Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Woła mnie ciemność. Daję ci wieczność akt 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Woła mnie ciemność. Daję ci wieczność akt 1 - ebook

Armagnac Jardineux, potomek plantatorskiej rodziny z Luizjany, udaje się w podróż do Europy, by zdobyć wykształcenie i posmakować rozrywek Starego Kontynentu. Tymczasem wojna secesyjna pustoszy Południe, pochłaniając rodzinny majątek i na zawsze oddzielając go od bliskich. Wkrótce zarówno jego krewni, jak i rodzinna fortuna pozostają tylko wspomnieniem.

Pozostawiony sam sobie w Londynie, Armagnac topi smutki w alkoholu. Jedyne, co potrafi i czym może zarobić na życie, to z wirtuozerią grać na fortepianie. Właśnie dzięki tej umiejętności poznaje młodego skrzypka, Lothara Mintze, oraz jego mecenasa − lorda Huntingtona. Wyniesieni z rynsztoka wprost na salony, muzycy szybko zdobywają uznanie i zaczynają się pławić w uwielbieniu śmietanki towarzyskiej, uzależniając się od luksusów i cielesnych przyjemności.

Armagnac jednak niezbyt długo cieszy się nowym, pełnym przyjemności życiem – wkrótce odkrywa, że dawna tajemnica związała losy jego babki, Blanche Avoy, z lordem Huntingtonem. Lektura pamiętnika Blanche zasiewa w sercu pianisty ziarno niepokoju. Czy to możliwe, by jego babka wiele lat temu opisywała tego samego mężczyznę, który teraz bawi się jego losem? Czy młodemu muzykowi uda się uwolnić od Huntingtona, gdy pozna jego mroczne tajemnice?

Bohater nawet nie wyobraża sobie, jak wysoka jest cena sławy…
Woła mnie ciemność to przesycona emocjami i pełna erotycznego napięcia powieść drogi, zapis moralnego upadku i wędrówki ku zagładzie początkowo niewinnego bohatera, który porzuca wpojone mu za młodu ideały. Rozbrzmiewająca muzyką i przepojona gotycką atmosferą historia, nawiązująca do klasycznych powieści grozy − z bohaterami, w których można się zakochać już od pierwszych stron − gwarantuje mnóstwo zwrotów akcji i kunsztowną ucztę dla zmysłów!

Książka zawiera treści nieodpowiednie dla niepełnoletnich oraz takie, które mogą urazić dorosłych.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8007-7
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Przy­ci­skał notat­nik do piersi, jakby był on czymś żywym i mógł wyrwać się z jego ramion. Wciąż wstrzą­sały nim spa­zmy szlo­chu, pła­kał, tak jak nie pła­kał jesz­cze ni­gdy dotąd.

Nie mógł uwie­rzyć w to, że wszyst­kie obiet­nice zostały zła­mane, a wszyst­kie przy­sięgi oka­zały się tylko pustymi sło­wami.

Gdy nie miał już sił krzy­czeć z roz­pa­czy, usiadł w fotelu sto­ją­cym przy łóżku i otwo­rzył notat­nik. Roz­po­znał zama­szy­ste, pochyłe pismo i żal na nowo ści­snął mu gar­dło. Prze­łknął jed­nak łzy i zaczął czy­tać.ROZDZIAŁ I

I

Nie­na­wi­dzi­łem alko­holu.

Nie mogłem patrzeć na przy­ja­ciół, będą­cych prze­cież jesz­cze mło­dzi­kami, gdy pota­jem­nie pili na umór i kon­wul­syj­nie zwi­jali się w krza­kach, zanim każdy padł gdzieś na sia­nie w swo­jej stajni. Towa­rzy­szy­łem im, ow­szem, ale co miał robić pięt­na­sto­letni chło­pak z dobrego domu, który nie musiał robić nic? Snu­li­śmy się uli­cami Baton Rouge i Nowego Orle­anu jak złe duchy, uwo­dzi­li­śmy Kre­olki i trwo­ni­li­śmy majątki ojców, gra­jąc w karty i nie przej­mu­jąc się nad­cho­dzącą wojną. Wyda­wało nam się, że jeste­śmy panami świata!

Oczy­wi­ście nie wie­dzie­li­śmy jesz­cze, że wybuch­nie wojna. Życie upły­wało nam na zaba­wie, kon­nych prze­jażdż­kach i marze­niach o Euro­pie; wszy­scy byli­śmy już jedną nogą gdzieś na sta­rym kon­ty­nen­cie, gdzie mie­li­śmy ode­brać odpo­wied­nie wykształ­ce­nie, mające kie­dyś pomóc nam w zarzą­dza­niu plan­ta­cjami.

Nie­na­wi­dzi­łem plan­ta­cji, smrodu chat nie­wol­ni­ków i codzien­nych wyjaz­dów z ojcem w pola, na któ­rych nie­po­korni robot­nicy upra­wiali trzcinę cukrową i bawełnę. Gdy byłem dziec­kiem, pola wyda­wały mi się nie­skoń­czo­nym świa­tem, a czarni nie­wol­nicy – isto­tami z pie­kła rodem, do któ­rych nie mogłem się przy­zwy­czaić. Moja pia­stunka była nie­mal biała, kre­ol­ską krew zdra­dzały jedy­nie jej krę­cone włosy, wymy­ka­jące się spod wykroch­ma­lo­nego czepka i głę­boki, gar­dłowy głos, któ­rym wyśpie­wy­wała koły­sanki w nie­zro­zu­mia­łym dla mnie języku.

Byłem dziw­nym dziec­kiem. Naj­wcze­śniej­sze lata swo­jego życia spę­dzi­łem w więk­szo­ści pod for­te­pia­nem matki, jako wątły i cho­ro­wity chło­piec, któ­remu kli­mat Połu­dnia wyraź­nie nie słu­żył. Gdy nieco pod­ro­słem i nabra­łem sił, matka chciała mnie zabrać do Fran­cji, do majątku dziadka, Louisa Mar­cata, pro­du­centa cenio­nych w całej Euro­pie winia­ków.

Mar­cat był poten­ta­tem, z któ­rym moja babka nawią­zała kore­spon­den­cyjną zna­jo­mość. Miesz­kała wów­czas w Lon­dy­nie i chciała się wyrwać na połu­dnie Europy, a póź­niej do Nowego Świata, ucie­ka­jąc przed jakąś rodzinną tajem­nicą, o któ­rej ni­gdy nikomu nie opo­wie­działa. Pew­nego lata przy­była do win­nic Mar­cata, by skon­su­mo­wać ich epi­sto­larną zna­jo­mość. Siła per­swa­zji mojej babki była tak duża, że Mar­cat powie­rzył zarzą­dza­nie upra­wami i pro­duk­cją trun­ków zaufa­nym ludziom, po czym wyru­szył wraz z nią do Ame­ryki. Babka była kobietą wyzwo­loną, uro­dzoną u schyłku poprzed­niego stu­le­cia, o nie­zwy­kle sil­nej oso­bo­wo­ści i prze­moż­nym wpły­wie na męż­czyzn.

Nazy­wała się Blan­che Avoy.

Jej prze­szłość i dzie­ciń­stwo tonęły w cie­niu, ni­gdy nie wspo­mi­nała o zamierz­chłych cza­sach. Nie­jed­no­krot­nie żało­wa­łem, że ode­szła, zanim doro­słem na tyle, by poroz­ma­wiać z nią o cza­sach jej mło­do­ści. Mając dwa­dzie­ścia trzy lata, zwie­dziła już Austrię i Wło­chy, podą­ża­jąc za pre­mie­rami ope­ro­wymi i ucztu­jąc na przy­ję­ciach wyda­wa­nych na cześć naj­sław­niej­szych śpie­wa­ków, zawsze jed­nak wra­cała do rodzin­nego Lon­dynu. To było wszystko, co pozwa­lała o sobie wie­dzieć.

Trunki z plan­ta­cji mojego dziadka były wów­czas bar­dzo popu­larne na ary­sto­kra­tycz­nych salo­nach i Blan­che posta­no­wiła odwie­dzić sławne fran­cu­skie win­nice. Do wyprawy przy­go­to­wy­wała się bar­dzo sta­ran­nie, uwo­dząc Mar­cata wyra­fi­no­wa­nymi listami. Gdy w końcu przy­była do Para­dis D’Mar­cat, zako­chała się bez pamięci w czło­wieku, który o wino­gro­nach mówił z równą pasją i miło­ścią, z jaką ona opo­wia­dała o ope­rze.

Był rok 1817.

Wyprawa do Ame­ryki miała być tylko epi­zo­dem w życiu moich dziad­ków. Wyje­chali, by zain­we­sto­wać roz­ra­sta­jący się mają­tek. Zanim jed­nak inte­resy roz­krę­ciły się na dobre, babka była już w ciąży. W 1820 roku na świeżo zało­żo­nej plan­ta­cji powiła moją matkę. Córka odzie­dzi­czyła po niej wiot­kość i bla­dość, która mogła pięk­nie się kom­po­no­wać z lon­dyń­ską mgłą, jed­nak wyglą­dała zupeł­nie nie­na­tu­ral­nie na tle czar­nych twa­rzy nie­wol­ni­ków i dzi­kiego kra­jo­brazu Połu­dnia.

Babka nie wró­ciła do formy po uro­dze­niu córki i nie było mowy o for­su­ją­cej podróży do Europy. Ni­gdy już nie miała wró­cić na stary kon­ty­nent i moja rodzina zaczęła na dobre wra­stać w bagna Luizjany. Louis pom­po­wał fun­du­sze napły­wa­jące z Europy w powięk­sza­jące się ame­ry­kań­skie plan­ta­cje i pogo­dził się z myślą, że naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy nie powrócą do Fran­cji.

Moja matka, Maria Louisa, dora­stała i szybko stało się jasne, że będzie jedy­naczką. Nie docze­kaw­szy się męskiego potomka, który mógłby prze­jąć plan­ta­cję, a nie chcąc stra­cić dorobku wielu lat, Louis posta­no­wił wydać swą jedy­naczkę za Wil­liama – syna lokal­nego plan­ta­tora bawełny, Jima Jar­di­neux. Mło­dzie­niec, który uro­dził się w roku 1816, nie miał przed sobą innej przy­szło­ści, niż zarzą­dza­nie zie­mią i nie­wol­ni­kami, podob­nie jak jego ojciec, dzia­dek i pradzia­dek, który w poło­wie poprzed­niego stu­le­cia emi­gro­wał z Fran­cji. Był to nie­ustra­szony pio­nier, orzący pierw­sze pola wła­snymi rękoma. Taka przy­naj­mniej była ofi­cjalna wer­sja jego życio­rysu, gor­li­wie pod­trzy­my­wana przez rodzinę.

Jim Jar­di­neux przy­znał się kie­dyś mojemu dziad­kowi pod­czas gry w karty, że jego przo­dek tak naprawdę ucie­kał przed wyro­kiem, a nie poszu­ki­wał nowych tery­to­riów do zasie­dle­nia. Louis doce­nił szcze­rość Jima i obie­cał oddać swą nie­na­ro­dzoną jesz­cze córkę jego synowi, Wil­lia­mowi, mają­cemu wów­czas cztery lata. Taka przy­naj­mniej była ofi­cjalna wer­sja, gor­li­wie powta­rzana przez dziadka. Ja do tej pory zasta­na­wiam się, czy Jim Jar­di­neux nie wygrał swo­jej przy­szłej syno­wej w karty.

Maria Louisa, tak jak jej matka, wła­dała czte­rema języ­kami, potra­fiła pisać i śpie­wać po łaci­nie, wło­sku i hisz­pań­sku, uczyła się gry na for­te­pia­nie i skrzyp­cach, budząc zdzi­wie­nie i fascy­na­cję oko­licz­nych kobiet, któ­rych głów­nymi życio­wymi celami było naj­pierw wyszy­wa­nie, potem flir­to­wa­nie i pik­niki, a w końcu rodze­nie synów, mają­cych w przy­szło­ści dzie­dzi­czyć majątki swych ojców. Damy prze­sia­dy­wały w salo­nie moich dziad­ków, z zacie­ka­wie­niem przy­glą­da­jąc się Marii i jej matce, jakby były jaki­miś egzo­tycz­nymi zwie­rzę­tami.

Mimo że męż­czyźni z Połu­dnia twier­dzili, iż edu­ko­wa­nie kobiet to strata czasu i pie­nię­dzy, pozwa­lali swoim cór­kom odwie­dzać Marię Louisę tak długo, jak długo te nie chciały iść w jej ślady.

Wkrótce dom moich dziad­ków stał się cen­trum życia towa­rzy­skiego na pozio­mie euro­pej­skim, a moja przy­szła matka – jedną z naj­lep­szych par­tii na całym Połu­dniu. Oko­licz­nych kawa­le­rów nie zra­żała ani jej wątłość, ani fakt, iż była obie­cana Wil­lia­mowi.

Aby nie roz­bu­dzać zbyt­nio nadziei kawa­le­rów i nie powo­do­wać nie­po­trzeb­nych napięć w towa­rzy­stwie, ślub Marii Louisy i Wil­liama odbył się w dniu sie­dem­na­stych uro­dzin mojej matki, w roku 1837.

Na owoc kon­sump­cji mał­żeń­stwa trzeba było długo cze­kać. Dopiero pięć lat póź­niej, pod­czas wil­got­nej i chłod­nej zimy roku 1842, uro­dziła się moja star­sza sio­stra The­resa. Po naszym ojcu odzie­dzi­czyła krzep­kość i grube rysy, jed­nak wyro­sła na piękną, silną dziew­czynę, pożą­daną przez wszyst­kich oko­licz­nych chłop­ców. Mia­łem dzie­więć lat, gdy wyszła za mąż i wyje­chała na Pół­noc. Wów­czas kon­flikt mię­dzy Pół­nocą i Połu­dniem nie był jesz­cze tak wyraźny. Sio­stra jed­nak ni­gdy nie wró­ciła na plan­ta­cję; po kilku latach doszły nas słu­chy, że oboje z mężem zostali dzia­ła­czami na rzecz wyzwo­le­nia nie­wol­ni­ków. Rodzice ni­gdy tego nie komen­to­wali, a ja byłem zbyt młody, by mnie to obcho­dziło.

Przez dwa lata po przyj­ściu na świat The­resy rodzice sta­rali się o syna. Wil­liam powoli tra­cił nadzieję, ale matka, wbrew wątłej postu­rze, była silna i po dwóch nie­uda­nych cią­żach w końcu przy­sze­dłem na świat. Był rok 1845.

Babka nie była jesz­cze wie­kowa, nale­gała jed­nak, aby tra­dy­cyj­nie nas wycho­wać i wykształ­cić. Wymu­siła na córce i zię­ciu obiet­nicę, że jeśli umrze, nie dopil­no­waw­szy tego, tra­dy­cyj­nie nas wycho­wają i porząd­nie wykształcą. Nawet jeśli mia­łem zostać plan­ta­to­rem, to świa­to­wym i wła­da­ją­cym kil­koma języ­kami, abym mógł robić inte­resy za gra­nicą. Babka ubo­le­wała nad tym, że nasz ojciec mówił jedy­nie po fran­cu­sku, i to z wyraź­nym akcen­tem kre­ol­skim. Gdy nieco doro­słem, zasta­na­wia­łem się, dla­czego Blan­che, wyzwo­lona i libe­ralna za młodu, kła­dła tak duży nacisk na tra­dy­cyjne, cele­bro­wane na Połu­dniu war­to­ści. Czas poka­zał, iż były one jedy­nie tar­czą, za którą połu­dniowcy skry­wali swoje praw­dziwe, czę­sto bestial­skie instynkty. Widok ojca, który wycie­rał dło­nie w hafto­waną chustkę po ubi­czo­wa­niu nie­wol­nicy, przez mie­siące prze­śla­do­wał mnie w snach. To po tym zaj­ściu posta­no­wi­łem, że gdy już popłynę do Europy, gdy raz wyrwę się z Ame­ryki, ni­gdy tam nie wrócę.

Mój dzia­dek wie­lo­krot­nie opo­wia­dał mi o win­ni­cach, które z wielką tro­ską i miło­ścią pie­lę­gno­wał za młodu. To wła­śnie z sen­ty­mentu i tęsk­noty za Gasko­nią dał mi na imię Arma­gnac.

Zanim skoń­czy­łem pięć lat, Blan­che już nie żyła. Ode­szła po dłu­giej i wycień­cza­ją­cej cho­ro­bie. W ostat­nich dniach jej życia nie pozwa­lano mi pod­cho­dzić do jej łóżka, nawet zbli­żać się do pokoju, w któ­rym leżała. Nie widzia­łem rów­nież jej ciała w trum­nie i nie pamię­tam, abym brał udział w pogrze­bie, choć potra­fię przy­po­mnieć sobie kamień nagrobny z jej imie­niem wyry­tym ozdob­nym pismem. Gdy minęły lata, doce­ni­łem fakt, iż rodzice zaosz­czę­dzili mi traumy oglą­da­nia babki w trum­nie. Dzięki temu mogłem zacho­wać w pamięci jej obraz: uśmiech­nięte, ogromne oczy koloru jesien­nego nieba i gładko zacze­sane, kasz­ta­nowe włosy. W mojej pamięci na zawsze pozo­stała piękna i tajem­ni­czo uśmiech­nięta.

Zroz­pa­czony Louis Mar­cat, nie mogąc egzy­sto­wać w miej­scu, w któ­rym wszystko przy­po­mi­nało mu uko­chaną zmarłą żonę, prze­padł we Fran­cji, zosta­wia­jąc mnie z poryw­czym ojcem i dzi­wacz­nym imie­niem, sku­lo­nego pod for­te­pia­nem matki: zamy­ślo­nej, mło­dej jesz­cze dziew­czyny, zafa­scy­no­wa­nej siłą i krzep­ko­ścią swego męża, ame­ry­kań­skiego plan­ta­tora. Dopiero wiele lat póź­niej mia­łem się prze­ko­nać, jak zręcz­nie Maria Louisa odgry­wała wielką miłość do swo­jego pro­sto­li­nij­nego, sku­pio­nego na pracy fizycz­nej mał­żonka.

Był rok 1850.

Matka żyła we wła­snym świe­cie, pró­bu­jąc ide­ali­zo­wać Wil­liama i będąc mu wdzięczną, że nie zna­lazł sobie jakiejś kolo­ro­wej kochanki, gdy raz po raz podej­mo­wała nie­udane próby powi­cia syna. Wielu plan­ta­to­rów utrzy­my­wało w mia­stach całe rodziny, Maria jed­nakże odpy­chała od sie­bie myśl, że jej mąż mógłby być zdolny do pro­wa­dze­nia podwój­nego życia. Jeśli Wil­liam fak­tycz­nie miał gdzieś kochankę czy bękarty, ni­gdy się o tym nie dowie­dzie­li­śmy. Swoje znik­nię­cia, nie­raz kil­ku­dniowe, tłu­ma­czył inte­re­sami, a matka chciała mu wie­rzyć.

Ide­ały, które wpo­iła jej babka, gasły powoli w star­ciu z rze­czy­wi­sto­ścią Połu­dnia i Maria szybko się prze­ko­nała, że ni­gdy nie wyje­dzie do Europy, o któ­rej tyle sły­szała, ni­gdy nie zoba­czy prze­pięk­nych win­nic, za sprawą któ­rych przy­szła na świat. Cztery ciąże, pra­wie jedna po dru­giej, poważ­nie nad­wą­tliły jej zdro­wie i Wil­liam nie chciał nawet sły­szeć o jej wyjeź­dzie do fran­cu­skiego majątku ojca – ani teraz, gdy miała doglą­dać naszego wycho­wa­nia, ani wspól­nie ze mną w przy­szło­ści, gdy zgod­nie z wolą babki mia­łem się udać w takową podróż. Im bar­dziej zbli­żał się moment mojego wyjazdu, tym wię­cej chłodu i zazdro­ści było w spoj­rze­niu matki, w jej smut­nych, zim­nych oczach, które gasły z dnia na dzień. Poże­gna­li­śmy się chłodno, a obraz jej szczu­płej syl­wetki na nabrzeżu, chu­s­teczki powie­wa­ją­cej w unie­sio­nej dłoni, który wie­lo­krot­nie przy­wo­ły­wa­łem w pamięci pod­czas dłu­giego i nie­bez­piecz­nego rejsu, był tylko wyobra­że­niem.

W roku 1860, mając pięt­na­ście lat, wie­dzia­łem już, że wyjadę z zatę­chłego Połu­dnia, zbli­ża­ją­cego się do nie­uchron­nego kon­fliktu zbroj­nego z Pół­nocą. Cho­ciaż głowy mło­dzień­ców wokół były gorące, ja nie czu­łem się patriotą, chcia­łem uciec, zanim kto­kol­wiek pomy­ślałby o tym, żeby wysłać mnie na wojnę.

Byłem podobny do Blan­che Avoy – nie tylko fizycz­nie. Jej postać fascy­no­wała mnie, choćby dla­tego że w opo­wie­ściach matki zawsze była piękną, wykształ­coną kobietą, nie­za­leżną dziew­czyną, podró­żu­jącą samo­dziel­nie po Euro­pie i chło­nącą roz­ko­sze życia wśród arty­stów i sztuki. Jak bar­dzo była wyeman­cy­po­wana, wie­działa tylko ona sama i tę tajem­nicę zabrała do grobu. Matka skry­cie ją podzi­wiała, wie­działa jed­nak, że ni­gdy jej nie dorówna i nie będzie pro­wa­dzić podob­nego życia. Chciała, żebym choć ja go zakosz­to­wał, zanim na dobre wro­snę w pod­mo­kłą glebę plan­ta­cji, choć jed­no­cze­śnie skry­cie mi zazdro­ściła.

Na co dzień ota­czało mnie nie­wiele kobiet takich jak Blan­che. Mogłem cho­dzić w kon­kury jedy­nie do utre­fio­nych pro­sta­czek, ostrzą­cych sobie ząbki na mój mają­tek. Nie bar­dzo mia­łem na to ochotę, szcze­gól­nie w obli­czu rychłego wyjazdu. Upodo­ba­łem sobie za to inne roz­rywki, mając w pamięci obiet­nicę zło­żoną przez rodzi­ców Blan­che: sku­pi­łem się na zgłę­bia­niu taj­ni­ków muzyki, która ota­czała mnie od małego. Nie­raz zasy­pia­łem na szez­longu, słu­cha­jąc smut­nych melo­dii wygry­wa­nych przez moją matkę na rzeź­bio­nym, spro­wa­dzo­nym z Pół­nocy for­te­pia­nie, które wraz z upły­wem lat sta­wały się coraz bar­dziej smętne.

Od małego naśla­do­wa­łem ją, stu­ka­jąc, począt­kowo bez­ład­nie, w kla­wi­sze. Szybko odkryto u mnie talent. Maria Louisa naj­pierw uczyła mnie sama, a póź­niej wynaj­mo­wała naj­lep­szych nauczy­cieli. Mia­łem rów­nież smy­kałkę do języ­ków i gdy byłem jesz­cze pod­rost­kiem, roz­ma­wia­łem z matką po wło­sku i hisz­pań­sku, dopro­wa­dza­jąc tym do szału ojca, który bez­sku­tecz­nie usi­ło­wał zain­te­re­so­wać mnie upra­wami i nie­wol­ni­kami. Czar­nych bałem się jak ognia i uni­ka­łem ich, jak tylko mogłem, a oni, wyczu­wa­jąc mój lęk, pozwa­lali sobie na zde­cy­do­wa­nie zbyt wiele – w końcu byłem synem ich pana. Ni­gdy jed­nak nie mia­łem w sobie dość odwagi, by donieść na któ­re­goś z zuchwa­łych parob­ków.

Wil­liam powoli tra­cił do mnie cier­pli­wość, lecz matka zawsze sta­wała po mojej stro­nie, przy­po­mi­na­jąc mu o woli Blan­che. Mia­łem zostać świa­to­wym dżen­tel­me­nem, a nie far­me­rem wyma­chu­ją­cym batem nad gło­wami nie­wol­ni­ków. Dora­sta­jąc, coraz czę­ściej sły­sza­łem, jak Maria w gnie­wie nazywa ojca pod nosem „pro­sta­kiem z batem”. Wiele lat póź­niej uświa­do­mi­łem sobie, że lojal­ność wobec męża była jedy­nie pozą, tar­czą, za którą matka skry­wała głę­boką nie­chęć, rosnącą z każdą chwilą. W pew­nym momen­cie nie mogła już igno­ro­wać faktu, że tak bar­dzo się róż­nili. W owych cza­sach byłem jed­nakże zajęty snu­ciem fan­ta­zji o podróży do Fran­cji, które kom­plet­nie zawład­nęły moją wyobraź­nią. Nie zawra­ca­łem sobie głowy rela­cją łączącą moich rodzi­ców.

Mar­cat ocze­ki­wał mnie w swo­ich win­ni­cach. Cią­gle jesz­cze cie­szył się dość dobrym zdro­wiem, więc mia­łem go odwie­dzić i prze­ka­zać mu naj­now­sze wie­ści o rodzi­nie. Następ­nie zapla­no­wano podróż do Lon­dynu, gdzie, zakwa­te­ro­wany u dale­kich krew­nych czy zna­jo­mych, mia­łem ode­brać odpo­wied­nie eko­no­miczne wykształ­ce­nie, a potem udać się na powrót do fran­cu­skiego majątku dziadka, aby spraw­dzić wie­dzę w prak­tyce i przez dwa lata pro­wa­dzić rodzinne win­nice. W końcu mia­łem wró­cić do Ame­ryki i jako plan­ta­tor eko­no­mi­sta pomna­żać mają­tek.

Wyje­cha­łem więc, będąc jesz­cze chłop­cem, pod opieką wyna­ję­tych nauczy­cieli.

Ni­gdy jed­nak nie wró­ci­łem. Nie dla­tego że taki był mój pier­wotny tajny plan, a dla­tego że nie było do czego wra­cać.

W Ame­ryce wybu­chła wojna, ja tym­cza­sem dotar­łem do Fran­cji i cze­ka­łem na wie­ści z domu, które docie­rały do nas z dużym opóź­nie­niem. Chcia­łem prze­cze­kać per­tur­ba­cje w rodzin­nym kraju. Wszy­scy wie­rzy­li­śmy, że wojna potrwa chwilkę i sytu­acja wróci do normy, roz­lo­ko­wa­łem się więc w posia­dło­ści dziadka i – jako że nie miał for­te­pianu i okrop­nie się nudzi­łem – roz­po­czą­łem naukę prak­tyczną. Szybko opa­no­wa­łem zarzą­dza­nie win­ni­cami, zaczą­łem też repre­zen­to­wać Mar­cata pod­czas sprze­daży naszych win.

Wojna się prze­cią­gała, a my przez lata żyli­śmy w cią­głym stra­chu. Mają­tek top­niał w zastra­sza­ją­cym tem­pie, gdyż dzia­dek wysy­łał za ocean bajoń­skie sumy, usi­łu­jąc rato­wać to, co pozo­stało z plan­ta­cji Jar­di­neux. Moi nauczy­ciele zni­kali jeden po dru­gim. Dzia­ła­nia zbrojne stop­niowo pusto­szyły Połu­dnie, a dzia­dek stra­cił wszystko, pró­bu­jąc pomóc moim rodzi­com podźwi­gnąć się po klę­sce kon­fe­de­ra­tów. W krót­kim cza­sie nie było już fran­cu­skich win­nic, któ­rymi mógł­bym zarzą­dzać, ani ame­ry­kań­skich plan­ta­cji, które mógł­bym odzie­dzi­czyć. Louis Mar­cat nato­miast, nie potra­fiąc znieść życia ban­kruta, zni­kał razem z mająt­kiem. Odna­le­ziono go w stu­po­rze, pochy­lo­nego nad księ­gami rachun­ko­wymi z cza­sów pro­spe­rity.

Nie mogłem patrzeć na jego znisz­czone ciało, w któ­rym tliła się zale­d­wie iskierka życia. Byłem zbyt młody, by brać na barki nasz marny los. Zgod­nie z pier­wot­nym pla­nem, choć z dużym opóź­nie­niem, wyje­cha­łem do Lon­dynu, nie mia­łem jed­nak za co stu­dio­wać. Zamiesz­ka­łem u jedy­nej żyją­cej krew­nej, którą udało mi się odna­leźć, nie wie­dzia­łem nawet, czyją krewną była, a ona sama, zbyt stara i zdzi­wa­czała, nie paliła się do wyja­śnień. Wciąż brała mnie za od lat nie­ży­ją­cego męża, pijaka i hulakę, z któ­rym tylko się kłó­ciła.

Rodzice nie potra­fili się przy­sto­so­wać do odmie­nio­nej powo­jen­nej rze­czy­wi­sto­ści. Porzu­cili dom, w któ­rym przez jakiś czas rezy­do­wały jan­ke­skie woj­ska, i osie­dlili się w odbu­do­wy­wa­nej z gru­zów Atlan­cie. Za ostat­nie pie­nią­dze otrzy­mane od Mar­cata wyna­jęli miesz­ka­nie i pró­bo­wali roz­krę­cić jakiś inte­res, ale bez powo­dze­nia. Mia­łem wra­że­nie, że wojna się­gnęła swo­imi mac­kami rów­nież za ocean i zdu­siła całą naszą rodzinę.

Matka wię­dła w oczach. Zmarła w Atlan­cie w roku 1868, na krótko po tym, gdy latem skoń­czy­łem dwa­dzie­ścia trzy lata. Po jej śmierci ojciec zupeł­nie się zała­mał i roz­cho­ro­wał pod­czas podróży mor­skiej do Anglii. Chciał oso­bi­ście prze­ka­zać mi tę smutną wieść, lecz nie zdą­żył zejść na ląd. Jego ciało pochło­nął ocean, gdyż rejs trwał zbyt długo, by zdo­łano dotran­spor­to­wać je do portu. Na pamiątkę po mojej nie­gdyś pro­spe­ru­ją­cej ame­ry­kań­skiej rodzi­nie zostało mi pudło papie­rów, prze­ka­zane przez kapi­tana.

Późną jesie­nią roku 1868 byłem zubo­ża­łym sie­rotą o domnie­ma­nych ary­sto­kra­tycz­nych korze­niach, mło­dym męż­czy­zną, który oprócz umie­jęt­no­ści wła­da­nia czte­rema języ­kami, gry na for­te­pia­nie i zaawan­so­wa­nej wie­dzy eko­no­micz­nej, któ­rej nie zdą­żył wyko­rzy­stać do rato­wa­nia rodzin­nej for­tuny, nie miał nic.ROZDZIAŁ II

II

Gdy­bym wów­czas nie spo­tkał pew­nego mło­dego skrzypka, któ­rego ojciec miał wię­cej ambi­cji niż rozumu, moje życie z pew­no­ścią poto­czy­łoby się zupeł­nie ina­czej.

W dobie Liszta nie­wielu skrzyp­ków miało szanse na mię­dzy­na­ro­dową karierę, po pro­stu prze­stali być modni, mogli jed­nak zaist­nieć jako chał­tur­nicy, gry­wa­jący w domach lon­dyń­skich miło­śni­ków sztuki. Takim wła­śnie chał­tur­ni­kiem był Lothar Mintze, syn pru­skiego muzy­kanta, zafa­scy­no­wa­nego Paga­ni­nim, pra­gną­cego, by jego poto­mek, uro­dzony dokład­nie dzie­sięć lat po śmierci wir­tu­oza, zro­bił rów­nie szybką i bły­sko­tliwą karierę. Zapędy ojca spra­wiły, że dora­sta­jący chło­pak uciekł z domu, gdy tylko zorien­to­wał się, jakie życie czeka go pod okiem apo­dyk­tycz­nego rodzica. Ojciec nie zamie­rzał odstą­pić od reali­za­cji sza­lo­nego planu, choć jego poto­mek naj­pew­niej nie był geniu­szem ani tym bar­dziej typem wir­tu­oza, a do tego szcze­rze nie­na­wi­dził gry na skrzyp­cach. Była to jed­nak jedyna rzecz, jaką Lothar umiał robić na tyle dobrze, by się z niej utrzy­mać. Ucie­kał przed ojcem po całej Euro­pie, zara­bia­jąc grą na podróże, aż w końcu osiadł w Lon­dy­nie. Dopiero tu mógł ode­tchnąć i prze­stał oglą­dać się przez ramię.

W poszu­ki­wa­niu part­nera do chał­tur­ni­czych wystę­pów mło­dziutki skrzy­pek wstą­pił do baru, w któ­rym brzdą­ka­łem na pia­ni­nie smętne utwory, nie mogąc się pogo­dzić z nagłym osie­ro­ce­niem i pijąc za ostat­nie gro­sze znie­na­wi­dzony winiak oca­lały z piw­nic mojego dziadka, jak­bym chciał pod­kre­ślić gro­te­sko­wość i tra­gizm swej sytu­acji.

– Czy mogę panu posta­wić coś do picia? – usły­sza­łem za ple­cami, gdy odsta­wia­łem pustą szklankę na pia­nino.

– Nie – odpar­łem bez zasta­no­wie­nia, ocie­ra­jąc usta wierz­chem dłoni. – Nie cier­pię alko­holu.

– Doprawdy? – Zabrzmiało to dość sar­ka­stycz­nie, ponie­waż szklanka, którą odsta­wi­łem, była czwartą pustą szklanką. Jakoś nie zda­łem sobie wcze­śniej sprawy z tego, że zdą­ży­łem wypić aż tyle.

Odwró­ci­łem się powoli, odczu­wa­jąc skutki pochło­nię­tego trunku. Na pierw­szy rzut oka dość mało pre­cy­zyjny męż­czy­zna wydał mi się bar­dzo stary, białe włosy opa­dały mu na ramiona, kon­tra­stu­jąc z czar­nymi jak węgle oczami. Potrzą­sną­łem głową, ale tylko mi się w niej zakrę­ciło, jakość widze­nia pozo­stała nie­zmie­niona.

– Mam już dość na dzi­siaj… – mruk­ną­łem, wsta­jąc, zato­czy­łem się jed­nak i stra­ci­łem rów­no­wagę. – I na jutro też… – bąk­ną­łem, pró­bu­jąc uchwy­cić się pia­nina. Wtedy poczu­łem ramię przy­trzy­mu­jące mnie, abym nie upadł, i byłem na tyle przy­tomny, by uświa­do­mić sobie, że tak silna ręka nie może nale­żeć do starca. – Kim pan jest, jeśli mogę zapy­tać? – wybeł­ko­ta­łem i nagle zro­biło mi się wstyd z powodu mego żało­snego stanu. W tam­tej chwili uosa­bia­łem wszystko, czym jesz­cze nie­dawno tak szcze­rze gar­dzi­łem.

– Pyta­nie powinno raczej brzmieć: kim pan jest? – odrzekł nie­zna­jomy, poma­ga­jąc mi usiąść przy sto­liku. – Jestem pod wra­że­niem pań­skiej gry. I faktu, że w ogóle potrafi pan grać w takim sta­nie.

– Chce pan roz­ma­wiać o moich umie­jęt­no­ściach? Czy może raczej mnie obra­zić?

Nie widzia­łem wyraź­nie, ale chyba wyko­nał gest w stronę baru. Po chwili, która mogła trwać minutę albo i godzinę, mło­dziutka kel­nerka, na którą zwró­ci­łem uwagę, zanim hanieb­nie się upi­łem, posta­wiła przede mną fili­żankę czar­nej kawy. Cie­pły, inten­sywny aro­mat otrzeź­wił mnie na tyle, że mogłem się przyj­rzeć roz­mówcy. W isto­cie był mło­dziut­kim chło­pa­kiem o nie­ty­po­wej, deli­kat­nej uro­dzie: bar­dzo jasnych wło­sach i czar­nych oczach, wychwy­tu­ją­cych w pół­mroku blask pło­my­ków gazo­wych lamp, oświe­tla­ją­cych ponure wnę­trze lokalu.

– Wła­śnie o tym chciał­bym poroz­ma­wiać. – Gestem zachę­cił mnie do wypi­cia łyka kawy, która była wyjąt­kowo mocna i wyso­kiej jako­ści, jak na tak pod­rzędny lokal. Nawet fili­żanka była czy­sta. Zaczy­na­łem zauwa­żać takie detale, co zna­czyło, że trzeź­wia­łem szyb­ciej, niż­bym sobie tego życzył.

– O moim wykształ­ce­niu muzycz­nym? – zapy­ta­łem, jak­bym go nie dosły­szał.

– Nie obcho­dzi mnie pań­skie wykształ­ce­nie. Obcho­dzi mnie pań­ska umie­jęt­ność nad­zwy­czaj­nej inter­pre­ta­cji utwo­rów Liszta. Czy musi pan się upić, aby tak grać, czy na trzeźwo idzie panu rów­nie dobrze?

– Jest pan bez­czelny i nie­grzeczny! – zauwa­ży­łem mało bły­sko­tli­wie.

– Może i jestem, ale to ja płacę za kawę i chyba choćby z tego tytułu mam prawo zadać panu jedno pro­ste pyta­nie, jakże istotne dla sedna naszej roz­mowy.

– Sedna roz­mowy? – duka­łem jak wiej­ski głu­pek. Nie mogłem już sie­bie słu­chać. Upi­łem kolejny łyk kawy, była jak płynny ogień.

Chło­pak wyglą­dał na roz­ba­wio­nego prze­bie­giem naszej kon­wer­sa­cji. Mimo imper­ty­nen­cji miał w sobie coś intry­gu­ją­cego, cho­ciażby odwagę do kon­fron­ta­cji z baro­wym pija­kiem, jakim byłem w tam­tej chwili. Mój strój suge­ro­wał coś innego, ale on nie mógł wie­dzieć, że to ostat­nie przy­zwo­ite ubra­nie, jakie mia­łem.

– Szu­kam part­nera do duetu instru­men­tal­nego – wyja­śnił, opie­ra­jąc łok­cie na sto­liku. – Pia­ni­ści są dziś w cenie, pod­czas gdy my, skrzyp­ko­wie, odcho­dzimy w cień. Paga­nini jest już nie­modny. Lon­dyń­czycy uwa­żają, że nie ma sensu słu­chać skrzyp­ków, któ­rzy ni­gdy mu nie dorów­nają. Niektó­rzy jesz­cze go pamię­tają i póki nie zapo­mną, nie­wiele jest dla nas miej­sca na rynku muzycz­nym, jeśli mogę tak się wyra­zić.

– I pan jest wła­śnie skrzyp­kiem, który ni­gdy nie dorówna Paga­ni­niemu? – Poczu­łem, że na chwilę trium­fuję, choć nie wiem, dla­czego ta roz­mowa wyda­wała mi się rywa­li­za­cją. – Niech więc pan zmieni, jak pan to powie­dział, rynek muzyczny, na inną branżę.

Chło­pak się nie obu­rzył, tak jak ja bym zro­bił, tylko uśmiech­nął nie­znacz­nie.

– Tak wła­śnie jest – odparł, uno­sząc głowę. – I nie mogę zmie­nić rynku, gdyż poza grą na skrzyp­cach nie potra­fię nic innego, co mogłoby mi zagwa­ran­to­wać utrzy­ma­nie. Pewne osoby mają o mnie wyż­sze mnie­ma­nie niż ja sam – dokoń­czył, patrząc mi pro­sto w oczy.

– Wyż­sze?

– Uwa­żają, że mogę dorów­nać Paga­ni­niemu, co oczy­wi­ście jest kom­plet­nym absur­dem. Dla­tego wła­śnie potrze­buję pana. – Wyce­lo­wał w moją stronę długi biały palec. – Cho­ciaż ni­gdy nie dorówna pan Lisz­towi, gra pan na tyle cie­ka­wie, aby wzbu­dzić zachwyt gawie­dzi, goto­wej słono pła­cić za to, że posłu­cha choćby śred­nio uda­nej imi­ta­cji.

Przez moment mia­łem ochotę prze­chy­lić się przez stół i wymie­rzyć mu poli­czek lub zro­bić coś rów­nie nie­do­rzecz­nego, miał jed­nak abso­lutną rację i musia­łem gorzko się roze­śmiać. Prawda była taka, że _–_ jak­kol­wiek wydu­mane było wów­czas moje mnie­ma­nie o wła­snym talen­cie – musia­łem zna­leźć sobie jakieś intratne zaję­cie, nawet jeśli mia­łoby to ozna­czać scho­wa­nie dumy do kie­szeni i gra­nie na her­bat­kach u boga­tych pod­sta­rza­łych dam, marzą­cych o ostat­nich w życiu unie­sie­niach. Lep­sze to, niż pozo­sta­wa­nie na utrzy­ma­niu cio­tecz­nej babki, która poszła na dno razem z resztą naszej rodziny.

– I wróży pan nam, dwóm pośled­niej jako­ści muzy­kom, karierę na tutej­szym rynku muzycz­nym? – Na moich ustach igrał iro­niczny uśmie­szek.

– Zdzi­wiłby się pan, jak mało wyma­ga­jąca jest tutej­sza publicz­ność – odrzekł, opie­ra­jąc się na krze­śle i krzy­żu­jąc ręce na piersi.

– Suge­ruje pan, że będziemy aż tak kiep­scy?

– Wręcz prze­ciw­nie, dla­tego tym łatwiej­sze będą to pie­nią­dze! – Zauwa­ży­łem iskierki w jego czar­nych oczach, jakby już widział naszą bły­sko­tliwą karierę.

Wpa­try­wa­łem się w niego bez słowa. Był młody i pełen ener­gii, zupeł­nie jak ja do nie­dawna. Przez moment mia­łem wra­że­nie, że w ciągu ostat­nich kilku dni bar­dzo się posta­rza­łem, stra­ciw­szy w jed­nej chwili wszystko, co było dla mnie rów­nie oczy­wi­ste jak codzienny wschód słońca. Brak pomy­słu na dal­sze życie zapro­wa­dził mnie na dno, a ja, zamiast się od niego odbić, upar­cie tarza­łem się w mule. Jedy­nym, co przy­szło mi do głowy, był powrót do Fran­cji, do posia­dło­ści dziadka, która miała być wkrótce zli­cy­to­wana. Podej­rze­wa­łem jed­nak, że życie u boku zdzi­wa­cza­łego starca ban­kruta byłoby rów­nie bez­na­dziejne jak egzy­sten­cja przy pra­wie śle­pej ciotce, któ­rej jedyną roz­rywkę sta­no­wiło pokrzy­ki­wa­nie na mnie i wygrze­wa­nie przy kominku powy­krę­ca­nych artre­ty­zmem stóp. Patrząc na nią, cie­szy­łem się, że moja babka i matka nie dożyły tak pode­szłego wieku. Ban­kruc­two i ubó­stwo byłyby dla nich nie do znie­sie­nia.

I oto per­spek­tywa odbi­cia się od dna sie­działa przede mną w oso­bie ete­rycz­nego, bez­czel­nego chło­paka o bia­łych wło­sach i czar­nych oczach.

Ofe­ro­wał mi nowy począ­tek – życie, które utra­ci­łem, zanim zdą­żyło się na dobre zacząć.

ROZDZIAŁ III

III

Spo­tka­li­śmy się następ­nego dnia w połu­dnie.

W powie­trzu czuć już było pierw­szy powiew zimy. Opa­tu­li­łem się płasz­czem i wci­sną­łem kape­lusz głę­biej na czoło, opie­ra­jąc się podmu­chom mroź­nego wia­tru i kaska­dom liści gna­ją­cych mi pro­sto w twarz. Gry­zący, wil­gotny dym z komi­nów zda­wał się osia­dać na ogo­ło­co­nych gałę­ziach niby pokryte sadzą paję­czyny, mokre od gna­nej znad rzeki mgły. Ulica była pra­wie pusta, nie miną­łem żad­nego kabrio­letu, zresztą i tak nie miał­bym czym zapła­cić za kurs.

Miesz­ka­nie Lothara znaj­do­wało się na dru­gim pię­trze odno­wio­nej kamie­nicy, jego okna wycho­dziły na bul­war spa­ce­rowy nad rzeką. Klatka scho­dowa z kutego żelaza i witraże w oknach zapo­wia­dały przy­jemne lokum z wyso­kimi sufi­tami i ogniem tań­czą­cym w kominku.

Gospo­darz cze­kał już na mnie z imbry­kiem gorą­cej her­baty. Dobrej, angiel­skiej her­baty zapra­wio­nej rumem, którą uwiel­bia­łem i którą z żalem musia­łem nie­dawno poże­gnać. Szcze­rze mówiąc, byłem mile zasko­czony obszer­no­ścią i wystro­jem miesz­ka­nia. Wspo­mnie­nia daw­nego prze­py­chu mojego domu wró­ciły w krót­kim bole­snym prze­bły­sku.

– Ni­gdy nie mówi­łem, że miesz­kam skrom­nie. – Lothar jakby odgadł moje myśli. – Ani że bez pana nie zaro­bi­łem żad­nych pie­nię­dzy – dodał, nale­wa­jąc her­batę do fili­ża­nek z cien­kiej por­ce­lany.

W salo­nie było przy­jem­nie cie­pło, ogień fak­tycz­nie trza­skał w kominku, a na środku pokoju pysz­nił się prze­piękny, czarny for­te­pian, na widok któ­rego z moich ust wyrwało się ciche wes­tchnie­nie. Był to wspa­niały, kon­cer­towy Bösendorfer, nie­mal roz­sa­dza­jący pokój swo­imi roz­mia­rami. Mimo całego bogac­twa ziemi, ni­gdy nie mie­li­śmy rów­nie impo­nu­ją­cego instru­mentu. Rzeź­bione nogi zda­wały się zbyt fili­gra­nowe, by dźwi­gać potężne, lśniące ciel­sko, które dys­kret­nie chło­ną­łem wzro­kiem.

– Myślę, że to instru­ment godny pań­skiego talentu – usły­sza­łem, gdy zdej­mo­wa­łem płaszcz. Ode­brał go ode mnie lokaj, który wyrósł jak spod ziemi. Nie spodo­bało mi się to.

– Wystar­czy! – Nie­pro­szony, usia­dłem na krze­śle i zało­ży­łem nogę na nogę. – Do czego tak naprawdę jestem panu potrzebny?

Lothar uśmiech­nął się, wrę­cza­jąc mi fili­żankę.

– Młody ary­sto­krata, który nie­dawno stra­cił wszystko, jesz­cze wczo­raj pełen ide­ałów i z wizją swej świe­tla­nej przy­szło­ści, nagle został z niczym… – rzekł cicho, patrząc na mnie.

Poczu­łem dreszcz prze­bie­ga­jący po ple­cach. Nie mówi­łem mu o tym poprzed­niego wie­czoru, a przy­naj­mniej nie pamię­ta­łem, abym mówił, ale nie pamię­ta­łem też, jak się zna­la­złem w domu. Dla­tego w mil­cze­niu wzią­łem od niego fili­żankę i upi­łem łyk.

– Jakże ina­czej mogłem pana sku­sić, jeśli nie wizją nowej, lep­szej przy­szło­ści? – kon­ty­nu­ował Lothar. W jego tak­su­ją­cym spoj­rze­niu było coś nie­po­ko­jąco dra­pież­nego. Powoli osu­nął się na obitą wzo­rzy­stym ada­masz­kiem sofę; jego ruchy przy­wo­dziły mi na myśl gigan­tycz­nego kota, może tygrysa?

Przez długą chwilę sie­dzie­li­śmy w ciszy, aż mia­łem już dość podej­rzeń i nie­do­mó­wień. Naj­wi­docz­niej coś w mojej oso­bie zain­try­go­wało Lothara do tego stop­nia, że odgry­wał przede mną całe to przed­sta­wie­nie, naigra­wa­jąc się z moich sła­bo­ści i wyko­rzy­stu­jąc bez­na­dziejną sytu­ację, w któ­rej się zna­la­złem. Wie­dzia­łem, że nie mam nic do stra­ce­nia, więc cier­pli­wie cze­ka­łem na roz­wój sytu­acji.

– Więc? – ode­zwa­łem się w końcu. – Będziemy tak sie­dzieć i przy­glą­dać się sobie? Może wyja­śni mi pan wresz­cie, o co tak naprawdę cho­dzi?

Lothar spu­ścił wzrok i uśmiech­nął się nie­znacz­nie.

– Chcia­łem pana przy­go­to­wać na spo­tka­nie z moim, a wkrótce rów­nież pań­skim, mece­na­sem – odrzekł, popi­ja­jąc her­batę. – Jest to… – zawie­sił głos, jakby się zasta­na­wiał nad dobo­rem odpo­wied­nich słów – …czło­wiek o spe­cy­ficz­nym uspo­so­bie­niu i spo­tka­nie z nim mogłoby być dla pana pew­nym szo­kiem.

– Szo­kiem? – Unio­słem brwi. – Co pan ma na myśli? Czy ten mece­nas jest aż tak szo­ku­jący, że powi­nie­nem się oba­wiać?

Spo­dzie­wa­łem się zoba­czyć uśmiech, Lothar jed­nak nagle spo­waż­niał. Wstał i powoli pod­szedł do okna; jego obcasy mia­rowo zastu­kały o nagi par­kiet z jasnych desek, gdy zszedł z per­skiego dywanu. Miał na sobie buty do kon­nej jazdy, choć w taką pogodę chyba nikomu roz­sąd­nemu nie przy­szłoby do głowy dosia­dać konia.

– Nie jest to łatwe do wytłu­ma­cze­nia, pro­szę mi wie­rzyć. Mece­nas ma w sobie coś, co może wzbu­dzać lęk, a już nie­wąt­pli­wie wymu­sza sza­cu­nek. Zna­jąc pań­ski tem­pe­ra­ment, wola­łem o tym uprze­dzić, aby nie wywo­ły­wać nie­po­trzeb­nych napięć pod­czas naszego spo­tka­nia.

– Suge­ruje pan, że nie potra­fię się zacho­wać w obec­no­ści wpły­wo­wej osoby? Że jestem nie­wy­cho­wa­nym gbu­rem ze wsi i nie odnajdę się przy jakimś napu­szo­nym, sta­rym idio­cie, któ­remu się wydaje, że może roz­po­rzą­dzać losami innych, tylko dla­tego że ma pie­nią­dze? – Sta­ra­łem się zacho­wać spo­kój, ale w środku aż się goto­wa­łem. Dopiero jed­nak gdy wypo­wie­dzia­łem te słowa, zda­łem sobie sprawę z tego, że Lothar ma rację. Ostat­nie dni zmie­niły mnie w nie­okrze­sa­nego pro­staka, jak­bym wraz z mająt­kiem stra­cił ogładę, wykształ­ce­nie i resztki dobrego wycho­wa­nia. – Prze­pra­szam… – powie­dzia­łem cicho. – Ma pan rację, nie jestem chyba gotowy na spo­tka­nie z kim­kol­wiek poza bar­ma­nem. Ostat­nie dni były dla mnie bar­dzo cięż­kie i spra­wiły, że zmie­ni­łem się w kogoś, kogo sam nie poznaję. Sza­nuję pań­ską dobrą wolę, a także wolę pań­skiego mece­nasa. – Mówi­łem to wszystko, ale mia­łem wra­że­nie, że ktoś inny wypo­wiada te słowa, jakby jakiś nie­wi­dzialny sufler sie­dział mi na ramie­niu i szep­tał wprost do mojego ucha.

– Chciał­bym posłu­chać, jak pan gra. – Lothar spoj­rzał na mnie cie­plej. – Czy zechce pan wypró­bo­wać mój nowy instru­ment? Dosta­łem go kilka dni temu i nie mia­łem oka­zji dokład­nie mu się przyj­rzeć.

– Nikt jesz­cze nie grał na tym for­te­pia­nie?

– Za wyjąt­kiem stro­iciela – nikt. O ile brzdą­ka­nie stro­iciela można w ogóle nazwać muzyką!

Wsta­łem i pod­sze­dłem do instru­mentu. Był impo­nu­jący, nie zda­rzyło mi się widzieć dotych­czas rów­nie wspa­nia­łego. Na mister­nie rzeź­bio­nej pod­pórce nie stały jesz­cze żadne arku­sze nutowe, pokrywa kla­wi­szy była zamknięta. Zaczą­łem się zasta­na­wiać, jak zdo­łano umie­ścić tego kolosa w pokoju, z pew­no­ścią użyto jakie­goś dźwigu. Podzi­wia­łem instru­ment, zalęk­niony, jakby miał za sekundę zbu­dzić się ze snu i mnie pożreć.

– Pro­szę usiąść. – Lothar wska­zał sze­roką, pokrytą pole­ro­waną skórą ławkę.

Usia­dłem i zda­łem sobie sprawę z tego, że jestem zde­ner­wo­wany jak przed pierw­szym wystę­pem dla rodziny, gdy mia­łem zale­d­wie kilka lat. Czu­łem, że od tego, jak zagram, będzie zale­żało zbyt wiele. Wnę­trze było kame­ralne, a ja czu­łem się jak w potęż­nej sali kon­cer­to­wej po brzegi wypeł­nio­nej ludźmi.

Lothar wyco­fał się i usiadł w fotelu, w zasa­dzie znik­nął w obję­ciach ogrom­nego mebla, jakby nie chciał wcho­dzić pomię­dzy mnie i moją muzykę.

Unio­słem klapę i dotkną­łem lśnią­cych kla­wi­szy, nie pro­wo­ku­jąc jed­nak żad­nego dźwięku. Ich powierzch­nia była chłodna i gładka, przy­wio­dła mi na myśl wszyst­kie te chwile, kiedy gra­łem i byłem zupeł­nie sam – tylko ja i muzyka w powie­trzu prze­sy­co­nym prze­ni­kliwą pie­śnią cykad, a za oknami naszego domu zapa­dał lepki zmierzch Luizjany…

Zagra­łem.

Gdy­bym miał teraz podać tytuł utworu, nie mógł­bym go sobie przy­po­mnieć. Liszt, Cho­pin, jakieś urywki nok­tur­nów czy pre­lu­diów, utwory pod moimi pal­cami zaczęły się sta­piać w leniwą impro­wi­za­cję, roz­cho­dzić pod wyso­kim sufi­tem jak śpiew nie­wol­nic wśród pól bawełny – maje­sta­tyczny, pełen nostal­gii i tęsk­noty za wol­no­ścią, która pozo­sta­wała jedy­nie poję­ciem. Dźwięki sta­wały się coraz bar­dziej przej­mu­jące, aż w końcu zaczą­łem tra­cić nad nimi kon­trolę, prze­sta­łem je sły­szeć, zatra­ci­łem się w kako­fo­nii odgło­sów dzie­ciń­stwa, które nagle eks­plo­do­wały w mojej gło­wie, prze­pla­ta­jąc się z obra­zami dawno nie­wi­dzia­nych miejsc. Poczu­łem, jakby ktoś powoli wysą­czał z mojego umy­słu całe dotych­cza­sowe życie, oglą­dał je, kart­ko­wał i delek­to­wał się nim jak dobrym trun­kiem. Tym wła­śnie stała się ta muzyka – całym moim życiem, które zapo­wia­dało się tak cudow­nie i w jed­nej chwili zmie­niło się w jakąś farsę, obser­wo­waną przeze mnie z zewnątrz. Mia­łem wra­że­nie, że stoję obok i patrzę na sie­bie, jak pochy­lony smęt­nie kiwam się nad kla­wia­turą, pozwa­la­jąc, by muzyka, jakiej ni­gdy wcze­śniej nie gra­łem, zawład­nęła mną i spra­wiła, że czas na chwilę sta­nął w miej­scu, gdy za pomocą dźwię­ków opo­wie­dzia­łem całe swoje życie, nie wie­dząc nawet, że jestem do tego zdolny.

Mogło to trwać chwilę lub całą wiecz­ność.

W pew­nym momen­cie zda­łem sobie sprawę z tego, że już nie gram, a moje dło­nie spo­czy­wają bez ruchu na kla­wia­tu­rze. Sły­sza­łem tylko wła­sny przy­spie­szony oddech, czu­łem wil­goć nad górną wargą i na czole, a pod przy­mknięte powieki wdzie­rało się szare świa­tło jesien­nego popo­łu­dnia.

Otwo­rzy­łem oczy i wypro­sto­wa­łem się; całe ciało bolało mnie, tak jak­bym nie grał, a dźwi­gał for­te­pian na ple­cach. Wsta­łem, ława skrzyp­nęła cicho, a ja odwró­ci­łem się w stronę fotela, na któ­rym sie­dział Lothar. Patrzył na mnie w mil­cze­niu, pocie­ra­jąc pal­cem pod­bró­dek, jakby się zasta­na­wiał, w jakie słowa ubrać coś, czego nie chciał powie­dzieć, a musiał. Po chwili pod­niósł się i pod­szedł do kominka. Gdy zaczy­na­łem się iry­to­wać jego mil­cze­niem, zapa­trzony w ogień, ode­zwał się cicho:

– Ktoś popeł­nił kie­dyś wielki błąd, zakła­da­jąc, że powi­nien pan zostać plan­ta­to­rem… – Uniósł dło­nie, jakby chciał je ogrzać nad pło­mie­niami, choć w pokoju było cie­pło. – Dla­tego też pań­skie nie­szczę­ście jed­nak wyj­dzie panu na dobre – dokoń­czył, odwra­ca­jąc się i przy­glą­da­jąc mi, jakby widział mnie po raz pierw­szy.

– Nie rozu­miem.

– Zro­zu­mie pan. Gdyby pań­ski mają­tek nie prze­padł, do końca życia wpi­sy­wałby pan kolumny liczb w księ­gach i doglą­dał wino­ro­śli, bawełny, indygo czy co tam upra­wia­li­ście. Być może kogoś innego takie życie satys­fak­cjo­no­wa­łoby, ale nie pana. W ciągu kilku lat zmie­niłby się pan w zgorzk­nia­łego kupca, opa­no­wa­nego żądzą zysku, myślą­cego tylko o pie­nią­dzach i nie­mo­gą­cego zmru­żyć oka przy nie­sprzy­ja­ją­cej jego upra­wom pogo­dzie. Teraz, gdy nie ma już czego doglą­dać, gdy nie ma pan nic do stra­ce­nia, może pan spoj­rzeć w głąb sie­bie i zagrać to, co dyk­tuje panu serce. Ponie­waż jest pan wolny.

Wolny.

To było wła­śnie to słowo, które w tam­tej chwili stało się cia­łem.

Nagle uświa­do­mi­łem sobie, że choć mia­łem tak nie­wiele, to odzy­ska­łem sie­bie. Już ni­gdy nikt nie będzie mi narzu­cał swo­jej woli, mówił, kim mam być i jak mam żyć. Jesz­cze nie­dawno całe moje życie było z góry zapla­no­wane, tyle że nie przeze mnie, i nagle ten plan prze­stał ist­nieć, zupeł­nie stra­cił zna­cze­nie. Ist­niały tylko obecna chwila i moja wola. Sta­łem się panem wła­snego, choć mar­nego, losu.

– W pań­skiej muzyce drze­mie prawda, zdolna poru­szyć ludz­kie serca. – Lothar wciąż przy­glą­dał mi się uważ­nie. – Jest w niej tęsk­nota za życiem, któ­rego pan pra­gnął, a jed­no­cze­śnie nie­na­wi­dził, zanim nawet pan je poznał. Teraz nie ma pan nic, a jed­nak ma wszystko. Odzy­skał pan wol­ność, choć nie wie­dział pan, że był nie­wol­ni­kiem, nie­wiele róż­nią­cym się od tych, któ­rzy pra­co­wali na waszych polach. Róż­niło was jedy­nie to, że pan nie sprze­ci­wiał się tej nie­woli i pod­dał jej, nie mogąc nic zmie­nić. Ale to los zde­cy­do­wał za pana. I teraz, dopiero teraz, uwol­niony od wszyst­kich dóbr mate­rial­nych, może pan zdo­być wszystko to, co duchowe. Może pan zdo­być rząd dusz.

Nie w pełni poj­mo­wa­łem sens jego słów. Czy w ogóle wspo­mnia­łem mu, skąd pocho­dzę i jakie spo­tkały mnie nie­szczę­ścia? Takie słowa wyda­wały mi się nie na miej­scu w ustach czło­wieka oto­czo­nego całym tym prze­py­chem, ubra­nego w aksa­mit i piją­cego wyborną her­batę z fili­żanki z cien­kiej por­ce­lany. I oto on mówił mi, że zdo­będę rząd dusz, że bogac­twa mate­rialne tak naprawdę są bez zna­cze­nia i liczy się tylko…

– Wła­dza, pro­szę pana. Wła­dza jest jak nar­ko­tyk… – Lothar wró­cił do stołu i dolał sobie her­baty. – Jest jak absynt i mor­fina, ale nie powo­duje tylu nie­przy­jem­nych skut­ków ubocz­nych. Ma pan nie­wąt­pliwy talent i prawdę, które pozwolą nam się­gnąć wyżej, niż począt­kowo przy­pusz­cza­łem. Pozwolą nam kon­tro­lo­wać dusze tych, któ­rzy będą słu­chać pań­skiej muzyki. A mając wła­dzę nawet nad jed­nym czło­wie­kiem, może pan zdo­być cały świat.

Poczu­łem ukłu­cie nie­po­koju. Nie wie­dzia­łem, jak rozu­mieć to, co powie­dział. Przez chwilę wydał mi się istotą nie z tego świata, dia­błem, pod­su­wa­ją­cym mi do pod­pi­sa­nia cyro­graf. Cze­ka­łem, aż wycią­gnie zza ple­ców narzę­dzie, któ­rym uto­czy mi krwi do pod­pisu. Wizja wydała się tak realna, że przez moment, gdy na mnie spoj­rzał, a jego czarne oczy odbiły blask pło­mieni, poczu­łem praw­dziwy strach.

Za oknem zapa­dał póź­no­je­sienny zmierzch. Mia­łem wra­że­nie, że czas prze­cieka mi przez palce i pły­nie zbyt szybko.

– Pro­szę pana, wydaje mi się, że nie… – Wła­ści­wie nie wie­dzia­łem, co chcę powie­dzieć.

Czy zosta­nie pan na obie­dzie? – Lothar uśmiech­nął się nie­znacz­nie. Demo­nicz­ność gdzieś znik­nęła, a on znów był mło­dym męż­czy­zną, który zacze­pił mnie w tawer­nie.

Z chę­cią – odpar­łem, bowiem od dwóch dni nie jadłem porząd­nego posiłku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: