

- Musi pan. - Tamten spojrzał spod wpół opuszczonych powiek, teraz grał tresera. - Obowiązuje regulamin. Może pan tylko scedować nagrodę na następnego... Mamy listę kilku nazwisk, pan jest pierwszy, ale... nie widzę problemu.

- Okay, pojadę - zgodził się Shoza. „Może być kłopot z dwustulitrowym kubłem na śmieci, albo trzymetrowym balonem w kształcie smoka, ale co tam”, pomyślał. - Jestem w barze Ad Astra.

- Wiem, kolego. Mucha będzie za pięć minut.

Monitor poszarzał i zgasł.

Barmana rozpierała duma.

- Nie wiedziałem, że mój stały klient jest celebrytą telewizyjnym - wymamrotał z uśmiechem. - Mogę liczyć na autograf?

***

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: