Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wojna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wojna - ebook

Już myśleli, że mają zwycięstwo w zasięgu ręki.

Wiedźmak dostał się do Zagubionego Miasta, a oni deptali mi po piętach. Tylko skąd mieli wiedzieć, że miasto jest tylko nieistotnym punktem przerzutowym, a szaman wybiera się o wiele, wiele dalej?

"Dalej" - czyli dokąd w ogóle? Czy może być coś jeszcze bardziej tajemniczego, zakazanego i nieznanego, niż owiane legendami centrum Sektora?

Okazuje się, że tak. Były żołnierz Garsteczka, zabójca i najemnik Czerwony Kruk oraz uwięziony w ciele mutanta Chemik już wkrótce też to zrozumieją.

Zrozumieją - ale nie pojmą.

Bo czegoś TAKIEGO po prostu nie mogli się spodziewać.

Świetnie zarysowane sylwetki różnych postaci, nie tylko tych pierwszoplanowych; ciekawa fabuła, mimo obfitego korzystania ze schematów; żywy, iskrzący i daleki od uniwersyteckiego, choć pozbawiony wulgarności język; atrakcyjny humor; udana atmosfera powieści. To solidnie napisana książka rozrywkowa, taka, którą się chłonie - jak płuca wytrwanego biegacza chłoną smogowe opary. Nie ma tu miejsca na niespokojne eksperymenty literackie, jest przyjemność lektury i szybkie przewracanie kartek w poszukiwaniu ulubionego ciągu dalszego.

Granice.pl

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7964-236-6
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

No i co to się tam świeci? Garsteczka stanął na kępie trawy, próbując przebić wzrokiem mgłę. Ogniki jakieś? Dwie ledwie pełgające iskierki, smutne takie i przytłumione, że nic, tylko się powiesić na sam widok. Ale innych punktów orientacyjnych nie widać, więc trzeba iść, żeby nie sterczeć pośrodku bagna.

Kolejna kępka okazała się początkiem długiej, wijącej się niczym wąż wysepki. Ogniki zniknęły, zasłonięte przez coś, ale pasek ziemi prowadził we właściwym kierunku, więc Garsteczka ruszył dalej.

Mgła była dziwnie ruchoma, skręcała się w wiry i płynęła pasmami. Widać było, jak ciemniejsze chmury przepływają przez jaśniejsze, mleczne opary... A tam z kolei jakby ktoś oddychał: to powierzchnia bagna dyszała parą, podnoszącą się i opadającą niczym wyrastające ciasto. Normalnie nie błoto, a sen narkomana.

Jakoś jeszcze w Tadżykistanie, z nieodżałowanej pamięci Witią, kiedyś zdecydowali, że wypróbują towar przewożony z Afganu. Okazało się, że trafili na mocną partię, a i Garsteczka był nieprzywykły. Zmogło ich konkretnie, a kiedy się ocknął, to przypomniał sobie podobne majaki: mętna mgła, w niej płyną oczy-ognie, coś się rzuca i przelewa... Kiedy doszedł do siebie z pomocą paru wiader zimnej wody, to poprzysiągł, że nigdy więcej żadnym sposobem podobnego syfu nie zażyje.

No, z pewnymi wyjątkami. Papierosy to w końcu nie narkotyk, a i człowiek nie kaktus, wypić musi. Natomiast niczego poważniejszego już nawet nie tknął i innym odradzał. Potem też nie było okazji: zostali z Witią bohaterami, pojechali do stolicy, była telewizja... A jeszcze później sprawa się rypła i trafili do Sektora.

A teraz Garsteczka był tutaj. Po uszy w bagnie.

Ogniki znów się pokazały, przy czym zauważył, że miały lekko błękitnawy odcień. Dziwadło jakieś, żarzy się tak...! I mało tego, strach iść w ich kierunku. Niespokojne jakieś, straszne. Co miałoby się tam żarzyć, i to takim kolorem?

A co najgorsze: naprawdę nie widać innej drogi. Niby dzień, a słońca nie ma. Wszystko tonie w zgaszonym półmroku. I bagno, wszędzie tylko bagno. Już chyba z godzinę Garsteczka szedł przez tę pustkę i wciąż to samo: cisza, wysepki w śmierdzącej wodzie i zgniłe pnie. I nadal to samo.

Poczuł, jak narasta w nim złość. Tupnął, rozchlapując czarną maź. Dlaczego ze wszystkich akurat miejsc na planecie musiało go rzucić w to cholerne bagno?! Dlaczego nie do jakiegoś burdelu?! Do fajnej knajpy z panienką, albo chociaż do sklepu bezcłowego?!

Pomasował brzuch, który odpowiedział przeciągłym burczeniem. Zaraz mu żołądek do krzyża przyrośnie! Kamienie ma żreć, wodą popijać?!

No, z drugiej strony i tak dobrze, że nie pizgnęło nim prosto w głębinę, a wyrzuciło na relatywnie twardy grunt. Przynajmniej był jeszcze teraz od kolan w górę suchy. Paradoksalnie nie czuł chłodu, a powietrze wydawawało się nawet ciepławe. I w sumie było dość jasno, przynajmniej na tyle, żeby widzieć, gdzie się nogi stawia.

Szkoda, oczywiście, karabinu, który gdzieś mu musiał wypaść po drodze przez „port”. Szukał w pobliżu miejsca upadku, ale broń przepadła, jak kamień w wodę.

Heh, czyli co – i jego, i Chemika oszukał ten pajac Kruk? Mówił, że punkt wyjścia z anomalii jest na szczycie pagórka, że będą czarne kamienie i zbocze, a niby daleko, ale w zasięgu ręki od razu Zagubione Miasto. I że na nich będzie czekać. I co? I co, pytam się?! Gdzie pagórek, gdzie kamienie, gdzie miasto, rozum i godność człowieka...?!

No i w końcu: gdzie sam Kruk?

Ogniki we mgle żarzyły się coraz mocniej. Garsteczka pokręcił głową, powoli brnąc przez ciamkające i chlupoczące błoto. Oj, być może niesprawiedliwie ocenił najemnika. W końcu nie mógł wiedzieć, co się stało z siecią anomalii przestrzennych po tym, jak w jedną z nich wszedł Wiedźmak z „okiem zła”. Może artefakt włączył się, jak zepsuty silnik motorówki, a cała ta sieć się na niego nawinęła, poszarpała i porwała?

No tak, w końcu „port” na polanie przy Lotnisku też się przesunął o parę metrów. Więc logiczne, że punkt wyjścia mógł również zmienić położenie. Ale nawet nie to było głównym problemem! Mieli tu przybyć we trzech: on, Chemik i Kruk. Owszem, w pewnych odstępach czasu, ale razem. I gdzie teraz byli tamci? Ani widu, ani słychu... Ba, nawet śladów bytności kogokolwiek!

Może jakieś błocko ich wciągnęło, a jego oszczędziło, bo już się nażarło...? E, bzdura. To musi być coś innego.

Garsteczka zatrzymał się na środku zygzakującej wysepki. W końcu znalazł w sobie siłę, żeby to pomyśleć: „port” z polany poprzenosił ich w różne miejsca. Losowe, w anomalię jechane, miejsca! I jeden Sektor raczy wiedzieć, gdzie on się teraz znajdował.

Kiedy w końcu doszedł do końca pasma suchego gruntu, z mgły wyłonił się płaski pagórek, zarośnięty krzakami. Ogniki żarzyły się gdzieś w jego centrum, a na brzegu wody leżało ciało.

Garsteczka przeszedł przez płyciznę, wyciągając pistolet. Półnagi człowiek leżał twarzą w dół, był jakiś dziwnie nieforemny... No tak, hiper. Włochate plecy, chude nogi, sandały i skórzane spodnie. Czyżby Chemik? Martwy?!

– E, e, e, brachu! – Garsteczka złapał trupa za ramię, przekręcił... i westchnął z ulgą.

Nie, to nie był Chemik, Sektorowi niech będą dzięki. Inna twarz, to jest pysk: większy nos, niższe czoło i więcej zmarszczek. Odmienny kształt oczu, do tego wplecione w kudły kolorowe sznurki.

Gdy Garsteczka przekręcił ciało na plecy, głowa zakołysała się tak, że stało się oczywiste – z kręgosłupa w odcinku szyjnym została miazga. Do tego pierś cała podziurawiona, ale nie z broni palnej – raczej jakby ktoś dźgał ofiarę zaostrzonym prętem zbrojeniowym. Albo wąskim kozikiem.

Czyli co, Kruk był tutaj? Chociaż trudno sobie wyobrazić, żeby mały, zimnokrwisty najemnik miał tak brutalnie sprawić kogokolwiek, poza Titomirem. Nie, to nie jego styl; on by raczej uderzył raz, żeby nie trzeba było poprawiać. Tak jak z bandytą Minusem – jeden szybki sztych w ucho. A tak dziobać, jak dzięcioł... No nie, nie. Mieszkańca bagien przerobił na durszlak ktoś inny.

Garsteczka przykucnął nad ciałem. W dłoni trup wciąż ściskał zakrzywioną, półksiężycowatą kość oprawioną w drewno. A może ość raczej? Zaostrzoną. Garsteczka wyłuskał narzędzie ze stygnących palców i obejrzał. Podobne do sierpa, albo prymitywnego kukri. Śmiertelnie niebezpieczna rzecz we wprawnych rękach... to jest łapach. Chociaż nie, hiper ma raczej „ręce”. Coś jak małpa: nie tyle brzydki, co nie do końca ludzki. Może jakby kobieta miała specyficzny gust, toby mogła z takim hiperem... Ekhem.

Garsteczka podrapał się po brodzie, odegnał ruchem ręki durne myśli. Pora się jakoś wydostać z tego paskudnego miejsca.

Wstał, obracając w ręku kościany sierp. Znów widział ogniki, ale teraz z punktów zamieniły się w plamki, obok których majaczyły ciemniejsze stożki. Gdyby nie ta mgła, już teraz rozpoznałby, co to takiego. Do centrum wysepki było już zupełnie niedaleko.

Przełączył selektor pistoletu na ogień ciągły. Starając się nie szeleścić krzakami, ruszył w kierunku środka wyspy.

Ciemniejsze stożki okazały się szałasami. I to wcale nie byle jak skleconymi tymczasówkami, a starannie wyplecionymi konstrukcjami z wikliny i podłużnych liści trzcin, wyposażonymi w trójkątne wejścia.

Z jednego z takich wejść wystawały nogi.

Garsteczka podszedł bliżej. Nogi były nieco mniej włochate i zdecydowanie smuklejsze – kobiece. Hiperka leżała na plecach z rozrzuconymi rękami, a głowę miała... trudno nawet opisać. Jakby ktoś ją wetknął w gigantyczną ostrzałkę do ołówków. Został tylko nieforemny kikut. Kto mógł coś takiego zrobić? I jak?

Rozejrzał się po wnętrzu, ale od razu odwrócił głowę: pośród porozrzucanych rzeczy leżało jeszcze dwoje dzieci.

Błękitnymi ognikami okazały się dwa niewielkie ogniska, w których dopalały się węgle i chyba jakieś bagienne trawy, albo zioła. Razem z dymem niósł się dziwny zapach, jak gdyby lekko amoniakowy i... i jeszcze coś. Garsteczka nawet nie podchodził, żeby przypadkiem nie sztachnąć się czymś trującym. Nawdycha się i co potem? Znów kasza z mózgu.

Obozowisko składało się z ośmiu szałasów, z czego pięć było połamanych, przewróconych i zmiażdżonych. Do tego Garsteczka naliczył tuzin ciał. Kilkoro dorosłych hiperów, parę młodych, trójka starych. Wnosząc po tym, gdzie i jak leżały ciała, przeciwnik musiał zaatakować znienacka, ale trudno powiedzieć, z której strony. Większość hiperów zginęła w przeciągu kilku sekund, paru skoczyło w kierunku brzegu.

A, no właśnie: przy wodzie leżeli też niefortunni strażnicy. Jeden ze zmasakrowaną głową, drugi z podziurawioną piersią.

Garsteczka przeszedł się w tę i we w tę, próbując zrozumieć, co się wydarzyło w obozie. Wyglądało to tak, jakby wróg nagle, zupełnie nieoczekiwanie po prostu pojawił się pośrodku wysepki. Przy czym można było odnieść wrażenie, że w kilku różnych miejscach...

Zrobił jeszcze kilka kroków, nagle złapał za pistolet, odwrócił się do szałasu i sapnął:

– Oż mutancia mać...!

Samica – ta bez głowy, której nogi sterczały z szałasu, jeszcze przed chwilą martwa i nieruchoma – zniknęła!

Czerwonego Kruka wyrzuciło z gardzieli „portu” jak z procy. Upadł, potoczył się ku urwisku. Nigdy nie zdarzyło się, żeby „port” miotnął nim z taką siłą! Płaszcz zaczepił o sterczący z ziemi korzeń i tylko to uratowało go przed upadkiem.

Raptem parę metrów poniżej widać było pas ziemi, a za nim jezioro, ginące dalej w mlecznej mgle. Kruk zadyndał plecami do skarpy, zawieszony na własnym płaszczu. Na głowę sypała mu się ziemia, złamane drzewo trzeszczało i jęczało, kawałek po kawałku wyrywając korzeń z ziemi.

A pod nim biło się trzech facetów. Konkretnie – jeden na dwóch. Chwilę temu położył jednego, a teraz wykańczał drugiego. Walczący byli dość mocno zajęci sobą, więc chyba tylko dlatego nie zauważyli wiszącego im nad głowami człowieka.

Wysoki, kędzierzawy brunet kopnięciem wytrącił przeciwnikowi oberżniętą dwururkę i wrzasnął przeraźliwie, wznosząc maczetę. Szerokie ostrze błysnęło w świetle przebijającego się zza chmur słońca.

Przy samym brzegu wody leżał bez ruchu trzeci mężczyzna, nad którym właśnie przeleciał i plusnął w jezioro obrzyn.

– Karp, co ty wyprawiasz? Co ty robisz?! – wrzasnął drżącym głosem siwy mężczyzna, cofając się przed napastnikiem.

Nogi Kruka niemalże muskały głowy walczących. Karp rzucił się na siwego, ten odskoczył ku wodzie, próbując uderzyć pięścią, ale kędzierzawy złapał go za rękę i trzy razy wbił mu ostrze maczety w brzuch, za każdym razem wydając krótki, urywany okrzyk.

Siwy upadł na plecy. Karp rzucił się na niego, wbił maczetę w ziemię, złapał ofiarę za ramiona i nachylił się. Kruk już myślał, że tamten zaraz wbije siwemu zęby w szyję, ale nie. Zabójca chyba po prostu patrzył ofierze w oczy.

Nogi siwego zadrgały i zamarły w bezruchu.

Pień trzeszczał cicho, powoli wychodząc korzeniami z ziemi, a Kruk zjeżdżał plecami po zboczu. O, a tam leżał jego kałasz, który wrzucił w anomalię wcześniej! Karabin spoczął w płytkiej wodzie, przy samym brzegu.

Karp zachrypiał, wydając z gardła zupełnie obce człowiekowi dźwięki. Wygiął plecy w łuk, odrzucił głowę do tyłu; Kruk zauważył wykrzywioną nienaturalnym grymasem twarz i wielkie, wytrzeszczone oczy.

Zabójca wstał raptownie, wyrwał z ziemi maczetę i obrócił się do niego. Kruk podciągnął nogi w górę, zaparł się piętami w zbocze, dotykając palcami obcasów. Teraz zabójca stał przodem do niego, a plecami do jeziora.

– Coś za jeden? – zapytał zaskoczony.

Kruk zdziwił się mimowolnie, słysząc zupełnie normalny, ludzki głos. Karp walczył i krzyczał jak opętany... Albo wręcz przemieniony! Ale tamci przecież nie mówią, nie potrafią, bo ośrodki mowy im smaży jako jedne z pierwszych.

– Skąd się tu wziąłeś? – zapytał zabójca.

Kruk milczał. Nie miał zamiaru rozmawiać z tym człowiekiem, kimkolwiek tamten był.

– Ha, nieważne! Przydasz się akurat na deser. – Karp zrobił ku niemu krok, wznosząc maczetę. Wysoki, długoręki, bez problemu mógł sieknąć Kruka ostrzem po kolanach albo udach.

Czerwony Kruk szarpnął się, wyprostował gwałtownie nogi. Nad nim trzasnęło głośno pękające drewno i najemnik poleciał w dół, już ściskając w ręku pistolet z kabury na kostce. Upadając, wystrzelił dwa razy, od razu wyrzucając ręce nad głowę – za nim poleciała ziemia, kamienie i wyrwany ze zbocza pień. Kruk odskoczył na bok, przeturlał się i wstał, strząsając piach z włosów.

Karp klęczał przed nim, kiwając się w przód i w tył. Obie kule trafiły go prosto w czoło, na samej granicy włosów; wedle wszelkich praw świata, nawet anomalnych w głębi Sektora, powinien już nie żyć... Ale życie jeszcze się go trzymało. Na jego twarzy nie było ani bólu, ani gniewu, rozpaczy, zdziwienia, żadnej z tych emocji, które tak często widywał Kruk u swoich ofiar. Za to była tam ulga.

Wargi drgnęły i raczej domyślił się, niż usłyszał jedno słowo: „Dziękuję”. Potem jego niedoszły morderca przewrócił się twarzą w przód i zamarł.

Kruk wsunął pistolet do kieszeni, odcharknął piachem. Wyszczerzył zęby i mocno uderzył się pięścią w biodro, a potem wykrzyknął krótko, ochryple. Tak radośnie mógł skrzeczeć drapieżny ptak, wyrywający kęs mięsa z ciała ofiary. Szybkie, sprawne zabójstwo człowieka, wedle wszelkich znaków jeszcze gorszego drania niż on sam. Krew zakrążyła żywiej po ciele, napełniając go poczuciem euforii – żył! Mimo wszystko, wbrew wszystkiemu! Żył i był gotów walczyć do końca!

Przekręcił ciało Karpia, szybko przeszukał. Wyrzucił kieszonkową Biblię i poszczerbiony scyzoryk, ale zabrał latarkę, zobaczył pistolet w kaburze, więc odpiął razem z paskiem, szelkami i ładownicami spod kurtki. Poprawił, przymierzył, zapiął płaszcz.

Cały ten czas na brzegu wisiała absolutna cisza. Powierzchnię jeziora marszczył tylko leciutki wiaterek, kołyszący porastającą płycizny trzciną. Po niebie przepływały obłoki, przeglądające się w zimnej wodzie. Drugi brzeg spowijała mgła.

Kruk zmrużył oczy, wpatrując się w dal. Tam, za jeziorem, wznosiła się jakaś konstrukcja... Ogromny, ale cienki łuk z okrągłymi zgrubieniami, a w jego centrum coś jakby oś: albo wysoki słup, albo wąska i wysoka wieża. Z takiej odległości, przez przelewającą się mgłę, nie widział szczegółów, lecz budowla wyglądała jak coś z sennych majaków. Niczym przecząca prawom fizyki konstrukcja z przyszłości.

Wzruszył ramionami, zajął się leżącym na brzegu ciałem siwego. Mężczyzna był w średnim wieku, w filcowej czapeczce z doszytym skórzanym znaczkiem: okrąg przekreślony czerwonym krzyżem. Obok w błoto wdeptana była druga, podobna czapeczka. Kruk otrzepał znalezisko, wsunął do kieszeni. Przyda się, jeśli zrobi się chłodniej. Popatrzył na leżące w przejrzystej wodzie karabin i obrzyn. Widać je było jak na dłoni, ale trzeba będzie wchodzić do jeziora. Woda zimna, lodowata wręcz... Nawet jeśli wyciągnie broń, to sam straci sporo ciepła, a potem trzeba będzie to wszystko rozkładać, suszyć... rozpalać ognisko. Nie warto, zbyt dużo zachodu, a dwa pistolety już miał.

Na początek trzeba się było rozejrzeć. Jak na razie miał tylko mgliste pojęcie, gdzie mógł być. Gardziel „portu” wisiała niedaleko stąd, nad skarpą, ale nikt więcej z niej nie wyszedł. Dlaczego jeszcze nie było tych dwóch: Garsteczki i Chemika? Nie żeby ich do czegoś potrzebował, ale mieli przecież zbieżne cele, więc mogli działać zespołowo, zwiększając swoje szanse. Rozmyślili się, wystraszyli?

Albo, jak twierdził Chemik, Sektorem pokrytym siecią anomalnych korytarzy wstrząsnęła Fala i teraz ich punkty przecięcia się poprzesuwały.

Nieważne. Teraz trzeba było wdrapać się na skarpę i odnaleźć w terenie, a potem dopiero zastanowić, czy warto tu zostać, albo wyciągać broń z wody. Polesie nazywano miastem pomiędzy czterema jeziorami. Kruk nawet widział stare mapy tej okolicy, pamiętał z grubsza kontury czterech zbiorników wodnych – ale teraz nie miał pojęcia, nad którym się znalazł. No i jeszcze ten łuk z wieżą-osią po drugiej stronie! Tego z pewnością na mapie nie było.

Kruk popatrzył na zbocze, szukając punktów zaczepienia do wspinaczki. Lewe przedramię nagle zaswędziało. Dziwne, okaleczona połowa ciała nigdy nie dawała takich wrażeń. Chciał się podrapać, ale palce natknęły się na coś w okolicach nadgarstka. Zmarszczył brwi, podciągnął rękaw.

Dwa paski, mocujące do przedramienia rurkę z nożem. Rękojeść noża jak należy... A obok niej wodnisto-różowa kulka na skórze. Jak przyklejony żelek.

Kruk wytrzeszczył na niego prawe, zdrowe oko. Wewnątrz gluta trzepotał krwawy strzępek, wzdymał się i opadał, wypuszczając czerwone pęcherzyki zamieniające się potem w nitki, wnikające pod skórę. Za każdym zapulsowaniem strzępka nici zabarwiały się ciemną purpurą i jasnym błękitem.

„Krwawokwiat”.

Jeden potworny błysk zrozumienia zalał ogniem, a potem spopielił otaczającą rzeczywistość. Kruk złapał za glut ręką, spróbował oderwać. Zostawały mu raptem sekundy, żeby uniknąć losu zgotowanego mu przez największą klątwę, najpodlejszy, najstraszniejszy i najbardziej przerażający z anomalnych pomiotów Sektora. Nic z tego! Skóra tylko się naciągnęła, a ręka zabolała, co nie zdarzało się już naprawdę dawno. Czerwony Kruk złapał za nóż, wbił pod zlepek galarety i przekręcił.

Anomalny symbiont drgnął i skurczył się, zmętniał, a krwawy strzępek zapulsował gwałtownie. Kruka zalał palący ból i najemnik z jękiem upadł na ziemię.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: