Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wołanie z oddali. Komisarz Erik Winter. Tom II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wołanie z oddali. Komisarz Erik Winter. Tom II - ebook

Drugi tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.

Kryminalna powieść o samotności i zagrożeniu oraz o przeszłości, która kładzie się cieniem na tym, co dopiero ma się wydarzyć.

Dobiega końca gorące lato. Urlop komisarza Erika Wintera zostaje przerwany nagle, o czwartej rano. Nad jeziorem w pobliżu Göteborga znaleziono zwłoki młodej kobiety. Nikt nie wie, jak się nazywała, najprawdopodobniej nikt nie zgłosił jej zaginięcia. Jedyną rzeczą, której Winter jest pewien, jest to, że kobieta miała dziecko. Stopniowo komisarz dochodzi do wniosku, że aby znaleźć odpowiedź na mnożące się pytania, musi cofnąć się daleko w przeszłość.

Późną jesienią 2001 roku szwedzka telewizja wyemitowała serial oparty na bestsellerowej serii książek Åke Edwardsona opowiadającej o eleganckim komisarzu Eriku Winterze. W rolę Eryka Wintera wcielił się Johan Gry. Larsa Bergenhema zagrał Niklas Hjulström, Bertila Ringmara – Krister Hemriksson, Fredrika Haldersa – Lennart Jähkel, zaś Anetę Djanali zagrała Maria Kuhlberg.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7582-0
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DŁUGO SIE­DZIAŁA Z MAMĄ. Przy­snęła na moment na tyl­nym sie­dze­niu, ale potem znów usia­dła. W samo­cho­dzie było zimno. Mama uru­cho­miła sil­nik, a po chwili go zga­siła. Nie odpo­wie­działa na jej pyta­nie. Powtó­rzyła je, ale jej głos brzmiał szorstko, więc zamil­kła.

– Czemu jesz­cze go nie ma? – powie­działa mama, ale nie do niej, tylko gdzieś przed sie­bie. – Gdzież on się, na Boga, podziewa?!

Ktoś miał przyjść, żeby ją stąd zabrać i zawieźć do domu, ale się nie poja­wił. Chciała zostać z mamą, ale chciała też poło­żyć się do łóżka. Ściem­niało się i padał deszcz. Nie mogła wyj­rzeć na zewnątrz, bo szyby były zapa­ro­wane. Przy­su­nęła się do drzwi i wytarła szybę ręka­wem swe­tra. Obok prze­jeż­dżały samo­chody, a ich świa­tła wpa­dały do środka.

– Czemu nie możemy już jechać? – zapy­tała.

Mama nie odpo­wie­działa, zapy­tała więc jesz­cze raz.

– Cicho – odparła mama.

Nie odzy­wała się wię­cej. Bała się, bo głos dobie­ga­jący z przed­niego sie­dze­nia był bar­dzo szorstki. Mama powie­działa kilka brzyd­kich słów. Sły­szała je już wiele razy, nie zro­biły więc na niej wra­że­nia. Sama już uży­wała takich słów i ni­gdy nie spo­tkało ją za to nic strasz­nego. Wie­działa jed­nak, że z jakie­goś powodu nie powinno się tak mówić.

Deszcz bęb­nił o dach. Pam-para­ram-pam-pam. Dość długo odtwa­rzała ten dźwięk w myślach, zaczęła go wybi­jać pal­cami na sie­dze­niu obok sie­bie: pam-para­ram-pam-pam.

– Na Boga – powie­działa mama i powtó­rzyła to jesz­cze wiele razy. – Zostań tu – dodała i otwo­rzyła przed­nie drzwi. – Musisz tu zostać, a ja pójdę zadzwo­nić – rzu­ciła, a ona tylko poki­wała głową z ciem­nego kąta na tyl­nym sie­dze­niu. – Ledwo cię widzę – powie­działa mama. – Musisz mi odpo­wie­dzieć.

– Dokąd idziesz?

– Pójdę tylko zadzwo­nić z budki tele­fo­nicz­nej za rogiem. To potrwa chwilę.

– Gdzie to jest? Nie mogę iść z tobą?

– Masz tu zostać! – odparła mama tym nie­mi­łym gło­sem, więc odpo­wie­działa, że dobrze, a mama zatrza­snęła drzwi, tak że kro­ple desz­czu ochla­pały ją na tyl­nym sie­dze­niu.

Sie­działa nie­ru­chomo i nasłu­chi­wała odgłosu kro­ków. Wyda­wało jej się, że sły­szy, jak buty mamy ude­rzają o nawierzch­nię: klike-tik-klike-tik-klike-tik-klak. To mógł być ktoś inny, ale nic nie widziała. Była mgła.

Aż pod­sko­czyła, kiedy mama wró­ciła.

– Nikt nie odbiera! – powie­działa, czy raczej krzyk­nęła. – Dobry Boże, już wyje­chali. – Włą­czyła sil­nik i ruszyły.

– Jedziemy już do domu?

– Już nie­długo – odparła mama. – Ale naj­pierw musimy zro­bić jesz­cze jedną rzecz.

– Ja chcę do domu.

– Poje­dziemy do domu, tylko naj­pierw musimy coś zro­bić – odpo­wie­działa mama i zatrzy­mała samo­chód. Prze­sia­dła się na tylne sie­dze­nie, usia­dła obok niej. Miała mokrą twarz.

– Mamo, jesteś smutna?

– Nie, to kro­ple desz­czu. Posłu­chaj. Musimy naj­pierw poje­chać do jed­nego domu i zabrać stam­tąd kilku wuj­ków. Sły­szysz, co mówię?

– Mamy zabrać kilku wuj­ków.

– Tak. Kiedy przy­je­dziemy, wuj­ko­wie zaczną biec i to będzie gra, w którą musimy z nimi zagrać. Nie zatrzy­mamy samo­chodu tak do końca i kiedy dobie­gną, będą musieli wsko­czyć do środka. Rozu­miesz?

– Będą musieli wsko­czyć do środka?

– Będziemy jechać powoli, oni wsko­czą, a potem odje­dziemy.

– Czy potem już poje­dziemy do domu?

– Chwilę potem.

– Ja już chcę do domu.

– Poje­dziemy do domu, ale naj­pierw musimy zagrać w tę grę.

– Nie możemy zagrać w nią jutro, kiedy będzie jaśniej? Jestem zmę­czona. To głu­pia gra.

– Musimy to zro­bić teraz. A naj­waż­niej­sze jest to, że musisz się wtedy poło­żyć na pod­ło­dze. Masz się poło­żyć na pod­ło­dze, kiedy ci powiem. Rozu­miesz?

– Dla­czego?

Mama patrzyła na nią, co chwila zer­kała na zega­rek. Było ciemno, ale i tak go widziała.

– Dla­tego że wuj­ko­wie będą bie­gli tak szybko, że inni, któ­rzy się z nami nie bawią, może też będą chcieli wsko­czyć do samo­chodu. Mogą ci zro­bić krzywdę. Dla­tego masz się poło­żyć na pod­ło­dze za moim sie­dze­niem.

Poki­wała głową.

– Chcę, żebyś teraz spró­bo­wała.

– Ale mówi­łaś, że…

– Kładź się!

Mama objęła ją bar­dzo, bar­dzo mocno, aż zabo­lała ją szyja. Poło­żyła się na pod­ło­dze. Śmier­działo, było zimno i mokro. Trudno jej było oddy­chać. Leżała przy­tu­lona do zim­nej pod­łogi i kasz­lała. Bolało ją ramię.

Mama wró­ciła na swoje miej­sce i uru­cho­miła sil­nik, a ona z powro­tem usia­dła. Jechały przez jakiś czas, a potem mama znów kazała jej poło­żyć się na pod­ło­dze.

– Zaczyna się gra?

– Tak. Jesteś już na dole?

– Tak. Już się scho­wa­łam.

– Nie wolno ci się pod­no­sić. To może być bar­dzo nie­bez­pieczne – powie­działa mama, a póź­niej jesz­cze przez chwilę mówiła o tym, co nie­bez­piecznego może się stać. – Musisz też być cicho.

To głu­pio, że gra jest nie­bez­pieczna, pomy­ślała, ale nie miała odwagi tego powie­dzieć.

– Cicho! – powie­działa mama nie­mi­łym gło­sem, cho­ciaż ona nic nie mówiła.

Leżała bez ruchu i wsłu­chi­wała się w dźwięk dobie­ga­jący z dołu. Miała wra­że­nie, jakby leżała na dro­dze: ska­keti-ska­keti-skak, bul­teli-bul­teli-bul. Kiedy samo­chód zwol­nił, znów zaczęła powta­rzać w myślach ten ryt­miczny wier­szyk. Ska­keti-ska­keti-skak… i nagle usły­szała krzyk, potem następny. Mama gło­śno do kogoś wołała. Ktoś otwo­rzył drzwi nad jej głową. Poczuła, że przy­gniata ją coś cięż­kiego, chciała krzy­czeć, ale nie mogła. Sły­szała, jak drzwi się otwie­rają i zamy­kają, a potem znowu otwie­rają i znowu zamy­kają. Kiedy drzwi z przodu trza­snęły po raz kolejny, roz­legł się huk. Brzmiało to jak fajer­werki, jakby nagle deszcz zaczął ude­rzać w samo­chód o wiele, wiele moc­niej. Zoba­czyła, że szyba w drzwiach tuż nad nią popę­kała, ale się nie roz­pa­dła. Szkło nie posy­pało się ani na nią, ani na tylne sie­dze­nie.

Wszy­scy krzy­czeli, nie mogła jed­nak zro­zu­mieć, co mówią. Na próżno nasłu­chi­wała głosu mamy. Chciała wstać, ale nie mogła. Samo­chód się zako­ły­sał i skrę­cił gwał­tow­nie, a potem ruszyli. Spod spodu dobie­gał dziwny odgłos, jakby krzyk. Leżała nisko, więc go sły­szała. Sły­szała też wujka, który sie­dział na tyl­nym sie­dze­niu. Miała wra­że­nie, że pła­cze. Dziw­nie było sły­szeć pła­czą­cego wujka. Pomy­ślała, że ta gra w ogóle jej się nie podoba. Bała się, ale nie chciała się ruszać. Pró­bo­wała się sku­pić na swoim wier­szyku: ska­keti-ska­keti-skak…Rozdział 1

1

ERIK WIN­TER OBU­DZIŁ SIĘ PÓŹNO. Był owi­nięty prze­ście­ra­dłem, więc zaczął się wier­cić. W końcu udało mu się wyplą­tać z pościeli. Przez drzwi bal­ko­nowe widać było wiszące na nie­bie słońce. Miesz­ka­nie już się ogrzało.

Usiadł na rogu łóżka i prze­je­chał dło­nią po zaro­śnię­tej twa­rzy. Głowę miał ciężką od nie­spo­koj­nego, prze­ry­wa­nego snu. Sie­dział z zamknię­tymi oczami i nie myślał o niczym. W nocy budził się co godzinę, ocie­rał pot z czoła, popra­wiał poduszkę i prze­ście­ra­dło. Dwa razy wsta­wał, żeby wypić dużą szklankę wody. Wsłu­chi­wał się w dźwięki nocy. Tego lata sły­chać je było bez prze­rwy.

Pod­niósł się wresz­cie i prze­szedł po drew­nia­nej pod­ło­dze do łazienki. Sta­nął pod prysz­ni­cem i cze­kał, aż woda zrobi się tro­chę cie­plej­sza. Tchórz ze mnie, pomy­ślał. Kiedy byłem młod­szy, wcho­dzi­łem pod pierw­sze lodo­wate stru­mie­nie, jak na faceta przy­stało.

Namy­dlił ciało. Lewą ręką chwy­cił się za kro­cze i poczuł, jak jądra i penis tward­nieją mu w dłoni.

Przed­wczo­raj Angela wró­ciła do domu po podwój­nym dyżu­rze w szpi­talu. Nad ranem się kochali. Znów poczuł się młody i silny, a pło­mienny orgazm prze­szy­wał całe jego ciało tak długo, że aż krzy­czał. Sły­szał, jak krzyk odbija się mię­dzy nimi echem. Na twa­rzy czuł jej pot, a jego smak przy­po­mi­nał mu sól, którą czuł na języku, gdy latem ska­kał z klifu i nur­ko­wał w morzu.

Póź­niej leżeli obok sie­bie bez ruchu. Kiedy się pod­niósł, miał wra­że­nie, że rusza się nie­mrawo jak sta­rzec. Angela leżała na boku i patrzyła na niego, a on po raz kolejny podzi­wiał miękki zarys jej bio­der, przy­po­mi­na­jący górę wzno­szącą się nad kra­jo­bra­zem. Twarz czę­ściowo prze­sła­niały jej włosy, mokre, a przez to deli­kat­nie ciem­niej­sze u nasady.

– Wydaje ci się, że to ty mnie wyko­rzy­stu­jesz, ale jest na odwrót – powie­działa i zaczęła powoli krę­cić pal­cem w gęstych wło­sach na jego tor­sie.

– Prze­cież tu nikt nikogo nie wyko­rzy­stuje – odpo­wie­dział.

– W naszych krót­kich, peł­nych pasji spo­tka­niach cho­dzi przede wszyst­kim o zaspo­ka­ja­nie moich potrzeb.

– Dobrze, że mi to pani wyja­śniła, pani dok­tor.

– Doszłam jed­nak do wnio­sku, że potrze­bu­jemy cze­goś wię­cej niż seksu.

– Co to za bzdura?

– To, że potrze­bu­jemy cze­goś wię­cej niż seksu?

– Nie, to, że potrze­bu­jemy tylko seksu, że nie robimy nic poza tym.

– A co takiego robimy? – zapy­tała i zdjęła rękę z jego torsu.

– Cóż to za pyta­nie? Prze­cież robimy wiele róż­nych rze­czy.

– Takich jak…

– Na przy­kład teraz roz­ma­wiamy. Roz­ma­wiamy o naszym związku.

– To chyba pierw­szy raz – powie­działa i usia­dła. – Jedna roz­mowa na dzie­sięć sto­sun­ków.

– Teraz chyba żar­tu­jesz.

– Może, ale jeśli nawet, to tylko tro­chę. Ja chcę cze­goś wię­cej.

– Czego?

– Wiesz, o czym mówię, Eriku. Roz­ma­wia­li­śmy już o tym.

– O mojej doj­rza­ło­ści.

– Wła­śnie.

– O tym, że wresz­cie powi­nie­nem doj­rzeć jako męż­czy­zna i wziąć odpo­wie­dzial­ność za rodzinę, któ­rej jesz­cze nie mam.

– Masz prze­cież mnie – powie­działa, znów na niego spo­glą­da­jąc.

– Prze­pra­szam, wiesz, o co…

– Nie, wła­ści­wie to nie do końca wiem, o co ci cho­dzi. Taki układ już mi nie wystar­cza.

– Nawet jeśli możesz mnie wyko­rzy­sty­wać?

– Nawet.

– Nawet jeśli to przede wszyst­kim twoje potrzeby będą zaspo­ka­jane?

– Wygłu­pia­łam się tylko, mówiąc to. Nie­po­trzeb­nie. Teraz będziesz miał kolejny temat do żar­tów.

– Angela, daj spo­kój. Dobrze, już jestem poważny.

– Nie zawsze będziesz młody, Eriku, już zaczą­łeś się sta­rzeć. Pomyśl o tym.

– Już o tym myśla­łem.

– Pomyśl o tym. I o nas.

Miał trzy­dzie­ści sie­dem lat i był komi­sa­rzem jed­nostki śled­czej komendy rejo­no­wej. Został nim w wieku trzy­dzie­stu pię­ciu lat, co było rekor­dem w Göteborgu i w Szwe­cji, ale dla niego awans ozna­czał jedy­nie to, że nie musiał już wyko­ny­wać czy­ichś roz­ka­zów tak czę­sto jak kie­dyś.

Wcze­śniej w pracy czuł się młody i silny, teraz zaczęły go dopa­dać wąt­pli­wo­ści. Wyda­wało mu się, że w krót­kim cza­sie posta­rzał się o pięć, dzie­sięć lat. Sprawa, nad którą pra­co­wał ostat­niej wio­sny, wyczer­pała go tak bar­dzo, że kiedy ją roz­wią­zał, latem, zasta­na­wiał się, czy da radę na­dal być poli­cjan­tem i swego rodzaju aktywną prze­ciw­wagą dla pano­szą­cego się zła.

Na początku lata wziął tydzień urlopu i spę­dził go, wędru­jąc w pro­mie­niach pół­noc­nego słońca po bez­kre­sach Lapo­nii. Wró­cił do pracy, ale chyba nie był już taki jak kie­dyś. Pró­bo­wał się zanu­rzyć w atmos­fe­rze lata i wol­nego czasu. Nie golił się. Włosy zakry­wały mu już uszy i rosły dalej, zbli­ża­jąc się do ramion. Jego wygląd wciąż się zmie­niał. Może teraz bar­dziej pasuje do mojego skom­pli­ko­wa­nego wnę­trza, pomy­ślał pew­nego dnia, sto­jąc przed lustrem, i zaci­ska­jąc wargi, wykrzy­wił twarz. Może dzięki temu będę wyglą­dał jak porządny glina.

Sie­dział sam przy kuchen­nym stole nad dwoma tostami i fili­żanką her­baty. Angela się poże­gnała i wró­ciła do sie­bie. Pot znów wystą­pił mu na czoło, kiedy panu­jący na zewnątrz upał zaczął się sączyć do środka przez żalu­zje. Była jede­na­sta. Kiedy przed chwilą spoj­rzał na umiesz­czony w zacie­nio­nym kącie bal­konu ter­mo­metr, wska­zy­wał dwa­dzie­ścia dzie­więć stopni. Z dru­giej puli urlopu zostały mu jesz­cze cztery dni. Posta­no­wił dalej korzy­stać z wypo­czynku.

W przed­po­koju zadzwo­nił tele­fon. Wstał, wyszedł z kuchni i pod­niósł słu­chawkę.

– Tu Steve, jeśli mnie jesz­cze pamię­tasz – powie­dział ktoś ze szkoc­kim akcen­tem.

– Jak mógł­bym zapo­mnieć ryce­rza z Croy­don?

Steve Mac­do­nald był komi­sa­rzem poli­cji, pra­co­wał w połu­dnio­wym Lon­dy­nie. Wio­sną pro­wa­dzili wspól­nie tę ostat­nią trudną sprawę. Zaprzy­jaź­nili się, tak przy­naj­mniej wyda­wało się Win­te­rowi. Pra­co­wali razem w Lon­dy­nie i w Göteborgu. Ostat­nio roz­ma­wiali w wio­senny wie­czór w miesz­ka­niu Win­tera, kiedy po zakoń­cze­niu sprawy wszy­scy pró­bo­wali się nawza­jem pocie­szać.

– To raczej ty jesteś ryce­rzem – powie­dział Mac­do­nald. – Masz błysz­czącą zbroję i całą resztę.

– To już chyba prze­szłość – odparł Win­ter.

– Co?

– Jestem nie­ogo­lony, a wło­sów nie obci­na­łem od mie­sięcy.

– Czy mia­łem na cie­bie aż taki wpływ? Ja byłem na Jer­myn Street i szu­ka­łem gar­ni­tu­rów Bal­des­sa­ri­niego. Pomy­śla­łem, że powi­nie­nem dodać sobie powagi. Gdy­byś został u nas w komen­dzie dłu­żej, zaczę­liby słu­chać two­ich roz­ka­zów.

– I jak poszło?

– Z czym?

– Zna­la­złeś gar­ni­tur?

– Nie. Zwy­kłych ludzi nie stać na ciu­chy, które ty nosisz. À pro­pos, muszę cię o to spy­tać jesz­cze raz: czy to prawda, że nie musisz cze­kać z zaku­pami do pierw­szego?

– Skąd ci to przy­szło do głowy?

– Sam tak mówi­łeś wio­sną.

– Naprawdę? Musia­łem być tak sku­piony na tym, co robi­li­śmy, że sam sie­bie nie słu­cha­łem wystar­cza­jąco uważ­nie.

– Czyli potrze­bu­jesz pen­sji?

– A jak myślisz? Mam tro­chę odło­żone w banku, ale nie aż tyle.

– Dobrze to sły­szeć.

– To ma jakieś zna­cze­nie?

– Nie wiem. Może. Po pro­stu chcia­łem wie­dzieć.

– To dla­tego zadzwo­ni­łeś?

– Wła­ści­wie to chcia­łem się dowie­dzieć, jak się masz. Wtedy, wio­sną, nie było łatwo.

– Nie było.

– Więc?

– Co?

– Jak leci?

– Jest gorąco. Mamy rekor­dowe tem­pe­ra­tury, cho­ciaż lato powinno się już skoń­czyć. A ja na­dal jestem na urlo­pie.

– Dzięki za pocz­tówkę z Alp.

– To z Gór Skan­dy­naw­skich w Lapo­nii, w Szwe­cji.

– Bez róż­nicy. I tak dzięki.

Zapa­dła cisza. Win­ter sły­szał rów­no­mierny szum uno­szący się nad roz­grzaną wodą. Mac­do­nald odchrząk­nął gło­śno.

– Ode­zwij się kie­dyś.

– Może wpadnę na Boże Naro­dze­nie zro­bić zakupy – odparł Win­ter.

– Co będziesz kupo­wał? Cygara? Koszule?

– Myśla­łem o dżin­sach.

– Uwa­żaj, bo sta­niesz się taki jak ja.

– Mógł­bym powie­dzieć to samo.

Poże­gnali się i Win­ter odło­żył słu­chawkę. Nagle zakrę­ciło mu się w gło­wie, chwy­cił się mocno kra­wę­dzi blatu. Po chwili zawroty ustały. Wró­cił do kuchni i wypił łyk zim­nej już her­baty. Zasta­no­wił się, czy zapa­rzyć nową, ale zre­zy­gno­wał i wstał, żeby odsta­wić naczy­nia do zlewu.

Ubrał się w szorty i baweł­niany T-shirt, na nogi wło­żył san­dały. Do kie­szeni T-shirta wci­snął port­fel i spraw­dził, czy w dru­giej kie­szeni ma pęk klu­czy, który wło­żył do niej wczo­raj. Komórkę celowo zosta­wił na noc­nej szafce.

Kiedy chwy­tał klamkę, usły­szał listo­no­sza. Wsu­nięte przez otwór w drzwiach listy spa­dły mu na stopy. Schy­lił się i przej­rzał pocztę: „Gazeta Poli­cyjna”, dwa listy z banku, maga­zyn zapa­ko­wany w szarą kopertę oraz zawia­do­mie­nie o nadej­ściu prze­syłki o wadze prze­kra­cza­ją­cej kilo­gram, do odbioru w urzę­dzie pocz­to­wym przy Ave­nyn. Z całej tej sterty bia­łego papieru wyróż­niała się kolo­rowa pocz­tówka. Pod­niósł ją i obró­cił. To Mac­do­nald prze­sy­łał mu pozdro­wie­nia z wizyty w swo­ich rodzin­nych stro­nach, na pół­nocy Szko­cji. „My też mamy Alpy”, pisał. Win­ter znów obró­cił kartkę i przyj­rzał się ośnie­żo­nemu szczy­towi wzno­szą­cemu się nad dom­kami. Wyglą­dały sta­ro­świecko, jakby z innej epoki.

Na twa­rzy czuł gorące powie­trze. Vasa­plat­sen poły­ski­wał, jakby ktoś roz­cią­gnął na nim szklane nici. Kilka osób stało w cie­niu na przy­stanku tram­wa­jo­wym po dru­giej stro­nie parku. Widać było tylko ich czarne syl­wetki.

Wycią­gnął rower z piw­nicy i poje­chał wzdłuż Vasa­ga­tan, a potem w prawo. Minął Skan­stor­get. Zanim doje­chał do Linnéplatsen, koszulkę miał mokrą od potu, ale było to miłe uczu­cie. Ple­cak obi­jał mu się o łopatki. Zamiast w kie­runku Långedrag posta­no­wił poje­chać na połu­dnie. Jechał w peł­nym słońcu w stronę plaży w Askim. Na plaży zro­bił sobie prze­rwę, napił się cze­goś zim­nego i ruszył dalej. Minął pole gol­fowe w Hovås i doje­chał do Järkholmen. Zosta­wił rower wśród innych, sto­ją­cych wzdłuż ścieżki. Zszedł na dół, na nie­wielką plażę, i tak szybko, jak tylko się dało, zanu­rzył się w wodzie.

Leżał w słońcu i czy­tał, a kiedy było mu za gorąco, wcho­dził do wody. Miał urlop i wła­śnie tak chciał spę­dzać wolny czas tego lata. Lubił to uczu­cie sucho­ści na sto­pach, kiedy otrze­py­wał je z pia­chu i wkła­dał san­dały, gdy po połu­dniu zbie­rał się do domu, a słońce świe­ciło nisko, z lewej strony. Spra­wiało mu to przy­jem­ność i chciał, żeby to trwało jesz­cze tro­chę, bo było dla niego sym­bo­lem wszyst­kiego, co na świe­cie dobre.Rozdział 2

2

ANE­CIE DJA­NALI ZŁA­MANO KOŚĆ ŻUCHWY chwilę po pół­nocy. Spa­ce­ro­wała wzdłuż Östra Hamn­ga­tan, wokół było pełno ludzi. Nie była na służ­bie, ale nawet gdyby była, nie mia­łoby to więk­szego zna­cze­nia, ponie­waż Aneta, jako inspek­torka wydziału śled­czego, w godzi­nach pracy nie nosiła mun­duru.

Była z przy­ja­ciółką. We dwie zauwa­żyły bija­tykę w ciem­nej, odcho­dzą­cej w bok Kyr­ko­ga­tan. Zoba­czyły, że trzech męż­czyzn bije i kopie kogoś leżą­cego na ziemi. Aneta krzyk­nęła i zro­biła kilka kro­ków w ich kie­runku. Męż­czyźni pod­nie­śli wzrok, po czym pode­szli do Anety i jej przy­ja­ciółki. Dzie­sięć sekund póź­niej jeden z nich, mija­jąc Anetę, ude­rzył ją w twarz. Ude­rzył tylko raz i naj­pierw Aneta nic nie czuła, ale po chwili ból prze­szył całą głowę i klatkę pier­siową. Ten, który wymie­rzył jej cios, krzyk­nął coś o jej kolo­rze skóry, a kiedy upa­dła na zie­mię, poszli dalej. Aneta Dja­nali była czarna, ale po raz pierw­szy z tego powodu padła ofiarą prze­mocy.

Cały czas była przy­tomna. Pró­bo­wała coś powie­dzieć przy­ja­ciółce, ale nie mogła. Lis jest biała jak mało kto, pomy­ślała. Może dla niej to jesz­cze więk­szy szok niż dla mnie.

Wokół nie­prze­rwa­nie trwały festi­wa­lowe imprezy. Tłumy krę­ciły się mię­dzy sce­nami i namio­tami z piwem. Noc była cie­pła. Nad mia­stem uno­sił się zapach grilla i ludzi – na uli­cach czuć było alko­hol i pot. Pod­nie­sione głosy mie­szały się ze sobą i gdzieś w tej kako­fo­nii zgi­nął krzyk przy­ja­ciółki Anety. Spa­ce­ru­jąc po opa­no­wa­nym przez festi­wal mie­ście, mijały to miej­sce już trzeci raz tego wie­czoru. Do trzech razy sztuka, pomy­ślała Aneta Dja­nali, czu­jąc pod policz­kiem nie­równą powierzch­nię asfaltu. Ból w gło­wie nie był już tak silny. Widziała tylko nogi, mnó­stwo nóg w san­da­łach i w moka­sy­nach, a potem ktoś ją pod­niósł i zaniósł do samo­chodu. Domy­śliła się, że to karetka. Czuła, jak ktoś jej deli­kat­nie dotyka, a potem stra­ciła przy­tom­ność.

Fre­drik Hal­ders dowie­dział się o tym następ­nego dnia rano, kiedy o wpół do dzie­wią­tej przy­szedł do komendy. Był ostrzy­żo­nym na jeża gliną, który, ile­kroć nada­rzyła się ku temu oka­zja, dogry­zał innym, a naj­chęt­niej Ane­cie Dja­nali, i to z powodu jej koloru skóry i pocho­dze­nia. Cza­sami wycho­dził na rasi­stę i sek­si­stę, ale nie­wiele go to obcho­dziło. Był sam, odkąd roz­wiódł się trzy lata wcze­śniej. Bez prze­rwy wku­rzony i agre­sywny czter­dzie­stocz­te­ro­letni facet o cho­ler­nie pogma­twa­nym wnę­trzu, który powi­nien wresz­cie zro­zu­mieć, że musi z kimś poroz­ma­wiać. Ale: Fre­drik Hal­ders u psy­cho­te­ra­peuty? Wolałby już publicz­nie zwa­lić sobie konia. Wie­dział jed­nak, że ta nega­tywna ener­gia, która się w nim nagro­ma­dziła, może go zapro­wa­dzić na skraj prze­pa­ści. Poczuł to też teraz, kiedy usły­szał, co się przy­da­rzyło Ane­cie Dja­nali. Chciał… chciał… chciał, do kurwy nędzy, roze­rwać na strzępy tych pie­przo­nych skur­wy­sy­nów. Cho­dził wokół sali kon­fe­ren­cyj­nej, a Lars Ber­gen­hem, kiedy już wszystko mu opo­wie­dział, zamilkł.

– Są jacyś świad­ko­wie?! – krzyk­nął Hal­ders.

– Tak… – zaczął Ber­gen­hem.

– Gdzie?

– Przy­ja­ciół…

– Dawaj ją tu! – wrza­snął Hal­ders. – Zresztą pie­przyć to – rzu­cił i pod­szedł do drzwi.

– Dokąd idziesz?

– A jak, kurwa, myślisz?

– Jest pod nar­kozą, albo przy­naj­mniej była przez jakiś czas, kiedy nasta­wiali jej szczękę.

– Skąd wiesz?

– Przed chwilą gada­łem ze szpi­ta­lem.

– Czemu nie zadzwo­nili do mnie? – zapy­tał Hal­ders. – Takie coś może być nie­bez­pieczne. Może dojść do zaka­że­nia albo innego syfu. Powinni ją dać na inten­sywną opiekę.

Taa, ty oczy­wi­ście znasz się na tym lepiej niż leka­rze, pomy­ślał Ber­gen­hem.

– Prze­cież to ja naj­czę­ściej z nią współ­pra­cuję – powie­dział Hal­ders. – Ty pra­wie ni­gdy nie pra­co­wa­łeś z Anetą w tere­nie!

– Skąd mogli o tym wie­dzieć – odparł cicho Ber­gen­hem.

– Co?

– Nic.

– To co ze świad­kami? – zapy­tał Hal­ders.

– Pró­buję ci wła­śnie powie­dzieć, że przy­ja­ciółka Anety będzie tu za… – Ber­gen­hem spoj­rzał na zega­rek – za kwa­drans.

– Była tam?

– Tak.

– Ktoś jesz­cze?

– Wiesz, że trwa festi­wal. Były tam tłumy, a w takich sytu­acjach nikt ni­gdy nic nie widzi.

– Cho­lera – powie­dział Hal­ders. – Chyba się wypro­wa­dzę z tego pie­przo­nego mia­sta.

Ber­gen­hem nie odpo­wie­dział.

– Lubisz to mia­sto? – spy­tał Hal­ders. Na chwilę usiadł, potem wstał i znów usiadł.

Ber­gen­hem zasta­na­wiał się, co odpo­wie­dzieć. Fre­drik był zde­ner­wo­wany i nie było to nic nowego, ale tym razem było ina­czej, jakby jego gniew miał w sobie coś ze świę­to­ści. To było coś wię­cej niż współ­czu­cie dla kole­żanki z pracy. Za chwilę pew­nie poje­dzie do szpi­tala i niech Bóg ma w swo­jej opiece wszyst­kich kie­row­ców, któ­rzy będą go spo­wal­niać na świa­tłach.

– Nastały nowe czasy – powie­dział Ber­gen­hem. – To nowo­cze­sne, wie­lo­aspek­towe mia­sto.

– Wielo co? Co to, kurwa, zna­czy?

– Że znaj­dziesz tu i dobro, i zło – odparł Ber­gen­hem, uświa­da­mia­jąc sobie, jak banalne zda­nie wła­śnie wypo­wiada. – Nie można po pro­stu posłać całego mia­sta do dia­bła.

– Nie­długo trzeba będzie to zro­bić – powie­dział Hal­ders. – Czło­wiek spa­ce­ruje sobie po ulicy, a jakiś drań pod­cho­dzi i roz­wala mu głowę. Jakie tu masz aspekty? I gdzie niby to twoje wie­lo­aspek­towe mia­sto?

Ber­gen­hem nie odpo­wie­dział.

– Nie no, wiem, że są porządni i szczę­śliwi ludzie, i nie­które miej­sca są w porządku, i w ogóle, ale cho­dzi o to, że… cho­dzi o to… – dodał Hal­ders dziw­nie niskim gło­sem i odwró­cił się od Ber­gen­hema, wci­ska­jąc głowę w ramiona.

Ber­gen­hem zoba­czył, jak Hal­ders pod­nosi prawą rękę i prze­ciera twarz. Pła­cze, pomy­ślał. Albo zaraz zacznie. Czyli jest jesz­cze nadzieja dla Fre­drika. Ale wła­ści­wie to on ma rację, a już na pewno jeśli cho­dzi o to lato. Ile pro­wo­ka­cji mie­li­śmy w ostat­nim mie­siącu? Pięt­na­ście? To nie­mal jak przy­go­to­wa­nia do wojny, par­ty­zanc­kiej wojny mię­dzy ple­mio­nami Göteborga. Wczo­raj ucier­piała…

– Kto będzie gadał z tą babką? – Głos Hal­dersa dobiegł jakby z oddali. – Z jej przy­ja­ciółką?

– Ja i ty, jeśli chcesz – odpo­wie­dział Ber­gen­hem.

– Ty się tym zaj­mij – odparł Hal­ders. – Ja spa­dam do szpi­tala. A co z tym dru­gim bie­da­kiem? Tym, któ­rego też pobili?

– Żyje – powie­dział Ber­gen­hem.

Był znie­cier­pli­wiony i nie zauwa­żył nawet, że powie­trze wpa­da­jące przez nawiew jest cie­plej­sze od tego w samo­cho­dzie. Pot spły­wał mu po karku, ale nie zwra­cał na to uwagi.

Kiedy wszedł do sali, Aneta sie­działa na łóżku, czy raczej leżała, opie­ra­jąc się na podusz­kach. Oczy miała czer­wone, popę­kały jej naczynka. Chyba lepiej iść się uchlać, pomy­ślał Hal­ders. Twarz ma owi­niętą ban­da­żami. Dopiero co się obu­dziła, nie powinno mnie tu być.

Obok niej stał pla­sti­kowy kubek ze zgiętą wpół słomką. Przed jed­no­oso­bową salą, w któ­rej leżała, na szpi­tal­nym sto­liku stało dzie­sięć róż. Pie­lę­gniarka powie­działa, że nie chcieli ich wno­sić do środka ze względu na zagro­że­nie infek­cją. Główki kwia­tów pochy­lały się w kie­runku blatu. Nie nalali wody do wazonu czy co, pomy­ślał Hal­ders. To mogły być kwiaty ode mnie.

Wziął sto­łek i usiadł przy łóżku.

– Dorwiemy ich – powie­dział.

Leżała nie­ru­chomo. Potem zamknęła oczy i Hal­ders nie był pewien, czy nie zasnęła.

– Zanim wyzdro­wie­jesz, te dra­nie będą sie­dzieć. Prze­cież czarni oby­wa­tele też mają prawo cho­dzić po uli­cach po zapad­nię­ciu zmroku.

Nie zare­ago­wała. Hal­ders wpa­try­wał się w stertę podu­szek za jej ple­cami. Chyba nie było jej wygod­nie.

– W takiej chwili można pomy­śleć, że lepiej by było, gdy­byś została w domu, w Waga­dugu – powie­dział Hal­ders, powta­rza­jąc stary, dobrze znany im obojgu żart. Aneta Dja­nali uro­dziła się prze­cież w Göteborgu. – W Waga­dugu – powie­dział jesz­cze raz, jakby to słowo miało ukoić jego nerwy albo spra­wić, że Aneta poczuje się lepiej.

– Wła­ści­wie taka chwila już się nie powtó­rzy – ode­zwał się po kilku minu­tach mil­cze­nia. – Mogę powie­dzieć coś waż­nego, a ty mi nie prze­rwiesz i nie będziesz się wymą­drzać. Mam pole do popisu, mogę powie­dzieć, co myślę. Mogę ci wyja­śnić, o co w tym wszyst­kim cho­dzi.

Aneta otwo­rzyła oczy i rzu­ciła mu spoj­rze­nie, które dobrze znał. Obe­rwała, ale uszko­dzili jej tylko dolną część czaszki, pomy­ślał. To jest ta jedyna chwila, kiedy mogę dojść do słowa.

– Cho­dzi o utrzy­ma­nie kon­troli – powie­dział. – Kiedy zła­piemy tych skur­wy­sy­nów, będziemy się kon­tro­lo­wać tak długo, jak się da, a potem popeł­nimy jeden czy dwa błędy, poka­zu­jąc, że my też jeste­śmy ludźmi. Że gliny są ludźmi.

Jak, do licha, udaje jej się pić z tego kubka, pomy­ślał. Prze­cież w ban­dażu nie ma żad­nego otworu na słomkę. Czy te przed­mioty stoją tu tylko po to, żeby dobrze wyglą­dać? Czy nie dostaje wszyst­kiego, czego potrze­buje, w kro­plówce? I jak długo będzie tu leżeć?

– Mówią, że Win­te­rowi odbiło po tej ostat­niej spra­wie – powie­dział. – Cały urlop prze­cho­dził w obcię­tych dżin­sach i w T-shir­cie z napi­sem „Lon­don Cal­ling”. Podobno był w komen­dzie, żeby zabrać papiery. Miał zarost i zapu­ścił włosy.

Aneta znów zamknęła oczy.

– Nie mogę się docze­kać ponie­działku – dodał. – Zbie­rzemy się wtedy wszy­scy, to zna­czy wszy­scy z wyjąt­kiem cie­bie, ale mogę poło­żyć coś na twoim krze­śle, jak­byś z nami była. – Pochy­lił się do przodu. – Na razie się kuruj. – Wcią­gnął powie­trze, wdy­cha­jąc ciężki zapach uno­szący się w sali. – Bra­kuje mi cie­bie – powie­dział.

Wstał i nie­po­rad­nie zabrał ze sobą sto­łek. Minął łóżko i wyszedł z pokoju. Na kory­ta­rzu zaj­rzał do wazonu z różami – był napeł­niony wodą. Dla­czego w takim razie kwiaty więdną?, pomy­ślał.

Win­ter nie cze­kał do ponie­działku. Kiedy zadzwo­nił do niego Ring­mar i od razu powie­dział, o co cho­dzi, natych­miast posta­no­wił zakoń­czyć urlop. Wcale nie z poczu­cia obo­wiązku. Prze­ciw­nie, było to ego­istyczne posu­nię­cie, może nawet ele­ment swego rodzaju tera­pii.

– Nie jesteś tu jesz­cze potrzebny – powie­dział Ring­mar.

– Mam dość leże­nia na plaży i otrze­py­wa­nia nóg z pia­chu – odparł Win­ter.

Po połu­dniu wszedł do swo­jego biura i pod­cią­gnął żalu­zje. W pokoju uno­sił się zapach pracy i kurzu. Blat biurka był pusty. Stan ide­alny, pomy­ślał. Może mogę być jak szef i na bla­cie nie trzy­mać nic, a raporty upy­chać do szu­flad.

Sture Bir­gers­son, szef wydziału śled­czego, był na tyle mądry, by całą odpo­wie­dzial­ność zrzu­cić na swo­jego zastępcę. Ozna­czało to, że to Win­ter dowo­dził trzy­dziestką poli­cjan­tów wal­czą­cych z prze­stęp­czo­ścią. Ofi­cjal­nie dawny Wydział Śled­czy został zastą­piony Jed­nostką Śled­czą Komendy Rejo­no­wej, ale w prak­tyce nic się nie zmie­niło. I tak na­dal zaj­mo­wali się tym samym: prze­mocą i kra­dzie­żami. Ci, któ­rzy wcze­śniej byli sier­żan­tami, zostali mia­no­wani aspi­ran­tami. Wresz­cie czło­wiek do cze­goś doszedł, stwier­dził Hal­ders, kiedy w 1995 roku wszy­scy zostali awan­so­wani. Cho­ciaż wyż­szy sto­pień nie ozna­czał wyż­szej pen­sji. A jed­nak teraz wycho­dzi się na nędzne ulice Göteborga z więk­szymi ambi­cjami, uwa­żał.

– Zamknij drzwi – powie­dział Win­ter, kiedy Ring­mar sta­nął w progu. – I jak? – zapy­tał, zanim Ring­mar zdą­żył usiąść na krze­śle po dru­giej stro­nie biurka.

– Spraw­dzamy już naj­gor­sze szu­mo­winy, ale mogli być spoza mia­sta – odpo­wie­dział Ring­mar.

– Tak sądzisz?

– Tak mówią. Poza tym panuje jakiś bała­gan. Nie wiem, ile wiesz, ale prze­cież oglą­dasz tele­wi­zję albo przy­naj­mniej słu­chasz wia­do­mo­ści. Mówią, że może to wszystko przez upały, a może przez coś innego.

– Te demon­stra­cje?

– Tak, ale nie tylko. W mie­ście aż kipi, w pew­nym sen­sie. W ostat­nim tygo­dniu mie­li­śmy ze dwa­na­ście przy­pad­ków gang­ster­skich pora­chun­ków. To wojna gan­gów albo jej począ­tek. No i bójki. Nie wiem, ile naro­do­wo­ści, włą­cza­jąc Szwe­dów, brało w nich udział. Paskud­nie to wygląda. Coś jest na rze­czy… nie wiem co… jakaś zawiść, agre­sja… coś, co spra­wia, że ludzie ata­kują innych albo nie­na­wi­dzą ich bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Mimo to pró­bu­jemy robić, co w naszej mocy. Może stoją za tym jakieś skur­wy­syny, które dole­wają oliwy do ognia, kie­rują tym, przy­naj­mniej po czę­ści.

Ber­til Ring­mar dowo­dził grupą zwia­dow­czą, którą two­rzyło dzie­się­cioro poli­cjan­tów mają­cych wtyczki w świe­cie prze­stęp­czym i któ­rej celem było kon­tro­lo­wa­nie zarówno zwy­kłych szu­mo­win, jak i prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej. Mieli „stać w pierw­szym sze­regu, pro­wa­dząc innych w stronę postępu”, jak to okre­ślił Sture Bir­gers­son, kiedy prze­or­ga­ni­zo­wy­wano ich jed­nostkę.

– Prze­cież Anetę znają tro­chę w mie­ście – powie­dział Ring­mar. – Myślę, że gdyby nie cho­dziło o samo­obronę, nie posu­nę­liby się do zaata­ko­wa­nia kogoś z naszych.

– Może wła­śnie w tym rzecz – stwier­dził Win­ter.

– W czym?

– Wydaje nam się, że oni wie­dzą, że my wiemy, że oni wie­dzą, że myślimy, że ni­gdy by cze­goś takiego nie zro­bili, i może wła­śnie dla­tego to zro­bili.

Ring­mar nie odpo­wie­dział.

– Nie sądzisz?

– Tak, to kla­syczny pro­blem – odparł Ring­mar. – O ile dobrze cię zro­zu­mia­łem.

– Tak czy ina­czej, wra­ca­cie do punktu wyj­ścia?

– Na to wygląda.

Win­ter wpa­try­wał się w blat biurka. Było wypo­le­ro­wane na wysoki połysk, jakby sprzą­taczka gorącz­kowo je czy­ściła, kiedy tylko się oka­zało, że komi­sarz wraca wcze­śniej. Widział odbi­cie swo­jej twa­rzy. Włosy wyglą­dały jak kol­cza­sta otoczka przy­cze­piona do głowy. Z paczki scho­wa­nej w kie­szeni koszuli wycią­gnął krót­kie cygaro i zapa­lił je. Upu­ścił zapałkę. Opa­rzyła go w udo, poczuł szyb­kie ukłu­cie. Ring­mar zauwa­żył, że Win­ter ma na sobie szorty, ale nie sko­men­to­wał tego. Sam był ubrany w dłu­gie spodnie khaki. Wyglą­dają, jakby je kupił w skle­pie z wypo­sa­że­niem bry­tyj­skiej armii kolo­nial­nej, pomy­ślał Win­ter.

– Jeśli są stąd, znaj­dziemy ich – cią­gnął Ring­mar.

– Wie­rzysz w siły dobra? W naszych infor­ma­to­rów?

– Wie­rzę, że siły dobra ukryte w sze­re­gach sił zła zapro­wa­dzą nas wła­śnie do tych złych – odparł Ring­mar.

– Tych gor­szych – dodał Win­ter. – Tych najgor­szych.

– Przy­ja­ciółce Anety wydaje się, że może roz­po­znać któ­re­goś z nich – powie­dział Ring­mar.

– Mieli na sobie jakieś sym­bole nazi­stow­skie albo faszy­stow­skie?

– Nie. Z wyglądu zupełne nie­wi­niątka.

Win­ter strzep­nął popiół na dłoń. Ktoś pew­nie zwi­nął mu z biura popiel­niczkę, kiedy go nie było.

– Inni świad­ko­wie?

– Z tysiąc, ale tylko kilka osób ode­zwało się do nas po komu­ni­ka­cie. I nie są pewni, jak ci kole­sie wyglą­dali.

– Nie­wi­niątka, mówisz?

– Tak.

– Nie upły­nęła jesz­cze doba.

– Nie.

Roz­legł się dzwo­nek sto­ją­cego z pra­wej strony biurka tele­fonu.

– I jesz­cze ktoś dzwoni – powie­dział Win­ter i pod­niósł słu­chawkę. Wymam­ro­tał swoje nazwi­sko.

Ring­mar patrzył, jak Win­ter, zgar­biony i ze zmarsz­czo­nym czo­łem, wsłu­chuje się w głos dyżur­nego poli­cjanta. Rzu­cił kilka słów i się roz­łą­czył.

– Idzie tu jakiś koleś. Śle­dził ich – powie­dział.

– O kurwa. Czemu wcze­śniej się nie ode­zwał? – spy­tał Ring­mar.

– Chyba dziecko mu ciężko zacho­ro­wało w nocy.

– Gdzie jest?

– Zaraz tu będzie – powie­dział Win­ter. – À pro­pos, byłem w szpi­talu zoba­czyć Anetę. Spo­tka­łem Fre­drika. Wycho­dził aku­rat z jej sali i miał zaczer­wie­nione oczy.

– Aha – odparł Ring­mar.Rozdział 3

3

WIN­TER WSTAŁ I POD­SZEDŁ DO OKNA. Na ple­cach miał mokry ślad od opar­cia krze­sła. Zatrząsł się, sta­jąc pod nawie­wem kli­ma­ty­za­cji. Ten dreszcz zimna, który prze­szedł go od środka, spra­wił, że lato tam, na zewnątrz, też wyglą­dało na chłodne. Przez okno, któ­rego nie można było otwo­rzyć, wyda­wało się szare. Niebo było nie­wy­raźne, a upalne powie­trze bez­gło­śnie wisiało nad mia­stem. Było przed­po­łu­dnie, a mało kto cho­dził po uli­cach. Na mura­wie sta­rego sta­dionu Ullevi usta­wiono zra­sza­cze.

Pomy­ślał o Ane­cie Dja­nali i zaci­snął prawą dłoń. Kiedy uświa­do­mił sobie, co jej się przy­da­rzyło, poczuł… agre­sję. To nagłe uczu­cie stało się jego czę­ścią. Może to pry­mi­tywna chęć zemsty, a może coś wię­cej. Powró­cił do swo­jego peł­nego agre­sji świata.

Odwró­cił się. Ring­mar wciąż sie­dział w biu­rze i patrzył na niego bez słowa. Jest ode mnie star­szy o pięt­na­ście lat i już zaczął wycze­ki­wać lep­szych cza­sów, pomy­ślał Win­ter. Może kiedy już prze­pra­cuje ostatni dzień, popły­nie łodzią do swo­jego domku let­ni­sko­wego na Vrångö i ni­gdy tu nie wróci.

– Co ozna­cza ten napis na koszulce? „Lon­don Cal­ling”? – spy­tał Ring­mar.

– To tytuł roc­ko­wej płyty. Mac­do­nald mi ją przy­słał.

– Roc­ko­wej? Prze­cież ty nie masz poję­cia o rocku.

– Sły­sza­łem jeden zespół. The Clash. Przy­słał mi ich płytę razem z T-shir­tem.

– The Clash?

– Po angiel­sku zna­czy star­cie.

– Cho­dziło mi o zespół. Co to za jedni? Potra­fisz odróż­nić hard rock od popu?

– Nie. Ale ich muzyka mi się podoba.

– Nie wie­rzę. Prze­cież ty lubisz Col­trane’a.

– Podoba mi się – powtó­rzył Win­ter. – Grali, kiedy mia­łem z dzie­więt­na­ście lat, ale i tak są bar­dzo współ­cze­śni.

– Czyli hard rock – stwier­dził Ring­mar.

Do pokoju wszedł świa­dek, na któ­rego cze­kali.

Zaczął opo­wia­dać. Na jego twa­rzy widać było napię­cie i zmę­cze­nie po nie­prze­spa­nej nocy. Prze­ży­cia ostat­nich godzin zosta­wiły w jego oczach wyraźny ślad nie­po­koju. W nocy jego dziecko doznało wstrząsu aler­gicz­nego. Ledwo unik­nęli tra­ge­dii. Win­ter coś do niego powie­dział.

– Prze­pra­szam, nie usły­sza­łem. Zakrę­ciło mi się w gło­wie.

– Powie­dział pan, że pan za nimi poszedł.

– Tak.

– Ilu ich było?

– Z tego, co widzia­łem, trzech.

– Jest pan pewien, że byli razem?

– Dwóch z nich cze­kało, pod­czas gdy ten trzeci… ten, który ją ude­rzył… cze­kali na niego. – Świa­dek prze­tarł oczy. – Przy­po­mi­nam sobie, że ten, który ude­rzył, był mniej­szy od pozo­sta­łych.

– Był niż­szy?

– Tak to wyglą­dało.

– I poszedł pan za nimi?

– Sze­dłem tak długo, jak się dało. Wszystko poto­czyło się bar­dzo szybko. Czło­wieka para­li­żuje, nie wia­domo, co zro­bić. Potem pomy­śla­łem, że to straszne, co zro­bili, i posze­dłem za nimi, żeby zoba­czyć, dokąd idą, ale na Kung­stor­get były tłumy ludzi, a póź­niej zadzwo­niła żona. Krzy­czała, że Astrid się dusi. Astrid to nasza córka.

– Tak – powie­dział Win­ter i spoj­rzał na Ring­mara. Ber­til miał dziecko. Win­ter nie, ale miał dziew­czynę, która stwier­dziła, że nie ma zamiaru dłu­żej cze­kać, aż on doj­rzeje do tego, żeby wziąć odpo­wie­dzial­ność za dziecko. Oświad­czyła mu to wczo­raj, zanim wyje­chała do mamy, żeby tam wyre­gu­lo­wać swój zegar bio­lo­giczny. Kiedy wróci, będę mógł usły­szeć, jak się prze­su­wają wska­zówki, pomy­ślał.

– Ale już w porządku – powie­dział męż­czy­zna, chyba sam do sie­bie. – Już w porządku z Astrid.

Win­ter i Ring­mar cze­kali. Powie­trze w pokoju krą­żyło powoli. Męż­czy­zna był ubrany w te same spodenki i koszulkę polo, które miał na sobie poprzed­niego wie­czoru. Na bro­dzie wid­niał cień zaro­stu, a jego oczy jakby zapa­dły się w głąb czaszki.

– Jeste­śmy wdzięczni, że przy­szedł pan do nas od razu po tym… przy­krym incy­den­cie… – powie­dział Win­ter. – Że przy­szedł pan pro­sto ze szpi­tala.

Sie­dzący naprze­ciwko niego świa­dek wzru­szył ramio­nami.

– Wiele osób w ogóle nie reaguje – odparł. – Ktoś łazi po uli­cach i bije innych. No prze­cież, do cho­lery, krew może czło­wieka zalać, jak się na to patrzy.

Win­ter cze­kał na dal­szy ciąg.

– To jak z tą durną gadką o imi­gran­tach, którą się sły­szy w pracy. Jakby popraw­ność poli­tyczna pozwa­lała mówić, że w kraju jest za dużo imi­gran­tów, uchodź­ców i czar­nych.

– Gdzie dokład­nie zgu­bił pan tę bandę? – zapy­tał Ring­mar.

– Przy Salu­hal­len, nie­da­leko Kung­sport­splat­sen. To zna­czy tuż przed wej­ściem na plac.

– Sły­szał pan, czy coś mówili?

– Ani słowa.

– Domy­śla się pan, skąd mogli być?

– Jak dla mnie mogli być i z pie­kła rodem.

– Czyli nie wie pan.

– Nie, ale to byli Szwe­dzi, praw­dziwi Szwe­dzi, jak to się mówi.

Zapy­tali go, jak wyglą­dali, więc ich opi­sał. Kiedy wyszedł, Win­ter zapa­lił kolejne cygaro i znów upu­ścił zapałkę na gołe udo.

– Zauwa­ży­łeś, że uważa Anetę za uchodźcę? – rzu­cił.

– Co masz na myśli? – zapy­tał Ring­mar.

– Zawsze będziemy dzie­lić ludzi na kate­go­rie, poko­le­nie za poko­le­niem. Bez względu na to, gdzie się uro­dzili.

– Tak.

– Wieczni tuła­cze.

– Co?

– Jest takie okre­śle­nie. Tak nazy­wają tych, któ­rzy w poszu­ki­wa­niu raju krążą od jed­nego pań­stwa do dru­giego, ale ni­gdzie ich nie wpusz­czają.

– Ładne okre­śle­nie – stwier­dził Ring­mar. – Takie roman­tyczne. Ale nie doty­czy naszej Anety.

– Nie, ale kiedy wresz­cie wpusz­czą ich do jakie­goś raju, co się dzieje? – powie­dział Win­ter i doga­sił cygaro w popiel­niczce, którą zna­lazł za zasłoną.

Na zewnątrz, na placu Ern­sta Fon­tella, powie­trze było cięż­kie od gorąca. Słońce stało w zeni­cie. Pot zaschnięty na ciele Win­tera znów zaczął spły­wać po ple­cach. Czuł, jak swę­dzą go pachwiny. Zało­żył oku­lary prze­ciw­sło­neczne, pod­szedł do samo­chodu i otwo­rzył drzwi. Źle wyli­czył kąt pada­nia cie­nia od drzew. Przed­nie sie­dze­nie było nagrzane nie do wytrzy­ma­nia. Oddy­cha­jąc powoli, usa­do­wił się i uru­cho­mił sil­nik. Włą­czył kli­ma­ty­za­cję.

Ruszył na wschód. Minął nowy sta­dion Ullevi i skrę­cił na podwó­rze dużej willi w Lund. Pies z sąsied­niej pose­sji uja­dał jak wście­kły. Win­ter sły­szał szczęk jego kol­czatki.

Wej­ście do domu było ocie­nione. Naci­snął dzwo­nek i cze­kał. Naci­snął jesz­cze raz, ale nikt nie otwie­rał. Zszedł ze scho­dów i skrę­cił w lewo, w asfal­tową ścieżkę. Czuł zapach rosną­cych obok krze­wów czar­nych porze­czek, ale też jakiś inny, któ­rego nie mógł roz­po­znać.

Za domem słońce odbi­jało się w tafli basenu. W powie­trzu czuć było chlor i ole­jek do opa­la­nia. Przy pół­noc­nej kra­wę­dzi basenu stał leżak, na któ­rym leżał nagi męż­czy­zna. Cięż­kie ciało całe miał opa­lone na inten­sywny kolor, odci­na­jący się na tle ręcz­nika, który miał chro­nić mate­riał leżaka przed potem i olej­kiem. Ręcz­nik był biało-nie­bie­ski i pod sto­pami męż­czy­zny wid­niał na nim napis „Swed­com”. Win­ter zakasz­lał cicho i męż­czy­zna otwo­rzył oczy.

– Wyda­wało mi się wła­śnie, że coś sły­sza­łem.

– To dla­czego nie otwo­rzy­łeś?

– I tak wsze­dłeś.

– To mógł być ktoś inny.

– Ale nie­stety to ty – powie­dział męż­czy­zna, na­dal leżąc w tej samej pozy­cji. Jego obwi­sły penis spo­czy­wał na umię­śnio­nym udzie.

– Ubierz się i zapro­po­nuj mi coś do picia, Benny.

– Muszę to zro­bić w takiej kolej­no­ści? Naba­wi­łeś się homo­fo­bii?

– To kwe­stia este­tyki. – Win­ter rozej­rzał się za krze­słem.

Benny Ven­ner­hag, bo tak nazy­wał się męż­czy­zna, wstał i chwy­cił leżący na niskim stołku biały ręcz­nik, po czym wska­zał na basen.

– Tym­cza­sem możesz się wyką­pać.

Poszedł w kie­runku domu, a kiedy był na weran­dzie, odwró­cił się i powie­dział:

– Przy­niosę parę piw. Kąpie­lówki znaj­dziesz w schowku pod stoł­kiem. Fajny T-shirt, ale komu by się chciało jechać do Lon­dynu?

Win­ter ścią­gnął spodenki i T-shirt i zanu­rzył się w wodzie. Poczuł na skó­rze orzeź­wia­jący chłód. Zanur­ko­wał i prze­pły­nął na drugi koniec basenu. Z impe­tem prze­bił powierzch­nię wody i poło­żył się na ple­cach. Przez chwilę miał wra­że­nie, że słońce nie jest już tak bli­sko. Znów zanur­ko­wał i obró­cił się. Patrzył na niebo przez taflę wody. Wyglą­dała jak szklany dach. Sły­szał trzask wydo­by­wa­jący się z wyka­fel­ko­wa­nych ścian basenu, a może trzesz­czało mu w uszach? Długo nie wypły­wał, a kiedy wresz­cie to zro­bił, zoba­czył nad sobą twarz.

– Pró­bo­wa­łeś pobić rekord? – spy­tał Ven­ner­hag i schy­lił się nad kra­wę­dzią basenu, żeby mu podać piwo.

Win­ter odgar­nął włosy z czoła. Wziął od Ven­ner­haga butelkę i poczuł jej chłód w dłoni.

– Dobrze ci się wie­dzie – powie­dział, popi­ja­jąc piwo.

– Zasłu­guję na to.

– O tak, jak nikt inny.

– Po co ta iro­nia, komi­sa­rzu.

Win­ter pod­cią­gnął się i usiadł na kra­wę­dzi basenu.

– Kąpa­łeś się w majt­kach? Gdzie się podziały twoje klasa i styl?

Win­ter nie odpo­wie­dział. Wychy­lił piwo do dna i odsta­wił butelkę na jedną z płyt, któ­rymi obło­żono brzeg basenu. Potem zdjął mokre bok­serki i wło­żył szorty.

– Dosta­niesz ode mnie foliową torebkę na te mokre gatki – powie­dział Ven­ner­hag z uśmie­chem. Znów roz­wa­lił się na leżaku. Miał na sobie krót­kie spodnie khaki, opi­nały mu się na bio­drach.

– Kto tak urzą­dził moją Anetę? – zapy­tał Win­ter, odwra­ca­jąc się do Ven­ner­haga.

– O czym ty mówisz? – odparł Ven­ner­hag i się wypro­sto­wał.

– Dziew­czynę z mojego team… z mojego wydziału pobito wczo­raj w nocy i jeśli wiesz, kto to zro­bił, też chcę się dowie­dzieć – powie­dział Win­ter. – Teraz albo w naj­bliż­szym cza­sie.

– Takie zacho­wa­nie rów­nież nie jest w twoim stylu.

– Zmie­ni­łem się.

– Aha, to może…

– To poważna sprawa, Benny. – Win­ter się pod­niósł. Pod­szedł do leżaka i przy­kuc­nął. Jego twarz zna­la­zła się tuż przy twa­rzy Benny’ego. Czuł zapach alko­holu i olejku koko­so­wego. – Będę cię tole­ro­wał dopóty, dopóki będziesz wobec mnie uczciwy. Jeśli prze­sta­niesz być wobec mnie uczciwy, prze­stanę cię tole­ro­wać.

– O rany, a cóż by to miało ozna­czać?

– Koniec z tym wszyst­kim – powie­dział Win­ter z kamienną twa­rzą.

Ven­ner­hag rozej­rzał się po swo­jej posia­dło­ści.

– Co to za pogróżki? I skąd mam niby wie­dzieć, co się przy­tra­fiło two­jej współ­pra­cow­nicy?

– Znasz oso­bi­ście wię­cej szu­mo­win ode mnie – odparł Win­ter. – To nie pierw­szy atak na czar­no­skórą osobę, choć tym razem cho­dzi o czar­no­skórą poli­cjantkę.

– Zro­zu­mia­łem.

– Jesteś prze­stępcą i rasi­stą. Jeśli o czymś usły­szysz, chcę, żeby to tra­fiło do mnie. Powi­nie­neś się orien­to­wać.

– Jestem też twoim byłym szwa­grem – powie­dział Ven­ner­hag z uśmie­chem. – I nie chcę, żebyś tu przy­ła­ził i koza­czył.

Win­ter zła­pał go nagle za szczękę i ści­snął mocno.

– Zła­mali jej tę część twa­rzy – powie­dział, pochy­la­jąc się bli­żej i ści­ska­jąc jesz­cze moc­niej. – Czu­jesz, Benny? Czu­jesz ten ucisk?

Ven­ner­hag gwał­tow­nie odchy­lił głowę na bok i Win­ter go puścił.

– Odpier­do­liło ci, kurwa – stwier­dził Ven­ner­hag, roz­ma­so­wu­jąc sobie brodę i policzki. – Czemu to zro­bi­łeś? Powi­nie­neś się leczyć, naprawdę.

Win­te­rowi zakrę­ciło się w gło­wie. Przy­mknął oczy i w gło­wie usły­szał zgrzyt, pod­czas gdy Ven­ner­hag znów zła­pał się za brodę.

– Cho­lera – powie­dział Ven­ner­hag. – Nie powinni cię wypusz­czać na ulicę, ty pie­przony out­si­de­rze.

Win­ter otwo­rzył oczy i spoj­rzał na swoje dło­nie. Czy są jego? Przy­jem­nie było zaci­snąć palce na szczęce Ven­ner­haga.

– Chyba trzeba poga­dać z Lottą – stwier­dził Ven­ner­hag.

– Nie zbli­żaj się do niej – odpo­wie­dział Win­ter.

– Ona zresztą jest nie mniej wal­nięta od bra­ciszka.

Win­ter się pod­niósł.

– Zadzwo­nię do cie­bie za parę dni – powie­dział. – A ty tym­cza­sem zbie­raj infor­ma­cje.

– Miło cię było gościć, kurwa – odparł Ven­ner­hag.

Win­ter wci­snął mokre bok­serki do kie­szeni i wło­żył koszulkę. Wró­cił tą samą ścieżką, wsiadł do samo­chodu i poje­chał z powro­tem do mia­sta. Minął komendę i poje­chał do szpi­tala. Z samo­chodu mia­sto wyglą­dało tak, jakby pano­wał w nim chłód.

Zarząd zie­leni miej­skiej obsa­dził wej­ście do szpi­tala trzema pal­mami, ale przez przy­ciem­nione szyby mer­ce­desa Win­tera drzewa zda­wały się zama­rzać w doni­cach.

Wszedł do sali i zoba­czył Anetę. Zasty­gła, pró­bu­jąc się­gnąć po coś leżą­cego na sto­liku. W jej oczach dostrzegł zdzi­wie­nie. Szybko pod­szedł do łóżka i z uśmie­chem podał jej gazetę.

– Posie­dzę tylko chwilę – powie­dział. – Zacze­kam, aż naj­gor­szy upał zelżeje.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: