Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wracając do moich Baranów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 lipca 2020
Ebook
24,99 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Wracając do moich Baranów - ebook

O Piwnicy pod Baranami krążą legendy. To niepowtarzalne miejsce na artystycznej mapie Krakowa najlepiej poznać oczami stałego bywalca. Janusz R. Kowalczyk należał do Piwnicy przez niemal dekadę (1978-1987). W gawędziarskim stylu wraca do czasów, kiedy występował na deskach kabaretu ze swoimi autorskimi piosenkami. Wspomnienia przenoszą czytelników w świat bohemy drugiej połowy XX wieku. To opowieści o ludziach, którzy tworzyli krakowską scenę okraszone wieloma anegdotami. Fragmenty utworów, wywiady i komentarze innych twórców związanych z Baranami tworzą wielowymiarowy obraz najbardziej rozpoznawalnego kabaretu pod Wawelem. Inteligentna i pełna humoru podróż w czasie!

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-265-9410-2
Rozmiar pliku: 698 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JAN NOWICKI
W MGLE PRZEMIJANIA

_Piwnica pod Baranami to dziwne miejsce, a Kraków to dziwne miasto. Kazimierz Wyka powiedział kiedyś: „Kraków to suka, która rodzi udane szczenięta”. I myślę, że jednym z takich udanych szczeniąt jest Janusz Kowalczyk._

_Pierwsze wspomnienia zatracają się w mgle przemijania. Bardziej pamiętam klimat. Większość czasu poświęcałem pracy w Starym Teatrze – wtedy najbardziej prestiżowej scenie kraju – i pobytom na planach filmowych. Stąd też w Piwnicy, gdzie spotykałem się z Piotrem Skrzyneckim, jedynie bywałem._

_Był tam bar, który bardziej mnie interesował niż to, co się dzieje na scenie.Idąc na widownię, zostawałem przy barze. Pojawiał się tam chłopiec o chłopięcych warunkach – bo są chłopcy, którzy nie mają chłopięcych warunków. Tym chłopcem był Janusz Kowalczyk. Miał dyskretny sposób bycia, który pozostawał też dyskretny na estradzie. Był lirycznie śmieszny. Piotr Skrzynecki cenił Janusza._

_Minęły lata. Czytam w gazecie sensowną recenzję teatralną. Podpisana: Janusz R. Kowalczyk. Początkowo nie myślałem, że to ten Janusz Kowalczyk. Ten liryczny artysta przemienił się w dobrego recenzenta. Zaroiło się bowiem od beznadziejnych recenzentów, którzy nie wiedzą, na czym polega ich zadanie. Dobry recenzent nie feruje wyroków. Dobry recenzent powinien współtworzyć spektakl, a jego słuszne uwagi powinnosię brać pod uwagę. Po to były premiery prasowe. Twórcy analizowali uwagi krytyków i te istotne przenosili na scenę. W ten sposób recenzent stawał się współtwórcą przedstawienia. Janusz Kowalczyk należy do tej właśnie grupy ludzi teatru. Jako przykład mogę przytoczyć recenzję z_ Hamleta _w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU, z sugestiami Janusza, gdzie spektakl mógłby być doskonalszy. Z lirycznego chłopięcego satyryka stał się poważnym panem. Krytykiem. W dalszym ciągu lirycznym, delikatnym._KRZYSZTOF MIKLASZEWSKI
NIE ZNASZ KOWALCZYKA?

Nie znasz Kowalczyka? To bardzo źle, bo... rozszyfrowanie, kim jest naprawdę, zajmie sporo czasu. Świadczy o tym dowodnie „naukowa” biografia druków podziemia Solidarności: jej biegli i rozeznani w drugim obiegu autorzy pełne Kowalczykowe personalia (nazwisko poprzedzone dwoma imionami) uznali za pseudo nieznanego literackiego konspiratora. Nie znasz Janusza? To wręcz fatalnie, bo... jego skromna postura bywa bardzo myląca. Przekonać się o tym przyszło kręgowi „gniewnych po warszawsku” krytyków teatralnych, którzy wysokie recenzyjne wymagania estetyczne swego kolegi skłonni byli traktować w kategoriach staromodnych marzeń krakowskiego (na dodatek) konserwatysty. Ten esteta okazywał się bowiem bardziej od nich skutecznym fighterem w polemicznych starciach z nimi samymi.

Nie znasz R.? To prawie niemożliwe, bo... łagodność jego lirycznego spojrzenia kryje niekłamaną pasję odkrywania myślowej demagogii i ujawniania artystycznego kłamstwa. Sprawdzić to mogli zarówno czytelnicy, jak i – przede wszystkim – interlokutorzy jego niezliczonych wywiadów prasowych i rozmów. Ten kulturalny rozmówca nie stronił w nich bowiem ani od radosnej kpiny, ani nawet od intelektualnej prowokacji.

Nie znasz Janusza R. Kowalczyka? Jeśli rzeczywiście nie, to żałuj, bo... jego sylwetka wiecznego chłopca, który jak Piotruś Pan ani dorastać nie chce, ani nie musi, kamufluje dobrze przewrotną psotę dystansu estradowego wykonawcy własnych teksów. Doświadczali tego przez lat kilka widzowie krakowskiej Piwnicy pod Baranami, na wybiegu której Kowalczyk nie tylko wzrastał, ale i dojrzewał...

To koniec anaforycznego narastania wątpliwości. Pytanie bowiem NIE ZNASZ KOWALCZYKA? to przecież jego własna Kowalczykowa figura wyrafinowanej prowokacji. Po prostu JANUSZ R. takim pytaniem otworzył XV rozdział swojej książki. Więcej: rozliczając się publicznie z tej swojej najważniejszej młodzieńczej inicjacji, dorosły JANUSZ R. KOWALCZYK nie ma złudzeń, iż:

„Wspomnienia mają to do siebie, że pamięć odsiewa wszystko to, co oczywiste, powszednie, banalne, niekoniecznie istotne. To z kolei sprawia, że obraz opisywanej rzeczywistości zdaje się być mniej lub bardziej wyidealizowany”.

7

Ta refleksja jest szczególnie istotna w momencie, kiedy istnieje zarówno kanoniczne dzieło Joanny Olczak-Ronikierowej, intymny przewodnik plotkarski Barbary Nawratowicz, jak i sylwetkowy baedeker Wacława Krupińskiego.

Olczakówna – której babcia Janina Mortkowiczowa, żona słynnego wydawcy Jakuba, a sama – znakomita tłumaczka, odkryła dla estrady Skrzyneckiego – obdarzyła nas wspaniale ilustrowaną przez Kazimierza Wiśniaka historią Piwnicy na jej czterdziestolecie. Barbara Nawratowicz, błyskotliwa wykonawczyni i autorka własnych piwnicznych numerów, której udało się kontynuować swą twórczość na falach Wolnej Europy, wyjaśniła wiele towarzysko-politycznych tajemnic początków kabaretu. Wreszcie wszędobylski redaktor „Dziennika Polskiego” Wacław Krupiński, obcując na co dzień z całą piwniczną hałastrą, zbudował każdemu ze swych ulubieńców solidny dziennikarski pomniczek.

Kowalczyk zatem – powracając do swych Baranów – nie tylko nie odciął się od istniejących już wzorców zapisu piwnicznego szaleństwa, ale z nich korzystając, zaproponował swój własny punkt widzenia. Punkt niesłychanie oryginalny i – jak się okazało – skuteczny.

Janusz R. Kowalczyk postanowił bowiem pokazać Piwnicę pod Baranami poprzez swoją w niej... obecność. Zanim jednak się w niej zadomowił, przeżywając wzruszające chwile i wstrząsające epizody, przeszedł iście cierniową drogę przez mękę piwnicznej inicjacji.

Piwnica była i jest do dzisiaj swoistym fenomenem, opartym na dialektyce otwartości i zamkniętości zarazem. Wejście w nią jest tylko pozornie łatwe. Tak wydaje się jedynie oszołomionym widzom, którzy w kabaretowym collage’u estradowym dojrzą wśród prawdziwych gwiazd rewelacyjną, ale skromną debiutantkę z jeszcze skromniejszym instrumentem, przyniesionym pod pachą i na piechotę.Takie wrażenie odnieść mogą nawet bywalcy na widok wpuszczonego na estradę znanego człowieka innej (zwłaszcza dziennikarskiej) profesji, świetnie radzącego sobie z kabaretowym przekazem. Zdziwienie natomiast wszystkich bez wyjątku wzbudzi na pewno nieznany nikomu amator, człowiek z ulicy, przekonujący swoją sceniczną osobowością.

Na pytania: „Skąd się oni, u diabła, wzięli?”, „Kto tu ich wpuścił?” czy „Kto ich odkrył?”, odpowiada Kowalczyk swoją książką. Więcej: wzruszająco, ale i dowcipnie, opowiada o bardzo powolnym wchodzeniu w artystyczny, zamknięty klan, którego członkowie nie tylko dobrze się znają i lubią (a czasami: równie silnie nie cierpią), ale są także odporni na zewnętrzne wpływy. Było to zresztą konieczne – co podkreślała Nawratowicz – w czasach, których zasadą była inwigilacja wszystkich środowisk, a środowiska artystycznego zwłaszcza. Możni tego świata, czyli socjalistyczni rządcy – podążając za dobrymi sowieckimi wzorami – wierzyli w zgubną siłę myśli, podważającej krzepiące komunistyczne ideały posłusznego społeczeństwa.

8

„Wysłuchałeś człowieka?” – od tej wątpliwości piwnicznego bossa, skierowanej do Andrzeja Warchała, Kowalczykowego protektora – rozpoczęła się piwniczna kariera młodego teatrologa, nieopierzonego jeszcze wtedy scenarzysty i przyszłego krytyka.

Janusz R., zapamiętawszy na całe życie, że w to pytanie Piotra do Andrzeja wpisana była cała jego ( J.R.K.) determinacja, jak dostać się do Piwnicy, po pokonaniu wszystkich pokładów nieśmiałości z masochistycznym wręcz rechotem ujawnia kolejne progi piwnicznej akceptacji jego rzeczywiście skromnej osoby.

Jednym z nich było wspólne imprezowanie przed, po i w czasie występów. I chociaż on sam krytycznie stwierdza, że w tej kategorii „utrzymywał się raczej w dolnej strefie stanów niskich” (jak zwykł mawiać Warchał), to jednak z osiągania kolejnych stopni wtajemniczenia był tak dumny, że na całe życie zapamiętał komentarz wiejskiej baby o piwnicznym kręgu: „Uni jedna sitwa! Z jednego kieliszka pijom!”.

Na szczęście jednak Kowalczykowi, którego ekspresja mieściła się między Warchałem i Dymnym, udało się skorzystać zarówno z ich estradowego kunsztu, jak i opieki artystycznej Piotra Skrzyneckiego, który z dumą anonsował wejście debiutanta: „Proszę państwa, proszę państwa, oto przed wami Janusz Kowalczyk, który na własną odpowiedzialność mówi teksty własnego autorstwa”.

Tych tekstów było – jak widać z dzisiejszej perspektywy – bardzo wiele. I dobrze się stało, że się ich Kowalczyk po latach nie wstydzi, skrzętnie je przypominając. Są wśród nich i wiersze, i teksty piosenek, i estradowe dialogi, i pełne inwencji sceniczne skecze. Są literackie pastisze, „pytania ze sceny”, „listy życzliwych”, fraszki, satyry, bajki, „myśli i absurdeski”, cytaty kunsztownie na nowo spreparowane, własne aforyzmy, sentencje, złote myśli, maksymy, powiedzonka, „pytania kontrolne kursu dla awansowanych”, a więc pełny sztafaż form estradowych – niezbędnik literacki świadomego wykonawcy.

I wreszcie, pośród zapisu wrażeń estradowych – _Blask_ – impresja wypchniętego na estradę autora podczas czytania debiutanckiego utworu.

„Choć włosy lepiły mi się do czoła, a siódmy pot łaskotliwą strużką spływał wzdłuż kręgosłupa, usiłowałem nadać swojej twarzy niefrasobliwy, pogodny wyraz”.

To wyznanie wzmaga autentyzm relacji, w której na każdej stronie pojawia się kolejny piwniczanin – współtwórca – jak słusznie dowodzi Kowalczyk – całościowego zespołowego sukcesu. Na pierwszym planie – Kowalczykowa Trójca Święta Piwnicy: Piotr – Wiesław – Andrzej, znakomicie sportretowana.

Kowalczyk – w przeciwieństwie do Krupińskiego – daleki jest od hagiografii. I stąd, niezależnie od hołdu dla Skrzyneckiego, w innej jego opowieści pracodawca Piwnicy pojawi się jako żądna estradowego mięsa „hiena”. W pamięci Kowalczyka pozostaje na zawsze ten Bóg Ojciec Piwnicy jako „Piotr – mędrzec w błazeńskim przebraniu”, „bezkompromisowy prześmiewca, przewrotny

9

szyderca”, ale i „człowiek, który na dnie duszy skrywa tajemnicę własnej dojmującej samotności”.

Największy jednak szacunek płynie dla Świątka Filozofa oraz polskiego Andy’ego Warhola.

Ten pierwszy – Wiesław Dymny – jest wzorem literackim. Wzorcem – co konstatuje z żalem Kowalczyk – „nie do podrobienia”, chociaż – i to była dla niego wyjątkowa satysfakcja – po śmierci Dymnego wiele Kowalczykowych tekstów traktowano jako testament... Wiesia. Ten drugi – Andrzej Warchał – pozostał dla Kowalczyka na zawsze ultrasem zaskakującego estradowego dowcipu sytuacyjnego.

Żeby zrozumieć, co wziął z nich Kowalczyk, wsłuchajmy się w kilka satyrycznych „mgnień” jego dowcipu:

„Kto żywi nadzieję, sam zazwyczaj chodzi głodny”.

„Nie krusz kopii zgodnej z oryginałem”.

„Nie wszyscy ugięli się pod ciężarem bagażu przeżyć i doświadczeń: niektórzy wynajęli tragarzy”.

„Stojąc na gruncie zasad, możesz narazić się na kwasy”.

„Dlaczego poniektórzy ponieśli wielkie zasługi na polu. I te zasługi leżą tam do dziś – a pole nie wydaje plonów?”

„«Róbmy rząd, chodźmy stąd»

Padło hasło z sali.

Rząd uformowali,

Niestety – zostali”.

Tę Kowalczykową antologię gatunkowo zróżnicowanych utworów czyta się znakomicie, zwłaszcza że poprzedza je prezentacja piwnicznych głów. I – co najciekawsze – Janusz przedstawia każdą postać w uwikłaniu z jakimś konkretnym ważnym piwnicznym wydarzeniem, które detalicznie zapamiętał.

Tym sposobem każdy z Wielkich ożywa w swych bardzo ludzkich cechach. I tak: Zygmunt Konieczny – muzyczny „klasyk za życia” – jawi się w zaszczepionym przezeń całej Piwnicy procederze – „sprzedawania i kupowania plotek”, a bezkompromisowa Halina Wyrodek – w ciągu niekonwencjonalnych wystąpień w rozdziale „Trzeba mieć czoło”. Co myśli Kowalczyk o Marianie Dziędzielu, określanym jako „polski Travolta”, o

„cudownym dziecku muzyki” Jacku Wójcickim, o „wodzireju” Janie Kantym Pawluśkiewiczu – przeczytajcie Państwo sami. A wtedy się przekonacie, że obok tak popularnych piwniczan, jak Marek Grechuta, Grzegorz Turnau, Leszek Długosz, Anna Szałapak, Ewa Wnukowa czy Jacek Zieliński, zstępują z kart książki Kowalczyka i pozostają w naszej pamięci równie ciekawe postaci, jak Andrzej Skąpski, Andrzej Pacuła – brat Marka, czy Piwniczna Madonna – Janina Garycka.

10

Cieszy mnie natomiast fakt, iż pośród Kowalczykowych sylwetek Piwnicy pod Baranami nie znajdziecie Państwo mojej skromnej osoby, która podobnie, a może trochę inaczej niż Kowalczyk, wstępowała w piwniczny mrok, żeby w nim prawie cztery lata (notabene: wbrew woli mego Mistrza Kantora, który Piwnicy nie cierpiał) na estradzie pozostać.

Cieszy mnie, bo tym sposobem mogłem spojrzeć bardziej obiektywnie na dzieło Kowalczyka, podejrzewając go jednak, że to czysta odgrywka po latach.

Aby rzecz skonkretyzować: wraz z Andrzejem Majem na przełomie roku 1980 i 1981 zrealizowaliśmy film _Zawsze w sobotę czyli Pamiętnik Piotra S_. Janusz R. Kowalczyk wprawdzie w nim wystąpił, ale honorarium nie otrzymał. Kto był winien? Pewnie ja jako reżyser tego „półkownika” (film pozostał na półkach dobrych lat kilka). Dlatego tak dobrze rozumiem poczętą z inspiracji Bułhakowem końcową refleksję autora:

„Na pewnym etapie życia zacząłem stroić poważniejsze miny, czego dowodem, mam nadzieję, ta książka. I niech tak zostanie”.

Londyn – Kraków – Warszawa luty – marzec 2011PROLOG

Stoję tutaj, oczy mrużę,

reflektorów wokół blaski.

Stoję. Mogę stać tak jeszcze dłużej...

Oklaski chyba należą mi się,

chyba należą mi się oklaski?

Ja czekam i wnerwiać mnie już zaczyna

ten znieczulicy objaw i marazmu

wychodzę, stoję i w dalszym ciągu

nie słyszę entuzjazmu.

Dlaczego? – zapytuję.

Czy sztuka dzisiaj

już niepotrzebna? Nikomu?

Postoję jeszcze

tak z dziesięć minut

i chyba pójdę do domu.

Publiczność... Niby jest,

choć dzisiaj jakby niemrawa.

A brawa? Chyba należą mi się,

chyba należą mi się brawa?

W tym dowód się kryje niezbity

i jak najbardziej oczywisty,

że u nas się wciąż, jak gdyby,

wciąż nie docenia artysty.

Publika – jakby psyka.

Głosy zniecierpliwienia...

A przecież prawdziwa Sztuka

wymaga nieco skupienia.

Już sytuacja taka wyraźnie

artysta w niskiej dziś cenie;

i szkoda, że klaka właśnie

dostała wypowiedzenie.

Ostatecznie... Mogę zacząć.

Już jak gdyby coś mnie bierze!

Lecz jak na złość nie pamiętam,

w jakim stoję charakterze.

Mijają dnie i noce,

nowe się rodzą brzaski,

publiczność czeka Bóg wie na co,

ja czekam na oklaski.ROZDZIAŁ I

Wysłuchałeś człowieka?

Pytanie zadał Piotr Skrzynecki. Odpowiedzi oczekiwał od Andrzeja Warchała. Człowiekiem byłem ja.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem program krakowskiej Piwnicy pod Baranami,

oniemiałem. Świat nabrał intensywniejszych kolorów i zaczął zmierzać w zupełnie innym kierunku. Przynajmniej tak mi się zdawało.

Uwiódł mnie autentyzm estetyki i ekspresji artystów Piwnicy. Zawirowało mi w głowie od błyskotliwych skojarzeń, w których celował lider zespołu Piotr Skrzynecki. Zaimponowali mi odwagą satyrycy – buńczuczny Wiesław Dymny i stoicko zdystansowany, chłodno rzeczowy Andrzej Warchał. Bezceremonialnie naśmiewali się z absurdów ówczesnej nierzeczywistości, ostentacyjnie lekceważąc cenzurę.

Zacząłem sobie łamać głowę, jak to możliwe, że choć przeżyłem ponad dwadzieścia lat w rodzinnym Krakowie, nie dane mi było zbłądzić na żaden program słynnego kabaretu w podziemiach Pałacu Potockich przy Rynku Głównym. Owszem, znałem niektóre pomieszczenia tego umiejscowionego w samym sercu miasta imponującego budynku, choć tylko od parteru w górę. Mieścił się tam wówczas Krakowski Dom Kultury, gdzie też jako student teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego często korzystałem z czytelni. Bywałem w KDK także wcześniej na rozmaitych imprezach, projekcjach filmowych, prelekcjach czy spotkaniach.

Dobrze na przykład zapamiętałem występ Daniela Olbrychskiego recytującego poezje Norwida w reprezentacyjnej sali marmurowej Pałacu pod Baranami. Kiedy po odprowadzeniu sympatii do domu wracałem do siebie przez nocny Kraków,

15

marszruta wypadła mi znowu przez ulicę Świętej Anny, obok murów KDK. Nagle dobiegł mnie gremialny wybuch śmiechu. Stłumiony, jakby spod ziemi. Po raz drugi, trzeci, kolejny. Ponad tą eksplozją zbiorowej radości, potwierdzoną oklaskami, górował śmiech silniejszy od innych. Spontaniczny, ale dobrze ustawiony. Aktorski. Jeszcze nie do końca rozpoznany, choć znajomy.

Wreszcie udało mi się zlokalizować źródło owej wesołości. Eksplozje śmiechu wydobywały się z przegrodzonego rdzewiejącą żeliwną taflą uchylonego piwnicznego okienka. Nigdy wcześniej nie zwróciłem nań uwagi, choć przechodziłem tamtędy setki razy. Jeden rzut oka pod łukowate sklepienia pozwolił mi powtórnie tego dnia zobaczyć Olbrychskiego. Siedział w środku pierwszego rzędu i zaśmiewał się z przewrotnych puent tekstu Warchała. Z ostrzem satyry wymierzonym – w sposób zawoalowany, ale jakże celny – w ówczesny układ polityczny. Stałem jak wmurowany, chłonąc pokątnie, bo bez jakiegokolwiek upoważnienia, atmosferę tego osobliwego lokum i całkiem nie po chrześcijańsku zazdroszcząc aktorowi komfortu bycia piwnicznym gościem.

Determinacja, z jaką zapragnąłem dostać się na program kabaretu, albo i przypadek skierowały mój wzrok na niewielką odręczną notatkę o możliwości nabycia biletów na koncert Piwnicy. Ginęła w natłoku innych informacji przyszpilonych do tablicy ogłoszeń w Gołębniku, jak w studenckim slangu określaliśmy siedzibę Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego przy ulicy Gołębiej, gdzie mieliśmy większość zajęć. Miejsce występu było jednak nietypowe, bo w gościnnych progach studenckiego klubu Rotunda przy ulicy Oleandry. Niedługo później

udało mi się również kupić bilet na koncert kabaretu na scenie kameralnej Starego Teatru przy ulicy Bohaterów Stalingradu, dziś ponownie Starowiślnej. Natomiast podziemia Pałacu pod Baranami stanęły przede mną otworem dopiero za trzecim podejściem – dzięki łańcuszkowi ludzi dobrej woli, którzy pomogli mi w zdobyciu zaproszenia.

– Wysłuchałeś człowieka? Dobry? – rzeczowy ton Skrzyneckiego sprawił, że dziwnie zwiotczały mi mięśnie nóg. Warchała zamurowało. Znał moje teksty tylko z lektury. Nie tracąc kontenansu, potwierdził jednak kiwnięciem głowy. Na wszelki wypadek nieznacznym.

Odpowiadała mi formacja estetyczna Piwnicy, wyczarowywany z programu na program wystrój plastyczny, opętańcza muzyka Zygmunta Koniecznego, Jana Kantego Pawluśkiewicza, Piotra Walewskiego, refleksyjne piosenki Leszka Długosza. Chłonąłem atmosferę magicznego miejsca, w którym czuło się oddech intelektualnej wolności.

Piwnica nieodparcie zawładnęła moją wyobraźnią. Do tego stopnia, że przy wyborze tematu pracy rocznej na zajęciach z teatru współczesnego zgłosiłem chęć spisania jej historii. Uczyniłem to z pewną nieśmiałością, gdyż opiekun naukowy ponosił pełne ryzyko akceptacji pracy studenta.

16

Bo o czym to ja właściwie wtedy – w czasach skrajnego zideologizowania każdego skrawka życia publicznego – chciałem pisać? O jakiejś ledwo tolerowanej przez władze grupce skandalizujących artystów, niestroniących od satyry politycznej? To zapowiadało kłopoty już na starcie. Pocieszał mnie fakt, że jeden z naszych wykładowców, doktor Józef Opalski (dziś profesor), dopiero co na łamach „Literatury_”_ i „Teatru_”_ dzielił się swymi doświadczeniami organizatora jubileuszu dwudziestolecia Piwnicy pod Baranami. Więc jednak można.

Kolejne zajęcia z doktor Anną Krajewską-Wieczorek (dziś profesor) wypadło nam odbyć w nietypowym miejscu, w kawiarni Sukiennice, którą i tak wszyscy nazywali po dawnemu Noworolem. Od nazwiska właścicieli: Haliny z Ujazdowskich i Tadeusza Noworolskich, którym ludowe państwo w majestacie nowo ustanowionego prawa odebrało zarówno ten lokal, jak i kawiarnię Literacką znajdującą się na linii Plant, nieopodal ulicy Sławkowskiej. (Ich córka, Zofia Noworolska-Klimek, była notabene wierną fanką Piwnicy). W niekrępującej atmosferze kafeterii moja propozycja przyjęta została bez zastrzeżeń, co dawało mi pretekst częstszego przebywania wśród ludzi, których kunszt podziwiałem.

Tu pora uderzyć się w piersi. Zgłoszonego tematu nigdy nie podjąłem. Sprawę pracy rocznej przesłonił wkrótce problem osobisty.

Kinga, moja sympatia, a wkrótce i żona, studiowała malarstwo w pracowni Jerzego Nowosielskiego na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Po powrocie z zajęć w uniesieniu opowiadała, jak podczas malowania „wchodzi w obraz”. I mierzyła mnie wymownym spojrzeniem. Bo i cóż... Na tle barwnej braci malarskiej, z którą dopiero co się rozstała, ja – w kapciach i na kanapie, z palcem wetkniętym między stronice kolejnej książki z długiej listy lektur – jawiłem się jej jako pozbawiony wyobraźni, tępy mieszczuch. Nie przeczę – zgroza.

Dawała mi to nieraz odczuć, zwłaszcza wtedy, gdy wracała po nie tak znowu rzadkich okazjach imprezowych. Samym wzrokiem wyrażała tak skrajną dezaprobatę, że już lepiej pomińmy wypowiadane wtenczas słowa. I trudno jej się dziwić.

Dla ratowania nadwerężonego związku postanowiłem zrobić coś radykalnego. Ba! Ale co? Chyba jedynie... zostać artystą.

Miałem wprawdzie za sobą debiut literacki w tygodniku „Przekrój”, gdzie nowelką _Wbrew woli_ zapoczątkowałem długoletnią współpracę z tym, wtedy jeszcze tradycyjnie krakowskim, tygodnikiem. Redaktor Wandę

Błońską zarzucałem swoimi humoreskami, wierszami, fraszkami czy złotymi myślami, z czego spora część trafiła na łamy pisma. Tego typu dokonania oznaczały jednak wciąż to samo – kanapę.

Pełen neofickiego zapału zapisałem się więc na lekcje rysunku prowadzone w Collegium Maius przez Zdzisława Pabisiaka – malarza, który zasłynął

17

zwłaszcza jako zdolny kopista, między innymi plafonów w odbudowanym Zamku Królewskim w Warszawie. Na jego zajęciach za martwą naturę służyły nam bezcenne eksponaty z muzealnych zasobów powierzonych pieczy profesora Karola Estreichera. Mimo takich subtelności nie zająłem jednak stosownego miejsca wśród mistrzów pędzla. Ostatecznie zniechęciła mnie drobnostka – brak jakichkolwiek postępów. Cóż... moje umiejętności plastyczne okazały się odwrotnie proporcjonalne do chęci.

O tym, że jeszcze wcześniej byłem w Teatrze 38, wstyd mi nawet wspominać, gdyż zmusiły mnie do tego okoliczności zgoła pozaartystycznej natury. Otóż z końcem lat sześćdziesiątych dotarła do Polski epidemia grypy Hongkong. Dopadła i mnie – pobiłem wówczas własny rekord ciepłoty ciała: czterdzieści stopni i dwie kreski w skali Celsjusza.

Nie wyszedłem z tej choroby bez powikłań laryngologicznych, czego najprzykrzejszą konsekwencją była osobliwa pamiątka... Zamiast niskiego tembru głosu, jak przystało na człowieka wchodzącego w wiek męski, piałem niczym kogut. Było to jeszcze przed modą na falsety Bee Geesów, więc upiorny dyszkant, którego w żaden sposób nie umiałem się pozbyć, zatruł mi cztery licealne lata.

Skrępowany nienaturalnym brzmieniem piskliwego głosu, odzywałem się na lekcjach skąpo i niechętnie. Nawet gdy na zadane przez nauczycieli pytania znałem odpowiedzi, sam się z nimi nie zgłaszałem. Niewątpliwie nie pozostawało to bez wpływu na moje oceny.

Posiadaną wiedzą dzieliłem się szeptem z kolegą z ławy szkolnej. On ochoczo podnosił rękę i konto świetnych not pęczniało, ale jemu. Raz jedyny polonistka, pochwaliwszy odpowiedź mego kompana z ławki, dorzuciła mimochodem:

– Zapomniałeś tylko dodać: „Jak słusznie zauważył kolega Kowalczyk”. Słusznie czy niesłusznie, wyrywany do odpowiedzi ustnych przepadałem z kretesem. Zebrane wówczas pały poprawiałem z kolei przy okazji sprawdzianów pisemnych. Stąd też moje oceny osiągały skrajną rozpiętość: niedostatecznie; bardzo dobrze; niedostatecznie; bardzo dobrze; niedostatecznie; bardzo dobrze...Ten stan rzeczy był jednak dla mnie na tyle uciążliwy, że przełamując pokłady nieśmiałości, stawiłem się ze swoimi ówczesnymi warunkami głosowymi (permanentnej mutacji) przed komisją prowadzącą nabór do studenckiego Teatru 38.

Oczywiście odrzucili mnie w przedbiegach. Determinacja kazała mi jednak skorzystać z furtki, jaką pozostawili, ogłaszając, iż nie są nieomylni. Podszedłem do najaktywniejszego z nich, Bogdana Michalika, wtedy jeszcze studenta aktorstwa, późniejszego reżysera, i wyjawiłem mu ów wstydliwy sekret, który przygnał mnie do teatru. Szczerość albo i tupet wydały owoce: zostałem przyjęty, a w sceniczne arkana wtajemniczał mnie arabista Paweł Świderski, zagorzały wielbiciel Ghelderodego.

18

Pozostaje zagadką, na ile teatr mi pomógł w pracy nad głosem, skoro byłem w nim zaledwie trzy miesiące. Wskutek niepojętych tarć wśród wierchuszki studenckich władz nasz zespół został rozwiązany, zanim zdołał z czymkolwiek wystąpić. Wniwecz poszły tygodnie pracy nad przygotowaniem groteski dramatycznej _Elektra raz jeszcze_ Wiesława Goreckiego, w co szczególnie zaangażował się Stanisław Banaś – jedyny kolega z ówczesnego naboru, który znalazł się później na aktorstwie w krakowskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego, a w końcu w zespole Teatru im. Juliusza Słowackiego.

Wprawdzie Teatr 38 po latach reaktywowano, ale w zupełnie innym składzie osobowym. Mimo że szefem sceny został Piotr Szczerski – mój krakowski sąsiad, z domu po przeciwnej stronie ulicy Wybickiego, dziś znów Pomorskiej, i kolega z Gołębnika – nigdy tam już nie trafiłem, nawet jako widz. Nie potrafię sobie tego wybaczyć, obserwując później, jak Szczerski dzielnie sobie poczynał jako reżyser i dyrektor Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. (Zmarł przedwcześnie 28 maja 2015 roku).

Z czasem zapanowałem nad głosem na tyle, że trafiłem do

Międzyuczelnianego Chóru Akademickiego. Jego dyrektor artystyczny Stanisław Has (brat reżysera filmowego Wojciecha Jerzego Hasa) pochwalił mój, jak się wyraził, ciepły baryton i namawiał do uczestnictwa w dalszych próbach, między innymi obietnicą rychłego wyjazdu na festiwal do Kanady. Nie muszę chyba przypominać, co w PRL lat siedemdziesiątych znaczyła możliwość zakosztowania uroków wielkiego świata, zwłaszcza za oceanem. Nie była mi jednak dana. Próby chóru pokrywały się, niestety, w czasie z projekcjami Dyskusyjnego Klubu Filmowego w kinie Sztuka, na które chodziłem wraz z Kingą. Zarzuciłem śpiewanie.

Miałem także konszachty z Amatorskim Klubem Filmowym Nowa Huta, mieszczącym się na Osiedlu Młodości, gdzie też spotkałem się z Anką Kawalec, koleżanką z teatrologii. Jak natchniony pisałem scenariusze, za które zbierałem nawet nagrody i dyplomy. Szybko się jednak okazało, że wielce zasłużony AKF Nowa Huta nie posiada zbyt wielu kamer. Żeby zrealizować swoje pomysły, trzeba było wcześniej o nie powalczyć. Jako zdeklarowanemu pacyfiście wydało mi się to zajęciem na tyle przykrym, że poddałem się już na wstępie. Zrezygnowałem. Pocieszałem się, że odpadną mi wyczerpujące dojazdy z centrum Krakowa tramwajem lub autobusem pośpiesznym.

Cóż mi zatem pozostało? Dotarło do mnie, że mógłbym zostać piwnicznym artystą, ale natychmiast przestraszyłem się nadmiaru bezczelności. Później jednak przyszła pewna bezsenna noc, z gonitwą myśli, które co chwila zrywały mnie z łóżka. Wychodząc rano z domu, kilka zabazgranych kartek wziąłem ze sobą. Szczęśliwie była to środa i zajęcia z wojska, na których z

pełnym zapałem – choć po sztubacku, pod ławką – oddałem się przepisywaniu na czysto i szlifowaniu mych tekstów.

19

Stanąłem przed problemem, z kim się nimi podzielić? No, z kim?

Wybrałem się do Studia Filmów Animowanych przy ulicy Kanoniczej. Wtedy akurat nie do kuzynki Elżbiety Dyakowskiej, która pracowała tam jako plastyk, lecz do Andrzeja Warchała, reżysera po pierwszych międzynarodowych laurach.

Wiedziałem, gdzie go znaleźć, od czasu, kiedy w studenckiej grupie zaprowadził nas tam jeden z wykładowców, operator Krzysztof Romanowski. Teatrologia obejmowała bowiem także filmoznawstwo. Poza tym, zgodnie z moimi wyobrażeniami, osobowość Wiesława Dymnego, którego twórczość znałem głównie z kina, była nazbyt nieprzewidywalna. Do niego, po prostu, pójść nie śmiałem.

Stojąc w przejściu między widownią a piwniczną salką, gdzie zbierali się artyści, miałem okazję otrzeć się o przeciskające się piwniczne gwiazdy. De facto to one, przechodząc na estradkę, ocierały się o mnie: Skrzynecki i Dymny. Zygmunt Konieczny i Piotr Walewski. Marek Grechuta i Jan Kanty Pawluśkiewicz. Leszek Długosz i Jacek Zieliński. Krzysztof Litwin i Miki Obłoński. Irena Wiśniewska i Halina Wyrodek. Natasza Czarmińska i Ewa Wnukowa. Ola Maurer i Ewa Kolasińska. Marian Dziędziel i Edward Wnuk. Mieczysław Święcicki i Jan Adamski. Trwałem uporczywie na wywalczonej placówce, w przekonaniu, że wielokrotnie natykający się na mnie Andrzej Warchał da mi znak, kiedy mam wejść na scenę. No, cóż... Nie dał. Nie tak łatwo zostać artystą.

Na rannych zajęciach z doktorem Janem Michalikiem (dziś profesorem) koleżanka z grupy Elżbieta Godorowska – później, po mężu Jerzym, Bińczycka – opowiadała, że Anna Dymna zastała swego męża Wiesława martwego. Poczułem dławiący ucisk w gardle. Poszedłem na pogrzeb wielkiego piwnicznego artysty. Spoczął na najpiękniejszym krakowskim cmentarzu, położonym na salwatorskim wzgórzu przy trakcie spacerowym na Kopiec Kościuszki, gdzie trzy lata wcześniej żegnaliśmy profesora Kazimierza Wykę. Wieczorem byłem na koncercie w kościele Wizytek przy ulicy Krowoderskiej. Przyjaciele żegnali Wiesława Dymnego przypomnieniem najpiękniejszych pieśni, po części do jego poetyckich tekstów. Z jego _Czarnymi aniołami_ wystąpiła również Ewa Demarczyk, wtedy już od wielu lat nieobecna w programach kabaretu.

Nie był to stosowny czas, żeby się przypominać w Piwnicy. Minęło ponad

pół roku, zanim znowu zbłądziłem w podziemia Pałacu pod Baranami. Wprowadzony przez Warchała, a pomny poprzednich doświadczeń, nie przyglądałem się już programowi. Czatowałem w drzwiach salki, w której gromadzili się artyści, pełen obaw, że ktoś mnie zaraz stamtąd przepędzi. Do tego jednak nie doszło. Przeciwnie, poczułem dłoń na ramieniu i

usłyszałem:

– Piotrze, to właśnie pan Janusz Kowalczyk, o którym ci mówiłem. Przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu przewierciło mnie na wskroś, po czym spoczęło na Warchale.

20

– Wysłuchałeś człowieka? Dobry?

Tego dreszczu emocji, jaki mi towarzyszył przy pierwszym wejściu na piwniczną estradkę, nie zapomnę do końca życia. Nie miałem dotąd zbyt wielu okazji do publicznych wystąpień. Ot, będąc harcerzem w słynnej krakowskiej drużynie Czarna Trzynastka im. Zawiszy Czarnego, udzielałem

się czasem jako wykonawca w skeczach podczas obozowych ognisk, dzięki czemu komendant obozu, harcmistrz Janusz Depa, przyznał mi sprawność aktora. I tyle. Aż tu nagle przyszło mi mierzyć się z widzem, który z niemałym trudem, nie mówiąc o kosztach, zdobył – bo wszystko się wtedy zdobywało – bilet na piwniczny program.

Oczywiście zanim wszedłem na scenkę, Piotr odpowiednio mnie zapowiedział, w swoim absolutnie niezapomnianym stylu.

– A teraz przed państwem, na odpowiedzialność Andrzeja Warchała, który go odkrył, wystąpi Janusz Kowalczyk – rzucił niby to zdawkowo, acz zachęcająco, Skrzynecki. – To jego debiut, więc przyjmijcie go ciepło.

Nikt, żaden konferansjer na świecie nie umiał tak jak on podchodzić do mikrofonu. Może raczej: dopadać mikrofonu... Widząc go przy tej czynności, miałem wrażenie, że owija się wokół statywu jak wąż. („Jak wąż boa oburącz”), ale i... obunóż.

Równie niepowtarzalne było to, co mówił. Nikt poza nim nie potrafił z równie niewinną beztroską łączyć powagi z kpiną, głębokich przemyśleń z brawurową improwizacją, artystowskiej nonszalancji z estradową rutyną, dzięki czemu zawsze wychodził na swoje. Wirtuozeria.

Jego zapowiedź dawała odpowiednią rangę wszystkiemu, co za chwilę mogło się wydarzyć. Skrzynecki każde potknięcie takiego jak ja napaleńca umiałby obrócić w doskonały żart. Choćby nawet przez ściśnięte z tremy gardło nie przeszło mi ani słowo. Na szczęście przeszło, choć w gardle sucho. Przede mną aksamitna czerń usiana czerwonymi punkcikami żarzących się papierosów. Zdawało się, że jeśli nieopatrznie postąpię krok naprzód, ta czarna dziura mnie wchłonie. Ulżyło mi dopiero po nawracających wybuchach śmiechu i oklaskach widzów.

Paradoksalnie, tym bardziej mnie zadziwiły, że padły w miejscach ściśle przez mnie przewidzianych. Nagle wokół mego serca rozlało się dziwne ciepło. I jak wtedy, gdy pierwszy raz w życiu wziąłem za rękę ukochaną dziewczynę, tętno zaczęło mi nieoczekiwanie pulsować gdzieś w gardle. Tym razem było podobnie, choć, o dziwo, nie przeszkadzało mi to w mówieniu. I nikomu nie przeszkadzało, że Skrzynecki robi mi klakę, śmiejąc się głośniej od innych. Wręcz przeciwnie.

Kiedy wychodziłem z Piwnicy na płytę Rynku Głównego, widząc już z daleka w wykroju pałacowej bramy oświetloną Wieżę Ratuszową i podcienia Sukiennic, żegnający gości lider zespołu zastąpił mi drogę.

21

– Gratuluję – mocno potrząsnął moją dłonią i ponownie zmierzył mnie wzrokiem, tym razem nieco uważniej. – Niech pan o nas nie zapomina. I koniecznie wpadnie na następny program.

No i wpadłem. Na dziesięć dalszych lat.

Po pierwszym piwnicznym występie wracałem do domu w euforii przeżyć trudnych do opisania. W absolutnym przekonaniu, że złapałem oto Pana Boga za nogi. Choć udało mi się to wszelako psim swędem, jako efekt uboczny starań o względy osoby, na której mi zależało.

Moja propozycja wybrania się na piwniczny koncert bynajmniej nie zachwyciła Kingi. Nie uśmiechała jej się zwłaszcza perspektywa bycia świadkiem moich występów.

– A więc to prawda, co na mieście mówią o Piwnicy – oświadczyła. – Rzeczywiście na pysk upada, skoro ciebie przyjęli.

Nie muszę chyba dodawać, że jej kształtna noga nigdy więcej progu tego kabaretu nie przestąpiła. W każdym razie nie za czasów mojej w nim bytności. Nie każdemu bywa dane wejście w obraz.ROZDZIAŁ IV

Ty nie donosiłeś

Pamięć ludzka bywa zawodna, dlatego warto wspomnieć rolę, jaką Piwnica pod Baranami spełniała w czasach PRL-u. Jako awangardowy kabaret artystyczny była zawsze ostoją niezależności. Permanentnie w opozycji do wszelkich odgórnych nakazów, nie wyłączając ideologicznych.

Niektórych urzędowych nacisków coraz bardziej popularnemu, choć wciąż elitarnemu kabaretowi obejść się nie udało, toteż niekiedy skazywany był na przestoje w występach. Renoma, jaką piwniczni narwańcy zdobyli w świecie kultury, nauki, prasy i wśród wszelakich światłych umysłów, wcześniej czy później pozwalała im z tych opresji wyjść obronną ręką. Niemniej jednak zespół zawsze był solą w oku miejscowych władz, które nie ustawały w utrudnianiu mu życia.

Mimo to, jakby na przekór twierdzeniu Aleksandra Bardiniego, że kabaret, jak pekińczyk, żyje siedem, osiem lat, Piwnica bije wciąż wszelkie rekordy długowieczności. Bo też przez lata trwania w PRL-u była zjawiskiem daleko wykraczającym poza pojęcie kabaretu. Stała się enklawą dla tych artystów, których twórczość odstawała od oficjalnie aprobowanych standardów. Szczelny na ogół system zajadłej ideologicznej propagandy bywał bezradny wobec zjawisk tak osobnych, wręcz nieobliczalnych, jak piwniczna formacja artystycznych osobowości – o określonym smaku estetycznym i wyrazistych poglądach – połączonych niezgodą na wszelką oficjalną pompę i celebrę.

Nie wybiegając przed szereg, skoro świadkowie tamtych czasów znakomicie uporali się z tym wcześniej, odnotujmy najistotniejsze fakty. Wiosną 1956 roku grupa młodych krakowskich twórców wynalazła i własnymi siłami oczyściła podziemia Pałacu pod Baranami, zawdzięczającego swą nazwę rogatym łbom wyrzeźbionym

47

na podporach reprezentacyjnego balkonu pierwszego piętra. Ten imponujący budynek, własność Potockich, świetnie usytuowany w Rynku Głównym, „sprawiedliwość dziejowa” oddała po wojnie w ręce „ludu pracującego miast i wsi”.

Spotkania odbywały się przy świecach, co było równie romantyczne, jak podyktowane sytuacją. Instalacja elektryczna nie schodziła wówczas niżej parteru.

W notatkach Kazimierza Wiśniaka „Z pamiętnika 1956” czytamy, jak to „kierownictwo Krakowskiego Domu Kultury Pod Baranami oddało zagraconą pałacową piwnicę działaczom ZMP-owskim, którzy mieli zorganizować w niej Klub Młodzieży Twórczej. Najaktywniejsi zabrali się do pracy (...) wyburzali mury, wynosili gruz rękami, zamiatali, sprzątali całe noce”.

W maju, „dwudziestego szóstego o godzinie dwudziestej pierwszej nastąpiło któreś tam otwarcie Piwnicy pod Baranami. Zaproszenia wykonane techniką linorytu zaprojektował Wiesław Dymny. Swoje bajki o zwierzętach czytała Janina Garycka, doktorantka UJ. Przejęła sprawę piwnicy, rzuciła karierę naukową”.

Z zachowanego przez Magdalenę Pruszyńską protokołu otwarcia wynika, że obok Garyckiej wystąpili także: pianista Bogusław Zubrzycki, poeta Jerzy

Passakas, aktorzy Maria Nowotarska, Ewa Wawrzoń i Jan Adamski. Potwierdza to świadek tamtych czasów i jeden z organizatorów, aktor Rajmund Jarosz.

„W blasku świec i ognia z kominka podawano gratis i w nieograniczonych ilościach najtańsze grzane wino «Wino» – odnotował Wiśniak, nie kryjąc, że „wieczór ten był wyjątkowo nudny”.

„Październik wytworzył w Krakowie niezwykłe wśród ludzi wiry i entuzjazm, podniecał wyobraźnię do twórczych pomysłów i czynów. Powtarzamy sobie zdanie: Po latach kłamstw i krzywd nastaje czas nadziei – zapisał Wiśniak. – W Piwnicy pod Baranami było cicho i spokojnie. W przytulnym kącie, przy kominku, suszyła swoje łachmany przyprowadzona przez Piotra Basia N., w drugim kącie Krzysio Litwin komponował na gitarze. Jan Güntner wygłaszał wiersze swojego przyjaciela Andrzeja Bursy, Joanna Olczakówna czytała moje i swoje gazetki, a Wiesio malował po ścianach. Bywali Skarżyńscy. Lidia nieodłącznie z bukietem kwiatów, za nimi przybywał Mrożek”.

W listopadzie artyści biegają „na Politechnikę Krakowską oddawać krew dla Węgrów. Kika Lelicińska z Leszkiem Hołdanowiczem rozklejają kartki z barwami narodowymi Węgier, rysując na ich tle oko, z którego spływa łza. Panika na ulicach wzrasta. Ludzie mówią wyłącznie o wojnie, wykupują mydło, świece, cukier, mąkę. Z radia co chwila nawołują do spokoju i opanowania. (...) Zamknęliśmy się znowu w Piwnicy. Chwedczuk prowadził śpiewano-czytane wieczory, tańczyliśmy, piliśmy wino, śpiewaliśmy _Leokadię_ – nasz piwniczny hymn. Zastanawialiśmy się, co robić dalej. Jedenastego Piotr Skrzynecki zaproponował założenie kabaretu w Piwnicy. Dwunastego zaczęły się próby. Piotr

48

błaga, abyśmy pozwolili mu zostać konferansjerem kabaretu. Myśleliśmy, że to żarty. Miał przecież złą dykcję. Seplenił, dwóch zdań nie umiał nauczyć się na pamięć. Błagał i błagał do rana. Trzynastego próba śpiewana. Piotrowi daliśmy odprawę. W kabarecie nie wystąpi”.

Skrzynecki obejrzał próbę i „powiedział, że to, co wymyśliliśmy, jest haniebne” – wspomina Joanna Olczak-Ronikier w albumie _Piwnica pod Baranami czyli koncert ambitnych samouków_. Ostateczny efekt był, jej zdaniem, żenujący. „Nasz konferansjer wyszedł na estradkę i przez nikogo nieupoważniony wygłosił długie i mętne orędzie na temat tego, kim jesteśmy jako grupa (specyficzna odmiana postsartre’owskiego paraegzystencjalizmu) i czego chcemy jako grupa (zamanifestować brutalnie swoją fizyczną i duchową inność). Patrzyliśmy na siebie ogłupiali. Jedyne, czego chcieliśmy jako grupa, to powygłupiać się trochę, a jedyne, co nas łączyło w grupę, to wstręt do wszelkich manifestów i programów. (...) Dalej, wbrew manifestom, było jak pod koniec imienin u cioci: każdy popisywał się swoim najulubieńszym numerem. A to wierszykiem. A to piosenką francuską, a to dowcipem. Jedno lepsze, drugie takie sobie, trzecie idiotyczne”.

Gwoli faktom odnotujmy, że pierwszym piwnicznym konferansjerem był scenograf Krzysztof Zrałek, później znany jako Krzysztof Pankiewicz. Ujawnił się jeszcze pod koniec występów, rzucając w pierzchających widzów krzesłami i gromko pokrzykując, że to objaw buntu przeciw przejawianym przez nich skostniałym wzorcom estetycznym.

Kazimierz Wiśniak w swej kronice odnotował też, że „Piwnicę pod Baranami otacza atmosfera skandalu, po mieście krążą plotki o orgiach, nagich, pijanych kobietach tańczących w lochach. Ludzie szturmują bramy Piwnicy. Każdy jest żądny sensacji, każdy chce to zobaczyć. O świcie dozorca, pan Sztyc, ogłasza: «Moi państwo, miejcie rozum, spać już iść trzeba!». Szesnastego późnym wieczorem odbyła się premiera _Polskiej Stajni Narodowej_. Wbrew naszym sprzeciwom Piotr Skrzynecki wepchnął się na estradę i wymamrotał kilka tekstów”.

Po kilku występach Zrałka, który wyjechał do Warszawy, na stanowisku konferansjera zastąpił go inny scenograf, Mariusz Chwedczuk. Kiedy pewnego dnia nie przyszedł, a publiczność domagała się kabaretu, Hanna Mortkowicz-Olczakowa zaproponowała, żeby program poprowadził Piotr Skrzynecki. Ponieważ skandal i tak wisiał w powietrzu, nikt nie protestował.

„Każde słowo Piotra przyjmowane było huraganami śmiechu. Jego niewątpliwa trema, pomyłki, spóźnione wejścia, przekręcanie nijakiego tekstu dotychczasowej konferansjerki – wszystko, co robił i mówił, było tak śmieszne, że nie tylko publiczność, ale i wykonawcy tarzali się ze śmiechu. Wieczór trwał i trwał. A kiedy zakończył się owacjami, było jasne, że dzięki Piotrowi narodziła się nowa wartość. Która stała się z czasem głównym walorem Piwnicy” – dodaje Joanna Olczak, córka

49

pomysłodawczyni uczynienia piwnicznym konferansjerem Piotra

Skrzyneckiego, wtedy studenta historii sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego.

– Piwnica miała być zajęciem dla grupy ludzi na jedną sobotę – mówił mi jej szef i aranżer w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” w 1993 roku. – Ale wciąż ktoś wpadał z nowymi pomysłami. Dlatego nigdy nie mieliśmy sprecyzowanego programu i nie chcieli nas puszczać w Polskę. Z początkiem lat sześćdziesiątych, po wyrzuceniu nas z lokalu w Krakowie, wystąpiliśmy nielegalnie w warszawskim Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych na Chmielnej. Antoni Słonimski powiedział mi wtedy, że właśnie taki kabaret chciał stworzyć z Tuwimem. Żukrowski dostał wówczas w głowę czapką harcerską, a sądził, że oficerską, i napisał na nas okropny paszkwil. Z końca lat siedemdziesiątych pamiętam straszną awanturę cenzury w Tarnowie, bo ktoś zaśpiewał coś innego czy powiedział nowszą fraszkę. W latach osiemdziesiątych często występowaliśmy nielegalnie, na przykład w Muzeum Archidiecezjalnym w Warszawie, gdzie nasz program oglądał ksiądz Jerzy Popiełuszko.

Po całkiem legalnych występach Piwnicy w warszawskiej Stodole w 1981 roku Piotra wezwano przed oblicze partyjnych władz od kultury. Miał im

wytłumaczyć znaczenie detalu scenografii – w wiszącej złotej klatce stał biały biust Lenina, a przed nim płonęła świeczka. Ambasada radziecka uznała to za afront.

– Chcieliśmy do klatki wsadzić papugę, ale się nie mieściła – wyjaśniał Piotr wystraszonym aparatczykom. – Wzięliśmy więc to, co było pod ręką.

Podczas którejś z galowych imprez Piwnicy świta jednego z ministrów narobiła szumu, że dla ich szefa zabrakło krzesła.

– Panie ministrze, w dzisiejszych czasach lepiej stać, niż siedzieć! – stwierdził Piotr do mikrofonu.

W listopadzie 1983 roku, po kolejnym festiwalowym pobycie w Arezzo, członkowie kabaretu udali się na audiencję do papieża Jana Pawła II.

– Dużo się w Krakowie mówi o panu, panie Piotrze – zagaił rozmowę Ojciec Święty.

– O Jego Świątobliwości również – odrzekł nagabnięty.

W stanie wojennym Skrzynecki „w Rynku Głównym nie opuścił zbiegowiska publicznego, pomimo wezwania uprawnionych do tego organów MO”. Kolegium puściło mu to wykroczenie „w niepamięć”, radząc, żeby z początkiem maja nie rzucał się zanadto w oczy. Skrzynecki

wyjechał do Krościenka. Ledwo wynajął sobie pokój, pod jego oknami zahamował milicyjny gazik.

Przyjechali nie po niego, lecz po gospodarza. Po wieczerzy Piotr, jak przystało na byłego ministranta księdza Stanisława Czartoryskiego w Makowie Podhalańskim, przyłączył się do rodzinnej modlitwy o szczęśliwy powrót pana domu – funkcjonariusza MO wezwanego na akcję do strajkującego Jastrzębia.

50

Niedługo później do Piwnicy zawitał Jacek Kuroń, do którego momentalnie ustawiła się kolejka chętnych po autografy. Bibliofilowi Andrzejowi Pacule niecodzienny gość wpisał się do nowo zdobytego, pierwszego wydania tomu wierszy Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Przeznaczoną dla mnie dedykację złożył na _Lekturach obowiązkowych_, którą to pomoc naukową, jako korepetytor, miałem akurat przy sobie.

– Przebiłeś mnie! – zawyrokował Andrzej i nie mogłem mu nie przyznać racji.

Jacek Kuroń opuścił wówczas progi kabaretu w grupie piwniczan i filmowców. W tym samym bowiem dniu w kinie Kultura mieszczącym się na pierwszym piętrze Pałacu pod Baranami odbyło się spotkanie z realizatorami _Barytona_. Weszliśmy z Rynku Głównego w ulicę Szewską.

Był Janusz Zaorski, Witold Adamek, Piotr Skrzynecki, Zbigniew Preisner, śpiewający malarz Stanisław Tabisz (dziś profesor, od 2012 rektor krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych) z nieodłącznym kolegą po fachu Jackiem Taszyckim.

Za nami sunął polski fiat. Było to o tyle intrygujące, że na tym odcinku ruch kołowy przysługiwał wyłącznie pojazdom uprzywilejowanym.

Tymczasem Andrzejowi Pacule wysypała się z czapki część drobniaków, którymi wydano mu resztę w barku. Nie wykluczam jednak, że w nagłym a niespodziewanym odruchu serca postanowił być hojny dla podochoconego towarzystwa, które zmierzało z przeciwka. Z niepojętych powodów ów gest ich rozsierdził. Ruszyli w kilku w stronę Andrzeja. Stanąłem przy nim, jakbyśmy znowu mieli dać występ.

Znaleźli się nawet widzowie – samochód zwolnił, a nawet przystanął. Wkrótce jednak ruszył dalej. Dwaj piwniczni wygłupiacze nie byli dla jego pasażerów aż tak interesujący jak reszta artystycznej grupki, która podążała dalej. I nic dziwnego, bo niezawiniona burda mogła stać się pretekstem do nikomu niepotrzebnej interwencji. Wtedy dopiero wszyscy moglibyśmy mieć się z pyszna.

Zawstydziłem się tych małodusznych myśli, nagle bowiem między nas dwóch a podpite towarzystwo wtargnął Jacek Kuroń.

– No! O co chodzi?! – zachrypiał z mocą, aż zadudniło w okolicznych rynnach. – No, pytam! O co chodzi?!

– Ależ, panie Maćku – zagadał doń Pacuła. – Niech pan da spokój... Panie

Maćku. Nie warto...

Odciągaliśmy go z całych sił, czując, jak mięśnie tężeją mu pod kurtką. Jacek Kuroń parł jednak do przodu jak taran, ciągnąc nas obu za sobą. Po prawdzie nieco mu to ułatwialiśmy, aczkolwiek dyskretnie.

Widok tak imponującej siły sprawił, że agresywni do niedawna przechodnie nagle zainteresowali się czym innym, rozpierzchli się, przepadli. Obeszło się bez strat. Jeśli pominiemy porzucony bilon.

Na linii Plant zrównaliśmy się z resztą grupy. Jacek Kuroń zaśmiewał się pod niebiosa.

51

– W takich sytuacjach zawsze ostro pytam: „o co chodzi?” – tłumaczył. – I dodaję: „obiecuję, że będę pana bił tylko jedną ręką”. I zawsze skutkuje. Ale chłopcy mi to uniemożliwili... I jaka konspira: panie Maćku do mnie mówili!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: